Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Sorata] Fenris AD
 Rozpoczęty przez »Sorata, 24-11-2013, 23:06

6 odpowiedzi w tym temacie
»Sorata   #1 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
Przedstawiam projekt, o którym myślałem od pewnego czasu, niekoniecznie w ramach uniwersum Tenchi. Samo wykonanie jest raczej spontaniczne i bazuje na wydarzeniach zainicjowanych przez tankyuu 6 i drobny fragment historii Fenrisa. To moja odpowiedź na pytanie „Co by było gdyby?” i dobrze się bawiłem przy pisaniu. Mam nadzieję, że i Wam się spodoba. Skrót AD w tytule to oczywiście alternate dimension.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
   
Profil PW Email
 
 
»Sorata   #2 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
Prolog
Zimny jak krew



Wczoraj wróciłem do początku wędrówki. Leżę na gołej, ale pachnącej gałęzi w jednym z niewielu ocalałych lasów i wpatruję się w wielkie sklepienie gwiazd nad moją głową. Jak co nocy sen czai się gdzieś na granicy, nie pozwalając ani wstać, ani zmrużyć do końca powiek. Kiedyś cały ten teren dookoła mnie, nazywano tylko nabożnym szeptem. Grimmwald. Uwięzione tu potężne bestie rozpełzły się po kniejach czerwonego kontynentu i teraz została tu tylko jedna. Wilk. Dahae extremis. My. Mój dawno nieżyjący przyjaciel na pewno znalazłby jakąś analogię do drogi jaką przebyliśmy. Nim osunął się w alkohol, Frostwind był kopalnią takich powiedzonek. Niewiele brakuje, a usłyszałbym jego basowy głos huczący w pustce dookoła mojego snu.
- Niektórzy ludzie są jak węgiel - mówi - Z pozoru brudzące, nieforemne bryły skamieniałej materii organicznej, dopiero pod wpływem niesamowitego ciśnienia zmieniają się w diament.
Kiedyś żałowałem, że jestem jednym z nich. A na pewno nigdy nie przypuszczałem, że tak się to skończy. Jednak ostatnio nie bawię się już w żal. Większość wyższych uczuć wypaliła się we mnie mniej więcej w tym samym czasie, gdy termonuklearny ogień z Draguunów stopił pryzmatyczne kryształy podziemnej stolicy mojego nieistniejącego już kraju. Emocje pojawiają się teraz we mnie sporadycznie. Na przykład, gdy poluję, albo w chwilach takich jak ta, gdy wspominam minione czasy. Jak co nocy, powtarzam sobie ulubioną mantrę na dwa głosy, wyliczając swoje błędy, zarówno te zmazane, jak i te, które jeszcze muszę naprawić. Śpijcie dobrze, nieśmiertelni. Nadchodzę.

Nag, gdzieś w Nibirze
Dużo później

We wnętrzu baru wesoło trzaskał ogień. Piwniczka była ogrzewana na zapas. Większość potencjalnych klientów siedziała jeszcze w swoich domach. Tylko kilka osób korzystało z dobrodziejstw jedynej tutejszej atrakcji. Ociężały od ciepła Herman Bales opuścił na chwilę posterunek przy kontuarze, nalał sobie pół kufla rozwodnionego, lokalnego piwa i siadł przy jednym ze stolików. Przełknięty jednym haustem zimny napój szybko go rozbudził. Przytomniej rozejrzał się po swoim przybytku. W kącie jakiś zdziadziały podróżnik rozpuszczał plotki przeplatane z zabobonami. Szerokie rękawy złachmanionej skórzanej kurtki podrygiwały, gdy dziarsko gestykulował przy co smaczniejszych fragmentach. Pod ławą spoczywał sflaczały, połatany plecak. Dziadyga pewnie sprzedał już fanty i lada chwila rusza w dalsza drogę.
- Pewnie chce jeszcze zarobić na posiłek przed dalszą drogą – Herman nie miał złudzeń. Takie ożywienie w tych czasach? Musi być sztuczne. Szkoda, że przybysz się rozczaruje. Dusząca się w kuchni wołowina miała już kilka dni i smakowała teraz pewnie jak podeszwa wojskowego trepa. Zresztą cały jej smak można było wyczytać z twarzy innego klienta. Przedwcześnie posiwiały mężczyzna trudził się przy przeżuwaniu każdego kęsa. Odważnie używał tylko zapewnionego plastikowego sztućca, mimo że barman widział przynajmniej dwie pochwy z długimi nożami ukryte pod ubraniem. Broń też Hermana nie zaskoczyła. Pewnie nie zauważyłby niczego podejrzanego, gdyby nie fakt, że był kiedyś zawodowym żołnierzem. Zrzucił kamasze jeszcze przed tą całą chryją i osiadł w niewielkim miasteczku w Nibirze. Odkąd rozwiązano stare nagijskie wojsko, coraz więcej ludzi chodziło uzbrojonych. W Quinn nawet niektóre pięciolatki trzymały przy sobie sprężynowce, a póki klient płacił, Bales nie zadawał zbyt wielu pytań. Kłapiąc dziobem można trafić na jednego z Wędrowców, wtapiających się między normalnych ludzi. Ciągle polowali na przejawy nieposłuszeństwa wobec nowych władców świata. Weteran odchrząknął, znów czując podstępną senność zakradającą się do umysłu. Co prawda utarg był dziś niewielki, ale pokusa mogła okazać się zbyt wielka dla niektórych. Przy oknie powinno być trochę chłodniej. Zakopcone szyby ledwo wystawały ponad chodnik ale zazwyczaj można było przez nie dostrzec ostatnie podrygi przed nadchodzącym zmrokiem. Na ulicach na pozór nic nie naruszało ociężałego spokoju chłodnego, jesiennego popołudnia. Nieliczne, podobne do siebie samochody leniwie krążyły w tą i z powrotem między lokalnymi sklepami, a przechodnie nerwowo spacerowali z oczami wlepionymi w nierówne płytki chodnika. Wisząca w powietrzu mieszanka adrenaliny i beznadziei była prawie namacalna. Kolejny, spokojny dzień pod jarzmem. Nagijczykom można było wiele zarzucić, ale na pewno nie brak patriotyzmu. Herman splunął ciężką flegmą i akurat zdążył się obrócić w momencie gdy kolejny gość pchnął stalowe drzwi. Natychmiast przywołał na twarz szeroki uśmiech i rozpostarł ramiona.
- Witam. Spocznij przyjacielu – wskazał wolny stolik – co podać?
Wchodzący smagły mężczyzna miał na oko może czterdzieści lat. Zignorował gest właściciela i poprawił szelki torby podróżnej.
- Tylko piwo – podszedł do jedzącego gościa i przysiadł się bez zaproszenia.
- Podróżni… – Bales tylko parsknął w myślach. Ten akurat musiał się nieźle obłowić, wnioskując po bijącej świeżą zielenią kurtce narciarskiej. Niemniej dostanie swoje piwo. Jak szczęście dopisze, zostawi tu odrobinę łupów. Czas doprawić wołowinę. Może też wrzuci do gara ocalałego kalafiora i zagrzeje trochę bułki tartej. Miał dobre przeczucia. Niespotykane. Oddalając się, usłyszał jeszcze strzępki rozpoczętej rozmowy. Czym prędzej nalał piwo i postawił kufel przed siedzącym z półotwartymi ustami przybyszem.
- Co go tak zszokowało? Może dowiedział się o mięsie?

***


Starszawy podróżnik mimo wieku dreptał dziarsko leśną dróżką. Wiosenne siewki trawy zdążyły związać piach wystarczająco, żeby nawet jesienią dało się po nim w miarę wygodnie przejść. Wąski strumień światła z czołowej latarki wyrywał z mroku niepokojące kształty, ale podążający po świeżych śladach piechur prawie nie zwracał na nie uwagi. Kamuflaż i pozę starego żebraka zrzucił już za granicami miasteczka. Niewiele rzeczy w lesie mogło przestraszyć Jyunichi’ego Kagawę, Wędrowca z pięcioletnim stażem i ponad czterdziestoma schwytanymi odszczepieńcami w karierze. Całym ciałem czuł, że dziś w nocy ta liczba powiększy się przynajmniej o jeden. Przeczucie go nie myliło – oczekujący siwowłosy człowiek, za którym podążał od Quinn właśnie mrużył oczy oślepiony blaskiem lampki. Kagawa uśmiechnął się po przyjacielsku i zaczął klasycznym podejściem.
- Widziałem twój trik w barze. Czy ten nieszczęśnik ci się czymś naraził? – zero reakcji – Żebyś tylko widział co się działo kiedy zorientowali się, że nie żyje. Swoją drogą jestem całkiem zaskoczony, że spotykam kogoś takiego w podrzędnej spelunie. Widziałem już sporo nożowników w akcji, ale tylko jeden czy dwóch było szybszych od ciebie. Jednym ruchem wydobyłeś broń, dziabnąłeś faceta pod brodę i jeszcze zdążyłeś go ustabilizować nogą żeby nie palnął twarzą w stawiane piwo. Brawa, przyjacielu. Możesz oddać to co mu zabrałeś? – przedmiot mógł okazać się ważniejszy od jego właściciela.
- Zawsze tyle mówisz? – zamiast zaskoczenia na twarzy siwowłosego malowało się znudzenie.
- Wybacz – uśmiechnął się Kagawa pojednawczo – myślę, że wiesz po co tu jestem. Pójdziesz po dobroci, czy jeszcze trochę potańczymy? - strzelił splecionymi palcami, a wyrwane telekinetycznie z kabur dwa rewolwery rozpoczęły kanonadę. Dwanaście wzmocnionych energią pocisków błyskawicznie opuściło bębenki, a rozbłyski potężnych broni, na krótką chwilę zostawiły migoczące powidoki pod powiekami Sanbetańczyka. Mało finezyjne wykorzystanie najsłabszej odmiany mocy pozostawiło wyrwy wielkości pięści w pniach. Za to nieznajomy gdzieś zniknął. Dziwne. Przy tej prędkości powinien zwijać się teraz z bólu z odstrzeloną nogą albo obiema. Telekinetyczne oczy poszybowały we wszystkich kierunkach. Zmieniło się jeszcze jedno. Wyczulone zmysły Wędrowca nie zarejestrowały ani jednego przejawu życia w olbrzymim promieniu dookoła. Jakby wszystkie zwierzęta nagle zamilkły w oczekiwaniu na coś strasznego. Jedynym odgłosem było skrzypienie gałęzi starych drzew w coraz silniejszym wietrze. Jednak Jyunichi wiedział swoje. Przeczucie rzadko go myliło, a zalewająca mu żyły adrenalina była praktycznie dowodem absolutnym. Jakby w jednym momencie osuszył nadnercza. Słodki Aumenie. Coś nadchodziło. W gęstniejącej ciemności poruszyła się mroczna plama. Spojrzał nerwowo w tamtą stronę. Jakieś masywne stworzenie przykucnęło niedaleko na kształt głazu. Było tak czarne, że zdawało się wyrywać pustą dziurę nawet w pozbawionym jakiegokolwiek światła lesie. Przycupnięte coś powoli się wyprostowało i nagle ponad dwumetrowy potwór zapłonął wściekle czerwoną aurą, która wycisnęła ostatki tchu z płuc nadczłowieka i przykuła coraz mocniej drżące nogi do ziemi. Nieludzki ogień ukazał szczegóły wielkiej sylwetki i Jyunichi poważnie zaczął się zastanawiać, czy tym razem nie przecenił swoich sił.
- Cz..czym jesteś? – nie chciał żeby głos tak zdradziecko mu się załamał, ale wiedział swoje. Zdarzało mu się stawać naprzeciw silnym buntownikom. Dowodem na to były niezliczone blizny na wciąż sprawnym ciele. Ale to coś? Co to w ogóle ma być?
Szelest za jego plecami zmroził mu krew w żyłach. Jest ich dwóch? Obrócił się, a to co ujrzał sprawiło, że nagle zapragnął żeby wcześniejsze szacunki liczbowe były prawdą.

***


Jedno trzeba mu było przyznać – wytrzymał zaskakująco długo. Był nadczłowiekiem, więc jak na swój wiek miał niesamowitą kondycję i silne płuca. Może służąc mitsukai zasłużył sobie na jeszcze jakieś usprawnienia. Wrzeszcząc, zaalarmował wszystko w promieniu kilku kilometrów. Dobrze, że byli w takiej głuszy. Ostatecznie jednak, po niecałej godzinie, mógł z siebie wydać zaledwie charakterystyczne tylko dla starych ludzi chrapliwie - jękliwe zawodzenie. Fenris odetchnął, z ulgą uwalniając Towarzysza z obolałych od kontaktu członków. Spojrzał na wiszące głową w dół zmasakrowane ciało mutanta. Przyjemność się skończyła, nadszedł czas na pytania.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 21-07-2015, 07:15, w całości zmieniany 4 razy  
   
Profil PW Email
 
 
^Tekkey   #3 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 34
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj
Wnosząc po dacie publikacji, można chyba uznać, że jesteś zapomnianym prekursorem trendu post-apokaliptycznego AD na Tenchi? ;) Może jeszcze wrócisz do rozwinięcia tego pomysłu?
Najlepszą częścią wpisu są świetne opisy wewnętrznych przeżyć bohatera we wstępie i sytuacji rzuconego na kolana świata. Nagijski duch niezłomny nawet w trudnych czasach. XD Dobrze chociaż, że nie grozi im nawrót do barbarzyństwa.. Jedyne zastrzeżenie mam do opisów tego kto i co robi. Wszyscy trzej goście karczmy opisani zostali bardzo pokrótce, przez co początkowo trudno było mi ustalić który z nich zaliczył kosę, a którzy starli się później na szlaku. 7 bo w prologu poza zbudowaniem klimatu niewiele się dzieje ciekawego, a to co się dzieje jest dla mnie zbyt zagmatwane dla przyjemnego odbioru.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
»Sorata   #4 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
I


Samotna wędrówka przez Nag obfituje w cudowne widoki i niemal religijne doznania.Oczywiście,jeśli jest się przygotowanym na szorstki rodzaj miłości praktykowany przez ten wyjątkowy kontynent. Fenris był. Schwytany Wędrowiec potwierdził informacje, które szaman uzyskał w Babilonie. Po pochowaniu jego ciała, wyciągnął ukryty plecak, zmył krew pecynami leżącego gdzieniegdzie śniegu i przebrał się przed nadchodzącą podróżą. Z południowego Nibiru musiał dostać się na północ Renegi, a to niemały kawał drogi do przebycia. Miło byłoby znaleźć przynajmniej jedne gościnnie otwarte drzwi. Niestety koniec świata, nawet pozostając jeszcze fikcją literacką lub filmową, zawsze podkreślał rolę samych ludzi w ostatecznym upadku. Malejąca ilość zasobów, brak dostępu do energii elektrycznej i ciągła niepewność jutra, nastawiały malejące grupki przeciwko sobie. Nawet zwierzęta nie poruszały się już pewnie w ramach swojej domeny. Populacja niedźwiedzi w tych stronach, niegdyś licząca powyżej tysiąca, zmalała trzykrotnie, a ocalałe osobniki walczyły z rosnącym głodem i polowaniami.

Kolejne kilometry pokonywał z niestrudzoną zaciętością, podziwiając chłodne lasy płynnie ustępujące miejsca lodowatym bezdrożom, a potem majestatycznym górom. Życzenie o miłym, ciepłym schronieniu się nie ziściło. Nie pierwsze i nie ostatnie w tym smutnym świecie. Świszczący między skałami, gwałtowny wicher co chwilę zmieniał kąty natarcia, na podobieństwo inteligentnej istoty szukając możliwości wdarcia się pod kolejną warstwę ubrań. Stary Wędrowiec nie kłamał - to było straszliwe miejsce. Szaman pamiętał jednak Serce Zimy, które odwiedził lata temu, na początku innego życia.Przy tamtejszym klimacie, kaniony prowadzące do Kotii wydawały się zdecydowanie mniej zabójcze. Co nie znaczyło, że nie było tu niebezpieczeństw. Każdy krok obutą w rakietę stopą musiał być dokładnie wyważony, bo pozornie nienaruszony, czysty śnieg skrywał głębokie na dziesiątki metrów rozpadliny. Mimo sporej wytrwałości, szaman był już zmęczony. Wykopał jamkę w śniegu i dzięki rachitycznym drzewkom, które urągając lodowatemu zimnu, porastały to pustkowie, rozpalił niewielki ogień. Raz jeszcze uczucie tęsknoty za technologią zakradło się podstępnie do ludzkiego serca. Cywilizacja była zepsuta, ale nieliczne jej fragmenty, jak na przykład powszechne środki transportu, niesamowicie ułatwiały życie. Zmusił się do zduszenia nostalgii. Był tu sam, a osady założone przez dawnych partyzantów przysypał śnieg. Mitsukai nie musieli nawet się wysilać. Nag samo zabiło swoje mniej wytrwałe dzieci. Sorata nie miał zamiaru dodawać kolejnej cyfry do licznika poległych.
- Przynajmniej jeszcze nie teraz - pomyślał mściwie.
Wiatr szybko zakrył prowizoryczne schronienie parawanem mokrego śniegu, a niewielki ogienek trzaskał wesoło. Jeszcze trzy razy szaman opuszczał obóz,żeby zaspokoić apetyt płomienia. Jeden z najstarszych wynalazków ludzkości był, póki co, jedynym towarzyszem jego podróży i człowiek doceniał jego obecność, mimo że nie rozumiał mowy. Położył się wygodnie w rozgrzanym śpiworze i przez szalejącą na zewnątrz wichurę podziwiał gwiazdy. Zastanawiało go, czy odległe światy, które przecież musiały orbitować dookoła tych wszystkich słońc, też borykają się z rosnącą beznadzieją codzienności. Rozmyślał o znaczeniu jednej, małej, ludzkiej zemsty w obliczu wieku wszechświata, póki nie osunął się w sen.
Księżyc przewędrował po niebie niemal dwa razy, nim w końcu dotarł do celu. Nadchodził świt.Za oślepiającym paczkującą bielą wierzchołkiem, ukazał się szary masyw jednej z dwunastu wież Varfaine.Schowana między skałami twierdza nie wyglądała tak imponująco jak w pamięci Fenrisa. Nieubłagana natura wycisnęła piętno na pradawnym kamieniu, oszpecając siedzibę zakonu dwunastu. Nie bez znaczenia była też pewnie ingerencja obecnego właściciela. Imieniem Garvina dyscyplinowano dzieci ponad wiek wcześniej. Jednak one miały na tyle szczęścia, że dorastały i umierały, nigdy nie poznawszy prawdziwego okrucieństwa i potęgi straszliwego wilkołaka. Tym przywilejem nie cieszyły się jednak hordy niewolników, uwięzionych tutaj pod butem Mitsukai. Varlsdaborg, jako główny ośrodek dystrybucji draugów w Nag, był przesycony strachem ofiar. Silne emocje prawie wylewały się z bezdusznego kamienia.
Gdy szaman podszedł bliżej, okazało się, że ciche podejście raczej nie wchodzi w grę. Wszędzie dookoła widać było niemych strażników twierdzy. Draugi zostały wynalezione przez stare cesarstwo jako broń ostateczna, mająca zapewnić długotrwałe bezpieczeństwo.Nieśmiertelni zadrwili jednak z oczekiwań ludzi. Śmiesznie łatwo przejęli i udoskonalili technologię produkcji bezmyślnych żołnierzy, a hordy modyfikowanych nieumarłych patrolowały teraz rosnące tereny dookoła ośrodków władzy.Obecna generacja animowanych haki trupów nie wymagała już nawet nadludzkiego organizmu. Dzięki tajemnym mocom Rekonstruktora, każdy człowiek lub zwierzę mogli stać się posłusznym zombie. Co gorsza, większość wyposażono w scoutery. Nie było szansy na wejście pod twierdzę bez użycia douriki. Fenris otworzył więc plecak i spokojnie wyciągnął zapasy. Żując ostatnie zmarznięte kostki suszonego mięsa, zastanawiał się, jak bardzo wzmocni łsię Garvin od ostatniego razu, gdy go widział. Już wtedy był wystarczająco silny, żeby z łatwością zabić jednocześnie dwóch członków kapituły zakonu. To miał być pierwszy prawdziwy sprawdzian dla Soraty. Nie czuł strachu, ale jeśli w twierdzy będzie więcej niż jeden Mitsukai, być może będzie musiał salwować się ucieczką. Z tego co udało mu się ustalić ze starych sanbetańskich źródeł, Rekonstruktor nie potrafił tworzyć Nieśmiertelnych bez dużych nakładów mocy i czasu. Jeśli nic się nie zmieniło, na świecie było ich najwyżej kilkunastu. Stopił w garści trochę śniegu i popił posiłek. Przynajmniej powalczy z pełnym brzuchem.

Przyoblekł Wilka i zeskoczył ze skalnego występu. Zbliżał się powoli, smakując otoczenie nowymi zmysłami. Najbliższa horda ruszyła truchtem w jego kierunku rozpoczynając ostrzał z broni ręcznej. Odpowiedział szarżą. Z łatwością lawirując między kulami, wpadł w oddział na podobieństwo lisa w kurniku. W powietrze trysnęła srebrna kurzawa migoczącego śniegu i natychmiast zaczerwieniła się od buchającej zewsząd krwi. Niemal nieruchome z perspektywy szamana draugi, ginęły bezgłośnie w spektakularnych rozbryzgach. Z blanek, na głowy walczących od razu posypał się humanoidalny deszcz. Twierdza rodziła kolejne legiony jak żywy organizm. Całe dziesiątki trupów grzęzły w głębokich zaspach pod murami i wygrzebywały się pospiesznie tylko po to, by Fenris mógł je rozerwać.Posiłki nie wytrwały długo. Walka była przesądzona.Już tylko ostatni, trochę większy niż reszta przeciwnik oddzielał szamana od wejścia. Wielki, uzbrojony w dwuręczny miecz i pozbawiony charakterystycznej dla draugów maski.
- Raylan Białowłosy. - Fenris rozpoznał dawnego Wielkiego Mistrza. Nie! Nie Raylan. Tej skorupie nie należał się szacunek, którym Sorata darzył zmarłego. Mitsukai wypaczali wszystko czego dotknęli. Kukła Białowłosego była ostatecznym szyderstwem z jego porażki. Przez wieki miała straszyć na tym pustkowiu. Pod powieki szamana wpełzła wściekłość, a on ochoczo otworzył jej drogę w głąb siebie. Ukryty w ciele zmarłego mistrza energetyczny pasożyt nie zdążył nawet zareagować. Pazurzasta łapa zacisnęła się na jego twarzy niczym imadło, druga pchnęła klatkę piersiową i kłąb rozwścieczonej ciemności wbił go we wrota w ponurej parodii pukania. Zarówno ciało stwora jak i gruba dębina nie wytrzymały tego zderzenia.

***


Najstarszy obserwował przybycie gościa ze strachem podszytym ciekawością. Nigdy nie widział kogoś, kto wkroczyłby do twierdzy dobrowolnie. Nie miało znaczenia, że istota, która przed nim stała, zdawała się być wykrojoną z samego serca nocy. Straszliwe doświadczenia skutecznie wypaliły w nim co silniejsze uczucia. Co prawda nie miał jeszcze czterdziestu lat, ale już od dawna był starcem, więźniem tej skutej lodem cytadeli. I dawno zapomniał swego imienia. Obecne, dumnie świadczące o nic nie znaczącym statusie, nadał sobie sam, w ostatnim podrygu umierającego buntu. Władca Varfaine w rzadkich chwilach łaski, nazywał go po prostu "TY". Ale pod warstwą tchórzliwego, obolałego zapomnienia, pieczołowicie przechowywał pamięć, że kiedyś był czymś innym. "Człowiekiem". Dziś nie do końca już rozumiał to określenie. Trwożliwie ściśnięte płuca od lat nie wciągały brawurowo powietrza, a wyprostowana sylwetka, niegdyś świadcząca o dominacji jego gatunku nad planetą, zniknęła na rzecz koślawych deformacji. Jak w przypadku setki innych, służących tu niewolników, jedyną miarą jego życia była użyteczność. Ocknął się z otępienia chwilę później. Za stanie w miejscu mógł stracić życie. Przerażony swoją zuchwałą bezczynnością, postanowił uciec do ciemnego zacisza północnej wieży. Wtem dostrzegł krwawy ochłap, z pogardą rzucony pod ścianę przez nieznajomego. To na pewno był jeden z draugów. A było ich więcej... Myśli Najstarszego opornie potoczyły się przez nieużywane ścieżki logiki w przepełnionym lękiem mózgu, a w przedwcześnie postarzałym sercu na nowo wypączkowała zmarła emocja. Grubą przesadą byłoby nazywać to uczucie nadzieją, ale widok symbolu druzgocącej porażki całego oddziału bezdusznych strażników podziałał na niego jak podmuch ciepłego powietrza. Zaraz jednak wyparł je głód. Widok przepysznej, parującej w zimnym powietrzu krwi przypomniał mu obecną tożsamość. W samą porę - za plecami usłyszał bowiem charakterystyczne szuranie metalu o kamień.
- Dzień dobry. - Powitanie skierowane było oczywiście do przybysza, ale Najstarszy i tak zamarł w głębokim ukłonie. Garvin radośnie błysnął zębatym uśmiechem pana na włościach, od którego marzła krew w żyłach, a zaciekawione twarze, które na chwilę pokazały się w szczelinach wież, natychmiast zniknęły. Uśmiechowi towarzyszyła ogłuszająca fala straszliwego ciśnienia, która natychmiast rzuciła Najstarszym o najbliższą ścianę. Złośliwa świadomość nawet w tej sytuacji odmówiła mu odpoczynku. Ciało, które zniosło tak wiele, nabyło szczególnego rodzaju niewrażliwości. Mimo, że mężczyzna nie umiał się poruszać, zachował ograniczoną władzę nad zmysłami. Bezsilnie obserwował jak czerwone płomienie otulają miękką sierść wyłaniającą z transformowanego ciała. Biały wilkołak wykonał ostatni krok i otrząsnął się dumnie, z wyzwaniem. Przybysz wyprostował się, prezentując również wilkołaczą, acz nieco smuklejszą sylwetkę. Jego aura wybuchła nie mniej silnie, ale jej barwa była znacznie ciemniejsza. Przypominała czarny płomień zakrzepłej krwi. W rozbłyskach ścierającej się czerwieni, adwersarze wyglądali jak wzajemny negatyw. Varfaine obserwowała w milczeniu, a buzujące moce zdawały się uspokajać nawet wicher.

[ Dodano: 13-07-2016, 09:16 ]
II


Garvin poruszył się pierwszy. W oślepiająco szybkim natarciu zamachnął się oburącz Rikhtorem. Czarny wilk przywitał opadające ostrze skrzyżowanymi nożami, wydobytymi nie wiadomo skąd. Ugiął się leciutko, jak drzewo przygięte wiatrem. To były jednak tylko pozory. Najstarszy widział popękany kamień pod jego łapami. Jakby reagując na jego spostrzeżenie, lód posypał się z wież, zerwany odpryskami zwarcia tytanicznych sił. Ponownie rozległ się brzęk zderzenia. I jeszcze raz, tym razem szybciej. Obaj walczyli tylko rękami, okrywając się migoczącą tarczą stali. Metal przejmująco śpiewał, a dźwięk setki powtarzających się ciosów przeszedł niemal w jednostajne wibracje. To nieznajomy pierwszy ustąpił pola, poszerzając dystans odskokiem. Garvin nie pozostał dłużny. Cały czas uśmiechał się z wyraźnym zadowoleniem. Starli się raz jeszcze, z większą niż poprzednio szybkością. Czerń płynnie przechodziła w biel. Przyspieszali, stając się rozmytymi smugami, w pozornym chaosie bluźnierczo naśladując pierwotne starcie światła i ciemności. Śmiercionośny huragan ostrzy, kłów i pazurów, stęknięć, warknięć i pomruków przetaczał się po całym dziedzińcu w spektakularnym wybuchu destrukcji. Drewniane przybudówki, które miały nieszczęście stanąć na jego drodze, momentalnie przemieniały się w drzazgi.
Najstarszy nie miał wątpliwości. Już nigdy te mury nie będą świadkami podobnego zdarzenia. Do ostatnich granic wytrzymałości napiął osłabione mięśnie, a przymuszone powieki drgały zdradziecko na wytrzeszczonych oczach. Pragnienie snu rozrywało całe jego ciało. Jednak na skraju świadomości zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa poświęcić ani chwili z oszałamiającego spektaklu zniszczenia. Walczący zmienili się w zastygłą serię rozsianych po całym placu powidoków, połączonych pępowiną dwubarwnych smug. Każdorazowo widać było przynajmniej cztery żywe rzeźby.
Rozstrzygnięcie było tak nagłe, że mózg człowieka jeszcze przez chwilę przetwarzał informacje. W jednej chwili jego niegdysiejszy Władca znalazł się w kamiennym kraterze, zasypywany posłanymi w powietrze odłamkami skały i deszczem własnej krwi. Zwycięzca opadł do półprzysiadu, symbolicznie oddzielając pana i niewolnika, a wypuszczona z pazurzastych dłoni broń brzęknęła ogłuszająco w nagłej ciszy. Dysząc, zbliżył się do skropionego czerwienią białego wilkołaka i przysłonił go swoją sylwetką. Garvin wrzasnął tylko raz, przejmującym głosem, który sam uwielbiał wydobywać ze swoich ofiar. Po czterykroć rozległ się odrażający odgłos darcia miękkiego ciała, każdorazowo okraszony cichnącym skamleniem. Najstarszy ze zgrozą obserwował jak nieznajomy z pietyzmem odkłada wyrwane kończyny na bok i z widocznym zadowoleniem wstaje. Czarna sierść rozmywała się płatkami w powietrzu, a niewolnik wciąż nie potrafił uwierzyć w realność całego wydarzenia. Całe starcie nie mogło trwać więcej niż minutę, a o stoosiemdziesiąt stopni obróciło jedyną rzeczywistość, którą znał. Konsekwencje były gigantyczną niewiadomą. Wykrzesał z udręczonego ciała ostatnią dozę energii i nieśmiało zapytał przechodzącego wybawiciela.
- Co teraz?
Przez chwilę wydawało się, że słaby szept nie pokonał nawet mizernej odległości, która ich dzieliła. Mimo to mężczyzna zatrzymał się i przykucnął przy jego nogach. Uśmiech na chwilę rozjaśnił skamieniałe oblicze, a z jego ust wydobyło się tylko jedno słowo. Zabrzmiało skądinąd głupio i absurdalnie w zimnym powietrzu zapomnianej twierdzy zrujnowanego świata. Całkowicie urągało wypracowanej przez lata okrutnej logice walki o przetrwanie. Ale i tak wycisnęło łzy z oczu wyzwoleńca.

Nieznajomy powiedział mu: "Żyj"

***


Fotokomórka w drzwiach zareagowała i korytarz rozpromieniły umieszczone w regularnych odstępach świetlówki. Widok takiej ilości prądu marnotrawionej na oświetlenie mało ważnego miejsca wywołał w szamanie mieszane uczucia. Nawet taka drobna rzecz podkreślała luksus na jaki mogli sobie pozwolić Mitsukai, a który w osobie pozbawionej go od lat, wywoływał atawistyczny lęk. Ot, jak niewiele trzeba, by zmienić się w człowieka pierwotnego. Nie mógł jednak dłużej podziwiać skandalicznej rozrzutności zasobów. Co prawda, według obliczeń, czas przylotu ewentualnego wsparcia z najbliższej wrogiej placówki, przekraczał dwie godziny, ale nie wiedział nawet czy zdąży w tym czasie się ewakuować. Od niechcenia wyeliminował wychodzącego zza rogu nieumarłego strażnika i skierował się zapamiętanym przejściem zaciskając kciuki w cichej desperacji, nagle porażony obawą, że ujawnił się na marne. Gdy otworzył ciężkie dębowe drzwi i stanął u celu, wypuścił z ulgą bezwiednie wstrzymywany oddech. Wbrew wszelkim prognozom - udało się.

Komnaty Kalamira zostały przeorganizowane, ale gigantyczne serwery nadal stały na swoim miejscu. Rycerz był swego czasu zwierzchnikiem nagijskiego wywiadu – cyfrowe archiwum twierdzy było kiedyś prawdziwą skarbnicą informacji. Ciekawe czy tak pozostało? Fragmenty, których szukał Fenris mogły być zakopane głęboko w terabajtach kodu ale na szczęście był przygotowany. Sprawnie zdjął opancerzony beeper i połączył karwasz z gniazdami dostępu najbliższego terminala, spokojnie czekając na efekty. Oprogramowanie urządzenia zostało nadpisane przez Trinity jeszcze zanim przeżyła załamanie śmiercią Genkaku. Dziewczyna była niedoścignionym geniuszem, a podrasowany przez nią beeper przedzierał się przez zabezpieczenia jak rozgrzany nóż w kostce masła. Po chwili zasygnalizował zakończenie wstępnego skanu, a Sorata zerknął na pobrane dane. Varfaine została znacząco zmodyfikowana od czasu jego ostatniej wizyty. Zaskoczył go natomiast brak powszechnego w placówkach Nieśmiertelnych generatora pola stazy. Początkowo myślał; że zostało po prostu wyłączone celem oszczędności energii, ale Varfaine nie miała nawet odpowiedniej sieci by je utrzymać. Przeglądał kolejne pozycje na liście, próbując się zorientować co knuli Mitsukai. Ruch oporu podejrzewał obecność tajnej broni, a rozmiary twierdzy teoretycznie potwierdzały tą teorię. To nie był problem, który mogły rozwiązać pięści jednego człowieka, nieważne jak silnego. Przewaga wroga zwiększała się z każdą chwilą, a Podziemie dysponowało zaledwie garstką wybitnych jednostek, która na domiar złego była coraz szybciej redukowana.

Skrzypnięcie na korytarzu sprawiło, że odruchowo chwycił za nóż, jednak dochodzący stamtąd zapach nie nosił znamion niebezpieczeństwa. Domysły potwierdziło cichutkie pukanie. Drzwi uchyliły się i szczeliną, przez którą nie przecisnąłby się żaden zdrowy człowiek, wsunął się jeden z wychudzonych niewolników, zgięty w służalczym ukłonie. Jedną noga pozostał na korytarzu, gotowy do szybkiej ucieczki. Fenris spojrzał na niego wyczekująco.
- Błagam o przebaczenie śmiałości. Jakie są twoje życzenia, Panie? Nie wiemy co robić. - Mężczyzna bez widocznych trudności przeskoczył zmianę Alfy w twierdzy. Trudno wykorzenić nawyki podyktowane nieludzkimi warunkami.
- Ubierz się cieplej i postaraj się przeżyć. Nie będzie więcej poleceń.
- Ale co mamy robić potem? - mężczyzna był zdesperowany. Głos łamał mu się ze strachu.
- Nie obchodzi mnie to. - Staruszkowi na dziedzińcu powiedział coś skrajnie innego, podyktowanego euforią zwycięstwa. Żałosna kreatura w drzwiach przypomniała mu, że na Tenchi nie było już miejsca dla ludzi, którym wystarczało tylko trwanie. Za murami Varlsdaborg może i będą mieli więcej wolności, ale nawet zakładając, że pokonają śniegi i dotrą do cywilizacji, pewnie umrą w świecie, który z dnia na dzień upadał troszkę bardziej.
Drzwi zamknęły się niepostrzeżenie za plecami skołowanego wyzwoleńca, a Sorata wrócił do przeglądania informacji. Nawet lektura etykiet plików uświadamiała mu boleśnie jak wiele ukrytych tu sekretów przepadnie. Pamięć beepera, imponująca jak na standardy tak małego urządzenia, nie wystarczyłaby do zapisania nawet jednej tysięcznej z tych tajemnic. Skupił się więc na interesujących go zagadnieniach, wspomagany przez zaimplementowanego bota do automatycznego wyszukiwania. A trzeba było jeszcze wrócić po plecak. Był zdecydowanie zbyt cenny, by powierzyć go pozostałym w twierdzy półludziom. Co prawda mrozy pozwalały oszczędzać wbudowaną w niego baterię, ale szaman nie ładował jej już od kilku dni. Jeśli chciał by zawartość pojemnika przetrwała, szybko musiał podłączyć go do prądu. Szczęśliwie tego zasobu tutaj nie brakowało. Zmienione w zautomatyzowane linie produkcyjne podziemia twierdzy kryły również niewielki reaktor nuklearny. Linie produkcyjne? Draugi!
Słodkie duchy... Wyjaśniło się źródło łaskoczącego niepokoju, który dręczył szamana od samego wejścia. Niewielu strażników. Mnóstwo niewolników. Brak pola stazy. Wszystko to były wskazówki. Na przedmurzu stacjonowała zaledwie forpoczta, a zautomatyzowane pasy transmisyjne potrzebowały świeżych dostaw trupów. Nie było większej różnicy czy popracują przed śmiercią. Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Jeśli wyświetlane liczby były zbieżne z rzeczywistością, przestronne jaskinie Varfaine kryły prawdziwą armię nieumarłych. Przynajmniej parędziesiąt tysięcy, może więcej. Mitsukai musieli nauczyć się jakoś replikować moc Rekonstruktora. Nie – replikacja dałaby o wiele bardziej przerażający efekt. W grę pewnie wchodziła jakaś forma kumulowania. Wypuszczenie na świat takiej ilości draugów mogło całkowicie zmienić losy wojny. I nie miał absolutnie żadnej możliwości aby temu zapobiec! Gdyby był bohaterem filmowym zmieniłby reaktor w bombę atomową kilkoma uderzeniami w klawisze. W rzeczywistości jednak mógłby spowodować co najwyżej wyciek i skażenie. A nawet na to brakowało mu czasu i wiedzy. Jakby odpowiadając na jego myśli w rogu ekranu pojawiła się niewielka mapka z komunikatem o gotowości. Widać było na niej trzy kropki zmierzające ku twierdzy. Na ekranie wyglądały bardzo niepozornie, ale wiedział, że oznaczają doskonale uzbrojone śmigłowce szturmowe. Czas, którym dysponował, właśnie się skończył.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 30-01-2018, 08:57, w całości zmieniany 2 razy  
   
Profil PW Email
 
 
^Genkaku   #5 
Tyran
Bald Prince of Crime


Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227
Wiek: 39
Dołączył: 20 Gru 2009
Skąd: Raszyn/Warszawa
Cytuj
Jak zawsze bezbłędnie. Mam nadzieję, że w nowym sezonie teksty pod tym tematem (lub innym) będą się pojawiały znacznie częściej. 10/10
   
Profil PW Email Skype
 
 
»Sorata   #6 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
III


Błyskawicznie zebrał najważniejsze rzeczy i zbiegł po schodach. Wybiegł przez bramę jak burza i w tumanach śniegu przedarł się przez pozostawione wcześniej pobojowisko. Plecak był dokładnie w miejscu, w którym go zostawił. Spojrzał na zegarek. Wyczulonym słuchem nie łapał jeszcze huczenia wirników, ale wiedział, że to kwestia minuty, może dwóch. Została mu tylko jedna szansa na bezproblemowe wyjście z sytuacji. Tylko raz skorzystał z tej drogi ucieczki i miał cichą nadzieję, że nie będzie musiał wykorzystać swojej karty atutowej, by potem przedzierać się pieszo do wybrzeży Nag. Przesadził mury trzema skokami, w kilka sekund pokonał schody i odetchnął. Jednak duchy sprzyjały mu tym razem. Prywatny VTOL, należący niegdyś do mistrza Acke, a potem dziedziczony przez kolejnych władców Varfaine, stał tak jak kiedyś, na szczycie wieży, a puchowa pierzyna na plandece zamazywała jego kształt, by wyglądał jak fragment dachu. Mroźny wiatr świszczał dookoła ograniczając widoczność, ale nawet stąd widać było ludzkie sylwetki krzątające się po dziedzińcu. Niewolnicy zaraz zginą, ale na to akurat Sorata nie mógł nic zaradzić. Pokonał jednego z Mitsukai i zdobył dane, na których mu zależało. Takie szczęście nigdy nie zdarza się po prostu. Zawsze trzeba za nie zapłacić. Ale najwidoczniej nie dzisiaj. Zerwał zabezpieczenie, odbił bloczki hamujące i wskoczył do środka pojazdu. Interfejs użytkownika był bardzo przejrzysty. Rozgarnięte dziecko mogło by go pilotować, nie mówiąc o człowieku uzbrojonym w jeden z sanbetańskich beeperów. Software nie był aktualizowany od bardzo dawna, jednak urządzenie poradziło sobie mimo to - Garvin w swojej arogancji nie postarał się nawet o zabezpieczenie dostępu. Zasłuchany w szum rozgrzewających się silników, Fenris umościł się w zbyt dużym fotelu pilota i roztarł zgrabiałe ręce. Nadszedł czas na powrót do domu.

***


Miał rację. Za szczęście zawsze trzeba płacić. Największym problemem był fakt, że paliwo skończyło się kilka kilometrów od wybrzeża Khazaru, a bez niego, latający cud techniki momentalnie zmienił się w cegłę i runął lotem szybowym. Dodatkowo, pojazd miał problemy z komunikacją i Sorata nie miał pewności, czy ktokolwiek usłyszał podane koordynaty lądowania. Mimo tego, posadził samolot na falach najlepiej jak potrafił. Pasy zabezpieczyły zarówno jego, jak i cenny ładunek, ale mocno się poobijał podczas wstrząsów. Zimna woda wdarła się poszerzonymi szczelinami do środka, jeszcze nim zdążył się wypiąć. Przywiązał plecak prowizorycznie do piersi, jednym ciosem wybił owiewkę i ostrożnie, by nie przemoczyć swego skarbu, wydostał się na zewnątrz. Cieszył się, że skryty w karwaszu beeper był wodoodporny, bo unosił się na falach przez godzinę, płynąc powoli na grzbiecie. Głód i zmęczenie tylko wzmagały ponury upór z jakim machał ramionami. Wreszcie, temperatura wody podniosła się zauważalnie. Zbliżał się do plaży. Mimo wieczornej pory, piasek był jeszcze wspaniale ciepły. Tak cudownie było się po prostu położyć i nie myśleć o Nag i jego okropieństwach. Nie dane mu było jednak odpocząć. Wśród szumu fal usłyszał zbliżające się kroki. Rozluźnił się jednak, gdy rozpoznał tożsamość podchodzącej do niego niewielkiej grupki. Jednak usłyszeli sygnał.
Każdy z osobna nie wyróżniał się z tłumu, ale gdy wiedziało się czego szukać, można było dostrzec niewielkie emblematy elitarnej sanbetańskiej jednostki, koślawo naszyte w losowych miejscach. Nowym Smokom daleko było do ich pierwowzorów. Byli po prostu cywilami, którym na tyle nie podobał się stan rzeczy, że rozpoczęli walkę. Sorata ich podziwiał. On i jemu podobni byli może opokami ruchu oporu, ale prawdziwie odważni byli właśnie zwykli ludzie, którym nie podobało się pod nabitym kolcami butem okupanta. Niedożywiony i niewystarczająco uzbrojony oddział, ze śmiertelnością sięgającą siedemdziesięciu procent, wciąż przyciągał kolejnych ochotników.
- Melduje się kapral Windchime. Komandor wysłał nas, żebyśmy przejęli ładunek.
Zgodnie z planem. Szaman przywitał ich z całą powagą i dopiero teraz spostrzegł, że plecak nadal spoczywa mu na piersi. Oddał pakiet i z wdzięcznością przyjął skromny posiłek.
- Szef w pobliżu? – zapytał niewyraźnie pomiędzy łapczywymi kęsami.
- Niestety nie. Obserwuje nową placówkę.
Zbierało się na deszcz. Zapowiadało się ciekawie. Mitsukai podporządkowali sobie niemal wszystko poza siłami natury. Nic dziwnego – do niedawna nic innego nie mogło ich choć trochę spowolnić. Ale było jedno zjawisko, którego obawiał się każdy z nich – burza. A niepozorna przyczyna tego stanu, siedziała sobie właśnie na łące, kilkaset metrów od umocnionego przyczółka, zabezpieczonego polem stazy. Sorata podszedł ostrożnie do starego przyjaciela, celowo szurając.
- Jak się dziś czujesz? - Po śmierci Kathrin, Kaeru nie był do końca sobą. Szaman nie zamierzał ryzykować skradania.
- Bez zmian. - Mimo strug wody zalewających wszystko dookoła, Pit stanął pewnie na mulistym podłożu. Jedyne źdźbło trawy nie przygięte wściekłym opadem – Jak tam szef? Wrócił już do domu?
- Powiedzmy. Potem pogadamy. Widzę, że się zaczyna.
Odszedł dalej i obserwował skulony w bezpiecznej odległości. Ciężkie, brunatne chmury rozjarzyły się od nagromadzonych ładunków, Kaeru wyciągnął ręce do nieba, na twarzy tańczył mu ekstatyczny uśmiech. Natura nie kazała mu zbyt długo czekać. Rozgałęziony jak prastare drzewo piorun runął prosto w niego, zatańczył między rękami, owinął się wokół zębów i na chwilę podkreślił każdy włos na postawionej wysoko czuprynie. Sylwetka Pita rozbłysła oślepiająco i zniknęła. Sorata widział to specyficzne wniebowstąpienie Sanbety już trzykrotnie i za każdym razem był pod wrażeniem. Jakby w odpowiedzi na ten podziw, chmury zaburczały głośniej, raz po razie rozświetlane gniewną ekspresją rozbłysków. W odpowiedzi placówka uruchomiła alarm, a na dachu pojawił się rząd odgromników. Na próżno. Araraikou uderzył niebieskobiałym gniewem niebios. Pioruny o obwodzie całych metrów bezlitośnie siekły ochronne pole, które nie poradziło sobie z takim przeładowaniem i po prostu zniknęło. Ostrzał ogarnął budynki, pojazdy, draugi i ludzi w ogóle nie zwracając uwagi na prawa fizyki. W wypełnione hałasem powietrze pryskały drzazgi i gruz. Trzy sekundy później, wszystko ucichło. Tylko deszcz niestrudzenie gasił wzniecone bombardowaniem pożary. Wydawało się przez chwilę, że chmury zostały wyczerpane, jednak rozbłysły raz jeszcze i rzygnęły kolumną przeraźliwie białego światła, która uderzyła z potęgą niewiele ustępującą ostrzałowi draguuna. Emanacja mocy postawiła długie włosy szamana na sztorc, a niewielki przyczółek po prostu zniknął. Nie było ciał, krwi ani większych gruzów. Na skraju kręgu wypalonej ziemi stał tylko Kaeru, wygładzając przemoczone włosy. Elektryczne ogniki tliły mu się w oczach, a całe ciało sporadycznie emanowało pioruny kuliste. Jak gdyby nigdy nic, wyciągnął z kieszeni pomięte fajki i odpalił od płonącej poły płaszcza. nmm
- Taaa. Właśnie. – dodał własny dymek do gromadzącej się kolumny. – Napijesz się?
Poszli pieszo, skąpo wymieniając uwagi. Obaj nie należeli do gadatliwych typów. Noc, która nadeszła była dla Fenrisa najlepszą od dawna. Niewielki oddział siedział przy ciepłym ognisku, chłonąc świeżość pozostałą po deszczu, wymieniając informacje i dzieląc się skromnymi zapasami. Nie zasnęli z pełnymi brzuchami, ale nikt nie wytknął Pitowi całkowitego zniszczenia zasobów w placówce. Jakoś nie wypadało. Nad ranem pożegnał się ciepło z chłopakami, starając się nie okazać świadomości, że mogą się już nie zobaczyć i wyruszył w dalszą drogę. Wiedział, że dobrze spożytkują dni, które mu pozostały. Muszą. Od tego zależały losy całej walki. Sprowadził zza oceanu zły omen. Mógł tylko mieć nadzieję, że Ruch Oporu oprze się również tej fali.

Khazar cieszył się historią wielu doskonałych partyzantów. Niezauważony przez nikogo poza zwierzętami, szaman przemykał wśród niewielkich diaspor ocaleńców, odnotowując zmiany w pamięci beepera. Celowo ignorował wszelkie przejawy działalności Wędrowców. Gdyby się zatracił w rzezi i spóźnił, straciłby coś wiele cenniejszego niż czas. Gdy stanął wreszcie u celu swej wędrówki, na chwilkę zamarł, ponownie porażony kontrastem widoku ze wspomnieniami. Koudar był wymarły. Teraz mieszkali tu tylko podróżnicy, bandyci i duchy zmarłych - zarówno ludzi, jak manitou. Oryginalni mieszkańcy, przynajmniej ci, którzy chcieli zostać w tych okolicach, przenieśli się dalej, kilka kilometrów na północ. Nie dziwił się im. Jeśli pamięta się, jak cudownie wyglądało onegdaj to wyjątkowe miasto, jedynym uczuciem ogarniającym człowieka na obecny widok jest rozpacz. Budynki poorane kulami partyzanckich walk, żywe murale wypalone na zawsze i pokruszone fontanny z zamulonymi zbiornikami. A nad tym wszystkim górują zgruchotane potęgą draguuna trzy prastare monumenty. Wielkie drzewa trwały w tym stanie już od kilku lat, splecione jak bracia uchwyceni w momencie śmierci przez zdolnego rzeźbiarza. Pęki na wpół martwych lian zwisały ciężkimi girlandami z gigantycznych gałęzi Kuldaru, pomagając utrzymać jego upadającego bliźniaka w pionie.
Szamana jednak interesowało coś innego. Wspinając się na opustoszałe gałęzie Hypromu, które od kilku sezonów nie wypuściły świeżych pączków, zachłysnął się poczuciem samotności na szczycie okolicznego lasu. Nawet ptaki miały opory by przelatywać w pobliżu tego zdewastowanego sanktuarium starej epoki, a jego pozaświadomość wychwytywała tylko kilka umysłów. Mimo to, dawno nie był taki spokojny. Pod wpływem chwili zdecydował, że właśnie tam stworzy pierwszą bazę wypadową na Khazar. Miejsce dobre jak każde inne, a jego wyjątkowość we wspomnieniach Fenrisa, dodatkowo wspomagana sentymentem, pomogła mu podjąć decyzję. Rozgościł się niedaleko ruin swojego starego mieszkania, teraz w większości wtopionego w korę i rozpoczął poszukiwania. Dawno temu, jeszcze przed podróżą do Nag, schował w tym miejscu najcenniejszy przedmiot, który posiadał. Odnalezione szóstym zmysłem korniki chętnie pokierowały go do zamaskowanej skrytki z niewielką plastikową kasetą. Wewnątrz, na piankowej wyściółce spoczywał karwasz z wbudowanym pojedynczym kamieniem. Sorata założył go na wolne przedramię i dopiero teraz poczuł się spokojniejszy.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 02-02-2018, 13:10, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
»Shadow   #7 
Yami


Poziom: Wakamusha
Posty: 251
Wiek: 28
Dołączył: 28 Maj 2015
Skąd: Zagłębie kabaretowe
Cytuj
Nie od dziś wiadomo, że jestem fanem twoich tekstów, a tą akurat serię pożeram za każdym razem gdy się pojawia. Piękna narracja, płynna, z niewieloma błędami, które nie zakłócają odbioru, ciekawa fabuła i przede wszystkim skonstruowana według wszystkich standardów i przecudowny dobór słów. Może i się rozpływam, ale jednak oceny zawsze są subiektywne, a ten tekst uważam za majstersztyk. Szczególnie, że uderzyłeś w klimaty które uwielbiam. Nie wiem nawet co tu mogę dodać. Może to, że uwielbiam twoje przestawienie Pita. 10/10 i liczę na więcej mięsa soczystego mięsa w kolejnym sezonie ^^


W więziennej rozpaczy...
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,14 sekundy. Zapytań do SQL: 15