Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 12-02-2009, 17:40 Cemetery Man
|
Cytuj
|
Niniejszego posta piszę pozostając pod wpływem wielkiego szoku, w który popadłem kilkanaście minut temu, gdy zakończyłem oglądanie filmu... będącego przedmiotem tego tematu Skąd ten szok i dlaczego towarzyszy mu wylewność, której właśnie możecie uświadczyć, dowiedzieć się możecie jedynie kontynuując lekturę.... Smacznego
Cemetery Man jest dziełem reżysera nazwiskiem Michele Soavi. Popełnił on wcześniej i później, głównie jako asystent reżysera, kilka średnio znanych produkcji, jak np. Przygody Barona Munchausena, czy Bracia Grimm. Niby nie są to kasowe przeboje, lecz mi osobiście, bardzo przypadły do gustu.
Film przedstawia historię pewnego młodego grabarza imieniem Francesco Dellamorte. Opiekuje się on położonym w nieznanej części Włoch cmentarzem Buffalora, Jego pomocnikiem jest ograniczony umysłowo i bardzo otyły Gnaghi (mający w zwyczaju wymiotować na kobiety, które mu się spodobają). Poza nim, główny bohater utrzymuje kontakt z jedną tylko osobą - pracującym w ratuszu miejskim Franco. Dość nudna sceneria, musicie przyznać... a w zasadzie musielibyście, gdyby na tym był koniec. Pikanterii dodaje jednak fakt, iż niektóre z pochowanych na cmentarzu ciał, powracają do życia (a w zasadzie "nie-życia") po siedmiu dniach.
Od razu małe sprostowanie: Cemetery Man nie jest pozbawionym fabuły filmem gore, w którym główną rolę odgrywają bezmózgie zombie. Trupki mają dość małą partię, stanowiącą raczej tło przeżyć i przemyśleń Francesco. Te z kolei są dość... można by rzec, głębokie w swej płytkości. Wyrażają potrzeby prostego człowieka (nasz bohater nie jest zbyt wykształcony), które tak na prawdę są potrzebami znakomitej większości ludzi. "Chcę kochać i być kochanym", brzmi bardzo tandetnie, jednak mało jest osób potrafiących zignorować to pragnienie. Cemetery Man wydobywa z niego wszystko, co najwartościowsze i okrasza czymś przypominającym czarną komedię, w której moment mający przywołać na usta uśmiech, zastąpiony zostaje manifestacją wszechobecnej beznadziei otaczającej bohaterów rzeczywistości. Słowem, jeden, wielki egzystencjalizm.
Poza bardzo głębokim przesłaniem, film oferuje widzom znacznie więcej atrakcji. Gra aktorów (głównie Ruperta Everetta, który wcielił się w postać Francesco) jest wręcz fenomenalna. Podejrzewam jednak, że nie było to ich "winą", a reżysera, który doskonale dopasował ich do ról. Mamy więc Françoisa Hadji-Lazaro odgrywającego Gnaghiego (szczerze wątpię, żeby miał coś do zaoferowania poza bardzo ujmującą mimiką), Annę Falchi jako... kilka postaci (pani Ania jest bardzo ładną kobietą... wręcz śliczną... dostała więc bardzo dużo scen erotycznych i praktycznie zero dialogów - mistrzostwo świata ) i kilka innych osób wyeksploatowanych w podobny sposób. Ogólnie rzecz biorąc, aktorów w filmie jest mało, co tworzy dość klaustrofobiczny nastrój, spotęgowany jeszcze w ostatnich minutach.
Nastrój... poza wspomnianym wyżej zabiegiem składa się na niego otoczenie. Wszystkie lokacje są dopieszczone niczym w Braciach Grimm. Wszędzie żywe kolory, przykuwające uwagę kształty, rekwizyty... Jedynym minusem jest średniawa charakteryzacja zombie. Doskonale rozumiem, że ważne martwiaki nie powinny być z pewnych względów szpecone, jednak cała reszta mogła być odrobinę straszniejsza. Nie rozumiem też, dlaczego twórcom ubzdurało się, że po siedmiu dniach od pochówku ciało może być obrośnięte jakimiś korzeniami. Jeszcze inną sprawą było pochowanie pewnego gościa wraz z motorem - to jednak znakomicie oddało unikalność świata, który zamieszkiwali bohaterowie (podobnie zresztą jak zachowanie stróża prawa i ludzi w szpitalu).
Na deser została muzyka. Pojawia się ona z rzadka, w dodatku w bardzo delikatnym wydaniu. Podczas oglądania często miałem wrażenie, że w ogóle jej nie ma. Z początku uznawałem to za minus, jednak po kilkunastu minutach zrozumiałem, że silnie wiąże się z klimatem, przez co pozostaje niezauważalna. Podobnie jak w przypadku aktorów, reżyser zastosował tutaj arcyciekawy zabieg. Mając do dyspozycji dość średnie utwory, ściszył je i umieścił jedynie w takich momentach, w których żadna powolna, prosta muzyka nie mogła wypaść słabo.
Moje zdanie o Cemetery Man jest bardzo dobre. Jest to jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) film, jaki kiedykolwiek w życiu miałem przyjemność oglądać. W poważaniu mam jakieś zaginione autostrady, blade runnery, czy inne "kultowe" pozycje. Nie one, a właśnie CM dał mi to, czego potrzebowałem od kina.
Delikatny mindfuck bazujący na nieznanych do końca realiach i historia nie tyle o miłości, co o potrzebie miłości, akceptacji... Czy coś takiego autentycznie może wciągnąć? Nie pozostaje nic, jak tylko sięgnąć po film i się przekonać.
Pozdrawiam. |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|