47 odpowiedzi w tym temacie |
»mablung |
#41
|
Agent
Poziom: Keihai
Posty: 117 Wiek: 34 Dołączył: 05 Paź 2010 Skąd: Warszawa
|
Napisano 07-11-2018, 23:50
|
Cytuj
|
Cześć czwarta i ostatnia
Kiedy Jesus szedł spotkać się ze swoimi ludźmi, Sanbeta i Khazarczyk ruszyli zakolem po obu jego stronach. Obaj mieli doświadczenie w takich akcjach. Kiedy młodzieniec rozmawiał z kobietą, oni zajęli strategiczne miejsca umożliwiające im wsparcie go, gdyby doszło do najgorszego.
Dodatkowo 342 metry na północy zachód od Abreu znajdowały się jeszcze dwie inne postaci. Powoli zmierzały w ich stronę. Początkowo Shinji zastanawiał się czy nie przejąć ich wcześniej, zanim będą stanowili jakieś zagrożenie, ale wtedy zostawiał babilończyka bez osłony. Przyklęknął przy drzewie, skryty pomiędzy krzakami, z lufa skierowaną w stronę kobiety, z którą rozmawiał
- Hes, jeżeli mnie słyszysz, to masz dwa nieznane obiekty poruszające się z północnego-zachodu w waszą stronę. – powiedział cicho. Nie wiedział, czy sposób ich komunikacji nadal był aktywny, bo zealota nie dał tego po sobie poznać. Pozostawało więc czekać na rozwój wypadków. Dwójka zwolniła nagle na skraju widoczności po czym odbiła w lewo. Również zamierzali okrążyć rozmawiającą dwójkę. Nie wiedzieli jednak, że w ten sposób wychodzili prosto na Mablunga. Przesunął jednak lufę kierując ją w ich stronę, pomiędzy listowiem.
- Dwójka zaczęła nas okrążać. Działaj, Kleryku, bo zaraz będzie po nas.
Chwilę potem dobiegł go krzyk kobiety. Dwie postacie ruszyły biegiem w kierunku Jesusa. Kiedy tylko wychylili się z pomiędzy drzew, agent nacisnął spust.
Pierwszy pocisk trafił najbardziej wysuniętego z dwójki mężczyzn w głowę. Najprawdopodobniej umarł zanim jeszcze ciało uderzyło o grunt. Drugi miał lepszy refleks. Momentalnie przypadł do drzewa, co uchroniło go od podzielenie losu towarzysza. Salwa roztrzaskała korę przy jego głowie. Zdążył nawet oddać kilka strzałów na ślepo, ale Mablunga już opuścił swoją kryjówkę. Przemieszczał się powoli, korzystając z rozgardiaszu, który tłumił jego kroki na miękkim poszyciu lasu. Wystarczyło się przesunąć zaledwie kilka metrów w bok, żeby odsłonić cel. Przystawił karabin do ramienia. Znowu był panem sytuacji. I czuł się z tym wyśmienicie. Trzy pociski, tyle wystarczyło. Jeden w ramię, drugi w nogę, trzeci w okolice biodra. Ostatniego nie był pewien bo cel już upadał, mógł więc lekko zwichrować strzał. Wystarczyło to jednak, żeby mężczyzna zaczął się wić z bólu. Przeskakując pomiędzy osłonami, jakie zapewniały drzewa, powoli zbliżał się w jego stronę. Chciał sobie pogadać z tym całym Manitou.
***
Babilończyk niechętnie wstał na równe nogi. Był wyraźnie załamany i w szoku.
- Co z tym duchem, masz jakiś plan szamanie? – zapytał opieszale.
- Zabić opętanych. Zniszczyć pasożyta. Napić się meskalu i zrobić sobie wakacje.
- To wystarczy by nigdy już nie wrócił?
- Nie do końca. - Anderson przeszukał już trupy i oddalał się przekrzykując coraz głośniejszy huk płomieni. - Tylko odrąbiemy mu kilka ogonów. To głowę musimy dopaść.
***
Agent odkopnął pistolet leżący przy rannym mężczyźnie. Nacisnął na nogę w miejscu postrzału.
- Zakończymy to jak najszybciej – powiedział zimno. -Słyszysz mnie?
- Tak - odpowiedział cicho, ale wyraźnie.
- Czemu to zrobiliście?
- Przyjechaliśmy pomóc.
Nacisnął na ranę powodując syk bólu.
- Ci którzy chcą pomóc nie skradają się z bronią. Jormungandr tak? Czy wolisz jak mówi się na ciebie inaczej?
Stęknął z bólu. Mówił hardo, chociaż ciężko dyszał.
- Wysłał nas Jego Ekscelencja, żeby sprowadzić zaginionego kleryka z nietypowej misji. Przylecie...
Resztę wypowiedzi uciął przeciwpancerny bełt, wbijający się w jego mostek.
- Nie rozmawiaj z nimi, nie daj się nasączyć wątpliwością. - zawarczał Anderson wynurzając się z pomiędzy drzew. Jest wykończony, ale oczy patrzą przytomnie. Mablung opuścił broń, którą wycelował w jego stronę. Zrobił to natychmiast po tym jak zabił jego źródło.
- Oni nie muszą czuć bólu i strachu. Niewiele śpią i dzielą się każą informacją. Następnym razem strzelaj by zabić. Teraz już wie, że wracamy.
- Jeżeli to co mówisz jest prawdą to i tak wiedzą już o nas. Bywają jednak też nieostrożni, zbyt pewni siebie. Można to przeciw nim wykorzystać. Wolałbym oderżnąć temu potworowi łeb niż masakrować miasteczko zupełni po nic.
- Myślisz, że o tym nie myślałem? Macie nas za zwierzęta?! - wyraźnie uderzył w różnicę narodowości. - Jormungandr potrafi przenieść się do dowolnego opętanego ciała w zasięgu stu metrów. Potrafi opętać każdego człowieka prostym dotykiem. Jeśli pozwolisz uciec chociaż jednemu, już przegraliśmy.
- Innymi słowy trzeba potraktować go jako zarazę i wytłuc wszystko co żyje w obrębie 100 metrów? – dopytał Mablung kręcąc głową. Spojrzał w stronę Jesusa, ale ten wyglądał niczym zombie. Po prostu źle.
- Dokładnie. Zegar tyka. Idziemy chłopcze? - ostatnie zdanie nieco bardziej delikatnie dodał na użytek Hesa.
Mablung westchnął i spojrzał na swój karabin.
- Może nam zabraknąć do tego kul. - Podniósł pistolet napastnika z ziemi i wyciągnął go w stronę Babilończyka - Jestes z nami?
- Tak, tak. Na Lumena, zakonczmy to.
Ruszyli w stronę miasteczka. Anderson sięgnął za pazuchę po swoje lekarstwo. Mablung przeładowywał broń. Jesus po prostu szedł za nimi z opuszczoną głową. Każdy podchodził do tego inaczej.
Gdy dostrzegli z oddali pierwsze budynki, uderzył w nich specyficzny widok. Miasteczko było wyludnione. Wszystko wyglądało tak jakby mieszkańcy odeszli od swoich zajęć.
- Jeśli się rozdzielimy, będziemy wydajniejsi. – zawyrokował Anderson. - Nie zamierzam ubierać tego w ładne słówka. Idziecie robić to do czego was szkolono, zabijać ludzi. Niech odrobiną pocieszenia będzie fakt, że wpadli w łapska jednego z najbardziej zdegenerowanych zbrodniarzy, jakich nosiła ziemia i właśnie wtedy już umarli. Powodzenia.
- Zanim się rozdzielimy przydało by się określić jakiś sposób komunikacji – stwierdził Shinji. - Warto by zdobyć radio albo coś takiego.
- Jak chcesz, zaraz jednak zrobi się bardzo głośno. Samochody już zniknęły, więc rozpoczął ewakuację. Módlcie się o kawalerię, bo inaczej nikt z nas nie przeżyje tego dnia.
- Twoja choroba nie wystarczy? – zapytał Abreu.
- To tylko zabezpieczenie, żeby wykończyć tyle "ogonów", ile się uda jak najmniejszym kosztem. Jeśli ucieknie nosiciel główny, możecie być pewni że wróci. Robi to od pokoleń.
- W miasteczku znajduje się około 150 osób. To o czym tutaj mówimy to masakra ludności – wtrącił się Sanbeta po chwili ciszy. Ta informacja źle wpłynęła na Andersona. Wyglądał jak sflaczałą piłka.
- Myślisz, że tego nie wiem? Nienawidzę go za to tym bardziej.
- Skąd właściwie to wszystko wiesz? – dopytywał agent.
- Ten [ cenzura ] to brat mojego przyjaciela.
- To może tłumaczyć osobiste zaangażowanie. Również został opętany?
- Nie. To na niego czekałem w tym lochu, ale nie ma już czasu. Musimy sobie poradzić z tym co mamy - kaleką i dwójką nowicjuszy.
Anderson kiwnął im głową, życząc powodzenia i ruszył szybkim krokiem pomiędzy budynki. Mablung pokręcił głową i spojrzał na opustoszałe ulice.
- Cholera… |
Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią |
|
|
|
»Sorata |
#42
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 09-11-2018, 11:59
|
Cytuj
|
Rozdział 11
Aktualna punktacja:
Hes – 22 hms
Mablung – 23 hms
Wkradło się wam kilka błędów (np. z identyfikacją osoby wypowiadającej kwestię), których nie spodziewałem się po tak wydłużonym czasie na edycję, ale brawurowo i przede wszystkim klimatycznie wkraczacie w ostatnie sceny przedstawienia. Wytyczne jak zwykle na PW. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
»Hes |
#43
|
Zealota
Poziom: Keihai
Posty: 65 Dołączył: 05 Cze 2017 Skąd: Warszawa
|
Napisano 23-11-2018, 23:04
|
Cytuj
|
Ecúnsniyo, Khazar XX-04-1618
Gigant ruszył w swoją stronę, zostawiając zealotę samego. Ciężar popełnionych czynów przytłaczał młodego maga. Ostatnie wydarzenia nie pozostawiały miejsca na wątpliwości, a jednak cały czas walczył z samym sobą. Tak bardzo chciałby po prostu opuścić to miejsce i uciec. Od przemocy, od odpowiedzialności, od strachu. Jego samochód stał na końcu wioski. Mógłby do niego wsiąść i odjechać. Anderson i Conan na pewno sobie poradzą, tym łatwiej kiedy nie będą już musieli się nim opiekować. Zrobił kilka kroków w kierunku, gdzie znajdował się pojazd, kiedy z oddali dobiegły go echa pierwszych strzałów. Nie musiał rzucać czaru, by wiedzieć co się dzieje. Jego towarzysze zaczęli eksterminację. Jeśli wierzyć słowom Andersona, był to jedyny sposób na pozbycie się zagrożenia związanego z opętanymi mordercami. A do tej pory wszystko co mówił szaman okazało się prawdą. Abreu zatrzymał się. Nie miał prawa uciec. Jego obowiązkiem było zrobić wszystko co w jego mocy, aby zakończyć ten koszmar tu i teraz. Powoli odwrócił się i ruszył w stronę porzuconej strzelby. Nie było w tym nic heroicznego, zwyczajny gest zmęczonego człowieka, który wie, że jeszcze nie nadszedł czas na odpoczynek.
Podnosząc broń, jego spojrzenie przemknęło po wieży kościoła. Czy to nie śmieszne, że zealota został zdradzony w domu swojego boga? Ten kapłan, który udawał, że mu pomaga, czy on też zabijał? Jeśli był opętany, to na pewno. Hes zrozumiał, że tego złego pasterza musi usunąć sam. Nie mógł pozwolić, by ktoś go w tym wyręczył. Ruszył w stronę świątyni. Zrobił zaledwie kilkanaście kroków, gdy usłyszał za sobą krzyk. Szybko odwrócił się, by zobaczyć szarżującego na niego z nożem w ręku Khazarczyka. Był jeszcze kilkanaście metrów do Jesusa i nie wiadomo po co czynił straszny hałas. Mag poczekał, aż się zbliżył - niezbyt pewny swoich umiejętności strzeleckich - i gdy był pewien, że nie może chybić, wystrzelił. Agresor padł na ziemię, a po chwili przestał się ruszać. Nim Hes miał szansę zorientować się w sytuacji, poczuł, że ktoś go łapie w pół. W myślach skarcił się za naiwność. Znów został oszukany jak dziecko, ale skąd mógł przypuszczać, że wróg poświęci jednego ze swoich ludzi po to, by drugi go schwytał. Chyba, że ten gambit miał wyłączyć Babilończyka z dalszej gry. Szach-Mat i koniec. Mijały sekundy. Ale nic się nie stało.
Napastnik oplótł go ramionami, ograniczając ruchy, ale nie wykonywał żadnych innych wrogich akcji. Pewnie czekał na wsparcie, a może samego nosiciela demona. Zealota musiał jak najszybciej się wydostać. Spojrzał w dół i zobaczył obutą w lekki but stopę trzymającego do przeciwnika. Podniósł do góry nogę i z całą siłą opuścił piętę na niechronioną kończynę. Rozległ się nieprzyjemny odgłos miażdżonych palców i nic poza tym. Żadnego okrzyku bólu, jedynie lekkie zachwianie oponenta podczas zmiany rozłożenia ciężkości. Ta sekunda dekoncentracji lekko osłabiła uścisk i Hesowi udało się wyrwać. Przed sobą zobaczył Toma Alibeca - strażnika miejskiego, którego spotkał szukając Andersona.
Tom bez namysłu rzucił się na młodzieńca. Zapomniał jednak o uszkodzonej kończynie i w groteskowy sposób potknął się o własne nogi. Mag nie mógł przepuścić takiej okazji. Wyprowadził serię szybkich ciosów na korpus, mając nadzieję na unieszkodliwienie przeciwnika. Jesus nie był typem siłacza, ale przeszedł podstawowy trening bojowy i wiedział jak zrobić krzywdę za pomocą swojego ciała. Dzięki szkoleniu, dzięki już uszkodzonej nodze wroga, powinien mieć nad nim gigantyczną przewagę. Przewagę, której nie potrafił wykorzystać. Tom wydawał się nie czuć bólu, i choć z odniesionymi obrażeniami powinien być na krawędzi omdlenia, nadal podnosił się po każdym upadku i parł w stronę zealoty. Ciężko dysząc, Hes zwiększył dystans. Atakowanie wręcz nie miało sensu. Z bólem serca dopadł do strzelby i zastrzelił byłego strażnika. Zmęczony Babilończyk upadł na kolana. Wszystko trwało może dwie minuty, ale czuł się jakby zderzył się z ciężarówką. Zbliżył się do Alibeca, by sprawdzić czy nie był pod wpływem narkotyków. Przy pobieżnych oględzinach znalazł ukryty pistolet. To nie miało sensu. Khazarczyk, zamiast łapać, mógł go po prostu zastrzelić. A mimo to z uporem maniaka próbował go unieruchomić. Nie zważając na ciosy i ból. Zachowywał się jak robot lub zombie! Cholera, czy ten duch bawił się nimi jak kukiełkami, których jedynym zadaniem było pochwycić Babilończyka? Z bólem musiał przyznać rację Andersonowi - Oni nie byli już ludźmi. Wstał, podpierając się o strzelbę, wziął pistolet razem z zapasowym magazynkiem i ponownie ruszył w stronę kościoła. By być pewnym, że tym razem nikt go nie zaskoczy, rzucił czar. Liczył, że nie spotka już nikogo więcej na swoje drodze. Jednak gdyby ataki miały się powtórzyć, musiał być gotowy - następnej takiej wymiany ciosów pewnie by nie wytrzymał. Istota kontrolująca marionetki nie zamierzała jednak powielać popełnionych błędów. Następny atak był zupełnie inny i tylko dzięki wcześniejszym przygotowaniom Hes nie został pokonany. Tym razem próbowało się do niego skrycie podkraść aż trzech opętanych. Gdyby starcie wyszło z domów bezpośrednio na ulicę, odgłosy wystrzałów na pewno by im to umożliwiły. Ostatni padł na ziemię metr od maga. Zostawiając go drżącego. Trup był tak blisko, zealota mógł spojrzeć w jego puste oczy i mógłby przysiąc, że na ich dnie czaiło się coś mrocznego. Już nie nękany, Hes dotarł do drzwi świątyni. Pośrodku nawy głównej stał fałszywy kapłan, jakby czekał na zealotę.
- Co masz zamiar ze mną zrobić? - zapytał głębokim głosem doświadczonego mówcy.
Jego mina, gest i postawa miały zachęcić młodzieńca do rozmowy. Jeszcze kilka minut wcześniej mag by się nabrał, pozwoliłby wciągnąć się w dyskusję o bogu i lojalności, jednocześnie pozwalając się okrążyć. Teraz jednak znał mroczną prawdę.
- Chyba nie zabijesz mnie w do… - słowa zdrajcy przerwał huk wystrzału. Z dziurą w głowie padł na podłogę.
- Wybacz mi, Panie, bo zgrzeszyłem.
Ominął ciało i mimo bólu w każdej części ciała, klęknął przed ołtarzem i zaczął się modlić. Zbezczeszczona, czy nie - to nadal była świątynia Pana.
Usłyszał, że do budynku zbliża się kilka osób. Śledząc za pomocą magii przesunięć coraz liczniejszych wrogów, poobijany Jesus przeżywał jedną z największych w życiu chwil zwątpienia. Bóg nie uchronił Moniki przed śmiercią, nie pomógł księdzu zagrożonemu opętaniem ani nie ostrzegł samego Hesa przed wplątaniem się w całą tę sytuację.
Mimo zagrożenia, nie wstał nim nie skończył krótkiej modlitwy. Po niej był psychicznie gotowy na rozprawę z opętanymi. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na zlekceważenie przeciwnika. Szybko sprawdził stan amunicji - jeszcze siedem naboi do strzelby i dwanaście do pistoletu. Rozejrzał się. Lampy były wyłączone, ale przez wielkie okna wpadało do środka sporo światła. Znalazł kilka promieni, które migotały niedaleko. Czar wychwytujący fale dźwiękowe już na nic by mu się nie przydał, więc zamiast niego skupił się na stworzeniu kilku soczewek, które zmieniły wpadające do środka kościoła promienie słońca w wiązki gorąca. Skoro słudzy demona nie czuli bólu, nie było szans by ich poważnie okaleczyć bez dużego nakładu sił i koncentracji, ale liczył na choćby krótkie rozproszenie przeciwnika, który natknie się na jedną z pułapek. Znalazł bezpieczne miejsce między dwoma ciężkimi ławami. Czekał.
I bez wspomagania usłyszał ruch przy głównych drzwiach kościoła. Gdy tylko chciał się wychylić, koło jego głowy przemknęły dwie kule.
- Cholera, jak ja tu się znalazłem - wymamrotał.
Zobaczył przeciwników także z przodu nawy. Zaczęli go okrążać. Na szczęście, mimo dużo lepszego planu i ci opętani popełniali błędy. Jeden z nich źle ocenił pole widzenia maga i zatrzymał się całkowicie odsłonięty. Wiązka śrucin roztrzaskała mu twarz i ramiona. W odpowiedzi w ławy, za którymi schował się Hes, uderzyły krótkie serie z karabinów. Opętani jednak mieli broń automatyczną, chociaż ewidentnie nie na tyle, by uzbroić całe miasto. Chłopak padł na ziemię, a z góry sypały się na niego oderwane drzazgi masywnych mebli. Słychać też było brzęk pękających szyb w oknach. Po kilku sekundach kanonada ucichła, chociaż w uszach nadal mu dzwoniło. To była jego szansa. Szybko wychylił się i przebiegł do przeciwległego rzędu siedzeń. Po drodze o dwa metry minął tubylca zajętego przeładowywaniem. Wpakował w niego dwie kule i nie patrząc na efekty dał nurka głębiej w plamę cienia. Szybko wyjrzał zza dębowej nogi. W jego polu widzenia było ich jeszcze tylko dwóch. Może Conan i Anderson zajęli się resztą? Napastnik przesuwał się wolno wzdłuż czoła rzędu ławek, usiłując wypatrzyć zealotę. Ten dostrzegł w tym szansę. Skierował lufę strzelby pod ławkę i strzelił, wykorzystując przestrzeń między klęcznikiem a oparciem dla dłoni. Pierwszy obłok śrucin prawie oderwał nogę napastnika, a gdy ten przewrócił się, nadal milcząc, drugi pozbawił go życia. Hes musiał się jeszcze rozprawić z ostatnim sługą demona, ale zupełnie stracił orientację gdzie go szukać. Nim się rozejrzał, coś z wielką siłą wpadło na jego plecy, dociskając mu głowę do zimnej posadzki. Poniewczasie przypomniał sobie o tym, że jego wróg potrafił poświęcić życie swoich żołnierzy, by zyskać przewagę. Zealocie udało się odwrócić twarz, tylko po to by zobaczyć nad sobą wściekłe oblicze Andersona. Znaczy nie tego prawdziwego, policjanta z Farange, ale mordercy, który podszywał się pod niego w lesie.
- Witam ponownie - syknął ironicznie sobowtór, przyciągając twarz Jezusa do swojej.
Usiadł na młodzieńcu, po czym zaczął okładać go kolbą trzymanego pistoletu. Mimo że mag próbował się zasłaniać, przeciw nadnaturalnie silnemu przeciwnikowi nie na wiele się to zdało. Zdziwiło to Abreu, który zaledwie parę dni temu bez problemu pokonał go w lesie. Nie poskutkowało nawet wbicie palców prosto w niedawną ranę. Napastnik raz po raz przebijał się przez gardę i to mimo tego, że miejsce w którym upadli mocno ograniczało mu ruchy. Gdy zorientował się, że Babilończyk ma dość, złapał go za włosy i zaciągnął do nawy głównej, kierując się w stronę drzwi do zakrystii. Broń zealoty została pod ławką.
- Panie, wybacz swojemu uniżonemu słudze i dopuść go do s... - chłopakowi pozostało tylko kontynuowanie modlitwy.
czy zalewała mu krew z rozbitej ciosami twarzy i głowy. Zaakceptował porażkę i w ostatnim odruchu skupił się na swoim osobistym połączeniu z Bogiem. Gdy balansował na cienkiej granicy utraty przytomności, wydało mu się, że usłyszał odpowiedź. A może znał ją od dawna? Podczas nauki na uniwersytecie Hes poznał dwadzieścia głównych, podbudowanych teologicznie powodów, dla których w budownictwie sakralnym Kościoła Zjednoczonego światło wpadające przez okna skupiało się przede wszystkim na ołtarzu. Zaś w drodze do zakrystii Khazarczyk bezrefleksyjnie wszedł prosto w strugę blasku iluminującego najświętszy punkt każdej świątyni Lumena. Każda powietrzna soczewka w budynku zmieniła swoje położenie i chwilę później mordercę uderzyła fala gorąca tak wielkiego, że z miejsca zwęgliło mu skórę. Padł na podłogę. Wygotowane oczy wpatrywały się ślepo w Hesa.
Zealota nie dał sobie chwili na zachwyt cudem. Zebrał resztkę sił z rezerwy, o której przed chwilą jeszcze nie wiedział i noga za nogą, ruszył w stronę wyjścia. Nigdy w życiu nie był tak zmęczony.
Nim doszedł do drzwi, rozległy się krzyki. Opuchniętymi oczami wyjrzał między skrzydłami. Na zewnątrz stało osiem osób i czekało na niego. Po chwili coś wleciało do budynku. Jesus odruchowo rzucił się z za osłonę i to uratowało mu życie. Nastąpił wybuch i maga obsypały kawałki drewna i resztki płytek. Był pewien, że tym razem już się nie wywinie. |
|
|
|
»mablung |
#44
|
Agent
Poziom: Keihai
Posty: 117 Wiek: 34 Dołączył: 05 Paź 2010 Skąd: Warszawa
|
Napisano 23-11-2018, 23:28
|
Cytuj
|
-Szlag by to trafił - sapnął opierając się czołem o szybę samochodu. Drzwi otworzone. W środku wyglądało jakby przeszło tornado. W niektórych miejscach nawet tapicerka była porozdzierana. Tak czy siak nie znalazł tam apteczki. Spojrzał na krwawiące ramie. Nie tak miało to wyglądać.
***
Mablung popatrzył za odchodzącym Andersonem.
- No i co o tym wszystkim sądzisz, Ojczulku?
Hes dawno odpuścił sobie tłumaczenie niedouczonym obcokrajowcom, że nie każdy mieszkaniec Babilonu jest księdzem.
- Argumenty szamana wydają się logiczne. Żałuję, że wciąż jestem tak wielkim ignorantem.
Agent zmierzył krytycznym wzrokiem swojego niespodziewanego sojusznika.
- Jesteś gotowy to zrobić?
- Nie i chyba nigdy nie będę. Bardzo żałuję, że tak to się skończy. Na Lumena, tak bym chciał mieć pewność, że tym razem znów nie jestem pionkiem w kolejnej grze.
- Mówisz, jakby to było coś złego - odpowiedział olbrzym, chowając pistolet za pazuchę i sprawdzając czy nie ogranicza mu ruchów. - Ja jestem prostym człowiekiem. Dostałem zadanie i zamierzam je wykonać. Nadal nie jestem przekonany co do słów do Andersona, ale wyjaśniło by to wiele dziwnych spraw z ostatnich dni.
- Dobre tłumaczenie. Podobno na sądy wojenne to działa, przynajmniej niektóre. Ciekawe czy każdy czyn będziesz potrafił tak wytłumaczyć. - Hes ciężko westchnął. - Przepraszam, każdy z nas radzi sobie z tym jak może.
- Nie każdy - zawiesił głos, ale nie spojrzał w dół. Wsłuchiwał się w las. - Ale sam niosę swój bagaż. Muszę wiedzieć, czy mogę na tobie polegać?
- Przykro mi, naprawdę. Zależy co masz na myśli?
Po raz pierwszy chyba tego dnia Agent spojrzał prosto w oczy Jesusa.
- Byłbyś w stanie strzelić do sześciolatka, wiedząc, że ten może zabić ciebie albo kogoś innego?
- Nie - powiedział cicho Jesus i szybko opuścił wzrok. - Chyba więc jestem ci niepotrzebny.
- Przynajmniej nie w tym - podsumował, ale w jego głosie nie dało się wyczuć zawodu ani gniewu. - Na razie musimy zadbać o to, żeby nikt z “zarażonych” się nie oddalił. Czy twoje sztuczki mogą się nam jakoś przydać?
- Sprawia ci to frajdę? - Jesus zdziwił się, że olbrzym nadal traktuje to jak zabawę - Ale skoro już pytasz: nie, nie przydadzą. Swoje jednak zrobię - dokończył pokazując strzelbę. Jednak dało się zauważyć, że unika spojrzenia Conna.
- Nie traktuje tego jako zabawy - zaprzeczył. - Po prostu lepiej mieć pewien dystans do tych spraw. Pozwala to zachować zimną krew, gdy przyjdzie moment próby.
- To chyba do niczego nie prowadzi. Anderson już dawno pobiegł, chyba i na nas czas.
- Jaki masz plan? - spytał agent, ponownie spoglądając w stronę miasteczka.
- Zakończmy to a potem spotkajmy się gdzieś i upijmy. - tym razem Hes spojrzał wielkoludowi prosto w oczy - Może Wilcza Paszcza?
Mablung roześmiał się z powodu optymizmu młodego maga.
-Bardziej chodziło mi o kilka najbliższych godzin. Muszę coś sprawdzić. Warto by ustalić punkt zbiórki.*
Zelotę zaskoczył dźwięk który wydobył się z ust agenta, chwile mu zajeło nim odgłos przypominający duszącego się hipopotama zinterpretował jako śmiech. (nioch nioch nioch)
- Tu jest jedna ulica i nic więcej. Jeśli przeżyjemy to na pewno się spotkamy.
- Jak uważasz. W takim razie będę się kierował na Twoją sygnature. Będziesz mógł mnie słyszeć jakby co?
- Jeśli dojdzie do walki to nie będę miał na to czasu. Ale to miasto nie jest duże, wystarczy, że krzykniesz.
- Chociaż tyle dobrze. Wracaj bezpiecznie – uścisnął mu dłoń. Hes zrobił kilka kroków i na chwilę zatrzymał się.
- Dziękuję.
Pożegnał się z Jesusem, zarzucił karabin na ramię i przykurczony ruszył wzdłuż muru. Przez krótką chwilę Babilończyk stał bez ruchu. Pewnie dalej się wahał. Oby to nie było powodem jego zguby. Mablung z drugiej strony poczuł pewnego rodzaju ulgę. Wreszcie miał jasno określony cel. Cholernie bezduszny, ale zgodnie ze słowami Andersona, jedyny jaki się przed nimi rozpościerał. Musieli umazać się po szyje w gównie i krwi, żeby powstrzymać Jormungandra. Na samą myśl o tym dostawał dreszczy. Gdy leżał związany w katakumbach ciągle miał przed oczami twarz tego sześciolatka. Tę skrzywioną w paskudnym uśmiechu minę, złe oczy, a potem naglą pustkę i rozbryzgujący się po ścianie mózg. Ten obraz z pewnością szybko nie wyparuje z jego głowy.
Przyklęknął przy rogu budynku. Punkciki w mieście przemieszczały się. Krążyły. Zbierały się w grupy i rozbiegały. Duch coś kombinował, ale nie widział w tym wzoru. To był czysty chaos. Niczym rój pszczół zarządzany bez Królową Matkę. Ciężko w tym mrowiu było zlokalizować Andersona czy Jesusa bez odpowiednio długiej koncentracji. A na to nie mógł sobie teraz pozwolić.
Pierwszy próbował zaskoczyć go zeskakując z dachu. Mogłoby się udać. Agent był w przyklęku, patrzył na ziemię, osobnik zakradł się zaś bezszelestnie. Przeciwko normalnemu człowiekowi mogłoby się udać. Teraz jedynie wyraz zdziwienia zagościł na twarzy młodzika, gdy postać na którą miał zeskoczyć nagle odskoczyła w bok i błyskawicznie wbiła nóż pod brodę. Drugi z napastników zareagował błyskawicznie. Gdy tylko stopy pierwszego dotknęły ziemi, wyskoczył z tylnego wyjścia by wesprzeć towarzysza. Upadł w progu po tym jak otrzymał kulkę w głowę. Obaj mieli w rękach pałki, jakimi głuszy się zwierzęta w rzeźni. Inne punkciki momentalnie ruszyły w jego stronę. Mablung nie miał dużo czasu.
Swoje pierwsze kroki skierował w stronę domu nad jeziorem. Na szczęście nie miał daleko, wystarczyło przejść wzdłuż opłotków miasteczka. "Zarażeni", tak wolał ich nazywać, nie ułatwiali mu tego. Ciągle nękali go swoją obecnością. Początkowo były to pojedyncze ataki. Rzadko przy użyciu niebezpiecznej broni. Jakby chcieli go wyłącznie ogłuszyć, nie powstrzymać co wydawało się o tyle głupie, że on bez mrugnięcia okiem pozbawiał ich życia. Starał się oszczędzać amunicję, w końcu nie mógł tak łatwo jej uzupełnić. Ciekawym było to, że żaden atak się nie powtórzył. Gdy już dochodziło do bliższej konfrontacji i wymiany ciosów, to nigdy schematy nie były podobne. Różne style, różne próby pochwycenia go. Miał też wrażenie, jakby z każdą próbą coś zmieniało się w mieszkańcach. Co to było dokładnie zrozumiał gdy było już za późno.
W końcu udało się im go zaskoczyć. Przechodził akurat pomiędzy budynkami, ostatnimi jakie były na przeszkodzie w dotarciu do miejsca gdzie zostawił samochód. Wyczuwał przed sobą kilkanaście postaci ukrytych w lesie. Mógłby w łatwy sposób próbować ich obejść, ale po pierwsze straciłby na to za dużo czasu, a po drugie koniec końców i tak musiałby się na nich napatoczyć. Wiedział też, że w budynku po lewej, przy oknie, ukrywa się kolejny. Zapewne wyskoczy na niego, gdy tylko znajdzie się w pobliżu. Czekał na to. Nie spodziewał się jednak zsynchronizowanego ataku jednocześnie z dachu. Gdy pierwszy drgał już na ziemi pośród kawałków rozbitego szkła, drugi lądował właśnie na plecach Mablunga. Ten poczuł szarpnięcie, a po chwili z hukiem wyrżnął o ścianę. Obie postacie pokryły swoje pozycje, przez co zlały się w jego zmysłach w jedną postać. Coś takiego najprawdopodobniej było nie do osiągnięcia dla nikogo poza Jormungandrem, który posiadał pełną kontrolę nad swoimi kukiełkami. Reszta punkcików przemieszczała się ze wszystkich stron. Zerwał się na równe nogi kierując muszkę w stronę napastnika. I zamarł.
Przed nim stała kobieta, o długich brązowych włosach, ciemnej karnacji i pełnych ustach. Wyglądem przypominała Judy. Miała jednak w swojej twarzy coś demonicznego. Przyskoczyła błyskawicznie i wybiła mu broń. W dłoni zalśniła maczeta. Agent odruchowo cofnął się, ale oparł się plecami o mur. Ręka uniosła się do góry, niczym prymitywna tarcza, blokując uderzenie. Gdyby kobieta chciała go zabić to najprawdopodobniej mógłby już zmieniać przydomek na jednoręcznego bandytę. Przeszył go ból. Krew wytrysnęła z rany. Kolejne cięcie napotkało już stal jego wojskowego noża. Adrenalina napędzała go do działania. Naparł na ostrze. Nie był jednak w stanie odeprzeć kobiety. Była raczej drobna, zdecydowanie nie powinna posiadać takiej siły. Spróbował jeszcze raz, ale nic to nie dało. Wywołało tylko pełen politowania uśmiech. Jej sprzymierzeńcy byli coraz bliżej. Zmienił taktykę. Nagle odpuścił i uskoczył w bok. Kobieta zachwiała się, ale nie dała mu okazji do kontrataku. Wyprowadziła uderzenie na odlew, zmuszając go do zwiększenia dystansu. Ścisnął mocniej rękojeść i zaatakował.
Nie tylko siła uległa zmianie. Przeciwniczka poruszała się też dużo szybciej. Reszta również biła chyba swoje rekordy. Do tej pory zmiany były niezauważalne, prawie kosmetyczne, ale każdy przeciwnik był silniejszy i szybszy. Wszystkich łączyła jedna cecha. Cholerna odporność na ból. Udało mu się w końcu zbliżyć do niej na tyle, żeby złapać za dłoń na rękojeści. Szybkim ruchem złamał jej nadgarstek i odepchnął. Z nożem wbitym między drobnymi piersiami. Widok mroził krew w żyłach. Śmiejąc się jak opętana podniosła powoli na niego wzrok i spróbowała wyszarpnąć 15 cm stali grzechoczącej o jej mostek. Nie dał jej do tego okazji. Szybko przyskoczył i skręcił jej kark. Swoje zadanie jednak spełniła. Był otoczony.
Tym razem sięgnął od razu po największy kaliber. Gdy pierwsi Zarażeni zawitali w zaułku przywitał ich krótkimi seriami z karabinu. Spowolniło ich to na chwilę, ale nie zatrzymało. Nawet gdy mieli strzaskane kości nóg, czołgali się w jego stronę. Strzał w głowę albo w serce to był jedyny sposób. Pierwszy magazynek wylądował na ziemi. Błyskawicznie wcisnął drugi i odwrócił się. Trzech zachodziło go od tyłu. Z wrzaskiem rzucili się na niego. Zbyt długo zajęło mu położenie ich trupem. Czwarty zeskoczył z dachu. Tutaj pomogło mu szczęście. Trafił idealnie w otwarte w okrzyku usta. Dziesięciolatek zmarł, zanim jego ciało uderzyło o ziemię. Z przodu został tylko jeden. Przegapił go w całym tym zamieszaniu. Odwrócił się na pięcie i zblokował atak karabinem. Ostrze noża do filetowania ryb zatrzymało się kilkanaście centymetrów nad jego okiem i zbliżało się. Szarpnął na bok, obracając broń. Mężczyzna stracił równowagę. Mablung złapał go za bark oraz kark po czym wbił jego głowę w wystające z framugi okna kawałki szkła.
Agent oddychał głęboko. Gdy adrenalina opadła, rana odezwała się ostrym bólem. Zarówno ta w boku jak i na lewym przedramieniu. Przeliczył stan posiadania. Zmarnował dwa magazynki, a w zamian zyskał maczetę. Kiepska wymiana.
***
Uspokoił oddech. W głowie przestawało już huczeć. Brzuch zagrał nerwowo dopominając się o pożywienie. Musiał to zagłuszyć. Miał przed sobą wzburzony tłum bezwolnych kukiełek i antycznego szamańskiego ducha o socjopatycznych skłonnościach. Za sobą zaś tylko kilka sztuk amunicji i dwóch towarzyszy. Skupił się mocniej na ich sygnaturach. Anderson co chwila pojawiał się i znikał w zasięgu. Walczył z kilkoma punkcikami. Jesus odwrotnie. Szedł powoli w stronę centrum miasteczka. Dookoła niego gromadzili się już inni. Liczył, że chłopak sobie poradzi. On musiał zadbać o ciągle otwartą ranę na przedramieniu. Nie miał wielkiego wyboru. Rozciął i zerwał nogawki od spodni. Zaplótł z nich prowizoryczny opatrunek dookoła rany. Nie było to może mistrzostwem estetyki, ale wyglądało na to że na jakiś czas wytrzyma. Dotknął opuchniętego miejsca i syknął z bólu. Pomimo odrętwienia mógł poruszać palcami, więc nie doszło do złamania.
Klik
Zimna lufa przystawiona do karku. Znowu się zdekoncentrował. Dał się podejść trutniowi.
- Rzuć broń
Pusty głos bezwolnej maszyny. Powoli odpiął kaburę z pistoletem i odrzucił nóż na ściółkę. Karabin stał oparty o koło samochodu. Za daleko, żeby po niego sięgnąć. Był na łasce Jormungandra. Gdyby tylko tego chciał to mógłby pozbyć się problemu jednym ruchem palca. A skoro jeszcze tego nie zrobił…
Agent zerwał się nagle do boku. Broń wystrzeliła z hukiem roztrzaskując szybę. Odpryski oślepiły ich na chwilę, to wystarczyło, żeby pozbawić Zarażonego broni. Pierwsze ciosy dosięgnęły go w szczękę, podbródek i wątrobę. Normalna osoba zbierała by się po takiej serii z podłogi kilka minut. On tylko splunął i przeszedł do kontrataku. To nie wyglądało już dobrze. Uderzał z siłą byka. Wkrótce trawa dookoła nich splamiła się krwią Mablunga. Rana na boku zdecydowanie otworzyła się i uniemożliwiała mu przyjęcie dobrej pozycji obronnej. W rozpaczliwym ataku naparł do przodu, chroniąc głowę. Chciał przygwoździć przeciwnika masą. Na niewiele by się to zdało, gdyby nie fakt, że ten potknął się o wystający korzeń. Wylądowali na mokrym mchu, spleceni w uścisku. Kątem oka zauważył leżący nieopodal pistolet. Poczuł szarpnięcie w okolicy pasa. Do kolby brakowało kilku centymetrów. Poczuł bolesne uderzenie w ranny bok, drugie, trzecie. Wzrok zamglił się. Wtedy pod opuszkami poczuł twardy kawał plastiku. Odwrócił się na plecy i wypalił bez mierzenia. Strzelał raz za razem, aż usłyszał suchy trzask opróżnionego magazynka. Przeciwnik wyglądał jak podziurawiony ser, ale na szczęście przestał dawać oznaki życia. Mablung opuścił głową na mech. Nie miał więcej sił. Oby reszta radziła sobie lepiej.
„Jesus był otoczony” – pomyślał półprzytomnie. Podniósł się ze stęknięciem. Zebrał swoje rzeczy oraz dodatkowy pistolet. Przyciskając rękę do krwawiącego boku, pokuśtykał w stronę kościoła
***
„Wytrzymaj jeszcze chwilę” – myślał gorączkowo przedzierając się między budynkami. Sytuacja Jesusa była coraz gorsza. Był już jednak niedaleko. W okolicy zaś nie było żadnego Zarażonego. Miał szansę wesprzeć Babilończyka. Poczuł przypływ sił, gdy nagle kula świsnęła mu nad głową. Zamarł w miejscu. Kolejny odległy strzał i kula rozbryzgująca kawałek ściany obok niego. Zerwał się w stronę najbliszych drzwi, zygzakując po drodze. Te były na szczęście otwarte. Ostatni pocisk przebił drewno gdy zatrzasnął się już w środku. Dopiero wtedy wyczuł strzelca. Między nimi było ponad 100 metrów otwartej przestrzeni. Duch zmienił zamiary. Teraz liczyła się tylko śmierć najeźdźców. Odrobinę lepsze umiejętności i agent wykrwawiał by się na ulicy.
Usłyszał przytłumiony wybuch. Dochodził z okolic kościoła. Nie miał czasu tutaj tkwić. Strzelec nie należał do wyborowych, potrzebował wiele czasu na oddanie strzału. Prawdopodobnie nie radził sobie z odrzutem broni. Dodatkowo nie krył się za niczym. Klęczał tylko na dachu, całkowicie odsłonięty. To podsunęło Sanbecie pewien pomysł. Otworzył drzwi szybkim ruchem. Pocisk momentalnie wbił się w ścianę przedpokoju. Dopiero wtedy olbrzym wysunął się zza ściany. Wiedział gdzie ma mierzyć. Potrzebował znacznie mniej czasu niż ten drugi, żeby naprowadzić cel na muszkę. Wyprowadził dwa pojedyncze strzały. Nie czekał na efekt. Ruszył biegiem w stronę kościoła. Nawet jeżeli nie zabił zarażonego, to ten spadł z dachu i zanim się pozbiera, to on dawno będzie poza jego zasięgiem.
- Wytrzymaj Jesus, wsparcie w drodze! |
Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią |
|
|
|
»Sorata |
#45
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 28-11-2018, 07:41
|
Cytuj
|
Rozdział 12
Aktualna punktacja:
Hes – 24 hms
Mablung – 24 hms
Nadszedł ostatni wpis. Wytyczne na PW. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
»Hes |
#46
|
Zealota
Poziom: Keihai
Posty: 65 Dołączył: 05 Cze 2017 Skąd: Warszawa
|
Napisano 12-12-2018, 21:56
|
Cytuj
|
Ecúnsniyo, Khazar XX-04-1618
Zealota doczołgał się za zasłonę i mocno ścisnął trzymany w rękach pistolet. Jeśli miał zginąć, to mógł zabrać paru ze sobą. Na zewnątrz znów rozległy się strzały, ale tylko kilka kul skończyło swój lot we wnętrzu kościoła. Nagle wszystko ucichło. W ciszy mag słyszał tylko swój płytki oddech i czyjeś ciężkie kroki. Ktoś się zbliżał. Drzwi wejściowe bardzo powoli zaczęły się otwierać z delikatnym zgrzytem. Hes widział cień, który zaczął rosnąć na podłodze nawy głównej i wspinać po ścianie absydy. Przez naturę swojej magii Abreu musiał orientować się w geometrii padania promieni słonecznych, a co za tym idzie potrafił też ocenić jak to wpływa na cień napastnika. Ten musiał być prawdziwym olbrzymem.
- Jesus? - znajomy głos dobiegł zelotę. - To ja... Shinichi.
Nie musiał się przedstawiać. Fale dźwiękowe działały lepiej niż karta identyfikacyjna, przynajmniej przez trochę ponad dobę.
- Tutaj, po prawej stronie transeptu. - Mag pozwolił sobie by wyjrzeć zza rogu.
Będąc w środku budynku, Sanbetańczyk podbiegł do trupów i sprawie ich ograbił. Na zewnątrz zbierali się kolejni opętani i to grupa liczniejsza niż poprzednia. Żołnierz musiał to zauważyć, bo podbiegł do drzwi i zablokował je jednym z karabinów odebranych trupom.
- Ochrona marna, ale może kupi nam parę dodatkowych sekund - mówiąc to, Conan spojrzał na Hesa - Na nasze szczęście amunicja pasuje. Ile masz kul?
Zealota sprawdził stan swojego arsenału.
- Dziewięć. - Agent podszedł do niego i bez słowa podał mu kilka zdobycznych magazynków. Potem zajął pozycję za wielkim filarem, znajdującym się na końcu nawy głównej, na lewo od drzwi. Mag w tym czasie przeładował i kucnął za ołtarzem.
- Ruszyli - powiedzieli obaj w tym samym momencie.
Hes czuł jak od zmęczenia i stresu kręci mu się w głowie. Jednak daleki był od poddania się. Im bliżej było do ostatecznej walki, tym czuł się bardziej skoncentrowany. Strach i wątpliwości zastępowała zimna determinacja. Nie chciał tu zginąć. Rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu kościoła, starając się przewidzieć kolejny ruch napastników. Jaką strategię może tym razem przyjąć manitou? Każdy detal mógł mieć znaczenie i poprawić w nadchodzącym starciu szanse oblężonych. Nie umiał przy tym ominąć wzrokiem swego własnego dzieła, zwęglonego truchła tuż obok ołtarza. Spalona ręka fałszywego Andersona wciąż wyciągnięta była ku drzwiom, do których próbował zaciągnąć Jesusa .
- Conan! - Zealota poczuł przypływ energii. Zakrystia wydawała się w tej chwili znacznie bezpieczniejszym miejscem niż zdewastowana nawa główna.
Agent spojrzał w kierunku, który wskazywał sprzymierzeniec. Niechętnie wycofał się do kolejnego pomieszczenia. W tym momencie nastąpiło pierwsze uderzenie w drzwi kościoła. Nie było już czasu na wahanie, musieli działać. Szybko spostrzegli, że zakrystia nie jest ślepym zaułkiem. W podłodze była klapa prowadząca do tak dobrze znanych im podziemnych korytarzy. Obaj wiedzieli co mają robić. Hes zamknął drzwi na klucz, a Shinichi przytargał ciężki fotel, by je zastawić. Razem przyciągnęli jeszcze szafkę, aby lepiej zablokować wejście. Mag złapał wielką świecę obrzędową i za pomocą soczewek zapalił knot. Oddał pistolet towarzyszowi i ruszył po schodach na dół.
- Musimy się im wymknąć i wezwać pomoc - wyszeptał zealota.
- Nie - zaskoczył go Conan. - Ten manitou nadal tu jest, nie możemy tak po prostu odejść.
- To zbyt ryzykowne - upierał się Babilończyk. - Bardzo możliwe, że obaj tam zginiemy i cały nasz wysiłek pójdzie na marne. Demon zastąpi zabitych opętanych innymi i wszystko zacznie się od nowa. Naszym obowiązkiem jest sprawić, by świat się dowiedział.
- Cholera, wiem, ale to może być nasza jedyna szansa, by go dopaść i to zakończyć.
- Naprawdę chcesz to zrobić?
- Muszę przynajmniej spróbować. Za ... - Mag nie był pewien, ale przez chwilę miał wrażenie jakby głos olbrzyma lekko zadrżał. - po prostu muszę.
- Powinniśmy się więc rozdzielić. Ja poszukam drogi wyjścia, Ty załatwisz tego drania.
Żołnierz przez chwilę milczał, jakby analizował fakty. Z tyłu dobiegł ich odgłosy tłumu napastników walczących z drzwiami zakrystii.
- Ty się ukryjesz, a ja ich odciągnę. Gdy już cię miną, ruszysz do samochodu. - powiedział to takim tonem, że mag ani myślał protestować. Znaleźli wystarczająco ciemną i głęboką wyrwę w ścianie tunelu, w którą wszedł Hes. Oddał agentowi źródło światła, a ten w zamian wręczył mu pistolet.
- Powodzenia, Shinichi. Niech prowadzi cię Lumen. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
Olbrzym nic nie odpowiedział. Po prostu się odwrócił i odszedł, ale Jesus mógłby przysiąc, że widział jak lekko się uśmiechnął.
Arkadia, Babilon, 12-04-1618
Hes poprawił się w fotelu i sięgnął po wodę. Jak dziecko cieszył się z delikatnej i miękkiej tapicerki, którą obity był mebel. Po wizycie w Khazarze i pobycie w szpitalu na nowo odkrywał i doceniał rzeczy, na które wcześniej nie zwracał uwagi.
- Przepraszam cię, chłopcze. Rozumiem, że to może być dla ciebie trudne. Oczywiście czytałem Twój raport, ale z doświadczenia wiem, że w bezpośredniej rozmowie można się dowiedzieć wielu nowych szczegółów. - Arcybiskup musiał mylnie odczytać uczucia na twarzy młodego zealoty. - Chyba już jesteś przy samym końcu opowieści?
- Wszystko dobrze, Ekscelencjo. Nadal się nie mogę nadziwić, że jest mi dane tu siedzieć. Proszę o przypomnienie, w którym miejscu skończyłem. - Rozmowa trwała już kilka godzin i chłopak zaczął się gubić co już mówił a czego nie.
- Opowiadałeś jak rozstałeś się z tym Sanbetańczykiem.
- Kiedy Shinichi odszedł, przez jakiś czas zostałem sam w ciemnościach. Niedługo potem usłyszałem odgłos wyważanych drzwi zakrystii i dźwięk kroków w korytarzu. Agent musiał się sprawić, bo nawet nie spojrzeli w moją stronę. Poruszali się w całkowitym milczeniu. Odczekałem chwilę i ruszyłem w powrotną drogę. Kościół jednak był pilnowany i musiałem wybrać inne wyjście. Nie jestem z tego dumny, ale zabiłem jednego z opętanych, który wszedł mi w drogę. Dzięki łasce Lumena udało mi się podkraść na tyle blisko, by oddać czysty strzał. Wydostałem się niedaleko muzeum Ranjeeva Zeona. Znałem już miasto na tyle dobrze, by wiedzieć gdzie jestem. Ukrywając się, ruszyłem w stronę parkingu gdzie zostawiłem samochód. - Jesus przerwał, by napić się wody i zaczerpnąć tchu.
- Jak udało ci się tak łatwo przejść przez miasto? - dopytywał się Arcybiskup.
- Strażnik którego zabiłem był chory. Udało mi się znaleźć się tuż przy nim w chwili jego nieuwagi, gdy walczył z atakiem krwawego kaszlu. Tak samo później, dzięki gambitowi Andersona, zlokalizowałem kolejnych przeciwników.
- Szachowe porównania? - uśmiechnął się przełożony
Chłopak z roztargnieniem przeczesał palcami zbyt długie, i tak już będące w nieładzie włosy.
- Proszę mi wierzyć, ekscelencjo, jak nic pragnę się ich pozbyć.
- Wróćmy do historii. Wiem z raportu, że na miejscu nie było już twojego pojazdu.
- Tak - przytaknął mag - musiał zostać ukradziony, a z nim komputer i comlink. Musiałem znaleźć inny sposób na skontaktowanie się z diecezją. Wpadłem na pomysł, by sprawdzić kilka pobliskich budynków. Znów Lumen mi sprzyjał i już przy drugim losie, udało mi się znaleźć porzucony telefon komórkowy. Chciałem od razu zadzwonić tutaj, ale połączenia międzynarodowe były zablokowane. Skontaktowałem się więc z Sandrą i poprosiłem, by wykorzystała swoje kontakty i przekazała panu wiadomość z moim numerem. - Hes przerwał, widząc Arcybiskupa, który z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem. Bez powodzenia.
Gdy już chwila rozbawienia minęła, polityk wytarł łzy z oczu. Jesus nadal wpatrywał się w niego zaskoczony.
- Gdybyś zobaczył minę Angeliny, gdy przyszła i oznajmiła mi, że dzwoni twoja dziewczyna... - Starzec znów wybuchnął serdecznym śmiechem. - Tę część znam z autopsji. Powiadomiłem cię o wysłanej pomocy i kazałem opuścić miasto.
- Tak też zrobiłem. Bardzo już zmęczony dotarłem na obrzeża miasta. - Chłopak na chwilę przerwał, jakby zbierał się by powiedzieć coś co nie dawało mu spokoju. - Napotkałem tam bardzo osobliwy widok - znów na chwilę przerwał by nerwowo napić się wody - Poza miasteczkiem stało mnóstwo zwierząt. Owady. Ptaki. Całe mrowie. Mógłbym przysiąc, że wpatrywały się we mnie.- Na chwilę pochłonęło go wspomnienie. Przedziwny widok osadził go w miejscu. Na na granicy lasu w półokręgu stała dziwaczna armia składająca się ze zwierząt. Roślinożercy stali nieruchomo łapa w łapę z drapieżcami. Jelenie, żbiki, borsuki, wilki. W futrach roiło się od żuków, a całe powietrze wibrowało brzęczeniem skrzydeł rojów owadów latających. Drzewa uginały się od ciężaru kruków, wróbli, sikorek i innych ptaków. I wszystkie oczy, niezależnie od stopnia zaawansowania, śledziły młodego maga. -Cześć - Dźwięk na pewno nie był pochodzenia ludzkiego. Skrył się w jednoczesnym szumie skrzydeł, chrobocie chitynowych pancerzyków, skrzekach, warknięciach i szczeknięciach aparatów mowy nienawykłych do formowania wypowiedzi w despero. Był tak niesamowity, że Hes wiedział, że zapamięta go na zawsze. Zatrząsł się. Czy Anderson nie wspominał, że Jormungander może opętywać wszystko co żyje?!. - Ale nie to było najdziwniejsze. - podjął opowieść. - One się ze mną przywitały.
Dla Arcybiskupa jasnym było jak wielkim szokiem dla zealoty, który swoja magię wiązał z dźwiękami, było poznanie nowego brzmienia. Dlatego też nie zareagował. Dał młodzieńcowi czas i poczekał aż ten się odezwie pierwszy.
- Potem przeszły obok mnie kierując się do wioski. Czekałem na pomoc. Wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi. Całą wioska się zapadła. Próbowałem jeszcze wykryć głos Conana lub Andersona, ale nic nie mówili. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że agent jest cały. Modliłem się do Lumena o jego zdrowie. Szaman chyba nie dał rady - niech Pan przyjmie go do swojego królestwa. Następnie zabrała mnie karetka. Resztę już ekscelencja zna.
- Bardzo Ci dziękuje młodzieńcze. Wykonałeś kawał dobrej roboty. Osobiście dopilnuje byś został wynagrodzony. Powiedz czego chcesz?
- Tydzień urlopu i opłacony pobyt w Wilczej Paszczy - Hes spojrzał na swojego szefa - dla dwóch osób.
Arcybiskup tylko wybuchnął śmiechem.
Arkadia, Babilon, 15-04-1618
Hes opuścił wynajęte mieszkanie z torbą podróżną pełną letnich ubrań. Samolot miał za trzy godziny, a już następnego dnia miał się spotkać z Sandrą. Świat mimo niedawnych zdarzeń wydawał się takim pięknym miejscem.
Gdy tylko wyszedł z bloku, zaczepił go mężczyzna stojący pod klatką razem z dwójką dzieci.
- Przepraszam, czy mógłbym zająć panu chwilę? - zaczął niepewnie.
Hes tylko przeliczył w głowie czas jaki mu został i z uśmiechem kiwnął głową.
- Szukam mojej żony. Podobno był pan ostatnia osobą, którą ją widziała. Nazywam się Luigi Navarro. |
|
|
|
»mablung |
#47
|
Agent
Poziom: Keihai
Posty: 117 Wiek: 34 Dołączył: 05 Paź 2010 Skąd: Warszawa
|
Napisano 12-12-2018, 23:31
|
Cytuj
|
Mężczyzna wyszedł z pomieszczenia socjalnego gasząc za sobą światło. W ręku niósł litrowy kubek parującej kawy z obrazkiem pewnej dziewczyny, narysowanym w iście komiksowym stylu, ubranej w coś co zbroję przypominało chyba tylko z nazwy ( i przesadnie rozbudowanych naramienników). Odniesienia do męskich fantazji okresu dojrzewania nasuwało się samo. Mężczyzna ten, chociaż dawno już zostawił ten wiek za sobą, nie rezygnował łatwo z dawnych przyzwyczajeń. Jedynie zawartość kubka zmieniła się z chemicznej mieszanki energetyków na odrobinę dojrzalszy napar z ziaren kawowca. Przeszedł przez otwartą salę pełną zabudowanych kubików, zmierzając do jedynego w którym paliła się lampka. Było już późno, ale nawał pracy zatrzymał go po zmroku. Przynajmniej dobrze wynagrodzą mu to finansowo. Pod tym względem spółka "Ichibana" nigdy nie zawodziła. Rozsiadł się wygodniej w fotelu, wypił łyk pobudzającego napoju i założył okulary. Wychylony w bardzo nie ergonomicznej postawie wziął kilka kartek raportu. Dostarczono mu go dzisiaj rano, ale teczka była gruba i bogata w ciasno napisany tekst. Od razu zadzwonił do żony z informacją, że spóźni się na wspólną kolacje, a może i nawet śniadanie. Przebiegł wzrokiem kartkę do fragmentu na którym skończył. W swojej karierze czytał już wiele, ale to, przebiło wszystko.
- Obiekt obudził się w celi, schwytany i unieruchomiony... - przeczytał i przewrócił oczami. - ...gdzie doszło do kontaktu z członkiem poszukiwanej grupy. Obiektowi udało się zbiec przy pomocy Babilońskiego duchownego oraz kapitana Andersona, który również figurował na liście osób do odnalezienia.
Mężczyzna ponownie wypił łyk kawy. Czytał dalej cichym głosem, żeby przebić monotonnie wirującego wiatraka pod sufitem. Z każdym zdaniem miał wrażenie, że czytał powieść wojenną, a nie raport śledczy.
- (...) po zabiciu wrogiego snajpera, Obiekt udał się do kościoła wesprzeć Jesusa Abreu, babilońskiego maga, który został tam otoczony przez wrogich opętanych. Po przegrupowaniu obaj ukryli się w zakrystii kościoła, gdzie odnaleźli właz do tuneli ciągnących się pod miastem. Wspólnie doszli do wniosku, że muszą zmienić taktykę. Obiekt miał odciągnąć pościg i dalej próbować odnaleźć pacjenta Zero, a babilończyk miał się ukryć i wezwać wsparcie. W trakcie ucieczki tunelem, Obiekt natrafił na nową odnogę kończącą się wrotami. Po drugiej stronie czekała już w zasadzce grupa trzech opętanych. Nie posiadając wielu opcji, Obiekt przekroczył próg i, korzystając ze swoich zdolności, rozprawił się z przeciwnikami odnosząc minimalne obrażenia. Zablokowawszy drzwi oddzielił się też od pościgu (...)
***
Ból w barku był nieznośny, ale kula chyba nie uszkodziła mu kości. Złapał mocniej świece lewą dłonią. Nie musiał unosić jej wysoko. W drugiej trzymał przygotowany pistolet. Mężczyźni za drzwiami napierali i uderzali we wrota. Bezskutecznie. Skrzywiona rama blokowała je swoim nie naturalnym kształtem. Mógł nie niepokojony ruszyć przed siebie. Zapach ziół nasilał się. Czuł, że jest już blisko. Łomotanie do wrót za nim odbijało się echem pośród pustych ścian.
Na końcu korytarza czekały go kolejne drzwi. Tym razem nie wyczuwał żadnego poruszenia wewnątrz. Sala nie była bynajmniej pusta. Słyszał delikatny szum oraz miarowe pikanie jakiejś maszynerii. Powoli otworzył drzwi i wsunął się do środka, przyświecając sobie świecą trzymaną w przyciśniętej do ciała dłoni. Jego zmysły zarejestrowały coś. Jesus właśnie opuszczał kościół. Znajdował się dokładnie nad nim. Betonowe ściany, na które padał delikatny blask światła, pokryte były napisami oraz znakami w jakimś nieznanym mu dialekcie. Gdy skupił na nich wzrok miał wrażenie, że ożywały. Przesuwały się i rozmazywały, niczym miraże przedstawiające naturę.
" Źle ze mną - skwitował to, przecierając oczy przedramieniem. - to pewnie przez ubytek krwi".
Na środku sali coś się znajdowało. Skryte w półcieniu, poza zasięgiem światła. Stamtąd też dobiegały te dziwne mechaniczne dźwięki. Zrobił kolejny krok.
Nagle wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie. Poczuł szarpnięcie w barku, a kula ze świstem wydarła się z jego ciała w fontannie krwi i pomknęła w ciemność. Odruchowo przeturlał się w bok, przypadając na kolano i mierząc w stronę w którą poleciała kula. Światło w pomieszczeniu zapaliło się, oślepiając olbrzyma. Ten nawet nie drgnął. Poczekał tylko aż wzrok przyzwyczai się do jasności. Mężczyzna siedzący naprzeciwko niego nie wykonywał gwałtownych ruchów.
Miał wyraźnie sanbetańskie rysy. Mablung rozpoznał to momentalnie i to pomimo zaawansowanego wieku w jakim się znajdował. Podłączony był pod najnowszej generacji sprzęt medyczny do podtrzymywania życia. Rurka do koncentratora tlenu unosiła się równomiernie wraz z jego ciężkim, dyszącym oddechem. Zły i nienawistny wzrok spoczął na niespodziewanym gościu i dzierżonej przez niego broni. Na wyciągniętej dłoni leżał spłaszczony pocisk. Ciągle skąpany był w krwi. Agent powoli wstał, nie opuszczając pistoletu. Lewy bark szybko drętwiał. Rana mocno krwawiła. Dodając do tego rozwalony bok oraz wielogodzinne zmęczenie, nie wyglądało to najlepiej. Musiał to skończyć szybko.
- Jormungandr jeżeli się nie mylę?
Nie było odpowiedzi. Dookoła panowała cisza. Nawet walenie w drzwi na korytarzu ustało. Jedynie buczenie oraz pikanie maszyn podtrzymujących życie i świszczący oddech, powoli umierającego człowieka rezonował w pustej sali. Dlaczego duch zdecydował się pozostać w tak słabym ciele, skoro miał tyle innych dookoła? A może potrzebował go z innych względów? Mablung przyjrzał się lepiej pomieszczeniu. Zbudowane było na planie okręgu. Ściany dookoła zdobiły takie same wzory. Po drugiej stronie fotela znajdowało się drugie wyjście. Wzrok powoli mu się szklił. Nie miał wiele czasu. Sięgnął za bark, krzywiąc się niemiłosiernie, żeby ściągnąć z pleców karabin.
Kula świsnęła w powietrzu. Uchylił się w ostatniej chwili. Na szyi została jedynie krwawa smuga po rozcięciu. Nie była to prędkość wystrzelonego pocisku, ale wystarczająca by zrobić mu w głowie całkiem dużą dziurę. Kurz powoli opadał w miejscu gdzie pocisk przebił się przez beton. Mablung zareagował szybciej. Skoczył do przodu szybkim susem. Przeciwnik posługiwał się telekinezą. To mogło być powodem dziwnego „zasysania” które wyczuwał od momentu wejścia do sali. Z jakichś jednak względów nie cisnął nim o ścianę, tylko posłużył się kulą. Musiał więc mieć jakieś ograniczenia co do swoich możliwości. Mężczyzna otworzył szerzej oczy. Tlił się w nich jakiś żar zaciętości albo wściekłości. Ciągle rzęził niby stary astmatyk. To dawało agentowi szansę na zakończenie tego tu i teraz.
Mężczyzna poderwał się nadspodziewanie zwinnie i złapał za stojącą nieopodal aparaturę. Kilkukilogramowa masa metalu i elektroniki poleciała ciśnięta niczym szmaciana lalka. Uniknął maszyny, która z hukiem roztrzaskała się o posadzkę. Nie zdołał już jednak powtórzyć tej sztuki przy monitorze. Ten rozbił się na jego głowie. Olbrzym zaczynał mieć już serdecznie dość, tych cholernych khazarskich zabaw na tym cholernym khazarskim zadupiu. Zacisnął zęby i podniósł głowę. Kawałki szkła ciągle tkwiły w jego włosach. Usłyszał kolejny wizg. W ostatniej chwili odskoczył do tyłu. Metalowa taca pełna flakoników wbiła się pod jego stopami w podłogę. Szybkość oraz siła z jaką ciskał kolejnymi elementami nabierała na mocy. Rany piekły coraz bardziej.
„Albo teraz albo nigdy”
Wytężył całą wolę i rzucił się do szaleńczego ataku. Dzieliło ich ledwie parę metrów. Mężczyzna robił się zdesperowany. Ciskał już w niego wszystkim co było pod ręką, nawet stelażem podtrzymującym kroplówkę. Jego oddech zamienił się po chwili w krwawy kaszel. Z nozdrzy także spływała mu strużka krwi. Najwyraźniej również jemu niego choroba dawała się we znaki. Mablung unikał i parował uderzenia, prąc do przodu niczym lodołamacz. W ręku trzymał pistolet, ale nie mógł go użyć. Po pierwsze zapewne byłoby to bezcelowe, po drugie nie chciał zabijać żywiciela. Musiał go schwytać żywego. Był już krok od fotela. Wyrwał z rąk wózek, którym mężczyzna chciał go staranować i zamachnął się kolbą. W oczach chorego strach wstąpił na miejsce zaciekłości.
Pistolet uderzył jednak w blachę. Kolejną tackę, służąca tym razem jako tarczę. Po chwili była jednak bronią. Uderzenie metalu odrzuciło głowę olbrzyma do tyłu kilka kroków. Taca latała w powietrzu, niby cep w rękach przestraszonego rolnika. Agent uniknął drugiego ataku i powziął dramatyczną decyzję. Skierował lufę w podbrzusze mężczyzny. Po naciśnięciu spustu lufa eksplodowała, raniąc dłoń. Rozproszyło to jednak żywiciela. Taca nie nadążyła za nagłym przejściem na lewą stronę. Z wojskowym nożem w dłoni rzucił się do przodu, wbijając go w udo przeciwnika. Mężczyzna wrzasnął, spluwając krwią na koszulę i opadając na fotel. Taca upadła z brzękiem. Mablung wyprostował się i powoli uspokajał oddech.
- A więc tego nie możesz kontrolować – skwitował, patrząc na klingę wystającą z nogi. Mężczyzna spojrzał na niego spode łba, zaciskając zęby. W tym momencie coś z wbiło się w łydkę olbrzyma. Zachwiał się, ale zdołał chwycił żywiciela za twarz i z olbrzymią silą uderzyć potylicą o oparcie fotela. Przeciwnik sflaczał i stracił przytomność. Dopiero wtedy agent padł na ziemię. Spojrzał na wystający z nogi kawałek rozbitej maszyny do podtrzymywania życia.
- Kolejna do kolekcji - sapnął. Dał sobie chwilę dla zebrania oddechu. Jego przeciwnik nie zdradzał oznak rychłej pobudki.
W końcu jednak nie mógł leżeć tak w nieskończoność. Bark nie przestawał krwawić. Musiał go szybko opatrzyć. Poszperał wśród porozrzucanych rzeczy. Nie było tego dużo, ale udało mu się ustabilizować ranę. Wytrzyma do czasu aż się stąd wydostanie.
"O ile się stąd wydostanę" - poprawił się w myślach. Spojrzał na leżącego na fotelu mężczyznę. Udało mu się pochwycić Jormungandra. Powinni mu za to dać jakiś medal! Teraz stary Manitou nie będzie mógł się wyrwać i na nowo rozpocząć swojej krucjaty.
"Muszę go stąd zabrać. To miejsce jest dla niego niczym skład amunicji."
Mablung ruszył powoli. Ból z poszarpanej łydki ginął pośród pozostałych. Pochylił się by go podnieść. Dotknął dłoni, żeby sprawdzić czy nadal jest nieprzytomny. W ostatniej chwili zorientował się, że kreatura obserwuje go spod przymrużonych oczu. Było już jednak za późno. W momencie, gdy skóra zetknęła się ze skórą, stały się jednocześnie dwie rzeczy. Po całym ciele Shinichiego przeskoczyła elektryczna iskra, momentalnie go paraliżując, a w samą esencję jego jestestwa brutalnie wpakował się mackowaty kłąb obcej świadomości. Intruz nie czekał ani chwili, tylko z wielkim doświadczeniem zaczął mościć się w nowym nosicielu, starając się wypchnąć w niebyt dotychczasowego lokatora. Agent padł na ziemię jak rażony gromem.
***
Śmierć. Zniszczenie. Wojna. To była jego dziedzina. Jego życie. Mord. Krew. Po co z tym walczyć? Miał jeden cel i pragnął go spełnić. Był, jest i będzie. Był tu i tam. W przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Na wojnie w trakcie operacji Pustynia Rozpaczy, w Fojikawie potykając się z bandytami, na odległych rozległych polach Khazaru nim stał się Khazarem, pośród plemion.
Nie... to nie byłem ja...
Zanim Mablung pozbierał myśli, obca, mackowata jaźń zagnieździła się już głęboko w jego psyche i nie zamierzała odpuszczać.
Tak. Ty jesteś śmiercią. Zniszczeniem. Drapieżnikiem pociągającym za spust. Mordercą z palcami zaciskającymi się na klindze ostrza. Małym chłopcem...
NIE!
Widział to wyraźnie teraz. A może wtedy. Patrzył na trupy leżące w łóżku. Na trzymany w swojej za małej rączce pistolet wydłużony o tłumik. I wiedział co będzie dalej. Jednocześnie zaś przeczuwał i obawiał się tego. Bo mała istotka, którą był, przeszła do pokoju obok. Do przerażonej, zapłakanej dziewczynki przywiązanej na swoim łóżeczku, otulonej pluszowymi misiami. A w ręku trzymał nóż. Nie chciał na to patrzeć. Nie chciał znowu przeżywać. Ale widział i wiedział co zrobił Jormungandr. Czy Mablung? On. Ja. Czy była różnica? Czy kiedyś był Nie-Jomungandrem? A może Nie-Mablungiem. Istniał jednak. Widział. Wiedział. Pamiętał.
Widział krew tryskającą po ścianach.
Wiedział, że dziewczynka płakała. Była przestraszona i próbowała krzyczeć, pomimo zakneblowanych ust.
Pamiętał, że nie czuł smutku czy wściekłości. Tylko obowiązek i cel.
Teraz też go miał. Wreszcie. Bo był Nim. Znajdzie więcej ofiar. Celów. Wyzwań. Jak ta dziewczynka.
DOŚĆ!
Ciemna mackowata istota zatrzymała się nagle. Był zdziwiona. On był zdziwiony? Nie. Teraz to czuł wyraźnie. On był Mablungiem. Agentem. To było Jomungandrem. Manitou. Bytem nieokreślonym i abstrakcyjnym. A ta mackowata śluzowatość była jedynie wizualizacją. Stwór napotkał jakiś opór. Barierę, która uniemożliwiała mu dalsze zainfekowanie mężczyzny. To ją dziwiło i wprawiało we wściekłość. Mablung ledwo był w stanie utrzymać Byt i jednocześnie skupić myśli na "obrazach", których doświadczał. Musiał ułożyć to sobie w głowie. Próby opętania pierwszych ludzi. Brak koncepcji czasu. Wszystkie te wydarzenia, widoczne oczami milionów opętanych. Naraz. To był wręcz irytujące, jak tłum mówiący do Ciebie naraz jednym głosem domagający się wysłuchania. Ale powoli, obraz po obrazie, wyłaniał się z tego chaosu porządek. Manitou faktycznie było wiekowe. Można by wręcz powiedzieć, że przedwieczne. Istniało od czasu pierwszych ludów i było czymś w rodzaju bóstwa, w swoim przynajmniej mniemaniu. Bóstwa śmierci i zagłady. Nigdy nie kwestionowało swojego celu. Podążało za nim. Powoli wszystkie pytania dręczące Mablung od rozpoczęcia śledztwa znajdowały swoje odpowiedzi. Korzystał z ludzi niczym z niewolników. Tak też ich traktował. Jako służących, zabawę i zabezpieczenie? Bał się kogoś. Czegoś potężniejszego od niego samego. AKUMA. Istot starszych niż czas? Ale nie dlatego zabijał. Szukał wyzwania. Społeczne koncepcje nie istniały. Dziewczynka była tylko celem. Tak samo jak nieletni morderca. Niczym socjopata obserwował skutki wydarzeń, które zapoczątkował, ale ich nie rozumiał. Był przy tym sam. W wielu postaciach, wielu ciałach ale sam. W tym właśnie ciele. Nie do powstrzymania, nie do zniszczenia. Niczym uśpiony wirus, po opuszczeniu żywiciela poczeka po prostu na kolejnego opętanego. Kontrolował swoje kukiełki całkowicie. Mógł je zabić kiedy tego potrzebował, tak jak zrobił to teraz. Mablung "spojrzał" na ciemną maź skupioną teraz na przestrzeni nie większej niż garnek. Czuł wstręt. Wiedział co Jomungandr planował. Sala w której się znajdował działa jak skupiająca soczewka okultystyczna. Wzmacniała jego moc. Miała umożliwić opętanie mutantów, szamanów i magów. Tak jak tego biedaka. Biedaka o niewielkiej mocy. Postawiony pod ścianą próbował opętać mutanta. Z mizernym skutkiem.
Teraz, ledwie cień swojej dawnej potęgi, był ponownie na łasce agenta. Ten "uniósł" go do oczu i "powiedział"
- Wiesz czemu ci się nie udało? - "spytał" ale nie liczył na odpowiedź. - zadarłeś nie z tym kim trzeba. Obiecałem, że odpowiesz za to co zrobiłeś, a jestem bardzo upartą bestią.
Jomungandr wydał z siebie nieludzki "krzyk" gdy ostatnie fragmenty jego jaźni opuściły Mablunga.
-Shinichi! Shinichi wstawaj!
Głos powoli przebijał się przez hałas. Mablung poczuł jak ktoś się nad nim pochyla, a po chwili wisiał już w powietrzu.
- Musimy się wynosić!
Rozpoznał ten głos. To był Anderson. Tylko dlaczego tak się trząsł?
Dopiero po chwili doszło do niego, że to nie mężczyzna się kołysał tylko wszystko dookoła. Z sufitu sypał się piach. Niektóre z odnóg były już zablokowane. Chciał powiedzieć, żeby go zostawił i uciekał sam, ale nie miał na to sił. Więc po prostu zemdlał.
Obudził się na skraju lasu. Miasteczka już nie było. Podobnie jak Andersona. Agent pamiętał jak przez mgłę, że mężczyzna wracał po coś. Nie miał bladego pojęcia po co. W lesie powoli wzmagał się pożar. Wstał i jeszcze raz rzucił spojrzeniem na ruiny skrywające straszną tajemnicę.
"Oby tylko Jesus zdołał się wydostać..."
***
Mężczyzna odłożył okulary i przetarł oczy. Do połowy pełen kubek zimnej kawy już go nie interesował. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na stertę przeredagowanych papierów, po czym ponownie na swój notes z wielokrotnie powtarzającym się hasłem "konsultacje psychologiczne". Nie był w stanie uwierzyć we wszystko co autor w nim zawarł. Nie leżało to w jego kompetencjach. Tym zajmą się już ludzie nad nim. Niezależnie od wszystkiego Obiekt Conan przeszedł prawdziwe piekło. Informacje zawarte w tym raporcie nie mogą dostać się w niepowołane ręce. Chłopaki w Archiwum będą mieli sporo zabawy cenzorując całe strony. Teraz należało przesłać jego opinię dalej, według protokołów Nezumitori.
Komputer wydał z siebie przeraźliwie głośny o tej porze sygnał, że system operacyjny jest gotowy do pracy. Mężczyzna wstukał w czarny pulpit komendę szyfrującą i przystąpił do pisania.
Cytat: | Do: Angeli Nariki
Udw: Genbu Ookawa
Od: Oficer Prowadzący "kryptonim Ichibana"
Temat: Ocena obiektu Mablung - raport śledztwa Fojikawa #245Jomungandr |
|
Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią |
|
|
|
»Sorata |
#48
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 13-12-2018, 14:08
|
Cytuj
|
Głównodowodzący khazarskiego pionu Shinobi skończył właśnie czytać wstępny raport z katastrofy w Ecusniyo. Mimo to przerzucał nadal kartki i milczał wymownie. Wszystko się w nim gotowało. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
- Niewiele. Kiedy można spodziewać się konkretów? - Nie musiał dodawać, że uważa całą sprawę za kompletny blamaż wywiadu. Dało się to wyczuć w jego głosie.
Wezwany do odpowiedzi podwładny zerwał się z miejsca.
- Sekigun zabezpieczył strefę kordonem i zamknął drogi dojazdu. Po wstępnym kontakcie, do wyposażenia agentów rozdysponowano surowicę JK-5. Według wstępnej oceny, ryzyko epidemiologiczne wynosi siedem do dziesięciu procent. Rozpoczęliśmy kampanię informacyjną. Media przyjęły ją bez zauważalnych zastrzeżeń. Zdarzenie zostało zakwalifikowane jako druga fala katastrof ekologicznych. Czekamy na analizę zainteresowania prasy. Do piętnastej trafi w pańskie ręce.
Coyote westchnął ciężko i potarł zmęczone oczy. Dobrze wiedzieć, że przynajmniej protokoły awaryjne zostały bezproblemowo uruchomione. Od kilku lat sytuacja we wszystkich trzech pionach stopniowo się pogarszała, a większość nakładów w tym roku przeznaczyli na współpracę z Nagijczykami. Póki co, tylko cesarz korzystał na tej wymianie.
Ktoś zapukał, szarpnął za klamkę i wpadł do środka po zachowaniu minimalnego wymaganego etykietą odstępu.
- Komandorze Blackbone! Mamy kolejne informacje z Nubii.
- Melduj.
- Dotychczas odnaleziono fragmenty trzydziestusiedmiu niezidentyfikowanych ciał i cztery zidentyfikowane. Akcja trwa, ale natrafiliśmy na ślady jakiegoś eksperymentu okultystycznego. Proszę o autoryzację wysłania zespołu bocorów ze stolicy na miejsce zdarzenia.
- Udzielam. Tożsamość ofiar?
- Farangijski policjant, zaginiony w Sanbetsu nastolatek i dwóch zarejestrowanych mieszkańców - Kobieta recytowała z pamięci. – Wysłano śledczych, by zebrali dane o ofiarach. Poszukiwania trwają.
- Informuj mnie na bieżąco. Przyślij kogoś z kawą. Czarna. Bez cukru. Dziękuję. To wszystko - odwrócił się do poprzedniego rozmówcy. –A co z Muecą?
Dwa dni temu, na jego biurko trafiła kopia starego raportu kapitan policji o przestępczości zorganizowanej. Większość danych zgadzała się z kopiami w archiwach, ale wersja, którą dostał, była aktualizowana o ostatnie miesiące. Kapitan była, póki co, nieuchwytna. Szaman czuł nosem, że ten stan rzeczy utrzyma się, ale i tak zlecił jej odszukanie niewielkiemu zespołowi.
Ulotne skojarzenie przemknęło mu przez umysł. W jeszcze innym raporcie była mowa o współpracy Muecki z jakimś krawężnikiem z Farange.
- Biegnij za nią i zdobądź natychmiast dane tego zmarłego policjanta. Priorytet!
Adiutant nie czekał na koniec wypowiedzi, tylko od razu wypadł przez otwarte drzwi.
Aktualna punktacja:
Hes – 26 hms
Mablung – 25 hms
Gratuluję! Dotarliście do końca przygody bez większego szwanku i odkryliście prawdę o serii morderstw. Konkurencja detektywistyczna była całkiem emocjonująca. Ze zwycięzcą punktacji HMS skontaktuję się poprzez prywatne wiadomości. Mam nadzieję, że wszystko się podobało. Niemniej - komentarze i sugestie zawsze mile widziane
|
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|