Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Har
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 02-09-2009, 18:23

9 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Kalamir

Cała osada była otoczona wysokim na pięć i szerokim na dwa metry murem. Miał on kamienne fundamenty a to co sterczało nad ziemią było z pancernego metalu. Na szczycie przechadzali się wartownicy, którzy cały czas pilnowali porządku po obu stronach. Co kilka metrów spoglądały na nas czujniki ruchu podłączone do karabinów i wieżyczek. Wreszcie podeszło do nas dwóch drabów z młotami na plecach, granatami w pasie oraz karabinami w rękach. Przeszukali nas i zadali sporo pytań. Wreszcie dali spokój i niechętnie pozwolili iść dalej.
Gdy przeszliśmy przez potężne wrota, byłem naprawdę zaskoczony. Moim oczom ukazały się kilkupiętrowe budynki w kształcie wież. Nie brakowało też skórzanych namiotów oraz wieżyczek z kości dzikich zwierząt, które zwłaszcza stoiskom handlowym nadawały wspaniałego klimatu. W centrum mieściła się parterowa willa zbudowana na planie koła. Jej ściany były białe i gładkie. Garmenon, jak zwano to miejsce, był domem wodza Har oraz jego najlepszych wojowników. Niedaleko mieściły się podziemne parkingi i skromne lądowisko dla helikoptera. Z uwagi na niechęć do maszyn zanieczyszczających środowisko energię czerpano z powykładanych na większości dachów paneli słonecznych. Pod ścianami dwóch największych wież stały zabezpieczone wyrzutnie rakiet - główny atrybut władzy w tym niebezpiecznym miejscu.
Na ulicach roiło się od uzbrojonych mężczyzn wszelkiej maści - nie tylko Khazarczyków. Po kolorystyce ich skór lub tatuażach można było rozpoznać przynależność do konkretnych plemion. Nie brakowało tez najemników z Nag, ani ostatnich wikingów, którzy za pieniądze po cichu wynajmowali swoje mięśnie. Gdybym popatrzył dłużej znalazłbym z pewnością kilku Sanbetów handlujących modułami komputerowymi. Najmniej było Babilończyków ale to akurat dobrze. Jeżeli chciałbym kupić jakiś rzadki rodzaj broni białej, na pewno bym go tu dostał. Karabiny? Pięć minut szukania więcej. W tym miejscu było niemal wszystko. Szmuglowano tu oręż, narkotyki oraz wszelką inną kontrabandę. Ja jednak potrzebowałem czegoś innego, więc skierowałem kroki do pubu gdzie przy wódce odnalazłem mojego człowieka. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że by dostać uran muszę poszukać Pablo w „krwawych ścianach” - budowli przypominającej Koloseum, w którym dzień i noc toczyły się walki. Dopiłem drinka i ruszyłem dalej pokrętnymi ulicami bacząc by nie dostać kosą między żebra. Har od zawsze było idealnym gniazdem dla gnid. Niejeden terrorysta szukał tu schronienia lub ekwipunku. Niejeden rząd dokonywał tu ciemnych interesów...


***

Har to ukryta osada słynna na całym świecie (a właściwie w całym półświatku) z nielegalnego handlu. Stanowi ważny punkt w ciemnych interesach każdego narodu. Szefowie miasta są równie niemoralni co jego mieszkańcy i liczy się dla nich tylko kasa oraz siła. Jest to także stolica dziwek, złodziei, terrorystów i najgorszej maści oprychów. Od czterdziestu lat, czyli niemal od początku istnienia tym małym miastem rządzą wojownicy z plemienia Aka'Che. Do Har przybywają ludzie, którzy potrzebują solidnej broni ciężkiego kalibru z dowolnych kontynentów lub po prostu chcą wynająć najemników. Pełno tu kapusiów, informatorów, szpiegów oraz zabójców.
„Krwawe Ściany” to coś w rodzaju areny, na której wojownicy toczą walki (również na śmierć i życie) za dość ogromne pieniądze. Budynek znajduje się nieopodal Garmenonu - luksusowego ratusza.
„Orle skrzydła” to siły porządkowe. W ich szeregach znajdują się najsilniejsi wojownicy z pobliskich plemion. Są wyposażeni w ciężkie młoty lub włócznie oraz automatyczne karabinki. Utrzymują spokój w mieście za wszelką cenę. Mają doskonale rozwiniętą sieć informacyjną, dzięki której namierzają agentów innych państw bez pozwolenia próbujących wykonać tu jakąś brudną robotę.

Powiązani NPC:
Kour’Qan


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Kalamir   #2 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1033
Wiek: 35
Dołączył: 21 Lut 2009
Cytuj


Następną osobą, która wyszła z knajpy był wysoki mężczyzna w długim czarnym płaszczu o krótkich blond włosach i przenikliwych niebieskich oczach. Nie śpieszył się nigdzie. Szedł powoli między budynkami zatrzymując się sporadycznie przy straganach. Towarzyszył mu nieco młodszy, niższy chłopak w jeansowej kurtce bez rękawów. Młodziak szedł jak by za nim, troszkę z boku i gadał coś od rzeczy. Wysoki blondyn raczej go ignorował.
- Słuchaj – przemówił wreszcie blondyn. – To miło, że tak się tym martwisz. Tyle, że naprawdę nie przewiduje używania tego sprzętu w takich okolicznościach. Całość została narysowana w zupełnie innych klimatach. Przesadna ostrożność może tylko przeszkadzać.
- Pieprzenie – zaśmiał się młody. – No, ale dobra. Masz rację. Nie użyjesz tego dzisiaj. Może użyjesz w przyszłym tygodniu? Jesteś w Har. Dostaniesz tu najlepsze części, nie możesz tego ignorować od tak, jakby chodziło o zakupy w spożywczym. Nawet jeżeli znajdziesz taki chip w Sanbetsu to i tak zapłacisz za niego więcej no i będziesz czekał tygodnie na rejestracje.
Karami Ken wyciągnął portfel z płaszcza i wręczył młodemu kilka banknotów.
- Jeżeli tylko spieprzysz mój modem bojowy to urwę ci jądra – rzucił wcale na niby do dzieciaka. – I zrób podwójną diagnostykę. Ostatnie czego mi brakuje to pluskwa. Spływaj teraz.
Tak oto wysoki blondyn został sam pośród hien Har. Nie martwiąc się brakiem towarzystwa, postanowił kontynuować podróż krętymi uliczkami bazarów. Może minęła godzina, gdy dotarł wreszcie do lokalu znanego jako „Garuda”. Wjechał windą na trzecie piętro a później namierzył odpowiedni stolik w ekskluzywnej części restauracji. Karami zdjął płaszcz i przywitał się z szefem lokalu. Następnie wraz z nim usiadł przy stoliku, do którego podawano coraz różniejsze potrawy. Wymieniwszy się nieistotnymi informacjami sportowymi i politycznymi, postanowili przystąpić do bardziej oficjalnej rozmowy. Nie zamierzali rozmawiać otwarcie z uwagi na fakt, że byli w Har,. Karami wyciągnął rękę by wziąć od towarzysza mały kabel neuronowy a następnie wpiął go pod skórę na potylicy. Interface natychmiast złapał połączenie i przeniósł obu mężczyzn do cyfrowego świata. Teraz stali na wielkim moście pośrodku ognistego morza, które spowijało pradawne ruiny Khazaru. Niebo było złote zaś w oddali błyskały cyfrowe bazy danych, niczym węże okrążające świat by pilnować jego mieszkańców. Oczywiście wszystko to działo się w ich głowach. Prawdziwe ciała wciąż siedziały nieruchomo w restauracji.
- Ładny wystrój – jęknął Karami Ken – Ale następnym razem wystarczyłoby biuro.
- Zbyt przytłaczająca wizja świata? – zażartował Doomscrane. – Spokojnie, przecież to tylko program. Pozwól za mną, gdzieś tutaj był ogród.
Machnąwszy ręką w kierunku towarzysza, nieco starszy mężczyzna powoli postąpił krok do przodu, by wejść do ognistego morza. Karami zrobił to samo i już po chwili znajdował się pod płomienną kopułą - jakby piętro niżej, w ślicznym zielonym ogrodzie. Obaj mężczyźni wygodnie usiedli na drewnianej, parkowej ławce. Program zaczął odtwarzać szum drzew na wietrze oraz śpiewa ptaków.
- Babilon to straszne ciamajdy. Szczególnie jeśli chodzi o nieudolne akcje w Har. Ten gość, o którym wspominałeś, miał niezła wpadkę. Orle skrzydła dopadły go podczas próby przemycenia kradzionych informacje w momencie, gdy ten jełop próbował wyjechać z miasta. Zginie dzisiaj na krwawych ścianach – ton mówcy zdradzał zażenowanie.
- Gość mnie nie interesuje. Ważni są kolesie, którzy doprowadzili do jego złapania. Za dwa dni odbędzie się jakiś przetarg. Podejrzewam, że będą chcieli odsprzedać te informacje w zamian za niezła sumkę kouka. Chciałbym z nimi pogadać nim do tego dojdzie – Karami spojrzał na Doomscrane’a dając tym samym do zrozumienia, że tu pojawia się on.
- No tak, jakżeby inaczej. – ‘Crane wyciągnął do przodu rękę a w niej natychmiast zmaterializowała się teczka. – Spójrzmy, akcje przeprowadził Fiore. Znam go, kawał dupka. Zyskał uznanie dzięki dobrej siatce informacyjnej. Dupek nie cofnie się przed torturowaniem dzieci i zabijaniem kobiet. Nie dziwne, że twój kumpel wpadł skoro zadarł z nim.
- Nie mój kumpel do cholery – stęknął Karami Ken. – Mów dalej.
- Do Har przyjechało wczoraj kilku fagasów z korporacji w Sanbetsu. Widziano ich w pobliżu Fiore, więc to pewnie nasi interesanci – zażartował Crane. - Zatrzymali się w hotelu „Piaskowa Fala”. Zapewne tam odbędzie się przetarg. Możliwe też, że to zatrudnieni programiści – oczy Khazarczyka wędrowały jeszcze chwilkę po teczce.
- Dobrze, na razie starczy. Spodziewaj się przelewu w ciągu godziny – Karami wstał i zabierając teczkę ze sobą rzucił spojrzenie rozmówcy. – Mam nadzieję, że to rzetelne informacje. Bo po tym jak załaduje je do banku pamięci, nie będzie odwrotu.
Program zakończył się a Karami powoli odpiął złącze interface. Na powrót siedział w ekskluzywnej restauracji z ładnym widokiem na niebo i lepszą części miasta. Pożegnał się szybko z gospodarzem i pośpiesznie opuścił lokal. Nieskomplikowany plan narodził się w jego głowie, szybciej niż obstawiałby godzinę temu. Swoje kroki skierował do Piaskowej fali. Po drodze odebrał swój sprzęt.
Hotel był śliczny, to trzeba było mu przyznać. Zbudowany na podstawie koła – jak większa część budynków w Har – wznosił się na sześć pięter, delikatnie zwężając się na każdym jednym, przez co wyglądał jak piramidowaty lejek z płaskim dachem. Całość była ozdobiona białymi kolumnami oraz bujnie porośniętymi fasadami. Karami wszedł bocznym wejściem dla personelu, mydląc oczy ochroniarzowi gadką o nowym pracowniku. Przekonująca gadką, którą ćwiczył tygodniami nareszcie przyniosła efekt. Ochroniarz nie robił większych trudności. Zdobycie garnituru było proste, gdy już odszukał szatnie. Mały sabotaż pozwolił mu odciągnąć pracowników od recepcji – ułatwiło to podpięcie się pod terminal hotelowy. Wystarczyło trzynaście sekund, by modem bojowy odszukał listę gości – także interesujących Karamiego Sanbetów. Idąc korytarzem, Karami spokojnie przeglądał listę gości oraz plan pomieszczeń. Działał szybko i spontanicznie, jednak cały czas kontrolował sytuację. Windą przedostał się na czwarte piętro, tam zaś szybko namierzył hałaśliwych programistów lub kupców. Pierwsza rzecz jaka wpadła mu do głowy to oczywiście inwigilacja. Musiał sprawdzić ich pokoje jednak nie mógł pozwolić sobie na wykrycie. Pośpiesznie założył okulary na oczy, tak by te go nie zdradziły podczas tego co chciał za chwilę zrobić. Teraz już jako pracownik hotelu, podszedł do pierwszego z obcokrajowców. Tego, który awanturował się z jakimś innym pracownikiem.
- Witam, jestem nowym szefem zmiany – zaczął grać i robił to bardzo przekonująco. – Czy coś się stało?
Pracownik hotelu spojrzał na niego zdziwiony, przecież nigdy go jeszcze nie widział. Nim jednak zdążył zaprotestować, Sanbeta zaczął narzekać.
- Rozumiem, ten pan natychmiast się tym zajmie – zapewnił Karami.
Prawda była taka, że wcale nie chodziło mu o nawiązanie kontaktu. Zbliżył się po to, aby jego umysł mógł skanować pokoje obok. Okulary zaś, zasłoniły światło emitowane przez jego oczy, które towarzyszyło powiększaniu jego percepcji. Karami wyczuł w interesującym go pomieszczeniu aż trzy osoby. Jedna oglądała telewizję, druga siedziała przy komputerze, zaś trzecia stała w drzwiach i właśnie z nim rozmawiała. Może troszkę komplikowało to sytuacje, jednak to go nie przerażało. Umysł Karamiego pracował teraz na największych obrotach. W pierwszej kolejności podszedł do pracownika, który dostał przed momentem ochrzan.
- Nie łam się stary, Sanbeci to pojeby – powiedział po cichu, co zaskoczyło pracownika, jednak wywołało również sympatyczny uśmiech, który był nicią porozumienia. – Jestem Karami, od dzisiaj tu pracuje.
- Nie uprzedzono mnie, przepraszam – zaśmiał się chłopak.
- Powiedz mi, jeszcze. W tych pokojach…. – nowy szef zmiany próbował przypomnieć sobie nazwiska z modemu. – Pan Kerson i pan…
- Tak, kazał sobie nie przeszkadzać. Chyba wrócił bardzo późno do pokoju i … - chłopak wszedł w słowo, jednak nieświadomie uczynił blef wiarygodniejszym.
- No tak, oczywiście. Możesz już iść.
Nowe informacje były niezwykle pomocne. Pokój obok Sanbetów, już za chwilę miał zmienić właściciela. Karami podszedł do drzwi i zapukał głośno oraz niezwykle natrętnie. Już po chwili było słychać jęczenie przemęczonego mężczyzny, który zwlekł się z łóżka by podejść do drzwi. Nim jednak zaczął narzekać, dwa pociski pozbawiły go życia. Karami szybko wepchnął trupa do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Odkręcił tłumik i schował broń. Szybko umieścił pana Kersona w szafie a następnie umył podłogę. Był pewien, że przez kilka godzin nikt go nie znajdzie. Teraz podszedł do ściany i ponownie zeskanował umysłem pokój obok. Wewnętrzne oko połączyło zmysły Karamiego i natychmiast odkryło przed nim świat z zupełnie innej perspektywy. Szpieg poczuł wszystko co go otaczało w promieniu kilkudziesięciu metrów. Zmysł przenikał także przez ściany, zdradzając tym samym położenie potencjalnych przeciwników. Sytuacja się polepszyła, ponieważ w pokoju pozostały tylko dwie osoby. Należało działać szybko i Karami o tym wiedział. Wyciągnął swój mały modem i błyskawicznie podłączyć się pod pokojowy terminal obsługi klienta. Nie posiadał wystarczających umiejętności, które pozwoliłyby mu z opanować cały hotel, jednak miał w zanadrzu kilka programów, które dały sobie rade z podstawowymi funkcjami na piętrze. Tak oto w pokoju obok całkowicie padła wentylacja. Ta złośliwość miała zapewnić zwycięstwo nad niespodziewającymi się kradzieży sanbetami.
Dokładnie jak przewidział Karami, jeden z mieszkańców wyszedł skonsultować się z obsługą. Teraz należało działać jeszcze szybciej. Fałszywy hotelarz wyskoczył na balkon i przeszedł po balustradzie do Sanbetów. Po cichu – jak ninja – zakradł się pod kuchenne okno i wślizgnął się do środka. Ostatni Sanbeta wciąż siedział przy komputerze. Podejrzenia Karamiego okazały się słuszne – obok laptopa stała poszukiwana figurka. Złoty posążek najprawdopodobniej trafił do Sanbetów by tamci wyciągnęli z niego informacje nim Khazardczycy go sprzedadzą.
Kuchnia miała pomóc w odciągnięciu niepotrzebne gościa, który wciąż badał figurkę za pomocą skomplikowanej aparatury. Karami złapał jakieś owoce i upchał je do miksującej maszyny koktajlowej. Zalał wszystko mlekiem i podłączył do prądu. Nim maszyna zaczęła szaleć, wycofał się na powrót przez okno. Wtedy mikser zaczął wariować a otoczenie bardzo to odczuło. Do kuchni wpadł ostatni sanbeta i zaczął kląć swojego kompana, który musiał wyjść zapomniawszy o maszynie. W końcu udało mu się przedostać do miksera i jakoś oderwać go od prądu. Oczywiście przypłacił to czystością swego ciała. Wciąż bluzgający sanbeta zerwał z siebie śliczną koktajlową koszulkę i skierował swe kroki do łazienki. Po kilku sekundach dało się słyszeć dźwięk prysznica. Karami po cichu się śmiejąc, wskoczył do pokoju i szybko dopadł do figurki. Odłączył ją od laptopa i podmienił kostki tak jak powiedział mu Jeremiah. Figurkę wpiął do systemu tak samo jak stała przed chwilą, poczym opuścił pokój frontowymi drzwiami. Pięć minut później szykował się do opuszczenia miasta. Jak do tej pory nikt nie zorientował się w małej podmianie.
Popatrzył jeszcze na modem – faktycznie, sprzęt z Har jest dobry.

Tego samego wieczora, Karami spędzał miło czas na północnym wybrzeżu Babilonu. Oczywiście robił to pod innym imieniem. Spotkanie z Jeremiahem przebiegło spokojnie, wszystko wskazywało na spokojny powrót do domu.
Ostatnio zmieniony przez Kalamir 15-11-2009, 13:34, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW
 
 
^Pit   #3 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj


POWRÓT DO HAR
4 Lipca 1611
Khazar, Har, dystrykt Lemuria

Nienawidzę przesłuchań. Często pytania są trudne, niejasno zadane, albo dotyczą zupełnie nieistotnych rzeczy. „Gdzie pan był, co pan robił, z jakiego kraju ogórki pan jadł, na co się szczepił”, szczyt bezsensu. Wyjątek jest jeden, kiedy to ja jestem tym przesłuchującym. Tylko ja zwykle nie każę podnosić rąk wysoko, odkrywać płaszcza i paradować z długą, lśniącą lufą Beretty na wierzchu. Dwóch drabów – bo celnikami ich bym nie nazwał – właśnie teraz przygląda mi się przenikliwie, wysilając nieliczne szare komórki. Myślą, czy wrzucić kolejnego Sanbetę w i tak już bulgoczący kocioł, czy może jednak poderżnąć mi gardło i zabrać zabawki jakie noszę przy sobie. Za pancerz energetyczny Defcorp M2 na czarnym rynku można dostać naprawdę sporo Kouka, nie mówiąc o pistolecie Beretta 90Two wraz z nabojami i pasem granatów. A gustowny płaszczyk ucieszy miejscowego sprzedawcę ubrań po okazyjnych cenach.
- I tak chcesz wejść do Har? – Słyszę nad uchem. Kwadratogęby strażnik unosi brew, łypiąc na mnie podejrzliwie. Mam niewzruszoną minę, staram się nie okazywać emocji. Być wyprostowanym, jak na odprawie, dodać błysk w oku, wzrok wbić gdzieś w odległy punkt na ścianie i słuchać co do mnie mówią. Jednym uchem.
- Ej, ale jeśli masz zamiar rozrabiać to wiesz, skończysz o tam. – Pokazuje mi palcem pobliską kostnicę, umiejscowioną wygodnie poza metalowymi murami.
- Nawet mi nie przyszło do głowy mieszać wam w interesach! – Wzruszam ramionami, przybierając beztroski ton. Po dłuższym namyśle przepuszczają mnie przez bramę. Co za durne pały, przechodzi mi przez myśl. Poprawiam kaptur płaszcza i rozglądam dookoła.
Od mojej poprzedniej wizyty nic się tu nie zmieniło. Har, miasto wszelkiej maści szumowin, które żyje z walk na śmierć i życie oraz nielegalnego handlu. Stragany pociągnięte skórą, kupcy wyglądający jak zapchlone obszczymury, ale pod tą marną przykrywką ukryte są najnowsze zdobycze techniki. Kasa i tak trafia do plemienia Aka’Che, razem z życiem: twoim, rodziny a nawet potomka. Monopoliści chrzanieni. Higure będące centrum przekrętów? Har jest o wiele gorsze, a do tego ma mnóstwo odwiedzających spoza kontynentu. Często widuję tu nagijskich wojowników, którzy dalej są dla mnie tajemnicą. Widziałem ich statki, dokujące na platformie wiertniczej. Załoga składała się głównie z wykształconych biznesmenów, ubranych w najdroższe ciuchy. Tutaj to co innego. Opancerzone, chodzące czołgi z przerośniętymi mieczami na plecach, łypiące złowrogo spod okutych hełmów. Prawdopodobnie puszczają też parę z nosa by wzbudzać trwogę, albo po prostu jest im gorąco w całym tym żelastwie. Duszna atmosfera miast przestała mi przeszkadzać, odkąd przywykłem do sanbeckich metropolii, niemniej rozumiem ich dyskomfort. Sam z chęcią zrzuciłbym cały ten mój sprzęt, tylko szkoda było by tracić tak wartościowy ekwipunek. No i w tym miejscu równało by się to z krzyknięciem na całe gardło „oto jestem, zabijcie mnie i bogaćcie do woli!”. Nie przetrwałbym nawet minuty. Potrzebuję całego high-techowego sprzętu i moich umiejętności by doprowadzić moje małe prywatne śledztwo do przodu. Czuję podświadomie, iż zamierzam zrobić coś skrajnie sprzecznego z zasadami. Zgłosić się po informacje do plemienia Aka’Che.
Kwatermistrz Malbuk’Tur spogląda na mnie przenikliwie, poprawiając skórzaną rękawicę z metalowymi dodatkami. Krzywi usta, wydając niejasne pomruki, namyśla się, wreszcie zaczyna.
- Sanbeta, który chciał się zapisać do „Krwawych ścian”, wyglądający jak mól książkowy?
Ignoruję określenie Kinaijime „molem”, kiwam głową w potwierdzającym geście.
- Wiesz, różnych tu mieliśmy zawodników: szamana bez nogi, Babilończyka z syfilisem ale takiego gryzipiórka to bym zapamiętał. W ogóle takie pytanie to do organizujących, nie do mnie. Ja mam za dużo…
- Byłem już tam. Powiedziano mi, że dostanę informacje tutaj. – Przerywam jego monolog, kładąc nacisk na słowo „tutaj”. Podchodzi bliżej i lekko się nachyla. W zestawieniu ze mną jest ogromny, ma jakieś dwa metry wzrostu.
- A co ja, informacja turystyczna? Za takie informacje się płaci! – Rzuca mi prosto w twarz. Sięgam do kieszeni po zebrane w woreczku pieniądze, on zaśmiewa się głośno i paskudnie.
- Oj nieszczęsny ludziku! Kogo chcesz tym zadowolić? Chcesz pomocy od Aka’Che, pomóż najpierw sam!
- Co więc mam zrobić? – Zapytuję z głupia fant. Kwatermistrz, dalej wyraźnie rozbawiony szuka czegoś w papierach, po chwili podaje mi kartkę i zdjęcie.
- Zlikwiduj tego szkodnika! – Rzuca władczo, z lekka ironicznie. Sprawa wydaje się dość prosta.
- Motyw?
- Za dużo węszy, za dużo pyta. Tak jak i ty teraz. – Zmruża oczy dając mi do zrozumienia, bym wynosił się jak najszybciej i zajął robotą. Wychodząc z jasnych ścian willi przeglądam otrzymany papier. Jest to coś na wzór listu gończego. Reporter, pewnie pisze jakieś nieprzychylne teksty o panującej tu władzy. Patrząc po mało wyraźnym zdjęciu, wygląda dość niepozornie. „Sowita” nagroda przewidziana jest dla tego, kto przyprowadzi gościa żywcem. Czas na dłuższy spacer po mieście.

***
To ci dopiero gratka: łowca sensacji, skupiający się na uwiecznianiu przykładów łamania prawa. Przynajmniej tak mówią ci, którym udało się przetrwać w jednym kawałku spotkanie z jego ochroniarzem. Potężnie zbudowany, górujący nad innymi brodacz z niesamowitą siłą. Nic dziwnego, że Aka’Che zrzuca zadanie na innych. Trochę to dziwne, bo sami mogli by się szybko pozbyć problemu, po coś mają „Orle Skrzydła”. No i Kour’Qana, który nie miałby problemów z likwidacją. A może jednak? Czyżbym wpakował się w jakiś większy bajzel? Przeciskam się przez tłum i dostrzegam strażników, głowiących się nad truchłem jakiegoś nieszczęśnika. Wykrzywione ciało, wygląda, że skręcono mu kark. Ekipa sprzątająca ściera krew z ziemi. Tak kończy każdy, który jest nie dość ostrożny. Jeśli nikt nie dorwał „szkodnika” to pewnie jutro przeczytam o tym zajściu w gazecie. Nagle słyszę mechaniczny szum koło mej głowy. Kamera, czy inny aparat? Kątem oka dostrzegam ubranego w płaszcz przeciwdeszczowy jegomościa w przyciemnianych okularach i kapeluszu. Widzę tylko czubek jego nosa, gdyż kołnierz ma naciągnięty na twarz. W centrum szkolenia żołnierzy mówiono nam o kamuflażu, ale to już lekka przesada. Podejrzany znika w gąszczu ludzi, ale postanawiam przejść się kawałek za nim. Nie mogę uwierzyć, wchodzi w ciemną uliczkę. Kretyn, pewnie nowy w mieście. Wtem wyprzedza mnie barczysty wojownik, momentalnie znika we wspomnianym zaułku. Podchodzę bliżej i nasłuchuję.
- Tylko idiota nie usłyszałby dźwięku aparatu. A teraz pójdziesz ze mną! – Najwyraźniej zabrał mi sprzed nosa cel. Spodziewam się ciężkiej walki o zdobycz, kiedy moich uszu dochodzą jęki i niesprecyzowane odgłosy cierpienia. Zabił go?
Wychylam się zza winkla i rozglądam. Owszem, coś leży ale nie jest to ta podejrzana osoba z tłumu.
- Jasna… - Moje ciało przeszywa dreszcz. Atletyczne ciało łowcy głów zostało rozbryzgane o ścianę. Może lepiej się stąd zabierać?
W uliczce nagle robi się jakby jeszcze ciemniej. Nade mną góruje postać, przypominająca posturą niedźwiedzia. Odskakuję, wykonując przewrót na rękach. Ziemia drży, kiedy nieznajomy ląduje na ziemi. Próbuje mnie pochwycić, ale jestem zbyt zwinny. Jest na tyle duży, że mogę się po nim wspiąć, zeskakuję mu za plecy. Opadając ładuję energię elektryczną i wbijam między łopatki. Olbrzym upada na jedno kolano. Odwracam się, szukając drugiego osobnika. Widzę tylko kurz pod nogami uciekającego. Zza pasa wyciągam nabój z siatką i ładuję do rękawicy Ryoushi. Przymierzam i trafiam bez pudła. Siatka oplata, jak się okazuje, mój cel. Powoli zbliżam się do niego, kiedy czuję za plecami gorący oddech. Nie jest to bynajmniej jakaś nagrzana kobieta. W ogóle nie jest to płeć piękna. Za mną stoi kipiący ze złości mięśniak, prychający co i rusz. Przyłożyłem mu za słabo, czy za płytko?
- Zakładam, że nie chcesz porozmawiać o tym przykrym incydencie? – Gram na zwłokę, unikając gigantycznej pięści. Bez pardonu kontruję, uderzając prosto w twarz najmocniej jak się da. Grzmot, błysk i brodaty obrońca upada z jękiem na piach. Nic już raczej mi nie przeszkodzi.
- Ponoć sprawca zawsze wraca na miejsce zbrodni… czego tam szukałeś w tłumie gapiów?
- Ty nic nie rozumiesz… Har to siedlisko zła… nie możesz… nie podchodź! – Wypluwa słowa z prędkością karabinu maszynowego. Przykucam, zdejmując mu okulary i kapelusz. Młody chłopak, młodszy ode mnie. Krótko przycięte czarne włosy, rozbiegane oczy. Wydaje się być strasznie chudy, gdyż płaszcz luźno na nim leży. Gdyby nie „silne plecy”, taki wypierdek nie przetrwałby dnia w Har.
- Mów do rzeczy: gdzie masz ukrytą kamerę i czemu porywasz się na walkę z Aka’Che.
- Ktoś musi. – Rozplatam siatkę, żeby mógł usiąść. On kontynuuje głosem pełnym zawiści. - Całe to plemię ma gdzieś kto zginie i kiedy. Inne kraje muszą wiedzieć.
- Kolego! – Przerywam mu, tłukąc po głowie. – One doskonale wiedzą. Myślisz, że ilu Babilończyków woli siedzieć w barze i gadać bzdury, aniżeli działać? A rycerze Nag? Po co mają walczyć o czyjąś sprawiedliwość?
- Nie rozumiesz! – Odpycha mnie od siebie, próbując jednocześnie wstać. – Jesteś taki jak inni. Nie wiesz jak to jest, kiedy ktoś bliski umiera na ulicy!
Przed oczami błyska mi obraz Kinaijime. Mam ochotę przyłożyć młodemu, jednak zdaję sobie sprawę z jego niewiedzy.
- Bardzo się mylisz! – Kwituję krótko. Podnoszę się, wyciągając Berettę. – W tej chwili robię to co ty.
- C-co? – Wyraz jego twarzy zdradza jego zdezorientowanie. I strach, ogromny strach odbijający się w oczach.
- Walczę w imię poległego kumpla. – Jak złowrogo muszę wyglądać. To nie jestem ja. Trzymam na muszce jakiegoś młokosa, może nawet niepełnoletniego, który po prostu źle trafił.. Mam tak po prostu oddać go kwatermistrzowi?
- Heh, jestem na to za miękki. – Opuszczam broń. Z jednej strony podświadomość wyzywa mnie od idiotów, żołnierskich porażek i mięczaków. Z drugiej zdrowy rozsądek bije brawo. Wpadam na nieco chory pomysł, który za moment wprowadzę w życie.
- Dostarczę cię Kwatermistrzowi, bo potrzebuję pewnych informacji. Jednak to nie znaczy, że poślę cię na pewną śmierć.
Uderza mnie w brzuch. Praktycznie nie czuję impetu, wyłapując go na pancerz. Można się było spodziewać, że nie pójdzie po dobroci. Ogłuszam go impulsem elektrycznym i zanoszę w stronę gmachu.

***
Oprzytomniałego, ale wciąż obolałego reportera zaciągam przed oblicze kwatermistrza. Jest zaskoczony wiekiem szkodnika. Śmieje się na całe gardło.
- No patrz, szybko ci poszło! Ale żeby inni nie mogli dorwać takiego dzieciaka, to wstyd!
- Informacje. – Stanowczym tonem domagam się mojej „zapłaty”, uważając jednak by nie przesadzić. Malbuk chwilę krząta się bez sensu, szuka czegoś, po czym wyciąga teczkę z informacjami.
- Tak, ten gryzipiórek. Jeszcze jeden obrońca sprawiedliwości. Walczył z jednym z naszych gladiatorów i wygrał. A potem coś mu odbiło. Chciał odpalić bombę w pobliżu Kour’Qana. „Zabawili” się z nim trochę. Fajną kurtkę po sobie zostawił.
- Co się z nim stało?
- Zwiał następnego dnia z więzienia. Ogłuszył jakoś strażników i zniknął.
Więc Kimaijime poznał smak walki w Krwawych Ścianach z bliska. Ale dlaczego nie powiadomił mnie o powrocie, skoro uciekł już dzień później? Szkoda, że nie miałem okazji się z nim spotkać. Był jednym z aktywniejszych agentów wywiadu.
- Ty też jesteś Sanbetą, neh? – słyszę kwatermistrza. – Może jednak jesteście coś warci. Ostatni twój krajan skończył w „krwawych ścianach” jako karma dla zwierząt, bo kombinował. Dzisiaj mam dobry humor, ale nie nadużywaj mojej cierpliwości. Mam sobie do pogadania z gagatkiem.
Ostatni raz spojrzałem na chłopaka. W oczach nie miał strachu. Uśmiechnąłem się krzywo i wyszedłem z Garmenonu. Przeszedłem z pół kilometra, kiedy mych uszu dobiegł huk eksplozji. W willi rozległy się krzyki, mnóstwo strażników biegało to tu, to tam. Sporo gapiów na zewnątrz podeszło bliżej. Chwilę potem widziałem kogoś uciekającego w zamieszaniu. Granat błyskowo-dźwiękowy, który włożyłem chłopakowi pod kurtkę zdał egzamin.
„Teraz radź sobie sam, młokosie”
Ostatnio zmieniony przez Pit 14-07-2011, 19:42, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
^Genkaku   #4 
Tyran
Bald Prince of Crime


Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227
Wiek: 38
Dołączył: 20 Gru 2009
Skąd: Raszyn/Warszawa
Cytuj


Sanbetsu. Ishima. Dwa tygodnie wcześniej.


Limuzyna w szybkim tempie sunęła po rozgrzanej od słońca autostradzie. Mimo, że lato miało się już ku końcowi, w Ishimie panowały tropikalne, jak na tę porę roku, warunki pogodowe. Od kilku tygodni słońce niepodzielnie rządziło na niebie, a temperatura stojącego, ciężkiego powietrza biła rekordy. Obserwujący strudzonych upałem ludzi Genkaku czuł wdzięczność, że w limuzynie była klimatyzacja. Zresztą, zdziwiłby się, gdyby jej nie było. Wóz należał w końcu do samego Kazuyi Ishiro - jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Sanbetsu, który w tej chwili siedział naprzeciwko agenta, wygodnie rozciągnięty na skórzanej kanapie tylnego siedzenia.  Odziany w piaskowy, zdobionymi złotymi nićmi garnitur oraz misternie zdobione okulary wyglądał jak chodzący pomnik bogactwa, dumy i chciwości. Plotki głosiły, że dla zysków jest gotów posunąć się do wszystkiego i współpracować z każdym. Wszyscy, od ulicznego obszczymurka do wysoko postawionych oficerów Agencji, wiedzieli, że Ishiro lepiej nie wchodzić w drogę. Genkaku zastanawiał się czym zasłużył sobie na tą wątpliwą dla niego przyjemność przejażdzki. Zdziwił się, gdy rano otrzymał zaproszenie na przejażdzkę, połączoną z "rozmową o interesach". Takie rzeczy nigdy nie wróżyły dobrze. Nietaktem byłoby jednak odmówić, szczególnie tak wpływowej personie. Chcąc nie chcąc o umówionej godzinie stawił się w wyznaczonym miejscu. Nie musiał czekać długo. Limuzyna wyłoniła się znikąd. Drzwi uchyliły się lekko, a on gestem ręki zaproszony został do środka.
Jechali już 20 minut, a nie zamienili ze sobą jeszcze ani jednego słowa. Ishiro za to nerwowo rozmawiał przez telefon. Dogrywał zapewne jakieś prozaiczne sprawy. Z kontekstu łatwo było wywnioskować, że prawdopodobnie mówił ze swoim asystentem. Gdy w końcu wyłączył telefon, uchylił schowek w podłokietniku i wyciągnął z niego pudełko cygar.
- Poczęstuje się pan, Genkaku - jego głos był teraz spokojny, daleko było mu jednak do uprzejmości. Wydawał się wręcz szorski, o lekkim ładunku pogardy.
- Dziękuję, nie palę. Chętnie dowiedziałbym się jednak czym zasłużyłem sobie na zaproszenie.
- Mój przyjaciel, Hitashi Hatsuru, bardzo cię chwalił. Podobno wykonałeś dla niego kawał dobrej roboty. Orco Inc bardzo się dzięki temu wzbogaciło - biznesmen zrobił pauzę i przez chwilę obserwował wyraz twarzy agenta. Nie dostrzegł jednak ani dumnego uśmiechu, ani świadczącego o skromności rumieńca. Mina Kito pozostała kamienna, co w niewyjaśniony sposób wybiło bogacza z równowagi. - Dobra, skończmy tę gierkę. Mam dla ciebie pracę. Zlecenie. Misję. Nazwij to, jak chcesz.
- A co jeśli nie jestem zainteresowany?
- Jeżeli masz choć trochę rozumu w głowie, to będziesz zainteresowany! - jeżeli wcześniej Genkaku wydawało się, że Kazuya jest wytrącony z równowagi, to stan, w którym teraz się znajdował, stanowczo można było sklasyfikować jako czystą wściekłość – Posłuchaj! Kazuya Ishiro składa poropozycję tylko raz! Jest cała armia ludzi, którzy zabiliby się, żeby dla mnie pracować. Bo to się opłaca! - wykrzykując ostatnie słowa podniósł się ze swojego miejsca i opadł ciężko obok Genkaku. Poprawił fryzurę i zaciągnął cię cygarem. Wyraźnie go to uspokoiło. Położył dłoń na ramieniu agenta i mówił już spokojniej. - Wykonaj dla mnie tę jedną robotę, a obiecuję, że nie będziesz żałował. Zresztą, dla ciebie to będzie banalnie proste. Dostaniesz nawet wsparcie.
Genkaku czuł, że w gruncie rzeczy nie ma wyjścia. Ishiro miał rację, komuś z takimi wpływami nie można było odmówić. Szczególnie, jeżeli chciało się robić karierę. Tylko, czy tego właśnie pragnął?
Nawet jeżeli w tej chwili o tym nie myślał, to warto byłoby obstawić tę możliwość. Nigdy nie wiadomo, co się przyda i kiedy. No i zawsze dobrze byłoby zarobić coś ekstra. Obrócił się w stronę krezusa i z szerokim uśmiechem zapytał:
- To co mam zrobić?
 
Khazar. Har. Dwa dni wcześniej

- Pieprzony Har!
Genkaku rzadko przeklinał.Głęboko wierzył, że zwyczajnie nie warto strzępić sobie niepotrzebnie języka wykrzykiwaniem imperatywów. Jednak to miejsce sprawiało, że przekleństwa same cisnęły mu się na usta. Nie znosił tego miasta. Było skorumpowane, brutalne i brudne. Do tego ostatnim razem omal nie stracił tu życia.
Przybyli tu dwa dni temu. On i Herman Granson - snajper, wsparcie które obiecał mu Ishiro. Z początku Genkaku nie spodobał się pomysł, że miałby owocnie współpracować z tym gościem. Nagijczycy kojarzyli mu się raczej z brutalnymi, napakowanymi i chłodnymi żołdakami. Szybko okazało się jednak, że jego nowy kompan daleko odstaje od tego stereotypowego wizerunku. Herman był niskim, chudym mężczyzną. Tym, co rzucało się od razu w oczy była jego gęsta, ruda broda związana w dwa długie, sięgające mu pasa warkocze oraz niemal równie bujne włosy. Co najważniejsze, był pogodny i życzliwy. Niełatwo nawiązywał kontakt, nie był też natarczywy. Dla agenta interesująca okazała się wiedza Nagijczyka na temat techniki walki zwanej Ichigan Sogeki, którą to Herman nad wyraz chętnie podzielił się ze współpracownikiem.
 
Teraz jednak skończył się czas krótkiej sielanki. Trafili do Har, gdzie czekało na nich zadanie. Instrukcje od Ishiro były jasne. W mieście znajdowała się przetrzymywana przez terrorystów córka jednego z biznesmenów. Osiemnastolatka została porwana miesiąc temu. Najprawdopodobniej dla okupu. Teraz trzeba było ją odbić i wydostać. Genkaku nie miał złudzeń. Jego pracodawca na pewno nie zlecił mu tego z dobroci serca. To, jakie profity przyniesie mu odzyskanie tej dziewczyny dla jej ojca, i w jaki sposób dowiedział się, gdzie ona jest, pozostawało tylko w sferze domysłów Kito. Wyraźnie nie chciał jednak zostawiać tej sprawy Aka'che. Nie można było mu mieć tego za złe. Te skorupowane dranie nie były lepsze od terrorystów. Trzeba było przyznać Ishiro, że dobrze wszystko zorganizował. Na miejscu, w kryjówce, za którą służyło wynajęte mieszkanie, czekało wszystko, czego dwójka najemników mogła potrzebować. Począwszy od dokładnych planów budynku, w którym trzymana była dziewczyna, materiałów wideo, przygotowanych kilku wariantów ucieczki, po mały, ale imponujący wybór broni i ekwipunku. Kito wolał nawet nie wiedzieć skąd i jak jego nowy, bogaty "przyjaciel" wziął te wszystkie informacje. Jedyne, co teraz pozostało, to zabrać się do działania.

Khazar. Har. Godzinę temu

Plan był prosty. Z danych dostarczonych przez Ishiro wynikało, że co prawda w budynku przebywało około dwudziestu zbirów, ale za to kamery znajdowały się tylko od frontu. Genkaku i Herman obserwowali wszystko z oddali, schowani na dachu jednego z pobliskich budynków. Było południe. Dookoła kręciło się sporo cywilów. Co jakiś czas któryś z uzbrojonych zbirów zaczepiał jakiegoś przechodnia, natarczywie domagając się papierosów.
- Ok, stary – głos Nagijczyka był zaskakująco niski. Pasowałby bardziej do potężnego, wysokiego mężczyzny. - Stąd spokojnie mogę zdjąć te kamery, ale to wywoła zamieszanie.
- To prawie kilometr! Ledwo widzę je przez lornetkę! - agentowi nie chciało się wierzyć. Spojrzał jeszcze raz na stary karabin zwisający przez ramię kompana. Mimo, że był zadbany, zdecydowanie nie wyglądał imponująco. Nie posiadał nawet optycznego celownika. Brodacz podchwycił jego wzrok i mrugnął zawadiacko.
- Pamiętaj, co ci tłumaczyłem. Najważniejsze jest skupienie, cierpliwość i wytrzymałość. Zresztą martw się lepiej o to, co cię czeka w środku.
W jego głosie Genkaku czuł szczerą troskę. To było swego rodzaju interesujące i nowe doświadczenie. Przez lata pracy przywykł jedynie do konwersowania z sobą samym, a właściwie z Thekkalem.
- Spokojnie. Dam sobie radę. Osłaniaj nas, jak tylko będziemy wychodzić. Spotkamy się w kryjówce – mówiąc to serdecznie poklepał Nagijczyka po ramieniu. Obaj panowie wymienili krótkie uśmiechy. Kito odwrócił się i wolnym krokiem udał się w stronę wyjścia. Gdy był już na ulicy usłyszał dwa ciche strzały, dobiegające z góry.
- Zaczęło się...

Khazar. Har. Teraz

Trzydzieści minut zajęło Genkaku dotarcie do budynku. Szedł bez pośpiechu, starając się nie wzbudzać niczyjej uwagi. Gdy dotarł na miejsce, strażnicy byli w pełnej gotowości. Ulica była pusta. Przechodnie albo się pochowali, albo zostali rozpędzeni przez wartowników. Z fasady strzeżonego domu zwisały w trzech miejscach resztki czegoś, co kiedyś można było nazwać kamerami. Odszedł od nich i przebiegł kawałek, aby bezpiecznie i niezauważenie przejść przez ulicę. Teraz, gdy znajdował się po tej samej stronie, co wartownicy, zaczął podkradać się w ich kierunku. Zadanie nie było trudne. Wystarczyło podejść na mniej niż piędziesiąt metrów, by przeciwnicy znaleźli się w zasięgu mocy procesora. Przed wejściem znajdowało się trzech terrorystów. Osłonięty iluzją agent minął ich powolnym krokiem. Wyraźnie byli zdenerwowani. Żaden z nich nie był jednak na tyle silny, aby przejrzeć złudę i dostrzec przeciwnika. Genkaku powoli uchylił drzwi i zajrzał do wnętrza. W środku na szczęście nie było kamer. Kręciło się tu za to kilku kolejnych osiłków, których także minął bez problemu. Teraz już rozumiał, czemu panu Ishiro zależało akurat na nim. Tak było najłatwiej. Żadnego strzelania. Żadnych trupów. Żadnych śladów. Uśmiechnął się do siebie pod nosem. W tym jest najlepszy. W inwigilacji. Minął kolejny posterunek i skierował się po schodach w dół. Według informacji dziewczyna powina być w celi na poziomie minus dwa.
Piwnica była ciemna. Jedyne źródło światła stanowiła mała, górnicza lapma wisząca nisko pod sufitem. Tuż nad stolikiem, przy którym dwóch wartowników grało w karty. Jeden z nich, zwrócony twarzą w stronę schodów, nie zdejmował ręki z kabury pistoletu. Zaraz za nimi była cela. Solidne, żelazne drzwi z małym, zakratowanym okienkiem. Omamieni iluzją przeciwnicy ponownie nie sprawili problemów. Bez trudu też udało mu się podebrać strażnikowi klucze. Genkaku wszedł do celi, zostawiając lekko uchylone drzwi. Wewnątrz, przywiązana do krzesła, siedziała roztrzęsiona nastolatka, z założonym na głowę workiem. Kito zbliżył się do niej i wyszeptał.
- Bądź cicho. Przybyłem, by cię uwolnić – dziewczyna aż podskoczyła. Nie była przygotowana. Agent naprawdę starał się, by jego głos zabrzmiał na tyle stanowczo, by wykonała polecenie i wszystko zrozumiała, ale jednocześnie na tyle miękko, by się nie przetraszyła. - Czy jesteś ranna? Nic nie mów, pokiwaj tylko głową – Nerwowym gestem zaprzeczyła. Spod worka dał się słyszeć cichy bełkot, przerywany szlochaniem. - Ciii, spokojnie. Za chwilę wstaniemy i wyjdziemy stąd, jak gdyby nigdy nic.
Rozciął jej więzy i delikatnie odsłonił twarz. Cała była w sińcach. Jednak mimo tych okaleczeń, Genkaku był pewny, że jest piękną dziewczyną. Duże zielone oczy, teraz całe zaczerwienione od płaczu i podbite, przed tym wszystkim musiały być naprawdę czarujące.
- Tekkal, jak tylko wyjdziemy, wskakujesz na jej miejsce. Kiedy będziemy w bezpiecznej odległości, dołącz do nas – w zasadzie nie musiał kończyć zdania. Stróżka czarnego dymu wystrzeliła z jego karku, w powietrzu przeobrażając się w postać związanej na krześle dziewczyny. Szaman zajął pozycję. Genkaku zwrócił się do nastolatki – Idziemy.
Wydostać się na zewnątrz było równie łatwo, co wejść do środka. Przy wyjściu agent odwócił dyskretnie uwagę strażników. Puścili się biegiem do najbliższego zaułka, a potem już spokojniejszym krokiem pospieszyli dalej. Kwadrans później dołączył do nich Tekkal. Godzinę później byli już w kryjówce. Dwie godziny później – w drodze do domu.
   
Profil PW Email Skype
 
 
»Kalamir   #5 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1033
Wiek: 35
Dołączył: 21 Lut 2009
Cytuj



– Bo widzisz – szepnął mu w ucho na sekundę przed zadaniem morderczego ciosu. – Bo ze mną jest taki problem, nie da się mnie pokonać w bezpośredniej walce wręcz. - Ręka opancerzona w gruby skórzany karwasz przebiła się przez jego klatkę piersiową miażdżąc serce i łamiąc kręgosłup. Upadł na ziemię by umrzeć nigdy nie zrozumiawszy swego błędu.
– A co się tyczy was, palanty – szeptał dalej, słyszeli go dobrze. – Niestety w walce dystansowej też jestem dobry.
Zakrwawione ręce złączyły się przed jego twarzą a kiedy je wyprostował eksplodowało z nich światło druzgoczące wszystko na swej drodze. Skalne filary runęły jak rażone boskim gromem, konstrukcje starej budowli zapadały się pod wpływem wstrząsów. Trzy ciała spotkały się z podłożem. Upadające kamienie miażdżyły kości. Żaden trening nie mógł przygotować na walkę w takich warunkach, a jednak jeden z zabójców ocalał. Odbił się od spadającego segmentu sufitu i biegł po ścianie przecząc prawom fizyki. Zbliżył się wystarczająco blisko, dobył miecza i ciał powietrze. Jego cel – Kalamir – zręcznie uchylił się w tył nie odrywając nóg od miejsca gdzie stał. Pchnął napastnika na bok a gdy ten go mijaj po prostu odebrał mu ostrze i robiąc pełny obrót wbił mu je w plecy przez krążki miedzykręgowe.
Nim konstrukcja zapadł się do reszty, rycerz-as wywiadu wybił się wysoko w powietrze by złapać ramieniem framugi prowadzącej do bezpiecznego korytarza. Jedynym oświetleniem były stare niedopalone pochodnie tlące się słabym żarem co kilkanaście metrów za każdym zakrętem. Krocząc w labiryncie ciemności rycerz starał się odtworzyć drogę, która wyświetlała się na jednym z datapadów poległego strażnika. Wreszcie jego oczom ukazały się monumentalne drzwi ozdobione Babilońskimi freskami. Uderzył w nie tak, że te wyleciawszy z zawiasów oznajmiły przybycie niebezpieczeństwa każdemu kto pozostał przy życiu.
Na środku Sali siedział ubrany w zielone kimono mężczyzna w średnim wieku, jego oczy przeszyły Kalamira swym brązowym blaskiem zdradzającym determinację i dyscyplinę. Po bokach wielkiego dywanu znajdowali się jeszcze inni zabójcy. Czterech wyszkolonych adeptów z wypranym mózgiem i nie wiadomo jakimi narkotykami w żyłach.
– Kim jest człowiek, który śmie nachodzić dom Ra’H Sahrana?
Kalamir nie odpowiedział od razu.
– Nie jestem ci winien żadnych wyjaśnień. Przyszedłem pozabijać twoich ludzi a następnie patrzeć jak się czołgasz z połamanymi nogami błagając o szybką śmierć. Oszczędź mi czasu i rozkaż ludziom atakować.
Jak na życzenie wojownicy poderwali się z klęczek i dobyli swego oręża. Miecz, łańcuch, kastety, młot, wszystko wzbogacone o naćpanych mięśniaków – pomyślał rycerz. Pierwszy umarł miecz, nawet nie zobaczył dłoni, która zmiażdżyła mu gardło. Łańcuch odskoczył by ustawić się w dobrym dystansie, młot wziął zamach a kastetownik czekał obok. Rozpoczęła się wymiana ciosów ale rezultat był taki sam jak podczas poprzedniej walki. Nagijczyk rozbrajał przeciwników a następnie łamał im kości z taką łatwością jakby mierzył się z dziećmi. Naćpanym zabójcom nie pomogło szkolenie wojskowe, farmaceutyczne wsparcie ani nawet wszczepy bojowe. Padali na ziemię i dławili się własną krwią słysząc trzask łamanych kości gdzieś obok. Ansatsuken zbierał krwawe żniwo.
Pozostał tylko „Rah-Szachraj”, który ze spokojem czekał na swoją kolej. Gdy stanął przed nim Nagijczyk z obnażonym mieczem, ten tylko się uśmiechnął.
– Poradziłeś sobie z uczniami…
– O boże, zamknij ryj. Tylko nie ta śpiewka o uczniach i prawdziwej walce z mistrzem. Nie jesteś ani mistrzem, ani nie zabierzesz mi nawet pięciu minut walcząc ze mną. Od tych sterydów kompletnie [ cenzura ]ło wam się w głowach.
Na twarzy Ra’ha odmalował się czysty gniew. Upokorzenie jakiego doznawał od godziny zaczęło napędzać jego motywację do brutalnego zabicia intruza. Śmierć jego adeptów-najemników nie robiła na nim większego wrażenia. Byli to maruderzy, dezerterzy pozbawieni domu. On był nadczłowiekiem – naturalnie tak samo jak przeciwnik.
Wyprostował rękę i cisnął w intruza zielonym pociskiem, jakby bańką lub kulą z energii. Intruz rzucił ku niemu mieczem i już po chwili ostrze upadło zamknięte w jadeitowym więzieniu. Ra’h szarpnął ramionami i zmaterializował w dłoniach dwa ostrza z tego samego materiału. Właśnie na tym polegała jego moc. Uzbrojony w zielone skały skoczył jak pantera i zadał pierwszy cios Nagijczykowi. Jadeit wbił się centralnie w pierś. Niestety cel okazał się fantomem rozpływającym się w powietrzu. Prawdziwy rycerz stał kilka metrów dalej. Ra’h ponowił atak jednak wróg tuż przed uderzeniem ponownie się „rozmył”. Następny i następny raz.
– Twa szybkość jest zdumiewająca, rozumiem. Czy jednak poradzisz sobie z prędkością światła? Teraz…
Miecz odciął mu rękę a następnie przebił jego krtań.
– Bez wątpienia sobie nie poradzę, dlatego tutaj zakończymy naszą znajomość. Tak się składa, że nie potrzebuje cię żywego. Chodzi mi tylko o twojego człowieka.
Kalamir pozwolił degeneratowi umierać a sam zabrał jego rękę i ruszył korytarzem. Stanąwszy przed zabezpieczonymi drzwiami przyłożył odcięta łapę do czujnika by uzyskać dostęp. Wszedł do pomieszczenia z komputerami.
– Keenan, słyszysz mnie? Na dole wszyscy martwi, mam komputery, czego potrzebujesz? – zaczął mówić do mikrofonu ukrytego w zauszniku.
– Ściągnij wszystko co mają. Powinny tam być informację odnośnie potencjalnych wspólników i planowanych zamachów. Kończę na górze i spadamy do domu.

Wróciwszy do Varfaine, twierdzy rycerzy, Keenan i Kalamir podzielili się znaleziskami z innymi braćmi. Wszyscy usiedli przy stole taktycznym by przedyskutować dalsze działania.
– Cóż, szczerze mówiąc tutaj moglibyśmy przekazać sprawę wojsku – stwierdził Tyberiusz. – To o co byliśmy poproszeni, zostało wykonane bezbłędnie.
Mistrz Acke przytaknął i uznał, że nie trzeba nic dodawać.
– Zgadzam się. – Wtrącił Kalamir, wciąż czytając zdobyte bazy danych. Jego sytuacja była bardziej złożona, ponieważ był nie tylko członkiem zakonu ale również głową całego wywiadu Nagijskiego. Dlatego jego rola jeszcze się nie skończyła. – Przekażcie wszystkie dane do pionu egzekutorów. Należy wyłapać wszystkich nagijskich terrorystów, informacja o reszcie może być dźwignią polityczną dla naszych polityków. Tymczasem ja pozwolę sobie zachować jeden folder.
Rycerz przyglądał się uważnie zdjęciu podpisanym jako Vicarius.
– Chyba znowu muszę wybrać się do Har.

Ra’H Sahran był tylko mięśniakiem przypisującym głupawą ideologię swoim chaotycznym działaniom. Jednak jeden z jego współpracowników, może nawet werbowników, stanowił zupełnie inną bajkę. Vicarius był odpowiedzialny za bardzo krwawe ataki w Babilonie i Sanbetsu. Raz nawet porwał się na premiera. Ra’H obawiając się fanatyzmu większego niż jego własny, postanowił dogadać się z Sanbetsu i bez mrugnięcia okiem wydać byłego kompana sądząc, że jeśli będzie atakował tylko cele militarne pozostanie poza zasięgiem opinii publicznej i wzmożonych prób ujęcia go. Co za [ cenzura ] kretyn.
Teraz jednak większym problem było nie pozwolenie by Sanbetsu pojmało Vicariusa. Wywiad wschodniej wyspy na pewno wiele by zapłacił ażeby tylko dowiedzieć się z kim ten wariat trzymał sztabę. Niestety Kalamir wiedział z kim, oczywiście było to Nag. Rycerz spotkał Vicariusa, gdy był jeszcze zwykłym zwiadowcą-komandosem dopiero zaczynającym swoją karierę. Garan wielokrotnie zlecał domniemanemu terroryście różne zadania zaczynając od porwań kończąc na samochodach pułapkach. Teraz jednak nikt nie sprawował kontroli nad tym wsiekłym psem, przynajmniej nie było na ten temat żadnych raportów. Dlatego właśnie Kalamir postawił sobie proste zadanie. Dopaść, przepytać, uwolnić lub zlikwidować. Wydawało się to znacznie szybsze niż wewnętrzne śledztwo wewnątrz pionu wywiadowczego.
Rycerz-szpieg do Har dostał się bez problemu. Znał to miejsce doskonale, bo wiele razy wykonywał w nim nielegalne misje dla swego kraju. Parę lat temu wyznaczono pokaźną nagrodę za jego głowę, jednak wiele aliasów, zmieniający się image i brak imienia nie pozwoliły Khazarczykom jednoznacznie zidentyfikować jego tożsamości. Przebrany za nomada, rozpoczął swoją wycieczkę bo zatłoczonej osadzie będącej w rzeczywistości gigantycznym czarnym rynkiem.
Siedział w pubach i chodził na arenę oglądać walki, pił piwo, obserwował, podjął nawet próbę kupienia bardzo nielegalnego oprogramowania. Wszystko po to by nie rzucać się w oczy. Zastanawiał się czego dokładnie Vicarius mógł szukać w Har. Czy będzie werbował ludzi? Czy może potrzebuje materiałów na bombę? Dane z kradzionego komputera dopuszczały obie możliwości. Tymczasem do jego przybycia pozostał jeszcze niespełna dzień.
Rozpoznanie dwóch egzekutorów z Sanbetsu nie było bardzo skomplikowane, aczkolwiek nie przyszło łatwo. Pierwszym był młody mężczyzna udający ulicznego cwaniaka próbującego wcisnąć komuś detonatory niskich częstotliwości. W oczach Kalamira wyglądał niemal jak idiota z tabliczką „Szukam terrorysty chcącego zbudować bombę”. Drugim egzekutorem musiał być boy hotelowy. Wysoki, dobrze zbudowany ze wschodnim akcentem. W dodatku pracował w hotelu od trzech dni. Zdradziły go oczy, które zatrzymywały się na każdy człowieku jasnej karnacji z wąsami – jako, że Vicarius też od zawsze nosił rzucające się w oczy wąsy.
Wiedząc kim byli egzekutorzy mający schwytać terrorystę, Kalamir miał drastycznie uproszczone zadanie. Wystarczyło pchnąć domino.
– Hej men – zagadał luzacko do sprzedawcy detonatorów. – Jo, poka no te cacusie…
Sanbeta widząc Kalamira mistrzowsko grającego Khazarskiego luzaka uznał, że marnuje tylko czas.
– Spadaj młody, nie mam czasu. Mam poważny towar do opylenia dla poważnych graczy.
Na Odyna, pomyślał Kendeisson. Toż to najgorszy prowokator jakiego widziałem.
– Spoko, szefie – brak koszulki i jeasny zrobił z asa wywiadu niezwykle przekonującego fixera. – To nie dla mnie, yo? Mam poważnego klienta, ale jak chcesz machnąć dila to odpalasz dziesiątaka w procentach od każdemu zakupu, yo? Ostry typ z tego wąsacza, czuje dobrą kasę.
Egzekutor uśmiechnął się.
– Poważny wąsacz, co? No dobra młody, prowadź.
Kalamir odwrócił się by tamten miał czas poinformować kolegę i fikcyjnym spotkaniu. Następnie poprowadził egzekutora w zaułek, którego tamten nigdy nie opuścił. Przekonany, że wyświadczył Sanbetsu przysługę, zabrał nadajniki agenta i wrzucił ja na wyjeżdzającą ciężarówkę. To skutecznie wyeliminowała drugiego Sanbete.
Usiadł na fotelu w lepszym niż przeciętnym lokalu i czekał. Tylko jedna osoba w Har miała solidne materiały do konstrukcji bomby. Bym to nie kto inny jak właśnie Kalamir, który będąc dowódca wywiadu postanowił już dawno temu chociaż w małym stopniu kontrolować czarny rynek zaopatrujący jego wrogów.

Kalamir popychał obitego Vicariusa tak by ten się nie zatrzymywał.
– Jeśli nie chcesz skończyć jak twoi dwaj ochroniarze, to lepiej mnie nie [ cenzura ] i idź przed siebie.
Wąsacz zapluł.
– [ cenzura ] się. Chcesz mnie zabić, możesz to zrobić również tutaj.
– Nie zabiłem twoich ochroniarzy, posłałem ich na wózek inwalidzki. Jeśli czujesz awersję do chodzenia, to mogę cię ponieść, ale do końca życia będziesz już zdany na czyjąś łaskę.
Wąsacz był wciekły, jednak przestał protestować.
Samolot odebrał ich trzydzieści mil za granicą osady Har. Chociaż na pokład wsiadło dwóch mężczyzn, wyszedł tylko jeden. Konieczne przesłuchanie okazało się niezwykle krótkie i można je było przeprowadzić w samolocie. Po zakończeniu przesłuchania Kalamir stwierdził, że można wypuścić Vicariusa na wolność. Uważał, że osobnik został w pełni zresocjalizowany i nie będzie już stanowił zagrożenia dla nikogo.
   
Profil PW
 
 
RESET2_Coltis   #6 


Poziom: Ikkitousen
Posty: 91
Dołączył: 08 Lis 2015
Cytuj



Z głośników dał się słyszeć niski głos o chłodnym tonie, wypowiadający z rosnącym napięciem tajemnicze słowa: „Vox servi quaeso: Pulsus Caeli gere!” Wielkie wahadło podczepione pod wysoki sufit, zakończone młotem, z impetem uderzyło w postać pędzącego nań człowieka. Młody zealota o ciemnych włosach oberwał w brzuch i poleciał na odległą ścianę, boleśnie obijając plecy. Gdy już od niej odpadł, pozbierał się z podłogi. Na jego twarzy zagościł uśmiech satysfakcji.
- Stingbee! Zwiększ prędkość - Zawołał do swej niewidocznej towarzyszki, która obsługiwała konsolę urządzenia sterujacego wahadłem. Tym razem przez radiowęzeł zamiast niezrozumiałej mantry popłynął dziewczęcy głos.
- Robi się, Blight. Długo tak zamierzasz latać? Widzę, że uwziąłeś się na tego Infulentiusa. To już nie żarty.
- Opowiadałem ci, co powiedział mi ojciec Matel?
- Hmm?
- Ten jasnowłosy zealota, na którego punkcie mam bzika, zyskał sobie kryptonim operacyjny pochodzący od mojego nazwiska. Wiesz dlaczego? Podobno był psycholem jakich mało. I w jakim świetle mnie to stawia?
- Atsushi, wielu ludzi w Akademii wie o twojej przeszłości, od tego nie uciekniesz.
- Nie zamierzam – odparł wesoło – sam zapracuję na swoje nazwisko.

Zdawało się, że złowieszcza aura ogarnęła Blighta, przynajmniej do momentu, w którym wparował do pomieszczenia wspomniany przed chwilą kapłan babilońskiego Kościoła. Rzeczowym tonem zaczął tłumaczyć powód swojego przybycia.

- Mitsu Higamoto, naukowiec z Sanbetsu – wyjaśniał, postukując palcem w rozmazane zdjęcie okularnika w pulowerze – uprowadzony trzy lata temu. W tej teczce znajduje się wszystko na jego temat. To znaczy „wszystko co wiemy”.
Matel pogładził siępo głowie z resztkami włosów zaczesanymi na łysinę, wypolerowaną przez lata noszenia kapłańskiej mycki.
- Ostatnio widziano go w mieście przemytników, a dokładniej w więzieniu. Miasto przemytników, czyli Har. Jedziesz z powrotem do Khazaru, twoim zadaniem jest...
- Wyciągnąć go stamtąd – odgadł zealota. - Pakuj się Stingbee. Wracamy do krainy tubylców.

***

- Dżuma – zaproponował Atsushi z nadmiernie wesołym uśmiechem na twarzy.
- I to jest twój plan? - z powątpiewaniem zapytała Stingbee, patrząc na niego z ukosa. Więcej entuzjazmu budził w niej znaleziony na straganie przysmak - szarańcza w karmelu. Dostanie się do Har nie było takie trudne jak sięwydawało. Wystarczyło dobrze sypnąć groszem i nieco na wyrost skorzystać z reputacji pana Powersa, jej ojca, który należy do sanbecko-babilońskiego kartelu przestępczego. O to żeby się nie dowiedział będą się martwili później, gdy wykonają zadanie.
- Pozostaje tylko kwestia dostania się do tego więzienia. Zgaduję, że więźniowie nieczęsto mają gości. Masz jakieś pomysły, Stingbee?
Lolita Powers zawsze miała pomysły.
- Kyaaa! Nie zbliżaj się do mnie zboczeńcu! - wrzasnęła na cały głos na środku targu, będącego przykrywką dla nielegalnych interesów, przy okazji umyślnie siępotknęła i wpadła na jakiegoś mięśniaka oglądającego noże do rzucania. Ten natychmiast obrócił się, aby zlokalizować źródło zamieszania i napotkał Blighta oraz jego głupi, zaskoczony wyraz twarzy.
- Zachciało się obmacywać panienkę, co? - zawrczał najemnik, ucieszony jakby cały dzień szukał okazji do bójki. Rozmasował pięści i rzucił się do ataku. Atsushi podjął grę i z całej siły wyprowadził kontrę.
- Bo ja bardzo lubię takie panienki! - krzyknął i wyszczerzył zęby, gdy jego prawy prosty powalił przeciwnika na łopatki. Przeciwnik zgrzebał się z ziemi, otarł krew z kącika ust, a następnie ponowił próbę walki z zealotą. To wystarczyło, aby zajściem zainteresowała się straż. Czterech rosłych wojowników z przewieszonymi przez plecy młotami zdołało ostudzić bokserski zapał niegrzecznych klientów targu. Dla zwiększenia wiarygodności Blight powyrywał się im trochę, tak by za mocno nie oberwać i splunął na przeciwnika. Interes się udał – nocleg w więziennej celi został zapewniony.

***

- Sinner's Command: Tainted Heart.
- Co tam mamroczesz? Przez ciebie siedzę teraz w ciupie, zamiast robić milionowy interes.
- No, no, nie przejmuj się. Niebawem zniknę ci z oczu.
Blight wesoło poklepał najemnika w ramię sięgając przez kraty do sąsiedniej celi. Tamten błyskawicznie zerwał się z zakurzonej podłogi i chwycił zealotę za kołnierz pobrudzonej koszuli. Szczęknął klucz. Do agresora natychmiast doskoczył strażnik i młotem zbił go z nóg. Wykręcił mu ręce w tył, po czym zakuł je w ciężkie kajdany. Z niemałą satysfakcją zaczął kopać bezbronnego człowieka.
- Tych niegrzecznych trzymamy w specjalnych pomieszczeniach – pochwalił się Blightowi przez metalowe pręty, sapiąc nieprzyjemnie. - Jeśli nie chcesz tam trafić, bądź grzeczny.
Atsushi stwierdził, że pracownik więzienia wygląda na jeszcze gorszego oprycha niż facet, którego tamten właśnie uczył na czym polega sprawiedliwość w Har. Zealota podniósł ręce w geście bezbronności i wycofał się w głąb swojej celi.

Po dwóch dniach uszu Blighta doszła wiadomość, że w izolatce znaleziono martwe przegniłe ciało najemnika. Wieźniowie rozpowiadali plotki o wysuszonej skórze i ropiejących ranach.
- To dżuma.
Wystarczyło rzucić w przestrzeń korytarza to jedno stwierdzenie, by wywołać niemałą panikę wśród współwięźniów. W oddali dało się słyszeć stłumione jęknięcie, po czym strażnik, który zwykle pilnował tego bloku, padł na ziemię i charcząc wypluwał krwawą pianę z ust. Żyły na szyi przybrały niezdrowy czarny odcień i uwypukliły się, po minucie wojownik podrygiwał już tylko na posadzce w drgawkach pośmiertnych, zaciskając palce na paczce papierosów. Blight spokojnie palił jednego, którego kwadrans temu wydębił od nieszczęśnika w zamian za zegarek z pozłacaną bransoletą.
- A nie mówiłem? - zwrócił się do sąsiada z naprzeciwka. Potem spojrzał ostentacyjnie na trzymany niedopałek, następnie na kartonik w ręce trupa.
- O cholera! - krzyknął udając przerażenie, przestąpił z nogi na nogę i pstryknął petem do przeciwległej celi, jakby się poparzył. Jej mieszkaniec momentalnie odsunął się aż pod ścianę i naprawdę wystraszony spojrzał na Blighta.
- N-nie... - wykrztusił słabym głosem.
- Obawiam się, że tak. - Atsushi smutno pokiwał głową. - Ale jest sposób, żeby nas ocalić. W więzieniu znajduje się lekarz, specjalista od dżumy. Nazywa się Mitsu Higamoto.

***

Zealota zasiał ziarno i nie musiał długo czekać, by zebrać plony. Więźniowie w obliczu zagrożenia swojego życia bardzo szybko wywiedzieli się, gdzie może znajdować się jeden Higamoto, a nawet kilku. Ci którzy chwalili się zmyślonym remedium na panującą zarazę od razu zostali skreśleni z listy Blighta. Był tu jednak również profesor, który wzbraniał się od postawienia diagnozy, a nawet twierdził, że wzięto go za kogoś kim nie jest. Podobno dostał za to solidne lanie od znajomków z bloku. Przyszła pora na działanie. Nad ranem, gdy na korytarzu wciąż był tylko jeden strażnik pilnujący śpiących bandytów i rzezimieszków, Atsushi postanowił wymknąć się z celi. Chwycił metalowe pręty, a te zaczęły pokrywać się rdzą. Bez większego trudu udało się je skruszyć, gdy niemal cała ich struktura zmieniła się w brunatny pył. Wystarczyło poczekać, aż patrolujący wojownik zniknie za rogiem i ruszyć w poszukiwaniu bloku 6-C. Więzienie Har było molochem, lecz szczęśliwym trafem Higamoto był dość blisko. Blight spodziewał się nie więcej niż trzech przeciwników po drodze. Na jednego z nich omal nie wpadł, gdy tamten wracał z wychodka. Strażnik stanął jak wryty, lecz zaraz sięgnął po przypasany miecz. Zealota cofnął się szybko o parę kroków. Każdy z nich pozostawiał na wyłożonej kamiennymi płytami posadzce rozszerzającą się siatkę pęknięć. Wojownik wziął zamach zza pleców, gotowy przeciąć intruza na pół.
-Sinner's Command: Hands of Guilty! - zainkantował Blight, krzyżując przed sobą ręce w bloku. Nim ostrze strażnika go dosięgnęło, trafiło w dwie olbrzymie kamienne kopie jego kończyn, które nagle wyrosły z podłogi. Gdy rozsypały się w pył był już za zakrętem, ukryty przed wzrokiem strażnika. Na wszelki wypadek uderzył pięścią w powietrze przed siebie. Kamienna replika ciosu, wylatująca nagle ze spękanej więziennej ściany, pozbawiła przeciwnika przytomności, co dało się stwierdzić po urwanym nagle alarmowym okrzyku.
- Teraz dwa razy w lewo... - przypomniał sobie Atsushi. Profesor był już blisko, a do umówionej wcześniej godziny zostało niewiele czasu.

***

Pod mury więzienia podjechała solidna furgonetka z dużą paką. Wozem kierował wynajęty za niemałą sumę człowiek, a w środku czekała Stingbee, ubrana w lekarski kitel, ze swoimi pistoletami pod ręką, w razie nieprzewidzianych wypadków. Na Vaughna, jej ulubioną snajperkę, nie było tu miejsca. Tym razem trzeba było wspomóc Blighta z bliska. Dochodziła siódma. Straganiarze już od godziny rozkładali i sprzedawali towar. Strażnik przy więziennej bramie zainteresował się czekającą nie wiadomo na co maszyną.
- Czego tu?
- Służba sanitarna. W sprawie epidemii – grzecznie wyjaśnił poinstruowany wcześniej najemnik. Na potwierdzenie jego słów wyszła z pojazdu niewysoka kobieta ubrana jak lekarz, w masce ochronnej na twarzy.

***

- Higamoto-san...
Naukowca zbudziło poszturchiwanie palcem i palący ból siniaków pozostawionych przez współwięźniów wskutek odmowy leczenia na dżumę. Z trudem otworzył zapuchnięte podbite oczy. Nad nim nachylał się jakiś czarnowłosy elegancik w potarganym garniturze.
- Przyszedłem po pana.
- Ale... ja nie jestem lekarzem. Z kimś mnie pomyliliście. Ja jestem inżynierem. Już mówiłem.
- Nie chodzi o epidemię, Higamoto-san. Jestem z wywiadu. Przyszedłem pana stąd wyciagnąć.
Człowieczek z niedowierzaniem spojrzał za swojego rozmówcę, gdzie zobaczył otwarte drzwi ze spalonym jakimś kwasem zamkiem. Zerwał się na nogi, poprawił dziurawe łachmany i obmacał po kieszeniach, jakby szykował się do wyjścia z domu.
- No to trzeba było tak od razu! Prowadź pan!
- Opowiem panu, jak stąd wyjdziemy. Ostrzegam, że może pan poczuć lekki dyskomfort.

***

Wszystko działo się w mgnieniu oka. Dziewczyna wbiegła z dużą skórzaną torbą do budynku pokrzykując coś niezrozumiałym żargonem. Facet w furgonetce pocił się jak na pustyni, ale siedział murem. Strażnicy pobiegli za niesforną panią doktor, celując w nią z automatów, a gdy ta w końcu dała się zatrzymać, dołączył (nie wiadomo skąd), jej towarzysz. Wyszedł w kitlu narzuconym na garnitur, trzymając pacjenta w ciężkim stanie pod ramię. Uwadze strażników nie uszły maski ochronne i rękawiczki które nosił lekarz, więc przezornie się wycofali. Z dżumą nie ma żartów, tym bardziej że od kilku dni krążyły pogłoski o epidemii. Człowiek w łachmanach dogorywał, rzucał się w spazmach, a twarz miał całą poznaczoną czarnymi żyłkami. Wywrócone oczy błyskające białkiem i ściekająca strużkami ślina dopełniały tego makabrycznego obrazu. Chorego zapakowano do furgonetki, ta wydała z siebie wytrzaśnięty nie wiadomo skąd na tym pustkowiu sygnał cywilizowanej karetki i wóz wyjechał przez szpaler gapiów za mury Har. Kilka godzin później wodzowi Aka'Che zdano raport, w którym parę elementów wyraźnie do siebie nie pasowało, lecz zbieg i jego wybawcy byli już daleko.

***

- Ojciec Matel? Mamy profesora. Stingbee zalewa go właśnie spirytusem – raportował do słuchawki Blight.
- Na mądrość Lumena! Wyliże się z tego?
- Z choroby morskiej? Raczej nie, ale dzięki alkoholowi łatwiej znosi podróż.
- Coltis! To bardzo ważna osoba! Nie pora na żarty!
- Zrozumiałem – odpowiedział zealota, wciąż jeszcze się śmiejąc - Higamoto jest poobijany, ale żywy. Niebawem spotkamy się w Babilonie. Ojcze Matel?
-Tak?
Niech ojciec mi zrobi przysługę i dowie się nad czym dokładnie pracował mój niesławny „imiennik”. To bardzo ważne.
   
Profil PW Email
 
 
»Sorata   #7 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 38
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj




W skwarze poranka i ciepłych podmuchach suchego wiatru znad pustyni Har przypominało pancernego żuka silnie osadzonego w ziemi. Wkroczenie w jego granice odkryło w umyśle szamana jeszcze jedno animalistyczne porównanie. W pełni zabezpieczone mury skrywały miasto ukształtowane na podobieństwo leja gigantycznego mrówkolwa. I podobna kreatura pewnie żyła w centrum. Stamtąd, z białej willi Garmenonu, Aka’Che od czterdziestu lat zarządzało życiem i śmiercią każdej duszy za murami, a także niektórych poza nimi. Sorata dokładniej niż zwykle przygotował się do tej misji. Żadna informacja,którą dało się zdobyć w Khazarzena temat założonej całkiem przecież niedawno osady, nie umknęła jego uwadze. Gdy kilka dni wcześniej dostał to zlecenie, uznał to za nadzwyczajne w jego sytuacji zrządzenie losu. Szczerze powiedziawszy nie interesował go Mitsu Higamoto. Prawie zrezygnował z okazji do łatwego zarobku, wywijając się dzięki uprawnieniom samuraia. Sęk w tym, że porwanie sanbetańskiego profesora i podobne przypadki naprzestrzenilat były bliźniaczo podobne do porwania Mni, a nie zamierzał pozwolić by ona zniknęła na trzy lata, gdy już kilkamiesięcygo do szczętu wykończyło. Coprawda brakowało informacji o jakichkolwiek wskazówkach pozostawionych przez porywaczy, ale można to było zrzucić na karb nadgorliwości śledczych w zachowywaniu dla siebie informacji. Dlatego ostatnie kilka dni szaman spędził zmieniając siedzenie przed ekranem monitora na telekonferencje z kontaktami rozsianymi po świecie. To był całkiem niezły strzał. Ponownie zawrzał z gniewu na domniemanych porywaczy Mni.Lepiej niech modlą się do kogo tylko mogą. Jeśli te skojarzenia okażą się prawdziwe, nie wybroni ich nawet żaden zasrany Lumen.Żadna siła nie powstrzyma Fenrisa przed starciem Aka’Che z powierzchni ziemi.


***



- Kyaaa! Nie zbliżaj się do mnie zboczeńcu!
Na niewielkim targowisku ruch był całkiem spory, wiec oczyma swoich towarzyszy dojrzał tylko jakieś zamieszanie. Akurat takich aktywności było w Har pełno. Jakaś nastolatka wydzierała się wniebogłosy wskazując na zaskoczonego młodego mężczyznę. Przykro stary. Klasyczny numer na wujka. Pewnie nie masz już portfela i dokumentów, a alfons tej młodej ladacznicy w całym śmiesznym majestacie tutejszego "prawa" obedrze cię również ze środków na koncie. I nikogo nie będzie obchodzić, że nawet jej nie tknąłeś.
- Myślałem, że to na barce mają ohydne piwo - z prawdziwym obrzydzeniem próbował przebić wzrokiem mętnawą ciecz. Nie potrzeba było jego umiejętności, żeby stwierdzić, że w tym napitku żyło coś więcej niż resztki drożdży. Barman widocznie opacznie zrozumiał mamrotanie szamana, bo ku rozpaczy Fenrisa podsunął mu drugi kufel. Zignorowawszy napitek, Sorata spojrzał z leniwą ciekawością na mur, który otaczał niesławne Koloseum. Nawet teraz po odpowiednim wsłuchaniu się w gwar miasta, można było usłyszeć okrzyki radości nałogowych hazardzistów, którzy o każdej porze dnia i nocy sycili oczy widokiem krwi. Szaman spojrzał znudzony na zegarek. Przecież pozostawił tyle śladów, że upośledzona wiewiórka nie miała by problemu z odnalezieniem go. Na szczęście Kour'Qan nie kazał na siebie długo czekać. Jako kapitan Orlich Skrzydeł i urodzony brutal nie mógł przegapić łomotu spuszczonego nieostrożnemu agencikowi, który zapuścił się na jego teren. Fenris cały czas oczyma papugi z klatki (i nie tylko) przed sobą obserwował otoczenie, więc zbliżającego się w obstawie czterech młociarzy wielkoluda rozpoznał już z daleka. Ludzie rozchodzili się pospiesznie przed niewielką grupką starając się zachować dystans przynajmniej metra. Ci, którym się to nie udało, zarabiali mniej lub bardziej przyjazne kuksańce trzonkami młotów bojowych. Na grubo ciosanej twarzy przywódcy widniało zadowolenie z takiej reakcji. Cieszył się swoją opinią i nie zamierzał tego ukrywać.W końcu był na swoim terenie.
- Albo bardziej terenie tatusia - pomyślał Fenris nie bez złośliwości. Odwrócił się dokładnie w chwili, kiedy ciężka łapa miała spocząć na jego ramieniu. Uśmiechnięty Kour'Qan był jeszcze bardziej toporny niż zwykle.
- Podoba ci się? - wskazał kciukiem na obiekt zainteresowania Fenrisa (przynajmniej był dostatecznie spostrzegawczy)- To Krwawe Ściany - w jego głosie zabrzmiała duma gladiatora - Na walkę tam nie zasłużyłeś. Nie musisz się jednak obawiać - przemawiał tak kwieciście chyba tylko ze względu na wpatrzonych w widowisko ludzi. Pewnie rzadko ma szansę pokazać im tresowanie prawdziwego rządowego szpiega - Ze względu na wspólne pochodzenie pozwolę ci zginąć śmiercią wojownika. Nacieraj!
Fenris popatrzał na niego z rozbawieniem. Przez dłuższą chwilę ignorował tępego buca, obserwując tylko jak imponujące nozdrza Kour'Qana rozszerzają się, a potem jednym błyskawicznym ruchem oblał go piwem, które z powodzeniem wygrałoby konkurs na zawartość ścieku. Kour jakby się tego spodziewał. Z okrzykiem radości wyszarpnął zza pleców swój ulubiony oręż i prawie natychmiast wykonał niedbały zamach.W przypadku tego narzędzia przesada była po prostu zbędna, a siwowłosy chuchrak, mimo że odważny, nie wyglądał jakby miał zaangażować tytaniczne siły wojownika. Tym większe było jego zdumienie, gdy zobaczył, że obuch spoczywa bezpiecznie w dłoni szczupłego mężczyzny.
- Jakbym rzucił mu jabłko, a nie zaatakował siedmiokilowym kawałem zaostrzonej stali!

Prawdopodobnie po raz pierwszy ujrzał taki efekt swojego natarcia. Dla Soraty ruchy olbrzyma, nie dość, że słabe, sprawiały jeszcze wrażenie wielokrotnie spowolnionych. Odepchnął trzymaną w prawicy broń w kierunku twarzy jednego z przydupasów kapitana, a drugiemu zarzucił pętlę z gleipnira na szyję. Dwóch pozostałych nie zdążyło nawet zareagować.
- Elita - pomyślał kpiąco. Trzeba się było postarać,żeby dalsze kroki wyszły wiarygodnie.Potknięcie tu, przewrócenie stołu tam – przewaga szybkości pozwalała mu zainscenizować scenę jakiej nie powstydziło by się najbardziej akrobatyczne z cyrkowych widowisk. Najróżniejsze przedmioty fruwały w powietrzu, a zaskoczeni gapie obserwowali komedię pomyłek w wykonaniu Orlich Skrzydeł. Ostatecznie, gdy dotarły posiłki, trzech przydupasów leżało na ziemi, czwarty raczkował w kierunku swojego młota, a wielki Kour'Qan leżał tocząc pianę z ust, trafiony całym zasobnikiem kuszy Fenrisa. Bełty trafiły go tuż przed transformacją, błyskawicznie wtłaczając dawkę neurotoksyny, która powaliłaby morświna. Udający zdyszanego Sorata słaniał się teatralnie pośrodku pobojowiska i nie stawiał większego oporu, gdy spadły na niego pierwsze razy elektrycznych pastuchów.

***


Wleczony za niewygodnie wywichnięte i skute ramiona, Fenris miał szansę podziwiać najciekawsze miejsca Har. Zjedzone rano pieczone jaszczurki ciążyły mu teraz w żołądku, wściekle popędzane kilkoma przypadkowymi łykami podłej knajpianej lury. Nie mając nic lepszego do roboty umilał sobie czas przeklinając rodzinę barmana aż do dziesiątego pokolenia wstecz. Przez to prawie przeoczył wyłaniający się zza namiotów widok miejsca, do którego od samego początku chciał dotrzeć. Jako, że dochodzili od samego prawie dna miasta, budynek pokazał się w niemal całej okazałości.Główny blok więzienny wyglądał naprawdę imponująco, o ile ktokolwiek miałby na tyle tupetu, żeby w tym przypadku użyć tego słowa. Bez wątpienia gościł więźniów Garmenonu, a przytulone do niego patchworkowe osiedle z namiotów, kawałków blachy i płyt wychodziło daleko poza miejskie mury. Całkiem dobry patent. Jakiekolwiek uderzenie nadeszło by od strony Pustyni Rozpaczy, pierwsi przyjęli by je więźniowie, a dopiero potem najeźdźcy spotkaliby się z odwetem miejscowych. Oczywiście Orle Skrzydła dbały, żeby żaden z osadzonych nawet nie pomyślał o ucieczce, a namiastka handlu i własna, prężna poniekąd ekonomia więzienia odsuwała te myśli od poniektórych ambitniejszych przestępców. Najsilniejsi pewnie czerpali wielką przyjemność z faktu, że w mieście pełnym bandziorów stoją jeszcze wyżej na drabince zagrożeń. W tym wypaczonym przez przemoc, prochy i handel prostą bronią pseudospołeczeństwie nie było nic pięknego. Na szamanie nie zrobiło to jednak wielkiego wrażenia. Podejrzewał, że po doświadczeniu Kopalni Tartaru już żadne więzienie nie będzie mu straszne. Żal mu było tylko urodzonych tutaj dzieci. Mimo całkiem dużego przyrostu naturalnego, wywołanego głównie brakiem antykoncepcji, dzieciaki jako najsłabsze, ginęły śmiesznie łatwo próbując naśladować starszych.Obstawa była mu potrzebna tylko do momentu przekroczenia bram. Sam widok Orlich Skrzydeł przepłoszył uczestników toczącej się właśnie na ulicy bitki. Nie było wątpliwości, kto jest w tutejszym łańcuchu pokarmowym dominującym drapieżcą. Fenris zamierzał to zmienić.Kilkanaście metrów dalej, dyskretnie poderwał do ataku starannie wyselekcjonowane maleństwa przywiezione jeszcze z dżungli. Karakurty to wspaniałe stworzenia. W niewielkim, ośmionożnym ciele znajduje się fabryka jednego z najsilniejszych jadów jakie zna natura. Pająki skorzystały z rozpiętego między szamanem, a jego dozorcami pomostu z łańcuchów i chętnie zatopiły kły jadowe w miękkim ciele. Co nastąpiło potem, wydawało się obserwatorom niczym więcej jak komediowym teatrem cieni. W jednej chwili dwóch z prowadzących szamana mężczyzn wrzasnęło poluźniając uchwyt. Pałki elektryczne stuknęły o ziemię, a nim strażnicy na bramie się spostrzegli, zamazany czarny kształt śmignął w zaułki pomiędzy barakami z blachy. Nastąpiła cisza. Strażnicy nie byli pewni co się stało, a więźniowie tylko stali, w głębi duszy obstawiając co postanowią ich panowie. W końcu impas się złamał. Pierwsze strzały, które padły skróciły męki dwóch wijących się ofiar niewielkich zabójców.
Fenris nie czekał na rozstrzygnięcie zamieszania. W tym miejscu nikt go nie znajdzie bez jego współpracy. Za to on sam,dzięki sieci swoich przyjaciół powinien znaleźć Mni, albo chociaż Higamoto bez specjalnych problemów.
Trochę się wstydził, że do rozerwania kajdanek potrzebował pełnej transformacji, ale był prawie pewien, że obserwujący go ludzie nie zdążyli nic zobaczyć. Zresztą planując wziął pod uwagę zaistnienie takich okoliczności. Odnalezienie Mni jest warte więcej niż wrodzona niechęć do odkrywania kart. Po chwili zastanowienia postanowił odpocząć. Potyczka nie zmęczyła go tak bardzo jak oczekiwał, ale bolały go porażone prądem mięśnie, a palące w tych regionach słońce dorzuciło jeszcze swoje trzy grosze. Pozostało znaleźć jakieś tymczasowe lokum. Bez specjalnego wysiłku wskoczył na dach, zerwał kłódkę w drzwiach niewielkiej szopki, która kiedyś musiała być kurnikiem i rozłożył się wygodnie na pozostałościach ściółki.

***


Chcąc nie chcąc ocknął się, czując że coś ciągnie go za nogi. Nie docenił pomysłowości lokalnych rzezimieszków. Przywódca gangu nieletnich - wysoki podrostek o złym spojrzeniu, szarpał ciasno związane buty szamana. Chłopcy pewnie żyli z obdzierania pojawiających się tu regularnie trupów. Cóż dzieciaku, źle trafiłeś. Ten tu jeszcze kopie. Celnie wymierzony cios trafił młodego prosto w splot słoneczny i mimo, że Sorata się powstrzymywał, posłał go za krawędź dachu. Maluchy liczące na drobiazgi z dobytku nieboszczyka jeszcze tylko przez chwilę stały, ściskając nieporadnie tępe noże, a potem,jakby dopiero co dostrzegając porażkę swego komendanta,rozpierzchły się jak stado brudnych wyliniałych myszek. Ku swemu zdumieniu Sorata szybko przestał się przejmować tym mimowolnym zabójstwem. Oceniając tylko po wieku chłopak pewnie miał na sumieniu porównywalną liczbę żyć co on, a od czasu utraty Nayati sam coraz bardziej zbliżał się do swego starszego,bardziej socjopatycznego wcielenia.
-No co ty powiesz - zaśmiał się w jego głowie Wielki Zły Wilk - dopiero teraz się zorientowałeś?
- I tak wiemy, że to twoja wina - wymruczał Fenris obojętnie i skupił się z powrotem na celu misji.Odnalezienie się w tym labiryncie wbrew pozorom nie było trudne. W takim mrowiu ludzi znalazło się miejsce dla zadziwiającej ilości zwierząt. Wystarczył podstawowy rozkaz szamana by, poczynając od tresowanych psów, a na pospolitych pasożytach kończąc, wszystkie zaczęły słać informacje. Posługując się taką formą multizmysłowego GPS'a, Fenris bezbłędnie trafił pod główną bramę bloku A. Nie przeszkadzało mu nawet, że musiał połamać kilka kończyn po drodze. Wręcz przeciwnie – pozwoliło mu się to bardziej skupić. Narastające napięcie i powstrzymywana nadzieja odnalezienia ukochanej bardzo silnie szukały drogi ucieczki. Jedynie smród niemytych ciał i płynących „ulicami” nieczystości paraliżował jego czuły węch. Zaskoczeniem był natomiast kordon strażników strzelający do każdego, kto wymknął się przez półotwarte wrota. Część miała prowizoryczne maski przeciwpyłowe i z mniejszego dystansu rozpylała strumienie płonącej benzyny na ciała. Niedawno musiało się coś stać. Nie zastanawiając się ani chwili, szaman otulił się żywą zbroją i skoczył w dym ciągnąc za sobą wszystkie sojusznicze istoty w bezpośrednim zasięgu

***


Trwał bunt, albo może czystka. Więzienie było praktycznie wyludnione i trudno było określić co lub kto wywołał taki stan. W środku trwały walki strażników z więźniami zdecydowanie zbyt często ocierając się o definicję brutalnej egzekucji.
Pierwsze słowa wewnątrz wypowiedział do szamana osmalony dymem uciekinier w dopalających się resztkach więziennego drelichu.
- Dżuma! Uciekaj człowieku! - obdartus próbował obejść Soratę w wąskim korytarzu, cały czas starając się zachować odstęp co najmniej kilku metrów. Kończyło się na serii komicznie spazmatycznych podskoków, z których każdy wyrywał ze spienionych warg obłąkańca cichy skowyt.
- A, chu.j nie dżuma! Won. - wyrwało mu się zdecydowanie zbyt mało dyplomatycznie. Nayati mogła być w takim piekle? Minął faceta szybkim krokiem sprawiając, że nieszczęśnik spróbował zjednoczyć się z popękaną betonową ścianą. Dziwne. Beton dookoła wydawał się świeży, a w tym jednym miejscu ściana wydawała się co najmniej kilkadziesiąt lat starsza.Ignorując skomlącego więźnia Fenris w zamyśleniu dotknął dziwnego śladu. Niby nie powinno dziwić zepsucie w takim miejscu ale akurat tutaj mogła zadziałać toksyna Nayati. Ku swemu żalowi, nie miał pojęcia jak silna jest jej umiejętność. Mimo sporego potencjału bojowego, bardzo niechętnie ją prezentowała, a większość posiadanych informacji na temat Venuris Sorata zdobył z laboratoriów, w których ich badano. Przypomniał sobie, ze przed chwilą namierzył również celę z kompletnie przerdzewiałymi prętami. Nie wyczuł tam jednak zapachu Nayati tylko ulotną woń kadzidła, jakby więźniów wizytował ostatnio kapłan. Pełne skanowanie więzienia utrudniały mu oddziały zwalczające ogniem i stalą domniemane choróbsko. Popędzani paranoją strażnicy zapobiegawczo strzelali do każdego zobaczonego szczura nie zastanawiając się nawet, że sama obecność zdrowych gryzoni wyklucza wybuch epidemii na taką skalę. Ot, panika. Po pewnym czasie ukrywający szaman był już pewien. Mitsu Higamoto już tu nie było. Mni również. Cała wyprawa okazała się kolejną stratą czasu.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 04-09-2014, 11:32, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
^Tekkey   #8 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 33
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj


Podobno każdy gliniarz czy później trafia na swoją Sprawę. Pomimo zrobienia dla jej rozwiązania wszystkiego co w ludzkich siłach, zostaje zamknięta bez konkluzji i nieuchronnie trafia wreszcie do jakiegoś zakurzonego archiwum. Prowadzący zachowuje ją jednak w pamięci, przez lata wraca i wraca do akt z obsesyjną nadzieją na przełom i wyjaśnienie zagadki.

***
1611

- Sir, chciałbym złożyć oficjalną petycję o wznowienie śledztwa. Nim zostałem odwołany, byłem o włos od zdobycia kluczowego śladu – flegmatycznym tonem oznajmił Tekkey, gapiąc się gdzieś w przestrzeń ponad głową dowódcy.
Kapitan Yu Palmer z wyraźną niechęcią podjął przesunięty po blacie konferencyjnego stołu dokument.
- Wniosek odnotowany. Wniosek odrzucony – skwitował wojskowy koordynator operacji Pustynna Burza, przerzucając przez ramię zmięty w kulkę papier.
Nie czekając na odpowiedź, żołnierz wstał i zaczął przechadzać się nerwowo. Mierzył przy tym petenta zirytowanym spojrzeniem, ale ten nadal na niego nie patrzył.
- Ookawa, wszyscy dostaliście nowe zadanie. Dowództwo uznało sprawę za priorytetową i w waszych kompetencjach nie leży podważanie tej decyzji. Rozumiemy się? Odmaszerować, rekrucie.

***

Tak naprawdę, by mieć Sprawę, nie trzeba być policjantem. A choć obsesja to zbyt duże słowo, zawsze gdzieś w głębi duszy pozostaje pragnienie rozwikłania tajemnicy. Nie z ciekawości. To obowiązek wobec ofiar i ich rodzin.

***
1612

- Ishima, co? Nie mój rewir, nie moja sprawa – Yoh Aotaro, pociągnął po raz ostatni z butelki i nonszalanckim gestem odstawił ją na kontuar baru.
- O ile wiem, Krwawe Szakale to problem ogólnokrajowy – wypalił w odpowiedzi Genbu, dobrze wiedząc, że przełożony niewiele sobie robił z konwenansów. – Mamy trop, mamy nazwiska powiązane z tą sprawą. Możemy w nich uderzyć mocno, tak…
- Słuchaj, młody, nie bądź taki wyrywny – przerwał młodszemu koledze Jonin rezydent w Higure. - Miałeś już podobno do czynienia z terrorystami Shah’en, powinieneś wiedzieć lepiej. W najlepszym razie zniszczysz tylko jedną komórkę ich organizacji i utkniesz w miejscu.
- To lepsze, niż nie robić nic. Zostali porwani ludzie. Nasi ludzie. Jeśli żyją…
- Jeśli żyją, gdzieś w końcu wypłyną – ponownie wciął się rozmówca. - Minął rok od czasu Pustynnej Burzy. To nawet nie jest świeży trop, a całą sprawę utajniono. Prosisz mnie o dostęp do danych ponad twoim poziomem, geninie.

***


Zasadniczo, wywiad jest jak cebula. Taki świeżak wie tylko tyle, ile sam zobaczy. A i tak często na polecenie przełożonych musi poniewczasie wmawiać sobie, że czarne jest białe, albo że wcale go nie ma. Z biegiem czasu i kolejnymi awansami opadają kolejne łuski kłamstw, warstw zabezpieczeń i ograniczeń dostępu do baz danych. Im wyżej się wespniesz w hierarchii, tym do większego zasobu informacji powinieneś mieć dostęp. Teoretycznie tylko komandor posiadał wiedzę o wszystkim co Akigyou ustali. Ale pewnie nawet on nie wie wszystkiego.

***
1613

- Wyesz, żye nye mogyę – Fumie Mohara w udawanym przerażeniu zakryła twarz wielkimi pluszowymi rękawicami w stylu animowanych potworów. W jakiś sposób nie utrudniały pracy koordynatorce komputerowych baz danych agentury w Higure. Dziesiątki razy odmawiała już Ookawie dostępu do akt Pustynnej Burzy, który mimo to nie ustawał w próbach nakłonienia jej do zmiany zdania, co stało się już pomiędzy nimi stałym rytuałem.
- Wiem, ale zgadnij, kto właśnie dostał awans na chuunina? – Agent pomachał jej nową legitymacją. Dziwne, ale faktycznie istniały. Chyba powinien przeprosić ducha Kaia Itakury.
- Nyahaha, teraz to wpadłeś! – Znienacka kobieta uśmiechnęła się złowieszczo, wciskając wielki czerwony guzik na konsolecie.
Chwilę później pojawił się na wpół przejrzysty nie-hologram Yoh Aotaro, groźnie wlepiającego spojrzenie okrągłych oczu w podwładnego.
- Dzięki tobie właśnie przegrałem pięćset kouka – stwierdził kwaśno.
Mohara wyrzuciła urękawiczone ręce w górę, bez ceregieli wznosząc wiwaty. Jounin zgromił ją wzrokiem, ale natychmiast wrócił nim do głównego winowajcy.
- Założyłem się, że pierwszą rzeczą, jaką zrobisz po powrocie ze szpitala, nie będzie nekromancja. Zostaw wreszcie tego trupa w szafie, chłopcze. Albo wiesz co? Jako twój bezpośredni przełożony mogę ci rozkazać zaniechania tych mrzonek.
- Może pan – zdawkowo przyznał Tekkey.
- Wiesz, czemu tego nie zrobię? Bo tylko się rozczarujesz. To ślepy zaułek, ale jeśli chcesz na to tracić czas, to nie mam już cierpliwości cię powstrzymywać. Baw się dobrze, waląc głową w ceglany mur.

***

Jest sporo prawdy w twierdzeniu, że większość spraw rozwiązuje się sama, a reszta jest po prostu nierozwiązywalna. Czasem jedyne co można zrobić, to cierpliwie czekać na odmianę losu. Przede wszystkim zaś pozostać czujnym i gotowym wykorzystać nowe wskazówki do odnalezienia odpowiedzi. Sprawa powróciła na wokandę, gdy pewnego dnia Beeper Ookawy zawibrował doniesieniem o znalezieniu nowego wyniku cyklicznie zapętlonego wyszukiwania baz danych wywiadu. Po latach nareszcie wypłynął jeden z Zaginionej Ósemki, naukowców uprowadzonych przez nieznanych sprawców w 1611 roku. Pośród nich to właśnie rzeczony Mitsu Higamoto był osobą szczególną. Misja odnalezienia profesora była jedną z pierwszych powierzonych Genbu jako początkującemu agentowi. Był w jego domu, osobiście odkrył nieznane nagrania z napaści dokonanej przez osoby obdarzone nadludzkimi mocami i odnalazł uszkodzony komputer z wynikami jego pracy. Do tego wszystkiego zarekwirował kartonik mleka z lodówki (zawsze podczas włamań łapało go pragnienie) i wyjadł fistaszki. Były dobre. Tym samym Sprawa stała się osobista.

***
1614

Genbu podziękował asystentce za otarcie czoła i powrócił do zszywania zmasakrowanej twarzy faceta z Aka’Che. Odurzony mocnymi środkami antybólowymi potężny mężczyzna słaniał się na wszystkie strony i mamrotał pod nosem słowa będące prawdopodobnie przekleństwami. Kilku jego kumpli stało obok, patrząc na ręce agentowi, wśród nich także znachor Krwawych Skrzydeł. Nie dalej niż godzinę temu do polowego lazaretu przydźwigali piątkę gangsterów, wyglądających jakby przetoczył się po nich walec drogowy. Oprócz skaleczeń i złamań, znalazł się wśród rannych także człowiek naszpikowany zatrutymi bełtami jak jeż. Musiał być kimś ważnym, skoro Aka’Che zdecydowali się dla zapewnienia mu fachowej opieki przestać ignorować obcych.
- Muszę powiedzieć, że mimo okoliczności cieszę się, iż zwróciliście sie się do nas o pomoc. Nie jesteśmy w końcu fanatykami, ale wspieramy wszystkich potrzebujących, niezależnie od wyznania – uśmiechnął się znad wyszywanek Tekkey do ponurych gangsterów .
My, czyli misja lekarskiej pomocy humanitarnej zorganizowanej przez khazarski oddział babilońskiej fundacji charytatywnej Czerwony Krzyż. Jako oficer prowadzący Patricka Farssa, zwerbowanego przez wywiad Sanbetsu byłego archimandryty organizacji, Ookawa miał dość niewygodnych argumentów dla jej lokalnych decydentów, by jego sugestie natychmiastowej organizacji wyprawy do Har zostały wysłuchane. On sam przyłączył się do misji jako polecony z zewnątrz babiloński lekarz, persona spreparowana lata temu na potrzeby wizyty w szpitalu św. Zygfryda. Dokonując ostatnich przyłożeń igły do facjaty pacjenta odsunął się wreszcie i zmierzył swe dzieło krytycznym wzrokiem. Czego jak czego, ale klimatycznych blizn z pewnością tubylcowi nie zbraknie. Ogólnie uważał, że poszło mu całkiem nieźle, mógł w końcu zabić.
- To tyle, opatrzyłem już wszystkich. Ten i ten – Wskazał leżących na kozetkach Zmiażdżoną Gębę i Jeża-na-Bełty. – muszą pozostać pod obserwacją na noc. Inaczej nie gwarantuję ich życia i zdrowia.
Po wyjściu większości Khazarczyków w namiocie pozostał jedynie znachor, który uparł się czuwać przy postrzelonym. Jako uprzejmy gospodarz, Genbu zaprosił go na kolację wespół z resztą Babilończyków. Facet był twardą sztuką i jeszcze przez godzinę opierał się działaniu środka nasennego, nim wreszcie przysnął na krześle obok towarzysza. Reszta misji także już chrapała i agent mógł zabrać się za swoje sprawy. Kroplówka z Kishoi, którą wcześniej zaserwował zatrutemu wielkoludowi zastąpił narkotycznym specyfikiem, nazywanym często eliksirem prawdy. Pozbawiał ofiarę zahamowań i zwykła rozmowa była często wystarczająca, aby wyciągnąć informacje. Kimkolwiek był ten Aka’Che, zdradzi wszystko co wie o profesorze Mitsu Higamoto, jak się dostał do Har i gdzie przebywa. Objawy zażycia specyfiku były bardzo charakterystyczne, ale Tekkey miał dość nocy na ponowne wypłukanie toksyny z organizmu indagowanego. Żeby zacząć lżejszym tematem, zadał najpierw pytanie, które nurtowało go cały wieczór.
- Tak właściwie, to kto was tak sponiewierał?

***

- Dżuma, nikt nie spodziewał się pieprzonej dżumy – mamrotał agent, pochylając się nad zwłokami pierwszego zarażonego.
Dzień po incydencie z rannymi Aka’Che zjawiła się w lazarecie kolejna ich grupka, domagając się głośno, by lekarz udał się z nimi. Gdy po drodze zdradzili, że właśnie wspólnie maszerują do więzienia, Sanbeta miał mieszane uczucia. Powinien się cieszyć, że ma okazję wykorzystać informacje od Kour'Qana czy obawiać, że jego kamuflaż został przejrzany? Widok gnijących zwłok rozwiał wątpliwości. Po powrocie do obozu z pewnością czekało go bliższe spotkanie z przerażającą czarną tabletką.
Tubylcy zdawali się żywić zabobonny lęk przed plagą, jednak po przełamaniu pierwszego szoku Tekkey zaczął dostrzegać w drobne niezgodności między stanem ciała i książkowymi objawami dżumy. To coś nowego? Har-dżuma? Na wszelki wypadek pobrał próbki i obiecał sobie za cenę życia dopilnować, by trafiły do laboratoriów Sanbetsu. Mimo wszystko, rozsądniej byłoby nie pozwolić chorobie się rozprzestrzeniać, podsunął zatem pomysł utworzenia wokół więzienia kordonu sanitarnego. Sam pozostał na ochotnika w środku, deklarując bezwarunkową pomoc Czerwonego Krzyża przy selekcjonowaniu więźniów zdrowych od zarażonych. Dzięki temu miał okazję swobodnie poruszać się po budynku, choć obstawa Krwawych Skrzydeł była dość krępująca. Niepokój narastał i kolejnego dnia strażnicy nie potrafili już kontrolować plotek roznoszących się wśród więźniów z szybkością pożaru stepu. Jeszcze tej samej nocy w niektórych sekcjach więzienia zaczęły się rozruchy i bunt więźniów. Najgorsze w tym wszystkim było, iż gdy Genbu odnalazł w końcu celę profesora w bloku 6-C, jedne co zastał to ślady krwi, które zegarkowy beeper zidentyfikował jako identyczne z tymi pobranymi w domu w Ishimie. Higamoto tu był, ale został przez kogoś odbity, czego wymownym śladem był wyżarty zamek w drzwiach. Może to i lepiej, przynajmniej jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo zarażenia dżumą.
Jak długo naukowiec żył, istniała szansa na jego odnalezienie, a Tekkey nie miał zamiaru odpuścić ani poprzednim ani obecnym porywaczom.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #9 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj


Arafel znajdowała się w swojej ulubionej kawiarni, smakując kiseru. Uwielbiała przygotowywać się do zadania w oparach lekko słodkawego dymu.
Sięgnęła po teczkę wypełnioną dokumentami. Znudzonym wzrokiem spojrzała na pierwszą stronę, na której widniała podobizna profesora Mitsu Higamoto, sanbetańskiego fizyka, specjalistę od inżynierii i robotyki. Pamiętała tę sprawę – kilka lat temu został uprowadzony ze swojej posiadłości i słuch o nim zaginął. A teraz plotki niosły, że naukowiec znajduje się w jednym z mniej przyjaznych miejsc na Ziemi – w więzieniu w Har. Szczerze nie cierpiała tego miejsca. Dziwki, handlarze bronią, najemnicy. Całe miasto było wypełnione ich fetorem, który przesiąkał człowieka szybciej, niż zdążył o tym pomyśleć.
Postukała placem w blat stołu. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, a i ona nie musiała się go podejmować – miała wystarczająco dużo gotówki, by wieść spokojne, acz skromne życie przez kilka najbliższych tygodni. Jednak ostatnimi czasy nie miała okazji do rozprostowania kości przy jakiejś ciekawszej robocie. Zwyciężyła ciekawość – przeszła do następnych stron. Odnalazła w nich plan więzienia w wersji papierowej i elektronicznej, informacje dotyczące pracowników więzienia i samych przetrzymywanych oraz szczegółowy raport z grafiku dnia.
Zacmokała z uznaniem. Wywiadowi musiało naprawdę zależeć na odbiciu profesora. Blondynka nie wiedziała tylko dlaczego postanowiono przydzielić sprawę właśnie jej. Schlebiało jej, że w końcu została zauważona przez zealotów, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby okazać się lepsza od wykwalifikowanych i bardziej doświadczonych kolegów z Akademii.
Wypuściła maleńki obłok z ust i zaciągnąwszy się głęboko, zapytała samą siebie, czy ma ochotę pakować się w kłopoty. Sprawa śmierdziała z daleka. Ale było coś w jej spokojnej naturze, co nie pozwalało nie pakować się w tarapaty. Zagasiła kiseru i zapłaciwszy rachunek, wyszła z budynku. Od razu udało się jej złapać taksówkę.
- Poproszę na lotnisko – rzuciła z uśmiechem do kierowcy.
Mężczyzna spojrzał na nią przestraszonym wzrokiem i docisnął pedał gazu. Blondynka pokręciła głową. Nieważne ile razy próbowała i tak zawsze była odbierana jako żądna krwi bestia pragnąca wychłeptać ze swojej ofiary wszystko, do ostatniej kropli krwi. Albo była brana co najmniej za zimną sukę, której nie można się sprzeciwić. I tak było chyba tym razem. Uśmiechnęła się do lusterka – tak, grymas jej twarzy przypominał bardziej zapowiedź katuszy niż życzenie dobrego dnia.

*** dwa dni później, Har, hotel ***

Czekała tylko na odpowiednią chwilę. Ze zdobytymi informacji mogła, oczywiście, wtargnąć do więzienia pod różnymi przykrywkami, jednakże nie chciało się jej. Poza tym czekała na wynajętego informatora z wieściami o więzieniu. Coś jej mówiło, że nie przybyła sama na ten wyjęty spod prawa kawałek ziemi.
Usłyszała pukanie do drzwi.
- Proszę wejść.
W pomieszczeniu pojawił się niski, niepozorny mężczyzna. Mógł mieć równie dobrze dwadzieścia, jak i czterdzieści lat. Ziemista cera zdradzała niezdrowe przyzwyczajenia, a podkrążone oczy i rozbiegane palce świadczyły o niebezpiecznym trybie życia. Poza tym wątła postura i szarawe ubranie czyniły z niego dość mizerną osobę, przynajmniej z wyglądu. Nic bardziej mylnego. Arafel wynajęła jednego z lepszych szpiegów w mieście – podobno służył kiedyś w khazarskim wywiadzie, jednakże trudno było ocenić na ile to było prawdą, a na ile historią wymyśloną przez samego zainteresowanego. Jednak zlecenia wykonywał solidnie i właśnie ten cieszący się nieskalną opinią człowiek był kimś, kogo potrzebowała do tak delikatnej pracy. Bo wypytywanie własnoręcznie tubylców o cokolwiek było by po prostu głupie. Nigdzie nie lubiono nowych twarzy, a Arafel nie miała tu ani jednego przyjaciela, ziomka, kumpla czy nawet wroga. Chociaż tego ostatniego nie mogła być pewna.
- I? - zagadnęła, by przerwać ciszę.
- Miałaś rację, nie jesteś tu sama – mruknął mężczyzna, siadając wygodnie w fotelu w kącie pokoju. - Są już tu przedstawiciele Sanbetsu i Khazaru, i wszystko wskazuje na to, że również szukają twojego profesorka.
- A czy ten mój profesorek na pewno znajduje się w więzieniu?
- Trudno określić – spokojny, lekko flegmatyczny głos męczył niemiłosiernie uszy dziewczyny. - Gdyby to było kilka dni temu, mógłbym powiedzieć o nim wszystko, jednak teraz, gdy wybuchła epidemia dżumy...
- Epidemia dżumy? Niby gdzie?
- A no właśnie w więzieniu.
Blondynka stanęła twarzą do okna. Przegryzła wargę. Miała mniej czasu, niż początkowo przypuszczała. Czekała na odpowiednią chwilę, to się jej doczekała.
- Dziękuję Ez. To wszystko. Pieniądze czekają już na twoim koncie.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Mimo że mężczyzna mógł opuścić pomieszczenie niezauważalnie, wybrał drzwi. Arafel doceniła gest – w sumie wolała nie wiedzieć za wiele o szpiegu, który nie dość, że praktycznie nie miał historii (nikt nic o nim nie wiedział), to prawdopodobnie dysponował zdolnościami, które mogły przewyższać jej własne. Oczywiście było to mało prawdopodobne, jednak przezorny zawsze ubezpieczony, a akurat w Ezie nie chciała mieć nieprzyjaciela.

*** kilka godzin później, więzienie w Har ***

Blondynka znajdowała się pod samym więziennym murem, oceniając swoje szanse na wspinaczkę. Co prawda nie brakowało jej zręczności, jednakże lita ściana nie sprawiała wrażenia chętnej do współpracy. Ale od czego jest szpiegowski sprzęt?
Sięgnęła po automatyczny hak do wspinaczki. Wycelowała i, nacisnąwszy spust, z oczarowaniem obserwowała kawałek metalu z przyczepioną linką, który wylądował idealnie tam, gdzie celowała. Po chwili spadł obok jej nogi z głuchym łoskotem, ponieważ nie miał o co się zaczepić. Przyglądała się temu z zainteresowaniem.
- A więc to nie zawsze wygląda tak jak w filmach...
Po chwili usłyszała głosy, które przeobraziły się w mgliste sylwetki z latarkami w dłoniach. Na szczęście wcześniej aktywowała Ne'elam, dzięki któremu była ukryta w otaczającym mroku. A światło słabej jakości latarki nie było w stanie przebić się przez jej czar.
- Słyszałeś?
- Niby co?
- Ten głuchy łoskot – odpowiedział strażnik, szukając źródła dźwięku.
- Wydaje ci się – mruknął towarzysz, wbijając włócznię w ziemię i podążając za światłem latarki.
W chwili, gdy zobaczył na ziemi metalowy hak, usłyszał za plecami stłumiony jęk. Odwróciwszy się błyskawicznie dostrzegł ostrze wbijające się prosto w jego serce. Z niedowierzaniem podniósł wzrok, a jego oczom ukazała się sylwetka blondynki w czarnym kombinezonie.
- Wybacz, ale nie mam większego wyboru – powiedziała zimnym jak lód głosem.
Arafel wyciągnęła szybkim ruchem włócznię i z nieco zbolałą miną przyglądała się konającemu strażnikowi. Te całe zabijanie było przereklamowane, jednakże niezbędne. Przeszukała ciała strażników i znalazła, co chciała – mały, mosiężny klucz, idealnie pasujący z opisu do tego, który podobno otwierał wszystkie drzwi, którymi wychodzili strażnicy. Pomijając cele.

*** kilka minut później, wewnątrz więzienia ***

Szybkie przemieszczanie się w więzieniu było by niemożliwe, gdyby nie plan i przewód wentylacyjny. Korytarze odpadały, bo mimo że całe Har wydawało się być na bakier z nowoczesną technologią, to pomieszczenia mieli jednak oświetlone. Więzienne niestety też.
Tak więc blondynka czołgała się wśród kurzu i szczurzych bobków, coraz mniej czując się jak rządowy agent. W końcu dotarła, według planu, do celi, w której powinien przebywać Mitsu Higamoto. Kopnęła w kratkę wentylacyjną i tryumfalnie wyskoczyła na zewnątrz, kończąc lądowanie telemarkiem.
W małej celi znajdował się mężczyzna w obskurnym odzieniu, zarośnięty włosami i brudem. To mógł być profesor. Arafel miała pewne trudności z odnalezieniem podobieństwa między fotografią a człowiekiem, jednakże zauważyła te same nosy i oczy, co musiało jej starczyć (bo cóż by było, gdyby okazało się, że zostawiła mężczyznę, a on okazałby się poszukiwanym!).
- Nie zabijaj mnie! Jestem Mitsu Higamoto!
Arafel przyjrzała się uważnie więźniowi. Mimo potwierdzenia założenia, że mógł to być profesor, jego nagłe zawołanie wzbudziło podejrzenia, które postanowiła tym razem zdusić w zarodku. Udało się jej dostać do więzienia, odnaleźć właściwą celę i mężczyznę, który pasuje do tego z fotografii. Czego chcieć więcej?
- Idziesz ze mną – starała się zabrzmieć miło i swojsko, jednakże znowu poniosła klęskę. Więzień poderwał się na równe nogi i przytuliwszy się do ściany, odmówił współpracy.
Westchnąwszy głośno ruszyła w jego kierunku, gdy nagle znana sylwetka przykuła jej uwagę. Za więziennych krat ujrzała Blighta w kitlu, wyprowadzającego jakiegoś mężczyznę, który wyglądał jak profesor Higamoto. Nie zauważył jej, szybko mijając celę, w której się znajdowała.
Arafel szybko otrząsnęła się z zaskoczenia i zmierzywszy więźnia zimnym wzrokiem (bo takim chciała), wyszeptała:
- A więc jesteś profesorem Higamoto, tak...?
Nutka grozy w jej głosie musiała zrobić na mężczyźnie duże wrażenie, ponieważ osunął się po ścianie, całkowicie pozbawiony świadomości. Dziewczyna tylko pokręciła głową z niedowierzaniem i wskoczywszy do szybu wentylacyjnego, szybko opuściła więzienne mury.

*** następnego dnia, Babilon, Arkadia ***

Trzasnęła dłonią w stół. Mimo że zwykle kierowała się zdrowym rozsądkiem podszytym spokojem, na chwilę obecną nie mogła powstrzymać emocji. Nie dość, że zniszczyła swój jedyny szpiegowski kombinezon (wpływ telewizji na Arafel był zaskakująco duży, a ostatnio obejrzała sporo filmów szpiegowskich), to jeszcze miała być tak naprawdę tylko wsparciem dla Blighta. Jak to ujęło dowództwo: na wszelki wypadek. Dodatkowo straciła większość pieniędzy przez wynajęcie Eza i cały czas czuła we włosach smród Haru. Musiała szybko dorwać jakąś robotę. Albo wrócić do Haru i zrobić karierę na ulicy w charakterze prostytutki. Tak czy siak, nie miała czasu na zbijanie bąków.


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 
^Pit   #10 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj

Nieznośny, świdrujący sygnał beepera o piątej rano nigdy nie oznaczał dobrych wieści. Czym prędzej zebrałem swoją świadomość do kupy po niezbyt długim śnie i zacząłem wczytywać się w treść wiadomości. Powtórzyłem to cztery razy, upewniając się, że mój wzrok już się dostroił i nie czytam tak naprawdę wydumanych bajek.
- Mitsu...Higamoto - przeczytałem powoli imię profesora, a zaraz potem włączyłem laptopa, szukając informacji w mojej własnej bazie danych. Znalazłem więź łączącą obecne zadanie z moją przeszłością. Pustynna burza, misja sprzed ponad dwóch lat, o której zdążyłem już zapomnieć, wróciła. Utknęliśmy wtedy w martwym punkcie, tracąc przewagę taktyczną i musieliśmy ewakuować stamtąd niemal cały personel, a także ukrywających się uchodźców. Totalny kanał i śmietnik. Pchanie się w sam środek militarnej zawieruchy by podebrać przy okazji minerały to był duży błąd.
- Nawet nie wiem co było w tej pieprzonej walizce co dostałem - burknąłem do siebie, siedząc na skraju łóżka, wgapiając się tępo w ekran komputera. Akurat wyświetlało się na nim zdjęcie jednego z naukowców, którego udało się stamtąd wyciągnąć. Inni zostali w tym całym "mieście w skale klifu". Jak się okazało, nie na długo.
- A więc stary Kour'Qan postanowił zaopiekować się naszym profesorkiem, w stylu Orlich Skrzydeł oczywiście - skrzyżowałem ręce na piersi, zamyśliwszy się. Niemiłe wspomnienia sprzed lat wróciły, tak samo jak i paskudna gęba Qana po transformacji. Byłem takim żółtodziobem w sprawach wywiadu, że praktycznie od razu dostałem srogie lanie w Krwawych Ścianach. Har też się tak dużo nie zmienił od tamtego czasu. Tylko, że tym razem miałem lekką przewagę. Wiedziałem jak nie rzucać się w oczy i nie dostać na dzień dobry tuby na środku ulicy, a potem strzałą w kolano od strażnika.

***

Parę godzin później, Har

- Źródło zasilania znajduje się pewnie gdzieś tutaj. Przechodzę tędy codziennie z Cappą, czasem jacyś goście kopią tu w ziemi i grzebią przy skrzynkach, iskry idą, więc zakładam, że to tu.
Mój rozmówca, młodszy ode mnie chłopak o czarnych, zmierzwionych włosach właśnie pokazywał mi z oddali odgrodzony zakątek nieopodal więzienia Har. Siedzieliśmy pod szeroką altaną okrywającą jedno z wielu stoisk sklepikarzy. Udawaliśmy zainteresowanych kupnem nielegalnych części, całkowicie odpędzając od siebie uwagę strażników patrolujących teren dookoła. Starałem się też wypatrywać bliskich przydupasów samego Qana. Ich skórzane kurtki widać było z daleka. Na szczęście tym razem dopisywało nam szczęście. Większość z nich zawróciła z ulic, bo w więzieniu działo się ostatnio coraz gorzej. Nawet dorwali tam pracowników z organizacji zdrowia, więc musiało to być coś poważnego. Od chłopaka dowiedziałem się, że jest to epidemia dżumy. Informacja ta niemal nie zwaliła mnie z nóg.
- Że...że co? Na serio? - podniosłem nieco głos, o czym przypomniał mi gigant stojący za moim rozmówcą. Był to jego osobisty ochroniarz, gigant o gęstej czarnej brodzie i łagodnym usposobieniu, zwący siebie Cappą. Parę lat wstecz miałem okazję mu nawet przyłożyć. Nie wyglądało jednak na to, żeby był o to nadal zły. Poza tym z palcem przyłożonym do ust wyglądał dość komicznie. Kontynuowałem rozmowę.
- Hej, hej, będąc undergroundowym reporterem mogłeś mi o tym wspomnieć trochę wcześniej, niż na ostatnią chwilę.
- Nie pytałeś - odparł rozbrajająco chłopak. - Chodziło ci głównie o źródło prądu. Masz zamiar odciąć ich od źródła zasilania i wtargnąć po ciemku? Nie, żeby mnie obchodziło po co w ogóle chcesz tam się pchać...
Mały był sprytny. Sprytniejszy niż parę lat temu, kiedy szukali go za "szerzenie prawdy o Har", ale nadal mógł sobie narobić kłopotów gadaniem. Cóż, przynajmniej nauczył się paru sztuczek, a także zdobył sojuszników. W Har. Niebywałe.

Napięcie w więzieniu rosło i wiele nie brakowało, aż jakaś kropla przeleje czarę. Trzeba było działać. Tupnąłem nogą posyłając niewidzialny impuls elektryczny sprawdzający źródło. Bardzo szybko dowiedziałem się, gdzie dokładnie jest okablowanie idące w głąb więziennych cel. Trzeba było tylko podejść do budki transformatorowej, kiedy nikt nie patrzył. Przeskoczyłem niewielki płotek i po chwili już miałem całą instalację przed oczyma. Skupiłem w sobie moc reaktora. Poczułem jak zwalnia rytm serca, jak staje się coraz bardziej zdigitalizowany. Wszystkie dźwięki dookoła również spowalniały, a ich natężenie spadało w dół. Brzmiało to jak muzyka w odtwarzaczu, któremu wyczerpywały się baterie. Zaraz potem zyskałem na lekkości i po chwili leciałem przez tunel pełen błękitnych rozbłysków. Zbliżałem się do następnego dużego źródła mocy. Chwilę później wyskoczyłem przy jednym z pomniejszych transformatorów. Kiedy już złożyłem się do kupy, poczułem chwilowe nudności. To nie był najprzyjemniejszy sposób podróżowania. Podniosłem się z ziemi i zobaczyłem totalnie zaszokowanego starego dziadka w stroju ciecia. Cóż, gdybym nie wiedział o swoich zdolnościach, sam bym pewnie tak zareagował.
- Wygląda na to, że macie szkodniki pomiędzy kablami - powiedziałem z uśmiechem dopadając go i ogłuszając lekko, naprawdę leciutko, tak, żeby tylko się zdrzemnął na krześle. Widać było, że swoje przeżył i należało mu się. Ja tymczasem zerknąłem na planie budynku, na którym piętrze byłem. Odszukałem szybko biuro naczelnika. Wróciłem do elektrycznej skrzynki zauważywszy, że po drodze wywaliłem parę korków.
- Cholera...cóż...może nikt nie zauważy - rzuciłem do siebie i po raz kolejny wszedłem w stan transu elektrycznego. Tym razem kierowałem się do góry. Kolejny wyskok, kolejne składanie molekułów do kupy i tym razem trochę mniejsza trzęsiawka. Ale to wciąż było niebezpieczne dla organizmu. Tym razem znalazłem się tam gdzie chciałem od początku - w biurze naczelnika. Było w nim niezwykle ciemno, z wyłączeniem biurka na którym paliła się lampka. Wiatraczek podłączony do kontaktu przestał na moment działa, właśnie zaczynał pracę na nowo. Szacownego pana nie było nigdzie widać. Miałem chwilę na przejrzenie jego laptopa. Trzasnąłem palcami i zacząłem przeglądać listy i tabelki.
- Hatsukoi...Harusawa...Hidoi...Higamoto, jest! - szepnąłem do siebie ucieszony. Moja radość szybko zniknęła, kiedy okazało się, że wielmożnych profesorów Higamoto jest kilku. Trzech tego samego imienia. Pieprzone klony czy jak? Jeden z nich już nie żył, trzeba było więc szukać dalej. Jakieś zdjęcia z momentu wpakowania do ciupy były w tamtej chwili przydatne. Wyglądało jednak na to, że obaj zostali dość poważnie pobici wcześniej, lub mieli przykry obowiązek napotkać na swej drodze piąchę Qana. Poza tym obaj mieli zarost na tyle gęsty, że nawet porównując z dostępnym dla wywiadu zdjęciem nie byłem w stanie idealnie określić który jest który. Najlepszym trafem było więc zbadać próbki krwi.
- No to co, jedziemy po kolei...starymi sposobami. Po trupach do celu.
W tym momencie usłyszałem jakiś dziwny jęk zza ściany. Ręka automatycznie powędrowała w stronę rewolweru. Uznałem, że jest to jakiś umierający więzień. Elektrycznym pulsem wyczułem, że mam do czynienia ze źródłem o sporej mocy.
- Co to do cholery jest?
Po kablu przeleciałem w tajne przejście i wyskoczyłem tuż za siedzeniem naczelnika. Siedzeniem dość niezwykłym, bo krzesła elektrycznego. Było włączone. Przybitym do niego za kostki i nadgarstki był zaś sam naczelnik. Jęczał jak najęty, mając na głowie hełm dodatkowo zwiększający moc impulsów. Miałem nietęgą minę, stojąca nieopodal kobieta także. Ubrana w dziwny lateks, dziewczyna o długich, luźno rozpuszczonych, rudych włosach właśnie miała pociągnąć wajchę po raz kolejny, kiedy zastygła zobaczywszy jak się materializuję.
- Dlaczego przestałaś cherrie? Powiedziałem, więcej woltów, więcej!
Przyłożyłem palec do ust, ruda posłuchała i posłusznie pociągnęła za drążek. Zaraz potem ciało naczelnika więzienia zadygotało w konwulsjach. Syknięcia i trzaski złączyły się z jego dziwnymi, niemalże perwersyjnymi jękami. Chory zboczeniec, pomyślałem po czym postanowiłem zostawić ich oboje w samotności. Tym razem lecąc już w stronę cel więziennych.

To co działo się w tej placówce przechodziło wszelkie pojęcie. Jak można się było spodziewać, ktoś wzniecił bunt. Może był to nawet jeden z kilku przesłanych tu łowców. Wolałem nie wchodzić im w drogę. Strażnicy pałowali skazańców, szaleńcy skakali na stróżów porządku, przegryzali im skórę na rękach i szyi, drapali, dusili, krzyczeli, kwiczeli, rzucali się. Ktoś wyciągnął paralizator, ktoś inny zaczął strzelać, a w połowie sal nie było światła. Postanowiłem dołożyć cegiełkę do tego przedsięwzięcia. Strażnicy zajęci pacyfikowaniem nie zauważyli jednego przechodnia w płaszczu. Zresztą byłem i tak nazbyt szybki jak dla nich, chyba, że któryś okazałby się być nadczłowiekiem. Przepaliłem instalację otwierającą drzwi do cel, wzniecając pożar, a przy okazji otwierając drzwi dla skazańców. Niegodny czyn i niebezpieczny, ale ochrona też nie była w ciemię bita. Tarcze do kontroli tłumów, granaty gazowe, błyskdymki, paralizatory, gumowa amunicja a w ostateczności i ostra. Wszystko to dawało mi czas potrzebny na dotarcie do celi. Dotarłem tam gdzie chciałem. Siedzący tam brodacz mocno się ożywił.
- Hej, koleś, coś ty za jeden?
- Nie teraz. Dawaj mi tu rękę, prędko - rzuciłem do niego ponaglając.
- Zgłupiałeś? Chcę mieć ją jeszcze całą, zeżresz mi ją czy co?
Zanim zdążył ją cofnąć, chwyciłem gościa za nadgarstek i wbiłem jednorazową strzykawkę, po czym pobrałem próbkę krwi.
- Aaa! Zaraza! Zaraża dżumą! O kur.wa nieee!
- Zamkniesz się czy nie?
Kropla krwi więźnia poszła na naręczny analizator który po chwili podał wynik testu negatywny. Twierdził, że nazywa się Mitsu Higamoto, ale to nie był on.
- Ty nie jesteś profesorem...
- Jak nie jak tak! Jak mnie stąd wypuścisz, to ci pokażę fakultet, a nawet certyfikat.
Oddaliłem się jak najprędzej niszcząc strzykawkę. Zostawał jeszcze drugi trop. Gdzieś za sobą słyszałem jeszcze tego oszusta, ale to już nie było ważne.
- Poczekaj, cztery! Pokażę ci cztery certyfikaty! I doktorat z filantropii! Cholera, wszystko powiem, tylko nie zarażaj mnie dżumą!
Wrzawa powoli cichła, podobnie jak moja nadzieja. Profesor istotnie był w drugiej celi, lecz w tamtej chwili pozostało po nim parę plam krwi. Ktoś go wyniósł i prawdopodobnie oddalił się już w najlepsze. Szukanie go w tłumie było by dobrym pomysłem gdyby był czas. Tak bardzo przydatna była by tu teraz agentka Curse, albo Tekkey. Oni znali się na tym i pewnie złapaliby trop. Jak na zawołanie pojawił się drugi sygnał beepera. Przebrany jak nie on, ale to był Genbu. Szalony jak zawsze, mający aktualnie chwilę zadumy nieopodal. Szedł z dwoma byczkami Qana. e ramoneski poznałbym wszędzie.
- Yookawa! - zwróciłem się do agenta, powalając obu strażników Orlich Skrzydeł na raz. - Dobrze się bawisz?
- Araraikou-san, a niech to piorun trzaśnie, też szukasz profesora?
- Jak na to wpadłeś? Wiem jak to zabrzmi, ale spadłeś mi z nieba. Ty potrafisz wyczuwać ludzi po krwi, więc może...
- Już to dawno zrobiłem, Araraikou-san. Profesora tu nie ma.
Jak to mówią, jak mieć przesrane to do samego końca.
- Skoro już udajesz doktora, mam dla ciebie dodatkowego pacjenta, tuż obok. To naczelnik więzienia. Jeśli nie odkryją twojej przykrywki możesz go wypytać o parę rzeczy. Jak na przykład gdzie do cholery jest ten profesor.
- Mogę się tym zająć. Przysługa za przysługę. Chcę, byś coś wziął.
Tekkey podał mi mały pojemnik w którym zamknięta była ampułka z podejrzaną substancją.
- Co to?
- Daj to naszym ekspertom od chorób i broni biologicznych. To przypadek dżumy, ale dość niezwykłej, spotkanej na razie tylko w tym więzieniu.
- Hej, ale ty naprawdę się wczuwasz w doktora!
- Araraikou-san - spoważniał. - To nie są przelewki. Trzeba się tym zająć, jak najszybciej.
Zrozumiałem wagę całej sytuacji. Ookawa postanowił najwyraźniej pójść swoją ścieżką i zamarudzić na trochę w Har.
- Powiem, że zatrzymała cię burza piaskowa albo coś w ten deseń - uśmiechnąłem się do niego. - Możesz na mnie liczyć.
I tamtego dnia już go nie spotkałem. Miałem niejasne przeczucie, że mogłem stracić tu kolejnego sojusznika, ale wspomnienia o Kimaijime postanowiłem odrzucić w kąt. To w końcu był Genbu Ookawa, jeden z najlepszych w Sanbetsu, nie padłby tak łatwo. Poza tym radził sobie całkiem nieźle pod okiem Qana. Pozostało mi mieć więc wiarę w to co robi. Trzeba było też zameldować dowództwu o tym, że profesor żyje, ale znów jest poza naszym zasięgiem. Oby nie na długo.

Było coś jeszcze.

Powrót po naczelnika okazał się dość gorzki. Facet najwyraźniej nie miał bladego pojęcia, że dookoła dzieją się takie a nie inne rzeczy. Poprosiłem rudowłosą o popchnięcie wajchy nieco dalej niż zwykle. Kierujący tym więzieniem wzdrygnął się mocniej, jego jęk zamienił się w krzyk, po czym jego ciało stało się bezwładne. Upewniłem się, że żyje.
- Kim ty w ogóle jesteś? - zapytałem kobiety. Ta tylko kokieteryjnie się uśmiechnęła.
- Wynajętą z pobliskiego burdelu panną do towarzystwa.
Sięgnąłem do kieszeni swojej, przeliczyłem pieniądze, po czym jeszcze przeszukałem kieszeń i portfel naczelnika. Odliczyłem spory plik zielonych kouka.
- Masz, to za twoją pomoc. I mnie tu nie było. I ciebie też nie.
- Spokojna głowa - uśmiechnęła się. - I tak nie robił tego czego się spodziewałam. Zbyt...ekscentryczny jak na mój gust. Może ty będziesz lepszy, co?
- Może...ale nie dziś złotko. Nie w takich okolicznościach. Tu robi się dość duszno.

Dziewczyna oddaliła się. Ja natomiast zebrałem tyle dokumentów i zapisów od naczelnika odnośnie Mitsu Higamoto ile tylko się dało, po czym zniknąłem z więzienia przez okablowanie. Po takim pier.dolniku potrzebowałem porządnej kawy.
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 06-09-2014, 10:01, w całości zmieniany 8 razy  
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 1.83 sekundy. Zapytań do SQL: 14