Co jest najważniejsze w mandze? Rysunek? Bohaterowie? Moim zdaniem - emocje. Ookami no Monshou porusza wiele moich uczuć. W większości tych, które zazwyczaj klasyfikuje się jako negatywne.
Pomijając prolog, rozpoczęcie jest klasyczne. Akira Inugami trafia do nowej szkoły. Od początku jego lekceważące podejście wzbudza agresję u klasowych zawadiaków. Nauczycielka z kolei ma wrażenie, że widziała ucznia w parku poprzedniego wieczoru, uczestniczącego w krwawej potyczce. Tajemniczy nowy fascynuje każdego, ale najbardziej zainteresowany jest Haguro – niezrównoważony syn lokalnego mafioza. Bezpardonowo próbując złamać Inugamiego natrafia na coś, co niekoniecznie chciał zobaczyć.
Rysunek stoi na rewelacyjnym poziomie. W miarę czytania odnosiłem wrażenie, że każda kreska rysowana była pękniętym piórkiem, a tusz tylko czeka żeby zalać nas kolejnym potokiem przygnębienia. Gdy akcja przyspiesza, a bohaterowie się zezwierzęcają, czerń wylewa się z kartki podkreślając głębię sceny.
Mangę można podsumować jednym słowem – Mrok. Atmosfera jest depresyjna jak najlepsze momenty Berserka, a ohydę i demony zamieszkujące ludzkie ciała wyolbrzymiono do niespotykanych rozmiarów. Autor często balansuje na krawędzi dobrego smaku, decydując się na dosłowne pokazanie sytuacji, które w innych mangach są jedynie zasugerowane. Jednak całość zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.