3 odpowiedzi w tym temacie |
»Sorata |
#1
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 27-06-2014, 20:37 [Poziom 2] Sorata vs NPC (Lemuel Frostwind) - walka 1
|
|
W poprzednich wpisach:
Rok 1598. Dopiero co opętany Fenris zostaje odnaleziony w Grimmwaldzie przez dwóch wojskowych szamanów - Nigela "Słuchacza" Spearpointa i Lemuela "Frosty'ego" Frostwinda. Zostaje przetransportowany do rządowego ośrodka badawczego i poddany eksperymentom mającym określić jego przydatność dla Khazaru. Szkoli się do zawodu, podejmując się różnych misji pod czujnym okiem nowych opiekunów. Ścieżki przyjaciół rozchodzą się, gdy nieudana akcja ratunkowa ujawnia śmierć Słuchacza. Rozbity stratą, Lemuel osuwa się w depresyjny alkoholizm, z którym nie jest w stanie walczyć do momentu, gdy Sorata mści się na mimowolnej zabójczyni Spearpointa.
Gdy duch zmarłego wreszcie spoczywa w pokoju, a żywi przyjaciele z trudem wznawiają kontakty, gromadzone latami napięcie znajduje ujście w walce.
Khazar
Grudzień 1603
Tajny brahmiński ośrodek badań miał dwie twarze. Czysto laboratoryjna część była domeną naukowców w rozwianych białych kitlach, co rusz spieszących z kolejną próbką krwi do kolejnej wirówki. Zaraz za śluzą powietrzną zaczynał się inny świat. Białe, sterylne korytarze kontrastowały ostro z surową szarością strefy zmilitaryzowanej. Tutaj mieściły się poligony ćwiczeniowe i centra testów sprawnościowych. Z tego też powodu taki sam alarm, który teraz przetaczał się wyciem po skomplikowanych labiryntach placówki, był czymś całkiem normalnym. Masywne ciało tymczasowego wychowanka jednostki przedzierało się przez zalewane czerwoną poświatą przejścia na podobieństwo połyskującego czernią lodołamacza. Codzienna rutyna zniknęła, zastąpiona falą adrenaliny. Podświetlone listwy w ścianach, dzięki zintegrowanemu systemowi komputerowemu, bezbłędnie kierowały go do źródła problemu.
***
- Słodkie du…aaaaaa…łap, łap.
- Ghhhaa…obroża, kto ma obrożę?
- Trzymaj go do diabła!
Technik słuchał wrzasków w interkomie z rosnącym przerażeniem. Elektrokardiogram wypluwał z siebie metry papieru, a wykresy tworzyły na taśmie całkiem abstrakcyjne wzory.
- Nareszcie! – wykrzyczał z ulgą na widok ledwo mieszczącego się w drzwiach imponującego kałduna King Vipera – dobrze, że jesteś. Dobrze, że ktokolwiek jest. Znowu mu odbiło. Zaraz się przebije. Interwencyjna nie zdążyła dotrzeć.
Mężczyzna spojrzał przez potrójną, kilkudziesięciocentymetrową warstwę pleksi do środka gimnazjonu. Zachlapane krwią tworzywo pokryte było rosnącą siatką pęknięć, a kolejne łupnięcia pogłębiały zniszczenia.
- Jak to się stało?
- Kilka owadów przedostało się przez filtry. Musiał je przechwycić po drodze na codzienne ćwiczenia. Już i tak ma program indywidualny, ale chwilowo było z nim dwóch rehabilitantów i lekarz. Wtedy się obudził.
- Kur.waż wasza mać – na czole Vipera pojawiła się fioletowa żyła - przecież nawet ja wiem, że szczeniak toleruje maksymalnie dwie osoby naruszające jego przestrzeń! - pomasował nasadę nosa – Ilu tym razem? – spytał ledwo się powstrzymując przed uderzeniem niekompetentnego durnia.
-Wszyscy trzej. Na szczęście tylko ranni. Dawnfire zdążyła, nim znów kogoś zabił. Chyba... Dosłownie przed chwilą ucichło. W ogóle nie widać co się tam teraz dzieje. Kamery też zniszczył – mężczyzna wystrzeliwał zdania z maksymalnie dużą ilością danych, jakby odpowiadał przełożonemu, a nie jednemu z podopiecznych. Vipera po prostu otaczał naturalny nimb autorytetu i każdy w jego towarzystwie instynktownie tą presję wyczuwał.
- Dobra. Wchodzę. Otwieraj i natychmiast za mną zamknij.
Wzmacniane stalowe drzwi komory przejściowej zamknęły się za nim według polecenia. Viper westchnął ciężko i pozwolił zimnym strumieniom z pryszniców dekontaminacyjnych schłodzić choć trochę swój gniew. Zastanawiał się, czym zawinił, że mistrz Shawodan go tu przysłał.
później
Olbrzymi szeregowiec czuł się nieswojo po odprawie. Stary kazał mu zaopiekować się tym problematycznym młodzikiem bez żadnych skrupułów, jakby przemeblowywał pokój. Oczywiście, jak zwykle, Słuchacza zabrakło na miejscu. Jego przyjaciel zawsze był dużo lepszy w te emocjonalne klocki. Żołnierze nie powinni być niańkami. A nawet jeśli, to na pewno nie on - Lemuel Frostwind. Koniec kropka.
- Pewnie siedzi sobie teraz w Nan Gar i rwie panienki na swój południowy akcent. Bydlę – pomyślał zazdrośnie Frost.
Dotarł.
Wziął głęboki wdech i przyłożył rękę do płytki naciskowej. Drzwi do niewielkiej celi z sykiem zniknęły w ścianie. Pokoik był przestronny, ale urządzony bardzo spartańsko, przez co sprawiał wrażenie pustego. Ot łóżko, krzesło i narożny stolik z kilkoma książkami. Niewielka wnęka prowadziła do łazienki. Chłopak, przyczyna ostatnich kilkunastu alarmów, siedział skulony u wezgłowia łóżka. Chude kolana podciągnął pod brodę, a twarz schował między nimi. Lemuel zapukał dla formalności we framugę.
-Można?
Chłopak spojrzał na niego półprzytomnie. Siwe włosy zdecydowanie nie pasowały do młodzieńczej twarzy, teraz dodatkowo wykrzywionej cierpieniem. Po chwili, bardzo opornie skinął głową. Frostwind stanął na środku pokoju i odchrząknął, rozpoczynając przygotowaną przemowę.
- Nie przejmuj się dzieciaku… - prawie natychmiast urwał. Chłopak mógł się poczuć urażony takimi zwrotami. Na swój użytek zawsze nazywał go po prostu Mowglim, na pamiątkę jakiegoś dzikiego chłopca z książki, którą czytał będąc dzieckiem. Sam chłopak nie pamiętał swojej tożsamości, a cholerne kitlowce przydzieliły mu tylko numerek. Lem postanowił brnąć dalej.
- Erhm.. no tego. Teraz jesteś szamanem. To, kim byłeś kiedyś, nie ma już żadnego znaczenia – uniósł rękę widząc rodzący się protest - Wiem, że ci tego brakuje i jesteś strasznie zdezorientowany, a może nawet kiedyś odzyskasz wspomnienia, ale teraz musisz po prostu skupić się na opanowaniu tego wewnętrznego chaosu.
- Nie wiesz jak to jest – wyszeptał chłopak – w jednym momencie jestem w jednym miejscu, a w następnym budzę się gdzie indziej, a w snach nawiedza mnie ten człowiek, potwór. I krew. Cały czas mam wrażenie, że kogoś zabiłem.
- Nie wiem – przyznał mężczyzna – przypadki takie jak twój zdarzają się cholernie rzadko. Sam jestem jednak szamanem i wiem, że duchy często nie zdają sobie sprawy ze swoich możliwości i ciężko jest się im opanować. Teraz po prostu walczycie o władzę nad twoim ciałem.
- Czemu? Skąd on jest? Co mi robi?
- Jeśli miałbym strzelać, stwierdziłbym, że odkręcił kurek świadomości na maksa i zacząłeś się wypalać. Oceniając po stanie, w jakim cię znaleźliśmy, musiało to już trwać ze trzy miesiące.
- Dlaczego tak mnie naciska? Przecież ja w ogóle nie mam nad tym władzy – chłopak zaczął się nerwowo kołysać.
- Tak to już po prostu jest – Frostwind uznał dialog za rozpoczęty i przysiadł na skraju przykręconego do podłogi krzesła – po to właśnie otwarliśmy ośrodki takie jak ten. Żeby nowo narodzeni szamani, którzy nie potrafią się kontrolować, nie stali się kolejnymi nabytkami dla lasów Grimmwaldu. Ledwo wybudziłeś się z przerywanej, ale trwającej kilka lat śpiączki. Może za dużo od siebie wymagasz? Przecież nic, co tu zachodzi nie jest twoją winą.
- Ale to tak boli – wyszeptał chłopak w ostatniej już chyba skardze – za każdym razem jak mówi, czuję jakby rozbierał mi mózg na części pierwsze. Nie chcę już nikogo zabić.
- Może pogadaj o tym z tą Dawnfire? –zasugerował Lem – ona przeżyła praktycznie to samo, z tą różnicą, że pierwsze opętanie opanowała stosunkowo szybko. Ale i tak ma na koncie dużo więcej żyć niż ty. Może razem sobie pomożecie?
Mowgli nie wyglądał na przekonanego.
- Myślałem, że ona jest z personelu. Nigdy się do mnie nie odzywała.... i ma Wasze zimne oczy - dokończył po chwili.
Ałć. Frostwindowi zrobiło się smutno gdy usłyszał tą uwagę. Tak niewiele trzeba, by zapomnieć, że to jeszcze nie są khazarscy paladyni, tylko bardzo przerażone dzieci.
- Wiem młody, wiem. Pociesz się, że już niedługo to potrwa – zmienił temat - Walą ci w zupki tyle odżywek, że jeszcze z miesiąc i atrofia mięśni się całkiem cofnie. Dwa i będziesz śmigał po powierzchni w wymarzonym zawodzie. To cię trochę wzmocni i raz dwa się dogadasz z twoim lokatorem.
-Dziękuję – mimo przerażenia, chłopak wyciągnął rękę, którą Frostwind ochoczo ścisnął. Misja wykonana.
- Nie ma sprawy. W końcu od czego ma się przyjaciół? – uśmiechnął się krzywo i naprawdę się ucieszył, gdy nastolatek niepewnie odpowiedział tym samym. Swoją drogą, rozmowa poszła niespodziewanie gładko. Odetchnął z lekką ulgą. Młodzi. Ha. Zawsze mieli tyle ideałów. Mało kto zdawał sobie sprawę, że szamanizm ma też swoją mroczną stronę. Ilość kandydatów by spadła, gdyby od początku wiedzieli wszystko. Potem było już po prostu za późno na zmianę zdania.
Tenri,Khazar
07 Wrzesień 1613
Niedawna wizyta na Sion’ie była całkiem owocna. Nadal jestem przygnębiony, ale znów chwytam odpowiedni trop. Powrót samolotem przeznaczyłem na rozważanie opcji dalszego postępowania. Jak by nie patrzeć, nie mam co długo czekać. Jeśli kiedykolwiek istniał sens w moich pomysłach na życie, to lepiej wprowadzę je teraz, uniezależniając się od kogokolwiek, poza kilkoma osobami, na których w mniejszym, czy większym stopniu mi zależy. Zaskakujące dla mnie jest, że moja klaustrofobiczna przestrzeń osobista zdołała się tak rozszerzyć, że nie obejmuje już tylko jednej osoby.
- Nie. Jednak nie - przekonuję sam siebie. Trochę fałszywie, ale skutecznie. Po prostu potrzebuję pomocy, a sam Genkaku, mimo swoich imponujących możliwości, na długo nie wystarczy. Poza tym trudno by mi było mieszać sanbetańskiego komandora w śledztwo na khazarskiej ziemi. Tutejsze stare przysługi wykorzystałem już w pierwszej fazie dochodzenia. Nie. Muszę sięgnąć trochę głębiej i pogrzebać trochę w ciągle świeżej bliźnie starej przyjaźni.
***
Zawsze, kiedy zjeżdżam w dół, uderza mnie piękno tego miasta. Celowo wybrałem zjazd wzdłuż głównego szybu, potocznie nazywanego „Osiówką”. Tylko tutaj, dzięki przesłonom ze wzmacnianego tworzywa, pasażer ma możliwość podziwiania każdej dzielnicy majestatycznej stolicy Khazaru. Koniec zjazdu wypada w Rubinowej, co zmusi mnie do czekania na kolejkę albo przedłużonego spaceru, ale wyraźnie widoczne z tej wysokości, rozszczepiające się na wszechobecnych kryształach łuny Szmaragdowej i Szafirowej wynagradzają mi ten dodatkowy wysiłek. Kiedyś, przy namawianiu Nayati do przeprowadzki wspomniałem o tym widoku. ”Niekończący się zachód trzech różnobarwnych słońc, odbity w milionie diamentów”. To właśnie jest Tenri. Gorzki posmak w ustach wytrąca mnie z równowagi. Jeszcze trzy lata temu jechaliśmy tą windą wspólnie. Potem częstotliwość zleceń wzrosła, a rzadkie spotkania poświęcaliśmy na nadrobienie spędzonych bez siebie godzin. Zawsze w biegu, od wyjazdu do wyjazdu. Ja, skaczący po świecie niczym egzotyczny akwizytor, mogący w każdej chwili stracić życie i Ona – zamknięta w niewidzialnej klatce, oczekując przyjazdu partnera, albo chociaż wiadomości, że jeszcze żyje. Wzdycham. Skończylibyśmy ten związek już dawno temu, gdyby nie świadomość, w co się pakujemy i perspektywa przyszłości.
- Ech... - nieco zbyt opornie odsuwam od siebie wspomnienia i skupiam się na dzisiejszym zadaniu. Według informacji ze sztabu, do których mam dostęp od ostatniego awansu, Frosty pracuje gdzieś na samym dnie stolicy. Jaskinie, w których jest usytuowane całe miasto, są bardzo ostrożnie, ale metodycznie pogłębiane, żeby sprostać potrzebom rosnącej populacji. Co rusz trafiamy na kolejną komorę w niekończącym się podziemnym labiryncie. Kto wie dokąd to wszystko sięga? Póki na miejsce nie wkroczą ekipy kultywujące delikatną symbiozę życiodajnych kryształów i porostów, to jedna z najcięższych robót w Khazarze. Jest zimno, mokro i ciemno, a specyficzne warunki i ciasnawe korytarze wykluczają inwazyjne użycie cięższych maszyn górniczych. Właśnie na takich wczasach znajduję Lemuela Frostwinda. Póki co, szamana pionu wojskowego na bezterminowym ”urlopie rekreacyjnym”. W sumie się nie dziwię. Frostowi ciężkie warunki zawsze odpowiadały bardziej niż kapcie i wygodny fotelik. Teraz jego szerokie ramiona zasłaniają w świetle latarki prawie całą przestrzeń pogłębianego korytarza. Wokół cuchnie potem i zawartym w nim alkoholem. Nie muszę się nawet transformować, żeby wiedzieć, że znów wypił. Jak zwykle wyczuwa mnie na chwilę wcześniej, nim się odezwę.
- Cześć – mruczy niechętnie, zatrzymując się między zamachami kilofem - Pracuję. Zadzwoń później.
Cham.
- Dawno się nie widzieliśmy i chciałem się spotkać. Pogadać – zaczynam ostrożnie – ostatnio słyszałem, że rozbijałeś sięw Atahualpie. To musiała być niesamowita impreza – zapuszczam sondę głębiej. Brak reakcji – strasznie ciężko Cię znaleźć.
- Pracuję – naciska. Nadal nie pokazuje mi swojej twarzy - Nie mamy o czym gadać. Zrobiłeś co miałeś, to teraz daj mi spokój - czy mi się wydaje czy słyszę w jego głosie zazdrość? Pewnie sam chciał zniszczyć Lemereo. A może nie odpowiada mu, że zostawiłem ją przy życiu? A może żałuje, że nie podążam za jego przykładem? Nie rozmawiałem z nim od lipca. Od dnia kiedy zostawiłem go w szpitalu, pokonałem tą zimną sucz i zrozumiałem, czemu chciał mi oszczędzić tej ostatniej lekcji. Spodziewałem się takiej reakcji, ale i tak jestem w lekkim szoku, że tak obcesowo spławia mnie wypalona skorupa człowieka, który był mi kiedyś starszym bratem. Uświadamiam sobie, że pewnie sam chciał machać jak najprostszym narzędziem, żeby w festiwalu zadręczania zbliżyć się jak najbardziej do ostatnich chwil Słuchacza.
- Daj spokój – próbuję prosić – mam pewien zgryz, z którym tylko ty mógłbyś mi pomóc. Byłoby jak dawniej – przymilam się.
- Dawniej umarło, synku – zaczyna znienawidzonym przeze mnie tonem – zresztą ty nigdy nie słuchasz moich rad…
A wiec o to tym razem chodzi. Chrzani coś w kółko, nadal się do mnie nie odwracając, a moje ciśnienie szybuje w górę.
- Ok, ok. Dość! - wybucham, bo nie wytrzymam tego ani chwili dłużej - Nie będę tego słuchać! Albo mi pomagasz, albo nie, albo jedziemy teraz do góry, umyjesz mordę i wysłuchasz mnie na trzeźwo, albo w imię starej przyjaźni sam ci naprostuję klepki! Ileż można?! Kur.wa Frost! - mój głos odbija się echem i z okolicznych odnóg spoglądają na mnie zaskoczone twarze górników ściągniętych hałasem - myślisz, że tylko tobie jest ciężko?! Zamiast chlipać w poduszkę w najgłębszej wykopce w Khazarze, mógłbyś dla odmiany pomóc mi!
Chyba przegiąłem. Zaczerwieniony z wysiłku kark Frostwinda nabiera stopniowo typowo buraczanego koloru.
- Pomóc? POMÓC?! - ryczy basowo - Nic tylko ja i ja. Biedny Sorata! Wielkie mi szlochy i chlipanie. Zrozum wreszcie, że nie będę cię wiecznie niańczyć. Zatrzymaj się przez chwilę i pomyśl, a nie miotasz się na prawo i lewo tworząc niepotrzebny rejwach! Mam załatwić ci kolejny awans?! Sypnąć kasą?! A dasz mi wtedy spokój, utrapiony smarku?!
Tego już za wiele.
- Nie przyszedłem do ojca ani szefa, ty zapatrzony w siebie bucu, tylko przyjaciela - syczę wściekle - zapomniałem, że pod ziemią znajdę tylko szczury - spluwam mu pod nogi i odwracam się na pięcie. Oj, będzie bolało.
PRASK! Wielkie łapsko wyskakuje z półmroku i posyła moje ciało kilka metrów dalej. Aauu... Płomień gniewu na dobre już we mnie buzuje. Wkurza mnie niemiłosiernie jego zafiksowanie na przeszłości, jego niekończąca się depresja i introwertyzm graniczący z katatonią. Wiem jak to jest, sam taki byłem. I zdecydowanie nie mam cierpliwości, żeby mu teraz serwować ciche dni. Słuchacz to, Słuchacz tamto, ty jeszcze nie wiesz jak wygląda życie, za słaby na to jesteś, wojna to nie przelewki. Bla, bla, bla. Spearpoint był też moim przyjacielem. Pokażę temu ślepemu, upartemu durniowi, owoce ostatnich kilku lat. Nie od dziś wiem, że Frosty należy do gatunku ludzi, do których łatwiej dotrzeć pięścią niż słowem. Jednocześnie gdzieś w tym gniewie pojawia się odrobina rozsądnego smutku. Po prostu sam nie wiem, na ile moja chęć pomocy jest prawdziwa, a na ile używam gniewu jako wymówki by nie myśleć o Mni. Zaskakuje mnie, że mój zwykle gadatliwy Towarzysz milczy jak zaklęty od paru dni. A nawet nie staram się go blokować. Przydałaby mi się teraz jego rada. Jak na absolutnie socjopatyczne, pozawymiarowe stworzenie, bardzo wnikliwie analizuje ludzkie emocje.
- Co się w ogóle stało? - bas Lema wybija mnie z rozmyślań. Stoi nade mną w świetle niewielkiej lampki. Jego brygada obserwuje nas z daleka. Chyba nawet jeden z nich pobiegł po sztygara.
- Nayati została porwana - nawet teraz, ciężko mi wymówić to zdanie i mimowolnie patrzę na swoje stopy.
Milczy. Chyba mu trochę głupio, ale ciężko to u niego rozpoznać. Jednak nadal chce mi udzielić fizycznej reprymendy, bo zaciska i rozluźnia pięści, jakby kruszył kamienie. Narastanie napięcia niespodziewanie przerywa niewysoki ale krzepki człowiek, który wbija się między nas.
- Jakiś problem? - otrzepuje mnie uwalanymi rękami, znacząc nowe spodnie kolejnymi smugami, jednocześnie dając znaki swoim ludziom, żeby w razie czego odciągali ode mnie Frosty'ego - chyba nie naprzykrzał się Panu jeden z moich chłopaków?
- Nie. Wszystko w porządku.
Ko mojemu zaskoczeniu, Lem zatrzymuje mnie przed samą kładką.
- Teraz nic nie wymyślę. Spotkajmy się jutro przy „Pieńku” – rzadko widzę Frostwinda tak skruszonego. A może faktycznie się przejął?
- Ok. Do jutra – zraniona duma mnie nie zabije, a może i pomóc.
***
Wczesnym rankiem kończę się wybierać. Czeka mnie długa wędrówka i nadal jestem pełen złych myśli, ale teraz już jakoś mniej mnie obciążają. Jednak i tak silnie zaciskam w dłoni swój talizman. Mnóstwo ludzi przywiązuje się do przeróżnych drobiazgów. To leży w naszej naturze. Od babcinych naszyjników, po ulubione długopisy czy szczęśliwe królicze łapki. Moim jest mój stary, pierwszy nóż. Wykuty pod moje wytyczne jeszcze w Silangang Aso Angkan, wielokrotnie łamany i przekuwany na nowo. Można uznać to za zabobon, ale dla mnie ten nóż symbolizuje mnie samego. Odebrałem nim pierwsze życie (No powiedzmy), a potem wlokłem go wszędzie ze sobą, nawet jeśli nie opuszczał plecaka. Na wpół świadomie, zacząłem go obwiniać za sukces moich przedsięwzięć. Teraz też go zabieram. Na wsparciu Frosty’ego szczególnie mi zależy.
***
Siedzi ze zwieszoną głową na starym omszałym pniu przy zarośniętym ognisku. Dawne miejsce towarzyskich spotkań szamanów, daleko poza granicami stolicy. Jedno z wielu. Pierwszym, co mnie uderza, jest jego mundur. Zaraz potem karabin z podwieszanym granatnikiem oparty o kłodę w zasięgu jego ręki. Granaty u pasa. Jak zwykle zareagował przesadnie. Stary dobry Frosty.
- No bez przesady chłopie. Przecież jeszcze nie wyruszamy. Muszę wziąć ze sobą parę rzeczy.
- Nie po to tu jesteśmy – jest dziwnie spokojny. Na jego twarz powróciła znajoma, beznamiętna maska, którą znam tylko ze wspólnych misji na wrogim terenie.
- Co się stało? Śledzili mnie? - obracam się zaniepokojony.
- Jak mogłeś myśleć, że ujdzie ci to na sucho? – teraz już podnosi głos. Słychać w nim po równo żal i zawód.
- Co ty pieprzysz? Frost?
- Oni wiedzą, Fenris. Nie wypuszczą Nayati na świat. – tłucze mnie prawdą jak obuchem – nie jesteś głupi, Młody. Zgadnij, jak to się kończy.
Wyciąga jakiś walcowaty zasobnik zza pleców i z wzrokiem cały czas skierowanym na mnie, mocuje go między spróchniałymi korzeniami. Odsuwa się niewielka pokrywka, a automatyczny podajnik rozrzuca niewielkie drony szpiegowskie w barwach Koloseum. Robociki uruchamiają się z ledwo słyszalnym dźwiękiem a Frost nadal patrzy na mnie, czekając na jakąkolwiek reakcję. A we mnie właśnie coś umarło. Próbuję spojrzeć na siebie jego oczami. Nieuzbrojony głupiec w drodze na własną egzekucję. Wspaniale. Część rozsądku i nadziei próbuje jeszcze protestować, chronić starego przyjaciela. Ostatecznie i tak przegrywa, przygnieciona faktami. Frost wiedział o planach moich i Nayati. Od lat nie broniłem przed nim żadnej mojej tajemnicy. Czy mogłem się spodziewać, że nie wsypie mnie, gdy przyjdzie co do czego? Indoktrynowany szaman z wieloletnim doświadczeniem? Ale jestem głupi…Wszystko wskakuje na swoje miejsce. Zamontowali sobie pułapkę na wszelki wypadek. Stary przyjaciel, albo bardziej nadzorca. Zawsze na posterunku. Czujny. A w razie czego, wygodne reguły tajnych starć w Koloseum pomogą zatuszować usunięcie niewygodnego szamana. Wypadek przy pracy. Sam się o to prosił.
Oj nie!
Tak łatwo nie będzie, chłopaki. Świadomość zdrady zalewa mnie trudną do opanowania wściekłością.
- Jeślim zawinił, zginę. Jeślim nieprawy, sczeznę. Śmierci się nie lękam, w oczy prawdzie patrzę! – mimo, że to słowa nagijskich wrogów, wyjątkowo przypadły mi do gustu. Kimże jesteśmy, jak nie języczkiem na wadze przeznaczenia? Ruszam z pełną szybkością, uzbrojony w jedno wierne ostrze, żywą zbroję i gromadzoną pospiesznie armię. Po chwili cały okoliczny las rozbrzmiewa hukiem wystrzałów i trzaskiem gruchotanego drewna.
***
Trudno uwierzyć, że masywne ciało Lema jest zdolne do takich wygibasów. Każdy mówi tylko "szaman taki, szaman owaki", zdając się na coraz to większe pukawki albo starą dobrą potęgę fizyczną. Większość walczących jednak nie wie, że nie wszystko jeszcze widzieli na polu bitwy. Frosty jest mistrzem w udowadnianiu, że weterani wojskowi mają w tej materii niesamowitą przewagę doświadczenia. Dotychczas nie wiedziałem, że transformację można tak obłędnie przyspieszyć. Mi to zajmuje zazwyczaj kilka chwil, a teraz, w ogniu bitwy, lawirując między pociskami i pniami, nie ogarniam wzrokiem kolejnych zmian w jego ciele. Cały wysiłek poświęcam tylko po to, by nadążyć za dużo przecież wolniejszym przeciwnikiem. We wszechobecnym huku wystrzałów, pękającego drewna i sypiących się gałęzi muszę wyobrażać sobie, jak powietrze cichymi pyknięciami zajmuje opustoszałą nagle przestrzeń. Człowiek, niedźwiedź, człowiek, niedźwiedź – i tak w kółko. Śmiga z gracją między drzewami, maksymalnie wykorzystując swoje możliwości, wciąż trzymając mnie na dystans mniej lub bardziej celnymi strzałami. Gdzie on poukrywał tą broń? No tak. Jako egzekutor mam dużo czasu na obserwację i eliminację ofiary. Frost jest szamanem typowo bojowym. Przeżywszy na polu bitwy tak długo, musiał wypracować jakieś sztuczki. Do takich zaliczyłbym jego niesamowite obeznanie w różnych rodzajach broni i przygotowywanie terenu. Byłem na tyle głupi, że pozwoliłem emocjom zatrzeć naturalny instynkt i bez przemyślenia wkroczyłem na jego podwórko. Poważny błąd. Po byłym alkoholiku nie ma już ani śladu. Co rusz miga mi jego zachwycony uśmiech, gdy raz jeszcze rzuca się w rytm walki. Psychol. Jak ja.
Inyatu Wamakaskan chroni moją twarz szczelną skorupą. Nie mam zamiaru pozwolić na trafienie. Na szczęście, dzięki nadnaturalnej termowizji widzę Frosta jak na talerzu. Ukrywa się za pniem nieopodal, czekając na kolejną okazję do ataku. Sam nie wykonuję ruchu, ale moja obecność w jego pobliżu gęstnieje. Jest niecałe 30 metrów ode mnie. Wziął sobie zapas na przyrost zasięgu, ale nie docenił moich możliwości rozwoju. Sorki stary. Setka żywych pocisków już czeka na sygnał, na podobieństwo naciągniętych sprężyn. Pozwalam im wystrzelić i w powietrze wylatują kawałki drewna i ziemi. Lemuela jednak nie trafiłem.
- Hę? - skubaniec rozpalił kilka niewielkich ognisk dzięki swojej zdolności. Puszcza serię zaraz po moim ataku, z kompletnie innego kierunku i przemiesza się półokręgiem. Teraz już cały las pstrzy się od jaskrawych kolorów utrudniając mi rozpoznanie czegokolwiek. Sprytnie. I znów czuję łomotanie o pancerz, nim słyszę wystrzały. Wysyłam w jego orientacyjnym kierunku coraz to nowych popleczników, ale jakimś cudem nigdy na niego nie natrafiają.
- Skur.wiel - nie wyrządza mi żadnej realnej szkody, ale zabawa w kotka i myszkę się przedłuża, a grad ołowiu nie ustaje. Jakby poukrywał w pobliżu cały garnizonowy arsenał. Chyba nadal mam nadzieję, że to tylko jakiś głupi żart, ale znajomy stukot nad moją głową rozwiewa ostatnie złudzenia. Wystarcza jedno spojrzenie bym rzucił się z maksymalną prędkością przed siebie, odtrącając w pędzie gałęzie i tratując dwójkę borsuków. Na szczęście Wilk w ostatnim ułamku sekundy chroni je przed obrażeniami. Rychło w czas. Pufnięcie za plecami zwiastuje nadejście sproszkowanej śmierci. 1300 stopni jedynego w swoim rodzaju piekła na ziemi.
- Słodkie duchy, Frost! Granaty fosforowe?! Aż tak chcesz mnie zabić?! - serce wali mi w piersiach jak szalone. Tylko raz widziałem efekty, jakie biały fosfor daje na ludziach. I nigdy więcej nie chcę powtarzać tego doświadczenia. A zwłaszcza na sobie.
Zagapiłem się.
Rozpędzony jak szarżujący byk, biały niedźwiedziołak wbija się we mnie całymi czterystoma kilogramami. Chyba w końcu skończyły mu się pociski. Ledwo zdążam postawić jakikolwiek opór. Nie ma już miejsca na negocjacje. Zresztą nikt nie próbuje go nawet wygospodarować. Sczepiamy się na ziemi jak walczące dzieci, łamiąc chyba każdy krzak w okolicy. Wije się jak węgorz wykorzystując niesamowite doświadczenie w walce wręcz, zakładając mi kolejne chwyty, ale udaje mi się częściowo nadrobić moje braki większą szybkością, a nawet (ku jego zaskoczeniu) siłą. Niegdyś w naszej małej drużynie było to jego domeną. Jestem dumny, że role się odwracają, ale pozwolenie sobie na samozachwyt równałoby się śmierci. Frost cały czas zmienia taktykę, dodaje nowe elementy, zdeterminowany by nie dać mi nawet chwili na jakiekolwiek zastanowienie i kontratak. Pewnie uaktywnił Ulhwę, bo wcale nie reaguje na to, że pod ciosami mojej pięści jego ucho zmieniło się w dziwną mutację maliny z kalafiorem. Systematycznie wydłuża i chowa swoje kolce jak jakiś karykaturalny młot pneumatyczny, stopniowo krusząc moją nadnaturalną defensywę. W rewanżu utwardzam każde źdźbło trawy i żywą gałązkę, przez które się przetacza, zdobiąc jego ciało pięknym szlaczkiem ran. Udaje mi się przełożyć broń do lewej ręki. Szykuję się do zadania ciosu, gdy czuję jego szerokie dłonie rozpostarte na moich plecach i mimo, że wiem, co się stanie za chwilę, absolutnie nie jestem w stanie tego powstrzymać. Inyatu Wamakaskan odpada na podobieństwo popcornu, potraktowane najpierw zerem absolutnym, a potem ogniem piekielnym. Ledwie nadążam z kompensacją temperatur. Co chwila zmienia uchwyt i odłupuje niewielkie fragmenty to tu, to tam, dodatkowo mnie dezorientując. Wbijam się w tą chwilę czasu i kolanami odpycham go od siebie, oddalając niebezpieczeństwo i uzupełniając luki w pancerzu z krążących w powietrzu posiłków. CHRUP! O kochana ojczyzno! Drań wybił mi ramię z panewki wykorzystując chwilę nieuwagi. Nóż ląduje gdzieś w trawie. Wyrywam się desperacko, ale trzyma mocno, kręcąc moją ręką jakby chciał sobie z niej zrobić nunchaku. Łzy zalewają mi oczy i tłukę zdrową ręką jak obuchem. Byle dalej od tego straszliwego bólu. Tymczasem mój oprawca korzysta z okazji i hoduje kolce również na tym swoim tępym łbie. Spodziewałem się, że nic nie przyćmi bólu wyłamanego stawu. Cóż, najwidoczniej nie mam na tyle bujnej wyobraźni, bo zgrzytanie kilkunastu ostrzy o kości podziurawionej dłoni zalewa mój świat szkarłatem. Dość! Wybuch żywej zbroi mieli otoczenie na kawałki niczym bomba kasetowa. Ciało Frosta w ostatniej chwili kryje się za zasłoną z kolców. Fartowny skurczybyk...
Stoimy naprzeciwko siebie dysząc ciężko, spływając krwią i sokami roślinnymi jak fantastyczne hybrydy rodem z gry komputerowej. Kawałek torfu pod językiem zajeżdża mi zgnilizną ale i tak nie mógłbym być w tym momencie bardziej wkurzony. Wilk szarpie się i wyje mi w głowie, bardziej przypominając syrenę olbrzymiego okrętu niż zwierzę. Powstrzymuję jego zapędy ostatkiem sił. Nie mogę pozwolić, by widzowie Antona dowiedzieli się, że opanowałem przemianę. Frost tylko patrzy na mnie, korzystając z chwili wytchnienia. Krążąc. Czekając. Posyłam na żer zachowaną na taką ewentualność piątkę małych drapieżców. Drony nie mają szans. Kto wie dokładnie jaką siłą dysponują nogi przetransformowanej ważki? Chyba tylko ja. Odpowiedź brzmi - cholernie dużą. Mój wpływ obejmuje nawet ciśnienie płynów w każdej kończynie owada. Naturalne hydrauliczne mechanizmy w chitynowej otoczce nawet nie muszą się zbytnio wysilać, by zgruchotać pięć mechanicznych pszczółek Koloseum. W jednym momencie przerywam transmisję i zostajemy sami. Żegnaj Frosty.
***
Lemuel obserwował swego przeciwnika z rosnącym zaniepokojeniem. Młody coś kombinował, ale starszy szaman do końca nie wiedział co. Walka i tak się przeciągnęła poza jego oczekiwania. Sorata tylko stał, wywierając swoją aurą wrażenie, jakby samo powietrze dookoła gwałtownie nabierało masy. W jego bezpośredniej bliskości pojawiła się biała poświata, a wraz z jej pojawieniem na Lemuela spadł niewidoczny wóz z kamieniami. Oddychanie stało się sporym wyzwaniem.
- Skąd on to wziął?! - złowieszcza atmosfera wpłynęła nawet na ciężką mieszaninę roślinnych zapachów, dławiąc każdy możliwy przejaw życia. Wszystko zamarło, a potem bezgłośny impuls runął we wszystkich kierunkach, potęgując na chwilę cień przeróżnych zakamarków. Aż do granicy widoczności, z każdego stworzenia, drzewa, nawet źdźbła, złowieszczo wyłaniały się mroczne kształty, stopniowo zmieniając soczystą zieleń dżungli w powykręcane, ostre kolce demonicznej otchłani. Czerń, niczym żywa istota, prześlizgiwała się zawijasami zaraz na granicy wzroku, by zatrzymać się, gdy tylko Frostwind skupił na niej wzrok. Z lasu zaczęły wyłaniać się niewidoczne dotychczas demoniczne wersje lokalnych zwierząt. Wije o rozmiarze ludzkiego przedramienia wypełzły spod przegniłej kory, spomiędzy koron drzew spłynęły dziesiątki owadów wielkości pięści, a niegdyś kolorowe papugi, teraz bardziej przypominające czarne kondory, przysiadły na okolicznych ocalałych gałęziach. A pośród całego tego nowonarodzonego chaosu stało To. Wilcza wyrwa w materii wszechświata, jeszcze czarniejsza niż wszystko dookoła, powoli się prostowała na swoje imponujące dwa metry. Tylko płonące białym ogniem ślepia wypalały dwie dziury w pysku mroku. Mimo braku jakiegokolwiek ruchu nagle zatrzymanego powietrza sierść bestii falowała, szarpana dzikimi podmuchami nieistniejącego wiatru. Lemuel bezwiednie otrząsnął narastające dreszcze. Co prawda zachował wspomnienie prawdziwej formy białowłosego młodzika odnalezionego niegdyś w Grimmwaldzie, ale czym innym było zobaczyć nagrania, a całkiem inną sprawą stanąć z nim oko w oko. Zdecydowanie. Nawet wtedy, podczas eksperymentów, potrzeba było kilku osób, w tym samego (co prawda młodego) King Vipera, by powstrzymać amok tego monstrum. Nieuchronne starcie z wrogiem (przeciwnikiem, poprawił się szybko) tego kalibru, obudziło w ciele weterana dawno zapomniane instynkty ucieczki.
- Cholernik musiał cały czas ściągać tu to tałatajstwo – pomyślał oceniając ilość pełzających dookoła stworzeń. Poczuł nawet niechętny podziw dla swojego niegdysiejszego wychowanka. Swoistą dumę czuł już wcześniej, ale jeśli chciał doprowadzić sprawę do końca, absolutnie nie mógł pozwolić by się ujawniła.
***
Patrzę teraz na przygniecionego moją energią Lemuela i jest mi po prostu przykro. Jednak Wilk nie chce, żebym to czuł, więc emocja znika. Nie potrafię przeprowadzić między naszymi umysłami wyraźnej granicy. Jesteśmy teraz jednym. Całkiem dosłownie. Lem nie czeka aż coś zrobię tylko od razu szykuje się do kolejnego natarcia. Wyrzuca ręce do góry i rozpyla w powietrzu dziwną mieszaninę lodu, śniegu i próchna, całkowicie znikając mi z oczu. Wyskakuje nagle z mojej prawej, dzierżąc płonący konar, którym spokojnie mógłby powalić dzika. Tłucze mnie tą prowizoryczną maczugą, aż lecą iskry. Natychmiast poprawia też drugą, lodową. Zbiera nią wilgoć z powietrza i przez to każdy kolejny cios jest cięższy i bardziej bolesny od poprzedniego. Celne uderzenie w ucho ukazuje mi na moment gwiazdy. Zatłuczony gałęzią. Niedoczekanie. Nie ma w tym wielkiej chwały, ale uciekam. Nie poznałem jeszcze nikogo szybszego od siebie w obecnej formie. Raz za razem porywany niesamowitym przyspieszeniem Sin Dangye, bez większego wysiłku unikam każdego ataku. Z prawej i lewej strony Frosta roztaczam dwa wachlarze moich sprzymierzeńców. Moje "kły" zdolne gruchotać nawet betonowe ściany, zaciskają się bezlitośnie na moim eks-przyjacielu, ale niedźwiedziołak kontruje oślepiająco szybkim wysunięciem lodowych kolców. Ponownie posyła w powietrze zmrożone drobiny dezorientując mnie na chwilę. Zaczynam nienawidzić tej sztuczki. Termowizją odbieram lodowato-ognisty chaos, nie umiem go porządnie namierzyć a jego doświadczenie w walce wręcz nie pozwala mi się do niego zbliżyć. Pozostało zaatakować inaczej. Strasznie trudno znaleźć w okolicznym lesie cokolwiek większego od gulona, więc trzymałem te karty atutowe na później. Ale trudno. Zaskakuję go na chwilę, gdy olbrzymie czarne brytany z piekła rodem zaciskają kły na prowizorycznej broni.
- Ha. Teraz sobie pomachaj.
Powstrzymuję się w pół skoku, bo niestety jak zwykle nie doceniłem Frosty'ego. Bez wahania porzuca chwyt na drewnie i łapie każdego z moich przybocznych w okolicach karku, natychmiastowo zabijając je straszliwym zimnem. Tym razem nie nadążam z ratunkiem. Czuję jak świadomość odpływa w niebyt w dwóch bryłkach lodu, które jeszcze przed chwilą były żywymi istotami i zalewają mnie w równych proporcjach smutek i wściekłość. Dlatego wolę wysługiwać się owadami - są bardziej wszechstronne, zawsze dostępne, niewidoczne i zazwyczaj niedoceniane. Ale ponad wszystko - emocje, które przekazują do mnie są dużo słabsze niż w przypadku większych organizmów. Chwila czasu, którą zagwarantowały mi dzikie psy, nie była wystarczająco długa. Nadal nie mam wystarczającego wsparcia by zaatakować z pełną mocą. A poświęcać żywej zbroi nie zamierzam. Jak znam Frosty'ego to na pewno liczy na takie posunięcie. No to chyba koniec. Wybieram dwa kawałki drewna z pogorzeliska, cały czas obserwując Frosta poprzez setki oczu i innych zmysłów. Rzucam ostatnią komendę w przestrzeń dookoła i zaciskam mocniej prowizoryczne kołki, czując mdlące fale bólu z lewego barku i okaleczonej prawej dłoni. Ruszam w niewielkiej chmurze rozrzuconej ziemi. Przemieszczanie się dzięki Sin Dangye nigdy nie pozostawia przeciwnikowi wiele czasu na reakcję, ale Frosty jest jednym z niewielu wyjątków. Niesamowite doświadczenie i niezastąpiony instynkt drapieżcy sprawiają, że odgaduje gdzie się pojawię i atakuje oburącz, próbując mnie uchwycić rozcapierzonymi łapami. Wyjątkowo zimne dotknięcie – widzę jak para wodna krystalizuje na jego futrze. Na szczęście Tsujite wychodzi mi bezbłędnie. Zbijam jego atak pogardliwym ruchem, czując falę obezwładniającego zimna, przekazuję prawie cały impet rozpędu na prawy bark (jak dobrze, że nie lewy) i niemal natychmiast uderzam najsilniejszym Nadare na jakie mnie stać. Frost oczywiście instynktownie utwardza Boho, więc tylko łamię kołki na jego skórze. Pierwsza sekunda. W powietrze lecą drzazgi. Posyłam go w powietrze szybkim hakiem, zdobiąc jego pysk czerwonym odciskiem pięści i ponownie znikam. Przebijam się przez nagle zastygłą w powietrzu mieszankę kropelek krwi, drewna i kryształków lodu. Strzępki sierści, które zdarłem ostatnim natarciem, przyklejają mi się do twarzy, gdy rozwijam pełną prędkość odbijając się jak piłka od kolejnych pni. Raz, dwa, trzy, cztery. Druga sekunda. Jestem teraz za i trochę pod Frostwindem. Potwierdzam tylko kierunek ataku i zwiotczam ręce przed kolejną falą ciosów. Ostatnie Nadare wykonuję już ostatkiem sił. Staccato ciosów jak wściekły deszcz wali o zdezorientowanego Frosty’ego. Boho ratuje go przed śmiercią, ale potężne wibracje i tak zostają przekazane na jego kości i organy wewnętrzne. Ja też nie wychodzę bez szwanku. Stawy międzypaliczkowe i śródręczno-paliczkowe pokaleczonej ręki nie wytrzymują, dłoń się otwiera i opór powietrza wybija mi staw nadgarstka. Trzecia sekunda.
- O duchy, jak boli…
Nie pozwalam sobie na zwłokę. Obrotowym kopnięciem posyłam ciało Frosta jeszcze wyżej, i wyprzedzam go God Step’em połączonym z Geomi. Koordynacja wypadła perfekcyjnie. Znajduję się dokładnie obok wirującej leniwie kuli śmierci, w której umieściłem wszystkie stworzenia latające, zebrane z całego obszaru zdewastowanego walką. Pod wpływem moich myśli, kula rozpłaszcza się na skierowany w dół stożek, wirowanie przyspiesza, a ostry czubek staje się wyraźniejszy. Ostatni ułamek sekundy marnuję na żal. Nie chcę tego robić, ale i tak zaciskam ocalałą pięść. Na tą bezgłośną komendę, czarna wstęga śmierci, złożona z kilkudziesięciu ptaków i dokładnie trzech tysięcy dwustu czterdziestu ośmiu różnego typu owadów z rykiem mknie w dół.
Coś jest nie tak. W deszczu spływających na ziemię liści dostrzegam znajomy kształt. Heh. Udało mu się rzucić granat. Ostatni protest umierającego. I słusznie. Tak powinien umierać wojownik. Klasyczna, żeliwna cytrynka detonuje w chmurze ciepła, a odłamki jeden po drugim odbijają się na wszystkie strony od mojego niedbałego Inunpi. Jeden ze śmiercionośnych pocisków w zwolnionym tempie przemyka mi przed twarzą. Żeby go dokładnie zobaczyć, nawet nie muszę szarpnąć głową. Jest dziwnie zaokrąglony i leci wolniej niż zwykle, ale dopiero gdy rykoszetuje od pnia drzewa uświadamiam sobie co właśnie zobaczyłem. Gumowe szrapnele? GUMOWE?! O cholera! Czas rozwija się drastycznie, myśli gnają jak szalone, ale zrozumienie przyszło zdecydowanie za późno. W tej wydłużonej do granic absurdu chwili nieskończoności mogę tylko bezsilnie obserwować, jak czubek wirującej czarnej kaskady dociera do Frosta.
Mój atak mieli na papkę ochronne lodowe szpikulce i wkręca się w ciało.
Boho wytrzymuje pierwsze starcie, ale czuję; nawet wiem, że nie wytrzyma naporu.
Pierwsza nieśmiała kropla krwi pączkuje na różowej skórze.
Nadal wrzeszczę, błagam i zaklinam - STAĆ! NIE!
Cała zgromadzona w ataku siła zostaje przekazana. Ciało Lema zmienia kierunek lotu o 180 stopni.
Rozpalone do czerwoności chmary czarnych owadów miażdżone w olbrzymich dłoniach mojego przyjaciela ciągną za sobą pióropusze iskier.
Awangarda mojego szwadronu śmierci rozmazuje się kleksami na piersi Frosta, w mgnieniu oka pozbawiona nadnaturalnej protekcji. Uwolnione owady rozchodzą się niczym dym.
Zdążyłem...wepchnąłem się w jakąś nieprawdopodobną szczelinę w czasie...
Ciało Frosty'ego przebija się przez gałęzie, które znacząco wytłumiają jego pęd i z głuchym łomotem wali o ziemię. Ląduję zaraz obok, po serii leniwych salt, nadal wybudzając się z koszmaru.
- Fajnie było - Wilk mlaska z lekkim rozczarowaniem i opuszcza moje ciało. Otrząsam z siebie transformację jak czarne krople wilgoci, niknące w ciepłym, ciężkim powietrzu. W mojej głowie cichną zauważalnie wszystkie otaczające mnie odgłosy życia, gdy pozwalam maluchom podjąć codzienną walkę o przetrwanie. Frosty leży bez ruchu, ale widzę, że jest przytomny. Przez obluzowane zęby gulgocze jakieś zaklęcia w stronę nieba. Akurat chmury rozeszły się na tyle, że pierwsze włócznie promieni słońca bombardują dżunglę, przebijając się przez przetrzebione zasłony z liści. Ha! Jakże symbolicznie. Lem chyba też to zauważa, bo na jego usta powoli wpełza zakrwawiony uśmiech. Kto by pomyślał, że ten idiota zaatakuje mnie wojskowym odpowiednikiem pistoletu zabawki? Muszę przyznać, że ulga zalewa mi nogi falą zmęczenia. Nie umiem powstrzymać drżenia kolan. Całe to skakanie odbiło się na nich sporym obciążeniem. Uważając na ostre kawałki połamanych, pozamarzanych i przypalonych gałęzi, siadam obok rozkrzyżowanego przyjaciela i po raz pierwszy od dawna pozwalam sobie poczuć, że coś mi wyszło. Dzięki duchom za tą graniczącą z nieśmiertelnością wytrzymałość tego twardogłowego tłuka. Uff. Chciałbym po prostu cieszyć się spokojem popołudnia, ale lekarstwo z adrenaliny już przestaje działać i świadomość porwania Mni wraca do mnie świdrującym, bolesnym wspomnieniem. No cóż. Przynajmniej chwilę to potrwało. Z nie najgorszym efektem mam nadzieję.
- Egzamin zdany? - czuję, że to właściwe pytanie. Lem musiał naprawdę długi czas myśleć nad tą próbą. Porąbany skurczybyk nie chciał mnie puścić w świat bez ostatniego testu dojrzałości.
- Obezwładniająco z minusem - udaje mu się wykrztusić mimo połamanych żeber.
- Wywichnąłeś mi obie ręce, dupku - tego tak łatwo nie przetrawię - Rozumiem uzbrojenie treningowe, ale co cię poje.bało z tym granatem fosforowym?
- Daj spokój - dźwiga się z wysiłkiem na łokciu - Efektywny zasięg detonacji na tej wysokości i w takim zalesieniu to pięć metrów. Wyliczyłem, że unikniesz - kwituje w znajomym stylu - Aż tak łatwo nie mogłeś mieć.
- A gdybym to ja cię zabił? Albo poważnie zranił?!
- O, cholera. To znaczy, że to nie jest jeszcze "poważnie"? - wskazuje wzrokiem na swoje poharatane i poobijane ciało.
Mimo burzy uczuć, śmieję się i pomagam mu wstać. Więcej się nie odzywamy, ale ostatecznie teraz nie ma potrzeby. Nienaturalna sztuczność w kontakcie zniknęła. Absurdalnie zrobiło mi się lżej na duszy. W ramach przeprosin za spuszczenie mu łomotu pomogę mu nawet dokuśtykać do ambulatorium. W końcu od czego ma się przyjaciół? |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
^Coyote |
#2
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 669 Wiek: 35 Dołączył: 30 Mar 2009 Skąd: Kraków
|
Napisano 02-07-2014, 21:20
|
|
Czytało się w miarę szybko ale i tak mam pewne uwagi Walka jako walka była taka sobie ,dużo bardziej spodobał mi się wstęp i historia postaci. Na początku jeszcze dawałeś radę przedstawiając przeciwnika i dając się wciągnąć w jego pułapkę. Nie dałeś za to rady z czymś innym. Skoro Lemuel był przygotowany na walkę powinien wiedzieć mniej więcej jaki jesteś silny i załatwić to wszystko dobrym podstępem. W otwartej walce za dużo się z nim miotałeś. Ja rozumiem, że źle się pisze o sobie jako super siłaczu który masakruje słabego wroga ale nie możesz unieważnić statów Ty miałeś w ten walce 12 szybkości a przeciwnik 3.. Siły 8 a on 6.
Sorata 6,5/10 |
"No somos tan malos como se dice..."
"Nie jesteśmy tacy źli jak się o nas mówi..."
|
|
|
|
»Twitch |
#3
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 1053 Wiek: 35 Dołączył: 08 Maj 2009
|
Napisano 03-07-2014, 23:07
|
|
Od strony technicznej wpis trzyma stały poziom. Nie dopatrzyłem się błędów, a całość czytało się szybko i ciekawie. Wielokrotnie to powtarzałem czytając Twoje walki, że masz taką lekkość w sposobie pisania, a najlepsze jest w tym to, że czytelnik dosłownie zjada kolejne linijki tekstu i nie wie kiedy. Dlatego też z zainteresowaniem zaglądam do Twoich tekstów. Prawdą jednak jest fakt, że lepiej Ci idzie z przeciwnikami lub zadaniami, które stanowią wyzwanie. Odnoszę wrażenie, że im więcej się od Ciebie wymaga tym więcej główkujesz i ciekawiej to wychodzi. Zgodzę się tutaj z Coyote, że mogłeś jakoś podkreślić tą dysproporcję w statystykach. Z jednej strony wydaje mi się, że był to zabieg celowy ze względu na to, że byli znajomymi. Zabrakło mi na koniec czegoś na prawdę mocnego i nie mówię tutaj o wybuchach itp.
Podsumowując napisałeś fajny wpis, trzymający się kupy, ale nie postarałeś się o coś efektywnego i zapadającego na dłużej w pamięć. Walki z innymi graczami wychodzą Ci lepiej.
Ocena: 7/10 |
Little hell. |
|
|
|
*Lorgan |
#4
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 20-07-2014, 09:22
|
|
..::Typowanie Zamknięte::..
Sorata - 13,5 pkt.
NPC - 12,2 pkt.
Zwycięzcą został Sorata!!!
Punktacja:
Sorata +60
Coyote +10
Twitch +10
(konta graczy zostaną zaktualizowane o tę walkę dopiero po jej ujawnieniu) |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 14
|