4 odpowiedzi w tym temacie |
»Sorata |
#1
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 26-01-2018, 10:32 [Sorata] Neuroshima
|
Cytuj
|
Podrzucam kolejne opowiadanie w klimatach postapokaliptycznych, które napisało mi się mimochodem po przeczytaniu podręcznika do RPG „Neuroshima”. Świat to USA po ataku sztucznej inteligencji zwanej Molochem, która po rozpirzeniu większości kontynentu, rozgościła się wygodnie na północy. Zachecam do przeczytania, bo podręcznik czyta się, jak dobrą książkę fantastyczną.
Chciałem pobawić się z innym rodzajem moralności i spojrzeć na zniszczony świat z pozycji najemnika-gangera. Nie wiem, czy (albo na ile) jesteście zaznajomieni z tym systemem, ale mam nadzieje, że będzie się podobało.
I
Nikt w wielkim świecie nie liczył się z Ablem. Dlaczego miałby? Sam zainteresowany - spłukany, narąbany zabijaka, nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Siedział jeden Moloch wie gdzie, a jego zmroczony mocnym alkoholem umysł próbował przeanalizować sytuację.
Anal-izować – roześmiał się w duchu. – Poanalizowałbym co innego.
Jednak w prostym, kwadratowym baraku lokalnej knajpy próżno było szukać jakiejkolwiek przedstawicielki płci pięknej. Ot, stół, parę krzeseł, znudzony, niemal śpiący właściciel i czwórka zapalonych hazardzistów grających w lokalną odmianę pokera. Z części sypialnej oddzielonej niezbyt czystym parawanem dochodziło donośne chrapanie.
- Więcej! – wybełkotał, waląc słoikiem w blat. Barman zabrał brudne naczynie i bez ceregieli napełnił bezpośrednio w jednej z dwóch stalowych beczek stojących po jego lewej. Jedyny napitek w tym przybytku - zasobny w procenty bimber ziemniaczany był wykorzystywany głownie do dwóch rzeczy: zapominania i odrdzewiania. Jednak wbrew charakterystyce napoju i własnej woli, Abel zaczął sobie przypominać fakty poprzednich dni.
- Kurr.. – nie dokończył przekleństwa. Za ścianami baraku rozciągały się śmierdzące rozlewiska Missisippi – najgorszy pierdolnik na południu Stanów. Mieszkające tu wsioki pewnie nawet nie zauważyły ataku Wielkiego M z północy. Tylko w garnkach lądowały coraz większe stwory.
- Wstać o świcie, iść na polowanie, wygrzmocić córkę i położyć się spać. – wymamrotał. Kurr... – migoczące światło postawionej przed nim słabiutkiej świeczki wypalało mu powidoki w oczach. Najlepsza wskazówka, że jutrzejszy kac zmiecie go z nóg. To polowanie miało być jego przepustką do świetności. Gamble zgarnął już jednak inny szczęśliwiec. Abel i jemu podobni musieli zadowolić się jedyną darmową rzeczą podczas świętowania - chlaniem na umór. Nie żeby narzekał – alkohol wchodził gładko i pomagał w znieczulaniu. Kto by pomyślał, ze najmłodszy członek diaspory Amiszów wyląduje w takim charakterze podejmując się najemniczych fuch.
Zjebane biblijne imię nie wystarcza, żeby sprowadzić człowieka na dobrą drogę. Zachował je jednak, bo okazało się dla niego szczęśliwe. Jak mało kto, zobaczył jak bardzo nieskuteczny jest przestarzały sposób życia po apokalipsie. Odszedł, bo nawyki wspólnoty nie zdążyły jeszcze wyprać pragnienia zmiany z jego żył. A może uciekł, pozostawiając za sobą umierającą rodzinę i przyjaciół? Teraz ciężko było odróżnić prawdę od fikcji.
- Cholera, gdybym tylko nie rozwalił tej łodzi. I nie zamienił na nią samochodu. Mogłem w ogóle tu nie przyjeżdżać.
Usłyszał śmiech pokerzystów. Spojrzał na wykrzywione alkoholem gęby i ogarnęła go agresja. Durne pały. Grali jakby naprawdę ich to cieszyło. Z cholewy buta wyciągnął nóż-samoróbkę i zważył go w dłoni. Gdy urósł, a ciało pokryła mu siatka blizn, stał się najstraszliwszym skurwysynem w okolicach detroickiej fabryki General Motors – a raczej tego, co z niej zostało. Jego dwugodzinne starcie z Baryłą Chadem przeszło do legendy. Do teraz pamiętał dreszcz przyjemności, gdy nakarmił tego ćwoka cylindrem z jego własnego samochodu. Tutaj mógł tylko tęsknić za tym uczuciem. Był jednym z anonimowych najemniczych pysków, których w ostatnim miesiącu pełno było w tych okolicach. Cóż, najwyższy czas to zmienić, prawda?. Huknął słoikiem o blat i z całą siłą rzucił nożem w kierunku zwycięskiego gracza. Chybił haniebnie, a na domiar złego ten bydlak wygiął się jakimś nieprawdopodobnym ruchem i pewnie, jedną dłonią złapał koślawo lecący pocisk. Jakby nigdy nic podniósł go do oczu i podziwiał prymitywne, ale z wprawą wykonane ostrze. Miejscowi gracze rzucili kartami, wstali niepewnie od stolika, kolebiąc się mocno, pożegnali się z przysypiającym właścicielem i pomagając sobie wzajemnie, trafili zygzakiem do wyjścia.
- Oddaj fagasie. – Abel wstał od stołu i z każdym, coraz pewniejszym krokiem pokonał odległość do nieznajomego szulera. Tamten chyba go nie słyszał.
- Wnoszę, że ty też nie jesteś stąd? – Abe aż otwarł oczy ze zdumienia. Pomijając akcent zalatujący laprechaunem, facet był całkowicie trzeźwy. Jaki rodzaj człowieka odmawia, mając okazję do darmowego chlańska? Tamten, widząc reakcję, uśmiechnął się i podkręcił wąsa. – Następnej kolejki nie zaproponuję, bo chcę wyłuszczyć szybko i zrozumiale swój interes. Nadążasz?
Nadal patrząc wprost na Abla, ułożył talię rosnąco i schował do niewielkiego, metalowego pudełka.. Następnie ocenił swoją wygraną. W kupce drobnicy dało się dostrzec kilka akumulatorków AA, zegarki bez pasków i kilogram brązowego cukru w puszce po herbacie. Nonszalancko zgarnął wszystko do worka.
- James – przedstawił się. – Nie trzeba być trzeźwym, żeby dostrzec, że nie śmierdzisz gamblem. Kolesie, którzy śpią za parawanem mają w szopce obok motocykl z wózkiem. – Spojrzał na barmana, który chrapał na kontuarze. – To pewnie jedyna rzecz cokolwiek warta w tej dziurze. Sęk w tym, że zabrali wihajster, którym się ten złom odpala. Nadążasz?
Agresja jeszcze nie wyparowała całkiem z głowy Abla. Skwapliwie skinął głową na taką opcję skanalizowania frustracji.
- Tylko co potem? – zapytał, porwany trzeźwiejszą myślą.
- Zwijamy się razem z tego zadupia. Potem się zobaczy. – kusił dalej James. - Samemu jest wystarczająco trudno wyżyć.
Nawet pijany, Abel musiał przyznać mu rację. Sam zachodził w głowę, jak zniknąć z okolicy. Luźno planował kradzież bagiennego ślizgacza i zapasów jakiejś rodzinie w pobliżu, ale orientacja na tych moczarach tylko lokalsom wychodziła na dobre. Motocykl i towarzystwo wykluczały opcję pokonywania Stanów na piechotę i dzięki temu były bardzo atrakcyjną alternatywą.
Dwa stołki spadły jednocześnie na głowy śpiących. Trzasnęło drewno lub kości, a krótka szamotanina została uciszona kolejnymi ciosami.
- Kurw... J., to kobieta.. – Abel zbladł. Zazwyczaj nie prał bab. To była jedna z niewielu reguł, za którymi podążał.
- Teraz już nic nie poradzisz. – Śpiwory skutecznie zamaskowały płeć pary. James obszukał mężczyznę w poszukiwaniu startera motocykla. Znalazł go w towarzystwie skromnych gambli w torbie pod zakrwawioną głową mężczyzny. – Zgarniaj co trzeba i spadamy. - Żadne z nich nie miało broni. Dziwne.
Wyszli do części wspólnej, wymienili spojrzenia z przebudzonym właścicielem.
- Dobrej nocy, Panowie. – Lufa dubeltówki odpowiedziała im oksydowanym, stalowym spojrzeniem.
Wspominana noc była daleka od dobrej - było chłodno, a między drewnianymi budynkami snuły się pasma smrodliwej mgły. Zewsząd dochodził śliski, mlaszczący odgłos przemieszczających się ”pijawek”. Nakrapiane fioletem mięczaki nie miały wiele wspólnego z przodkami, od których pożyczyły nazwę. Na szczęście zagrożenie stanowiły jedynie dla śpiących, lub spragnionych kąpieli. Mnożyły się setkami, jakby mało było innych zagrożeń w okolicy. Motocykl faktycznie stał w szopie, nakryty brudną derką. Abel zaczął gramolić się na siodełko kierowcy, jednak James bezceremonialnie go odepchnął.
- Zgłupiałeś?! Jesteś tak naprany, że ledwo patrzysz. Ja prowadzę. – Wmontował starter na miejsce i odpalił pojazd. – Madame pozwoli. – wskazał dłonią kosz. Obrażony Abel zajął miejsce i przymknął oczy.
Leo zwany Bardem obudził się skołowany, z paskudnym bólem głowy. Ku jego zaskoczeniu, nie wynikał on z odwodnienia i alkoholu w żyłach, a z paskudnego rozcięcia na potylicy. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał z dnia poprzedniego, była sprośna taneczna przygrywka, którą urozmaicał ludziom czas na festynie.
- Kristal? – wychrypiał. Zastanawiał się, dlaczego ta durna baba go nie ostrzegła. Trzeba będzie się z nią rozstać, bo od kilku tygodni więcej z niej było kłopotów, niż pożytku. Zresztą teraz, gdy zużyli niemal wszystkie swoje fundusze na pogoń za tym jebanym krokomutkiem, nie mogli liczyć na wyrozumiałość miejscowych, tylko jak najszybciej musieli znaleźć kolejne zajęcie. Chwiejnie wstał i wytoczył się zza parawanu.
- Spokojnie przyjacielu. Nieźle was poharatali. – właściciel przybytku zwlókł się ze swojego bujaka. Uwadze Leo nie umknęła broń, którą tamten ściskał w sękatych rękach.
- Kto? – Nie zaskoczył go brak reakcji na akty agresji. Missisipi czy Chicago, w knajpach właściciele dbali tylko o własny dobytek.
- Ci dwaj, którzy rąbnęli wasz motor.
Poważnie?Można się było tego spodziewać, ale Leo i tak był wściekły. Poprosił gestem o klina i duszkiem opróżnił podstawiony słoik nie zważając na ogień płonący w gardle. Pomogło.
- Oddaj broń. – skupił wzrok. Nie wypuszczając dubeltówki, starzec podwinął rękaw i zanurzył rękę w beczce. Po krótkich poszukiwaniach złapał klucz i otwarł nim prymitywny schowek pod stopami. Na blacie wylądował skromny dobytek Leo i Kristal – Colt.635, Browning, harmoszka i trochę amunicji. Niewiele, ale musiało wystarczyć.
- Mogę jeszcze trochę bimbru? - Bard uprzejmością zagłuszył podejrzliwość starego. – I może jakieś zakrętki?
Schował słoiki wraz z zawartością do plecaka. Później zamierzał sklecić z nich proste koktajle mołotowa. Wiele by dał, żeby mieć teraz jakiekolwiek lepsze materiały wybuchowe, ale w tej sytuacji ciężko było narzekać. Dopiero teraz przypomniał sobie o towarzyszce. Zajrzał za zasłonę. Nie zmieniła pozycji. Chwycił ją pod pachy i wywlókł na słońce, żeby lepiej się przyjrzeć obrażeniom. Oparł ją o słup z szyldem pogryzmolonym ostrzeżeniami i szybko obejrzał, czy nie ukryła przed nim jakichś drobnych gambli. Zajęczała, gdy ją obszukiwał, a zlepione krwią rude włosy przykleiły się do opuchniętej twarzy, parodiując zarost. Prychnął ze złością. Zużyła się do reszty. Kopnął ją bez większej złości w nogę. W końcu to nie była jej wina. Jednego dnia stracił litr krwi, motocykl i dupę. Ktokolwiek za to odpowiada, na pewno zapłaci. Zalał ranę na głowie odrobiną alkoholu, podrzucił karabin na pasku i z zaciętą miną wszedł śladem bieżnika w szuwary. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
Ostatnio zmieniony przez Sorata 02-02-2018, 09:44, w całości zmieniany 4 razy |
|
|
|
^Tekkey |
#2
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 31-01-2018, 23:10
|
Cytuj
|
Szczerze mówiąc, zwątpiłem w ciebie, Sorato, po przeczytaniu tego tekstu. Jesteś pewien, że nie przekleiłeś tego z jakiegoś podręcznika? Nie? A tekst ten tak drastycznie (i przyjemnie!) się różni od twojej zwykłej narracji okołoFenrisowej. Mam to szczęście, że śledziłem na bieżąco pseudodziennik Stalkera, który prowadziłeś w innym temacie. Ta praca, choć utrzymana w podobnej konwencji, jest dla mnie nawet ciekawsza. Lubię AR, ale zwyczajnie łatwiej mi się wczuć w fabularyzowane przygody bohaterów. Wystawiam 10/10 i czekam na więcej.
Ps. Mocno trzymam kciuki za Abla. Pardon - Madame. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
»Sorata |
#3
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 31-01-2018, 23:28
|
Cytuj
|
Tekst powstał na podstawie przygód moich kumpli z sesji, którą prowadzę. Ale trafiłeś. Próbowałem naśladować sposób narracji z podręcznika. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
*Lorgan |
#4
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 31-01-2018, 23:52
|
Cytuj
|
Widać, że styl podręcznika mocno na ciebie zadziałał (to byłaby naprawdę świetna gra, gdyby nie skopane zasady walki wręcz). Super sprawa. Nie złapałeś może tak wielkiego luzu, jak Trzewiczek i Oracz, ale opisy zmierzały w dobrym kierunku. Żałuję tylko, że nie pokusiłeś się o więcej podłego i pragmatycznego humoru. Gracie dalej? Pytam głównie dlatego, że ciekawi mnie, czy przygody zapijaczonych mord z pustkowi mają jakąś kontynuację, czy to był raczej jednostrzał
Pozdr. |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
»Sorata |
#5
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 01-02-2018, 00:00
|
Cytuj
|
Gramy dalej.
Cytat: | Widać, że styl podręcznika mocno na ciebie zadziałał (to byłaby naprawdę świetna gra, gdyby nie skopane zasady walki wręcz. |
Mechanikę przebalansowaliśmy, żeby nam odpowiadała. Oryginalna zbyt trafnie wpasowuje się w określenie "clusterf**ck"
Cytat: | Żałuję tylko, że nie pokusiłeś się o więcej podłego i pragmatycznego humoru. |
Ciężko jest mi aż tak bardzo naciągać sesję, gdy pierwszymi recenzentami są gracze. I tak mocno popłynąłem z narracją, bo ich wypowiedzi niekoniecznie tak wyglądały. Postaram się naprawić to w drugim odcinku.
[ Dodano: 01-02-2018, 09:44 ]
Ciekawostka: Panowie przypadkiem spalili tą wioskę. Było to jednak tak groteskowe, że wolałem to zostawić na kupce nietrafionych pomysłów.
[ Dodano: 26-02-2018, 10:18 ]
II
Abel nie przeżywał najlepszego dnia swego życia. Z wytęsknieniem i trzęsącymi się rękami wyczekiwał płynnego zbawienia, które zagłuszyłoby szalejącego w nim kaca. James nie zamierzał się spieszyć. Wiedział, że na prom poczekają przynajmniej kilka godzin. Gdy w końcu doniósł Ablowi przegotowaną, schłodzoną wodę i rozcieńczone niedobre piwsko, za które dwukrotnie przepłacił u lokalnego pastucha, spokojnie usiadł i na sucho podsumowywał sytuację.
- James – bełkotał Abel - Jamie, przyjacielu. Masz może szluga?
James w pierwszej chwili nie zareagował. Nie zawsze nosił to samo imię, a obecne przybrał stosunkowo niedawno. Urodził się pod innym nazwiskiem, w innym zakątku planety. Zapytany o najwcześniejsze wspomnienie, na pewno wróciłby pamięcią do irlandzkiego pastora - moczymordy, w którego rodzinie miał nieszczęście się urodzić. Jak to zwykle w życiu bywa, ojciec chlał, łoił i spał, z przerwami na okazjonalne pierdolenie o zbawieniu. W tym kontekście, pijackie życzenia Abla nie stanowiły przyjemnego powrotu do przyszłości.
- Nie palę. – burknął. Trochę żałował podjętej wczoraj decyzji, ale wiedział, że jest słuszna. Nic dziwnego, że jako dzieciak wolał spędzać czas na ulicy. Wtedy życie było prostsze. Można było mieć w dupie trwający od lat wyścig zbrojeń, problemy trzeciego świata i miękkich rówieśników. Liczyły się możliwości. A że był nienormalny? Każdy by był, gdyby cięższy o pięćdziesiąt kilo facet regularnie go obijał. Zahartował się w opuszczonych po kryzysie ekonomicznym fabrykach, z grupą podobnych jemu ogołacając opuszczone hale. Wszystko zmieniło się, gdy trafił w ramy jednego z tych projektów humanitarnych, których było pełno przed samą apokalipsą. Od tego momentu zawsze był czysty i najedzony. Przynajmniej do czasu. Cholera, nawet załatwili mu spotkania z psychologiem i wsadzili w kochające objęcia zastępczej rodzinki w krainie snów. Tak właśnie prezentowała się Ameryka na krawędzi - jak marzenie. A Moloch okazał się jej koszmarem. Gdy opadły pyły zniszczenia, dzieciak znów był sam. Tym razem wrzucony w rzeczywistość, która dopiero się formowała. Skorzystał na tym pierwotnym resecie. Alternatywą była śmierć, a przecież nie żył jeszcze na tyle długo, żeby za nią tęsknić. Więc żył i z czasem okrzepł, chociaż przez pamięć o tym co było, nigdy nie wpasował się w postapokaliptyczny klimat. Zbyt mądry, żeby być gangerem i zbyt cyniczny, żeby widzieć światełko na końcu tunelu odbijał się od miasta do miasta, zawsze oscylując na granicy znajomej patologii, w środowisku knajpianego gwaru. Tego jednego Moloch nie umiałby zmienić - chlania. Bary przed i po, były dokładnie takie same. W porządku, może i było troszkę brutalniej. Częściej w ruch szedł nóż, może pistolet. Ważne, żeby zawsze być tą stroną, która stoi pod koniec, prawda?
Nieświadomie podkręcił wąsa. Dobrze, że zapomniał swojego prawdziwego imienia. James był mądry. Nie oceniał ludzi pochopnie. Czekał na okazje. Choćby śmierdziały wczorajszymi rzygowinami – spojrzał z niesmakiem na Abla. Sam nie był abstynentem. W takim świecie byłoby to głupotą. Ale jednocześnie, nigdy nie spruł się jak świnia. Prawdziwe prosiaki co chwilę się darły w koślawej klatce nieopodal. Durne zwierzaki. Pogrążony w rozmowie właściciel zabezpieczył je przed gadami, a te jeszcze śmią narzekać.
A więc James. Po prostu. Z nazwiskami było za dużo pierdolenia, a ostatecznie nigdy nie doszukał się niczyjego dowodu tożsamości we krwi na ostrzu noża. Już bardziej niż imię określały go zadbane wąsy, powycierana lecz wygodna skórzana kurtka, wojskowe buty i wysłużona, ale nadal funkcjonalna talia kart. Splunął soczyście. Kurwa, przydałaby się jakakolwiek szczoteczka do zębów. Może w mieście jakąś znajdzie. Co to za porypana nazwa. Winniechester. Zachciało się wsiokom radosnego słowotwórstwa. Ech. Był reliktem świata, do którego nigdy nawet w pełni nie należał. Ale kto chciałby zajmować się takimi filozoficznymi pierdołami? Znów spojrzał na Abla.
- Co mi się tak lampisz? Podobam ci się, czy co? - wściekły, ochrypły szept natychmiast wytrącił go ze wspomnień.
- Widzę, że już ci lepiej. Opłucz gębę i wstawaj Madame, bo faktycznie znajdziesz wielbiciela, chociaż innego rodzaju – wskazał niedbałym ruchem na niezatarty czteropalczasty trop. Pochodził prawdopodobnie z nocy, ale Abel nie musiał o tym wiedzieć. Zgodnie z przewidywaniami, zapomniał o sarkaniu i oblał twarz resztą wody. Gdy zza morza trzcin wyłonił się w końcu kanciasty kształt jednostki transportowej, zaczął nawet przypominać człowieka. Poza Jamesem , Ablem i ich motocyklem, prom był raczej pusty, jeśli nie liczyć niewielkiej sterówki i dwójki pasażerów przewożących świnie do skupu. Obity patchworkiem blach i desek pokład zmieściłby dużo więcej, ale przynajmniej było stabilnie. Aż dziwne, że do obsługi wymagał trzech osób. Podróż nie zapowiadała się na szybką, ale komfortową. Na przestrzeni półtorakilometrowego rozlewiska, prąd nie był szczególnie mocny, a prom zużywał bardzo niewiele paliwa spływając wraz z nim. W kontekście takiego braku napędu, niemal trzydzieści drobnych gambli za przeprawę zdawało się ceną z Orbitala. Tym bardziej, że lokalsowi nie kazali zapłacić nawet połowy tej ceny. James, splunął wściekle do wody. Trzeba czym prędzej wydostać się z tego grajdołu.
- Wytrzeźwiałeś? – Zwrócił się do siedzącego na motocyklu i wciąż naburmuszonego Abla. – Może teraz pogadamy, co dalej?
Leo obserwował złodziei oparty o barierkę, łypiąc złowrogo spod kaptura. W ogóle nie zwracali na niego uwagi, w przeciwieństwie do pastucha, który od czasu do czasu rzucał zaciekawione spojrzenia. Leo nie miał ochoty kontynuować krótkiej konwersacji z brzegu. Chłopak był młody i głupi, a większość rozmowy sprowadzał na tematy upraw i względnie spokojnego życia przy rzece. Leo przyłączył się do niego, by nie zwracać na siebie uwagi i słuchał tylko jednym uchem. Pomógł jeszcze załadować prosiaki na prom, ale potem zasymulował zasypianie, co nie do końca spodobało się pastuchowi. Nie można go było winić. Pierwszym, co można było o Leo powiedzieć był fakt, że jest nietypowy. Co prawda, nikt nie znał go na tyle długo, żeby powiedzieć, czy pierwsze było jego imię, czy przypadkowe (lub nie) podobieństwo do dawno zmarłego aktora, ale obie cechy, połączone z nietypową dla postapokaliptycznych rozbitków nonszalancją, sprawiały, że ludzie łatwo mu ufali. Nie zależało mu na tym, ale zdawał sobie sprawę z przydatności emocji. Sam nie wiedział co ma nie tak z głową, ale część mózgu, która odpowiada za emocje, była u niego bezsprzecznie uszkodzona. U wędrownego handlarza kupił kiedyś książkę, bo niby był w niej opis jego „choroby”. Była tak głupia, że następnego dnia spalił ją wraz ze zdziercą, który mu ją wepchnął. Zawsze miał słabość do płomieni i wybuchów.
Cierpliwie czekał, i zareagował dopiero, gdy miał pewność, że wypłynęli na głęboką wodę. Przygotowany koktajl mołotowa przełożył do szerokiego prawego rękawa, tak by łatwo spadł mu w dłoń. Zdecydował się na blef z powodu marnej ilości amunicji, którą dysponował. Słoik płonącego bimbru nie powinien spowodować zbyt wielkich szkód, a musiał dorwać się do skrytki w motocyklu.
Zerwał się na równe nogi i podpalił szmatę przewleczoną przez wieczko.
- Odsuń się od motocykla! Już! Bo wszystkich rozpierdolę! – rozpoczął pokaz aktorski. – Ani drgnij!
James zareagował instynktownie. Nim dotarł do niego sens ostatnich słów, już wyciągnął pistolet i nacisnął spust. Dzięki kartom miał niesamowity refleks. Huk strzału potoczył się po wodzie, a zaskoczony Abel rzucił się na pokład, obserwując niemo, jak prowizoryczna bombka szybuje powietrzem w ich kierunku. Unikając postrzału, Leo chybił i słoik pękł niemal dokładnie na silniku motocykla. Ogień rozlał się po pokładzie, a świnie zaczęły kwiczeć, przerażone bliskością płomieni. Trójka mężczyzn leżała przewrócona na pokładzie, każdy z bronią w ręku, bluzgając, grożąc sobie nawzajem i próbując odpełznąć od strefy wysokiej temperatury. Ze sterówki wyskoczył facet z dubeltówą i dołączył do chóru krzyków. Ogólnie zrobiło się zajebiście wesoło. Przynajmniej do momentu, gdy motocykl nie pierdyknął chmurą płomieni.
- O, kurwa. - Abel spojrzał na zatyczkę baku, którą do teraz ściskał w lewej dłoni i wymienił spojrzenia z Jamesem. – Chciałem sprawdzić, ile zosta…
[ Dodano: 03-12-2019, 13:33 ]
III
Jego wypowiedź utonęła w kanonadzie pocisków skitranych przez Leo w skrytce wózka. Zgodnie struchleli, chowając głowy w dłoniach. Gdy inferno rodem z dnia niepodległości ucichło, pierwszy zerwał się Abel. Jednym susem wskoczył na wciąż leżącego zamachowca i zapiął mu klamrę na krtani. Nie popuścił nawet, gdy sternik szturchnął go w głowę podwójną, śmierdzącą prochem lufą. Dopiero gdy upewnił się, że ścierwo zwiotczało, uniósł ręce w uniwersalnym geście poddania. Drugi z marynarzy celował z jakiegoś przedwojennego karabinka w ogłuszonego Jamesa, a trzeci z wiadrem na sznurku, próbował gasić rozprzestrzeniający się pożar.
- Słuchaj, to jakieś nieporozumienie. Tylko się broniliśmy – zaczął. Przewracanie się na kacu po całym pokładzie i smród płonącej benzyny zaowocowały wielką kulą żółci w gardle.
- Zachowaj bajki dla szeryfa. – Nie puszczając broni, mężczyzna wskazał kciukiem za sterburtę. Zbliżała się do nich niewielka łódź motorowa. Mają tu patrol wodny?! No, kto by pomyślał?
James odpełzł, chwycił zapasowe wiadro i zaczął pomagać w zagaszeniu pożaru. Zamulona woda z rzeki w połączeniu z kłębami dymu z płonącej benzyny i prochu nie dawała najlepszej mieszanki aromatycznej, ale czuł już w życiu gorsze smrody. Otwory w burtach ochoczo wchłaniały płonące płyny i zanim skończyli akcję gaśniczą, na pokładzie przybyły trzy osoby. Jedną z nich był bez wątpienia szeryf. Gładko ogolony czterdziestolatek miał bystre, złe spojrzenie człowieka, który zawsze spodziewa się awantury. Charakterystyczny kapelusz z niebieskimi pasami i nierówno wycięta z blachy samochodowej gwiazda, zamiast ośmieszać, zdawały się przydawać mu dodatkowego autorytetu.
- Rozbrójcie ich i pod burtę. – powiedział spokojnie, nie unosząc broni. Wymienił spojrzenie z każdym z zatrzymanych, jakby utwierdzając się w postanowieniu. James zrobił krok, ale podniesiona lufa natychmiast zatrzymała go w miejscu.
- Później pogadamy. – obszedł ich i zerknął na spalony motocykl i zrujnowany pokład. - Wypieprzcie mi to ustrojstwo, bo nadal dymi.
Nie pozostało nic innego jak wypełnić polecenie.
***
Areszt nie był wielkim budynkiem, ale za to pomysłowo skonstruowanym. Trzy klatki z grubych prętów były wspawane bezpośrednio w jego konstrukcję i wisiały dwa metry nad leniwie płynącymi wodami Missisipi. Leo został wrzucony do celi po prawej, Joseph po lewej. Wymieniali inwektywy nad głową siedzącego w celi pomiędzy Abla. On z kolei siedział na niewygodnych prętach, obejmując kolana rękami i nie spuszczając wzroku z szeryfa, który właśnie skończył odwieszać na kołek swoją broń podręczną. Pozostałych milicjantów natychmiast wywiało, jakby każdy doskonale wiedział, co pozostało do zrobienia. Nie żeby mężczyźnie brakowało moralnego wsparcia. Trzeba było przyznać, że roztaczał wokół siebie aurę kompetencji i siły. Klasnął w dłonie i wszyscy zamilkli. Tylko nad wodą niósł się gwar półtora tysięcznego miasta.
- Nazywam się Weston i mam zaszczyt być szeryfem tego zacnego miasta. Na pewno zastanawiacie się czemu tu tak pusto. Różnego rodzaju mętów nie brakuje, a ja – cóż, powiedzmy, że wolę rozwiązywać problemy na bieżąco. – Przysunął sobie oprawiony w krokodylą skórę notes i poślinił ołówek.. – Jestem pewien, że to jakieś nieporozumienie. Ty– nieomylnie wyłuskał Jamesa jako najbardziej rozmownego z grupy osadzonych. - Co się stało?
- Płynęliśmy sobie z kolegą na drugi brzeg, zaznać przyjemności Winniechester i rozejrzeć się za godnym zajęciem, gdy obecny tu rzezimieszek zaatakował.
- Chciałeś powiedzieć, po tym jak mnie okradliście?! - warknął Leo. – Panie władzo. To ja tu jestem poszkodowany.
Weston zapisywał sobie coś w kajecie, a Leo i James wymieniali coraz bardziej soczyste obelgi. Bardziej z przyzwyczajenia, niż potrzeby. Umilkli, gdy tylko Weston ponownie uniósł głowę.
- Wliczając paliwo, wychodzi po dwie stówy od łebka. – podsumował wyraźnie zadowolony. - Pasuje?
Spojrzeli na siebie oburzeni, ale nie mieli zbytniej pozycji do negocjacji.
- Musi – wykrztusił w końcu James. – Jest tylko jeden problem.
- Jaki? - spojrzał na nich z zainteresowaniem.
- Nie mamy tyle. Zaproponowałbym motocykl, ale niestety ostatnio spłonął.
- Nie handluj moim sprzętem, kanalio! - Leo natychmiast się uaktywnił, chociaż bez szczególnego entuzjazmu.
- Przecież mówię, że go nie mamy.
- Nie „my” nie mamy, tylko „ja” nie mam. I oczekuję od nich rekompensaty! – wykrzyknął na użytek stróża prawa.
W odpowiedzi ujrzał tylko kręcenie głową.
- Dogadajcie się i tyle. Mamy czas. Wracam za piętnaście. – rzucił przez ramię i bezczelnie wyszedł raźnym krokiem.
James spojrzał ponuro na współwięźniów. Na czole zapulsowała mu fioletowa żyłka.
- Fantastycznie rozegrane. Pop prostu poezja. – kopnął w kraty oddzielające cele.- Co cię pojebało, żeby atakować akurat na barce chromolony idioto?!
- Stul pysk złodzieju! Sam jesteś sobie winien! A teraz wisisz również mi – dokończył złowrogo. – Obaj wisicie.
- Mnie w to nie mieszaj - wymamrotał Abel. – To był jego pomysł.
Przez chwilę na każdej twarzy wymalowała się żądza mordu, ale z braku narzędzi, skończyło się na ostrych spojrzeniach.
Joseph opamiętał się pierwszy.
- Dobra. Nic nie osiągniemy, próbując zagryźć się na śmierć. Fakt – wisimy ci za dwukółkę. Ale może rozważysz przesunięcie spłaty, tak żeby nie musieć dzielić się z szeryfem. Nadążasz?
Leo spojrzał na niego spode łba i splunął do brudnej wody.
- Niech będzie – odezwał się dopiero, gdy zniknęły kręgi na powierzchni.
Wspólnie skupili się na oględzinach otoczenia. Joseph ze smutkiem pomyślał o zarekwirowanym ekwipunku. W kaburze miał wszyty zestaw wytrychów. Niestety w tych okolicznościach pozostawały poza jego zasięgiem.
- Masz. – Abel wsunął mu w rękę pasek. Spróbuj klamrą.
- Na bezrybiu… i tak dalej – ucieszył się Joseph. Sprawnie wymontował pręcik, z wrodzonym pedantyzmem oszlifował lekko końcówki klamry i zabrał się do roboty. Pozostała dwójka zamilkła, podziwiając fachowca w pracy. Tymczasem on wykorzystywał niesamowitą zręczność zawodowego szulera, by z wyczuciem grzebać w zamku. Przymknął oczy skupiając się na dotyku. Katastrofę wyczuł na ułamek sekundy nim nadeszła i niestety nie zdołał jej zapobiec. Cienki pasek metalu pękł i fragment został w mechanizmie.
- Porządna sprzączka, co? – zgrzytnął zębami.
- Martw się lepiej, czym ja teraz utrzymam portki – warknął w odpowiedzi Abel.
- Nie sądzicie, że mamy teraz poważniejsze problemy? – Niespodziewanie, to Leo rozładował sytuację.
Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, poruszyła się klamka drzwi wyjściowych i do aresztu wszedł szeryf.
- No i jak panowie? Wasze negocjacje słychać było nawet przez drzwi. Ustalimy jakieś rozwiązanie?
Nim zdążyli odpowiedzieć, rozległo się wycie starej, nakręcanej syreny alarmowej i poniosło się daleko po rzece. Weston od razu ruszył do drzwi. Nim chwycił klamkę otwarły się z trzaskiem i zderzył się z niewielkim chłopakiem przepasanym szarfą z dużym napisem KURIER w poprzek.
- Znowu atakują szefie! Tym razem więcej. Tropiciele zobaczyli ich kilometr od miasta. – wyspała podrostek.
Szeryf zaklął soczyście.
- Dziękuję. Biegnij, powiadom patrolówki.
- A rada?
- Singer już pewnie wie. Niech sam ich powiadomi.
Chłopak pognał, zamiatając rozczłapanymi tenisówkami. Weston rzucił jeszcze sfrustrowane spojrzenia na aresztantów, zgarnął broń z kołka i ruszył do zamkniętej stalowej szafy w rogu. Wydobył z niej karabin automatyczny w zaskakująco dobrym stanie i jak wicher wypadł z budynku, komunikując się szyfrem przez przypiętą do pasa krótkofalówkę.
- Co się dzieje?!
- Kto atakuje?!
- Wypuść mnie!
Wszyscy trzej wrzasnęli prawie jednocześnie ale zostali bezceremonialnie zignorowani.
- Pięknie, kurwa – stęknął Abel. – Akurat wytrzeźwiałem.
- Biedna małpka chce cukierka? – wkurzył się Joseph. - Może dla odmiany wymyślisz coś konstruktywnego?!
Abel spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy i zaczął powoli rozpinać koszulę.
- Co ty?... – Leo ucichł, gdy zobaczył kolekcję blizn. Obaj z Josephem zapobiegawczo się odsunęli. W tym fachu znajomości mogły okazać się bardzo krótkie. Ich towarzysz tymczasem zsunął spodnie i stanął wyzywająco wyprostowany i nagi, jak go bóg stworzył. Nadal bez słowa, zebrał swoje ubrania i związał w linę. Wpatrywali się w niego coraz bardziej zbaraniałym wzrokiem.
- Aresztowanie to jeszcze nie powód, by się wieszać. – Zaczął nieśmiało Leo. Symulowanie troski było dla niego bardzo trudne, ale Abel nagrodził go tylko zdegustowanym parsknięciem. Prymitywną linę zrzucił między prętami, najpierw jednym, potem drugim końcem, żeby równomiernie namoczyć cały materiał. Joseph zrozumiał dopiero, gdy Abel cały natarł się oleistą wodą i związał ubrania na dwóch prętach blisko narożnika klatki, tworząc z nich rodzaj śrubowo ściąganej obejmy.
- Pomóż. – odezwał się krótko, nadal lekko naburmuszony.
Przerwali na chwilę, gdy usłyszeli niosące się po wodzie odgłosy strzałów. Agresorzy wykonali pierwszy ruch.
Wspólnie skręcili ile mogli tak, żeby Abel mógł się przecisnąć między prętami. Kosztowało go to trochę wysiłku i zdartej skóry, ale ostatecznie zawisł nad spienionym, leniwym nurtem. Był najszczuplejszy z całej trójki i tylko on zmieściłby się w powstałe przejście.
- Czekaj! – W ostatniej chwili przed skokiem wstrzymał go Leo. Wskazał coś palcem. – Tak łatwo nie będzie.
Bezpośrednio pod klatkami więźniów zabłąkany promień światła ujawnił sterczące w nurcie zaostrzone pręty zbrojeniowe.
- Cwaniaki. – Tym razem splunął Joseph. Pomógł Ablowi wspiąć się wyżej, starannie odwracając wzrok, gdy ten zaparł się rękami i nogami o pręty na wysokości jego oczu.
- Już nie bądź taki wstydliwy. - Zarechotał Abel. – Mały i tak cię nie polubił.
Nim Joseph wymyślił jakąś replikę, nagi mężczyzna jednym potężnym susem wybił się w tył i z pluskiem zniknął w wodzie. Dopiero teraz Joseph pomyślał o krokodylach. Z zaskoczeniem odkrył, że brakowałoby mu narwanego bandolero. Nie wspomniawszy nawet, że w tej chwili Abel był ich jedyną nadzieją na wyjście z tej nory.
Chwilę potem z drugiej strony miasta również wybuchła strzelanina.
- Walą wielkim kalibrem! – Leo musiał wysilić się, żeby przekrzyczeć kanonadę. – Co tu się, kurwa wyrabia?!
Czekali w rosnącym napięciu. Odgłosy walki powoli cichły. Strzały stały się bardziej sporadyczne. Odgłosy kilku wybuchów przetoczyły się ulicami miasta. Zapadła niepewna cisza, a dzwonienie w uszach spowodowało, że trzaśnięcie drzwiami, choć zauważone, nie zabrzmiało zbyt spektakularnie. Nadal nagi, zakrwawiony Abel wkroczył do środka z szerokim uśmiechem. Na jego piersi widniały świeżo wycięte dwie szramy.
- Rany Chrustusa,.Nie uwierzycie co tu się odpierdala. – zagadał z nieukrywanym entuzjazmem. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
Ostatnio zmieniony przez Sorata 24-03-2020, 08:09, w całości zmieniany 4 razy |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,1 sekundy. Zapytań do SQL: 14
|