6 odpowiedzi w tym temacie |
^Pit |
#1
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 18-07-2013, 16:50 [Nimmu|Świat] Tablica zleceń - Kazuya Ishiro
|
|
Fojikawa, Sanbetsu
4 Lipca 1613 Roku, Godzina 5:15
Drzwi wagonu metra otworzyły się natychmiast, ukazując mi pustą stację. Spora część lamp była jeszcze wygaszona co potęgowało nieprzyjemne wrażenie bycia obserwowanym z ciemności. Kasy były zamknięte, gdyż normalnie dzień zaczynał się dla nich za dwa kwadranse. Dopiero gdy wkroczyłem głębiej, zauważyłem samotnego, przysypiającego na ławeczce kloszarda. Takiemu to jednak dobrze, pomyślałem. Wskakując na co drugi schodek wkroczyłem do głównej części stacji z dwoma kioskami i szerokim korytarzem. Moje kroki odbijały się w nim głośnym echem. Po chwili byłem już w części wychodzącej na parking. Na zewnątrz było już jasno. Powietrze wciąż pachniało deszczem, ale już dało się wyczuć oznaki nadchodzącego upalnego dnia. Kiedy zaczynałem przejażdżkę dwie godziny wcześniej Fojikawa jawiła się znacznie bardziej ponuro. Minąłem przystanek busów wycieczkowych (mnogość mostów czy same Byakuny przyciągają w okresie wakacyjnym masę turystów), zmierzając żwawo w stronę jednej z zabytkowych wież. Moim celem była mała kamieniczka tuż obok. Wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy i upewniłem się na mapie, że idę w dobrą stronę. Kiedy już myślałem, że dotarłem na miejsce, musiałem jeszcze wejść przez przejście w bramie.
- Dzień dobry. - wybełkotał opierający się o ścianę, palący papierosa człowiek w dżinsach i czarnym swetrze. Omiótł mnie wzrokiem. Jego uwagę przykuła mała, czarna teczka, którą trzymałem w prawej ręce. - Ma pan tu jakąś sprawę?
- Powiedziano mi, że znajdę tu biuro Matrix Corporation - odparłem.
Strażnik wypuścił dym z ust i pokiwał znacząco głową.
- Proszę na prawo - pokazał mi dłonią drogę do wejścia.
***
Kazuya Ishiro był ekscentrykiem i ponad wszystko uwielbiał zysk. Lubił to podkreślać na wszystkie sposoby, także poprzez wybieranie niezwykłych miejsc na spotkania. Poprzednim razem - pół roku wcześniej - była to kajuta jego statku. Tym razem "kontakt" nastąpił wewnątrz ekskluzywnego klubu. O wpół do szóstej rano nie było tu nikogo, poza może pojedynczymi osobnikami z obsługi. Usiadłem przy jednym ze stolików zdumiony faktem, że po chwili pojawiła się przy nim kelnerka.
- Życzy pan sobie czegoś?
- E... kawy? - wypaliłem głupio i szybko dograłem szczegóły zamówienia. Kobieta szybko znikła na zapleczu, a ja jeszcze przez kilka dłuższych chwil głowiłem się, czemu zwykłej wymianie materiałów musi towarzyszyć taka otoczka. Mało tego, przyszło mi czekać dobre dziesięć minut (w międzyczasie zdążyłem otrzymać napój), nim ktokolwiek pojawił się w klubie. I, ku mojemu rozgoryczeniu, nie był to Kazuya Ishiro. Zamiast niego do mojego stolika przysiadł się jakiś wysoki facet w okularkach i garniturze.
- Niestety, pana Ishiro zatrzymały ważne sprawy, toteż ja będę pańskim pośrednikiem - rozpoczął bezbarwnym, urzędniczym tonem. Do tego ten dobór słów. "Toteż", rodzaj gryzipiórka, przyszło mi na myśl.
- Trzy miesiące żmudnych poszukiwań, a kiedy przychodzi co do czego, to szef nie ma czasu?
- Sprawy się po prostu pokomplikowały. - Gryzipiórek mówił tonem tak spokojnym, jakby to była oczywista oczywistość. - W międzyczasie pan Ishiro otrzymał znacznie bardziej interesującą propozycję, co nie znaczy, że nie otrzyma pan wynagrodzenia.
Westchnąłem głęboko, sięgając po walizkę w której skrywany do tej pory był artefakt. Oczom pośrednika ukazał się, emanujący zielonkawym blaskiem, kryształ.
- Konkiryt - zdumiał się mężczyzna w okularach. Po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy zagościła jakaś emocja. - Pierwiastek piękny i jednocześnie użyteczny. Jego właściwości magazynowania energii są niedoścignione.
- To właśnie Konkiryt. Teraz poproszę o moją połowę.- Sięgnąłem po kubek parującej kawy. Upiłem łyk i szybko odstawiłem. Miałem nadzieję, że człowiek w garniturze nie zauważył mojej nerwowości.
- Taak, pańska połowa... - mój rozmówca dosłownie utonął w blasku atomowego artefaktu. Stojący za nim adiutant położył na stolę inną aktówkę, nieco mniejszą, ale o porównywalnej wartości. Uchyliłem jej wieko, a zaraz potem całkowicie, odsłaniając pieczołowicie spięty plik dokumentów.
- Informacje, o które pan prosił. Pod spodem znajduje się także odliczona suma.
Skinąłem głową. Wymiana wydawała się dobiec końca i to bez żadnych problemów. Szybko przejrzałem aktówkę, pełną informacji o handlarzach bronią i narkotykami. Wszystkie mniej lub bardziej dotyczyły tematu "Mindjack Pilla", który swego czasu narobił sporego zamieszania w Sanbetsu. Zastanawiało mnie tylko, skąd taka dokładność? Ishiro lubił węszyć tu i tam, miał swoje oczy wszędzie, ale takich informacji nie posiadała nawet Smocza Gwardia.
- Cóż, wygląda na to, że nasze spotkanie dobiegło końca. - Mężczyzna w okularach klasnął w ręce, zacierając je. - Dziękujemy ślicznie i mamy nadzieję, że dopadniecie z Hornwelem tego Izumę.
- Tak, ja też mam taką nadzieję. - Spakowałem plik do środka płaszcza i dodałem szybko. - Zwłaszcza, że nic wam o nim nie wspominałem, ani tym bardziej Kazuyi Ishiro.
Pośrednik zastygł z półotwartymi ustami, goryl za jego plecami wzdrygnął się. Obaj bardzo szybko jednak otrząsnęli się po zaskoczeniu.
- Cóż... pewne informacje po prostu przedostają się do naszych informatorów. Takie rzeczy mogą wyjść nawet w kawiarni...
- Zwłaszcza w takiej, gdzie do napoju podaje się truciznę? - skwitowałem, trzymając rękę pod płaszczem. W tym momencie na moją komórkę przyszła wiadomość - jedno słowo: "padnij". Chwile później przez drzwi wleciały dwa granaty dymne. Widoczność momentalnie spadła. Mężczyzna w garniaku chwycił kryształ, zsuwając się pod stół. Jego ochroniarz był w połowie wyciągania pistoletu z kabury. Nie zdążył. Pstryknąłem palcami, wystrzeliwując świetlistą wiązkę elektrycznej energii, która przeleciała przez cały stół, unieszkodliwiając oponenta. Gdy ten problem został rozwiązany, pojawił się kolejny. Wszyscy ludzie z obsługi nagle wyciągnęli ukrywaną pod ladą broń i wycelowali ją we mnie. Już mieli pociągać za spust, ale ja byłem szybszy.
Posłuchaj starego Rogera, Kaeru. - W głowie błysnęło mi pewne spotkanie sprzed trzech miesięcy. - Skoro już umiesz wyciągać broń, szybciej niż inni, przyszedł czas na wpojenie ci podstawowych ruchów pewnego tańca...tak, wiem, że nie znosisz tańczyć. Tylko, że to nie będzie walczyk, czy foxtrot. To będzie coś zupełnie innego...
Smoczy taniec. Dziesięć wyćwiczonych pozycji, kontrolujących ciężar ciała. Specyficzne układy stóp i dłoni, które traktuje się niczym skrzydła mitycznej kreatury. No i rewolwery, które traktuje się, jak paszczę, wypluwającą ogień. Perfekcyjna zasłona, grad pocisków spopielający wszystko i wszystkich na swej drodze. Nawet ruchomy cel nie jest problemem. Tak przynajmniej twierdził stary Roger, pewien traper, spędzający swoje dnie na Pustyni Rozpaczy. W skórzanej, zakurzonej kurtce i pod gęstwiną siwawych włosów nikt nie byłby w stanie go rozpoznać, jako byłego taktyka Sanbetsu. Wraz z końcem wojny zakończyła się też jego misja. Założył rodzinę, a podstawy wpoił swemu synowi. Gdy ten dołączył do wywiadu państwowego, przyjmując pseudonim "Kimaijime", Roger był gotowy przekazać mu wiedzę na temat strzeleckiego stylu walki. Nie zdążył.
- Byłeś mu przyjacielem Kaeru, tak bliskim jak jego brat. Dla mnie jesteś jak syn, którego nie miałem. Dlatego wybrałem ciebie na kandydata...
Podładowane energią kule rewolwerów trafiły bez pudła załatwiając strzelby trzech osób, zaś dwóm kolejnym zapewniły częściową niepełnosprawność rąk. W klubie zrobiło się nieprzyjemnie cicho, gdzieś tam, pod ladą, ktoś jęknął z bólu. Ja tymczasem skierowałem swoje kroki w stronę pośrednika, przyciskającego do piersi kryształ. Próbował wyjść po cichu, korzystając z zamieszania. Już był przy wyjściu, kiedy silne kopnięcie w twarz pozbawiło go równowagi, a zaraz potem także przytomności. Sprawczynią była pewna kobieta, ukrywająca swoją twarz pod maską.
- Nie ma czasu, zaraz tu zwali połowa organizacji, nie mówiąc już o policji!
Było w tym sporo racji. Chwyciłem aktówkę, zabrałem kryształ i czym prędzej zniknąłem z miejsca zdarzenia.
***
Piętnaście minut później
Bezpieczny poczułem się dopiero przecznicę dalej, w wąskiej uliczce, z dala od wzroku wszędobylskich strażników, najemników mafijnych i przywódców gangów. Paradoksalnie, była ze mną osoba, która zaliczała się przynajmniej do jednej z tych grup.
- Tutaj nie przyjdzie im nas szukać. - skwitowała krótko dziewczyna, zdejmując maskę. W jej owalnych oczach zobaczyłem autentyczną troskę. To było niepodobne do Mii Shirabaty, kobiety-ninja. - Ale ty powinieneś się stąd jak najszybciej ulotnić. Zwłaszcza, że trzymasz w dłoni coś, za co mogła bym cię zabić.
- Co, kryształ, czy aktówka?
- I jedno i drugie. Jesteś głupcem, Kaeru! Powinieneś wiedzieć, że chodzenie z atomowym artefaktem pośród handlarzy bronią i gangerów to jak wystawianie się na ostrzał z tabliczką "tu jestem, zastrzelcie mnie".
- Zorientowałem się w momencie, w którym podali mi zatrutą kawę. W takim razie skoro to nie byli ludzie Ishiro...to czyi? I gdzie jest Kazuya?
- Prawdopodobnie wciąż w Dolinie Wiśni w jednej ze swoich willi... albo na lotnisku w Ishimie.
Przeklinałem swoją głupotę. Poproszenie otwarcie Ishiro o informacje na temat handlarzy, którzy szybko zeszli na złą drogę było pierwszym błędem. Kazuya twierdził, że nie będzie miał przez to kłopotów. Wiedział, jak odegnać od siebie niebezpieczeństwo. W przeciwieństwie do mnie.
- A ci w klubie? "Matrix Corporation"?
- To moi dawni sojusznicy. Skorumpowani, pragnący potężnej siły militarnej, zrzeszający wyrzutków państwa, posiadających jakiekolwiek użyteczne im talenty.
Wtedy mnie olśniło. Zacisnąłem rękę na aktówce, wpijając wzrok w zniszczony chodnik. Oczami wyobraźni byłem gdzie indziej: parę lat wcześniej na pewnej platformie wiertniczej.
-A więc Czerwony Front naprawdę się odrodził - rzuciłem, przypominając sobie niedawną rozmowę z Rikuto, komisarzem stacjonującego w Omoi Munashi oddziału Smoczej Gwardii.
- Dokładnie. Raz już ich załatwiłeś. - Tu zrobiła przerwę, jakby i ona żyła ponownie wspomnieniami. Wtedy próbowała mnie zabić. Sporo czasu minęło od tamtych wydarzeń, a ja wciąż nie byłem w stanie jasno powiedzieć, po której była stronie. - Tym razem są znacznie lepiej przygotowani. Te dane które otrzymałeś... one mogą, ale nie muszą być prawdziwe.
- Ale skąd by wiedzieli...
- Jesteś obserwowany! - rzuciła poważnym tonem i szybko dodała. - Jak my wszyscy. Możesz tego nie wiedzieć, ale system niszczeje od środka. Ci, którzy to dostrzegą zdolni są do wszystkiego, nawet do zmiany frontu.
Przypomniałem sobie wplątanego w sam środek zawieruchy Izumę.
- Dlaczego mi to mówisz? O co w tym wszystkim chodzi?
- O to, że nie wolno ci ufać nikomu. Ani dowództwu, ani znajomym. - Spojrzała mi głęboko w oczy i dodała przyciszonym głosem. - Nikomu.
- W takim razie tobie też nie mogę ufać. - Ręka automatycznie powędrowała w stronę kabury. Zauważyła ten ruch i cofnęła się o krok, rozpinając włosy.
- Masz informacje jakie chciałeś - Wpiła we mnie wzrok. W tym momencie powietrze w uliczce jakby zgęstniało. - Ja zadowolę się artefaktem. Daj mi go - dodała spokojnym, niemalże melodyjnie przyjemnym tonem.
- Prozę bardzo - powiedziałem, jak w transie, podając jej konkiryt. Wyciągnęła po niego dłoń, uśmiechając się zalotnie. Właśnie przechytrzyła durnego agenta, nie robiąc praktycznie nic. W ostatniej chwili jednak cofnąłem rękę, drugą sięgając po pistolet.
- Ale...
- Nie tym razem, Mia - uśmiechnąłem się szczerze. Nad naszymi głowami coś huknęło, jakby nadchodziła burza. Shirabata wytężała wzrok i chyba zdołała dostrzec nieregularny kształt zamaskowanego odrzutowca. Schowałem rewolwer, chwyciłem aktówkę i wystrzeliłem kotwiczkę z karwasza.
- Nie pozwolę ci uciec! - Ninja dobyła katany na jej plecach, lecz ja już byłem w powietrzu.
- Nie męcz się, dostarczę panu Ishiro jego artefakt osobiście!
Byłem już na skrzydle, kiedy dwa shurikeny musnęły mnie o milimetry. Wskoczyłem do kokpitu, patrząc w dół. Wojowniczka tylko z początku wyglądała na wściekłą. Teraz jakby się uśmiechała. Nim wyznaczyłem kurs na Dolinę Wiśni, dałbym głowę, że usłyszałem jej głos: Bądź ostrożny, Araraikou...
***
Kilka godzin później, Ishima, RG-78
Kyoko Imai siedziała przy komputerze, pisząc przydługi raport. Ataki Yami ponownie się nasiliły. Tu zabójstwo, tam porwanie, a sprawcy dalej na wolności. Miała ochotę rzucić to wszystko w diabły. Wszyscy dookoła zdawali się być nieporadni, jak dzieci błądzące we mgle. Przetarła spocone czoło, spoglądając na zegarek, wskazujący wpół do trzeciej. Wypadało by się położyć spać, myślała. Zrobiła ostatnie poprawki, kiedy to na jej pocztę przyszedł kolejny mail. Biła się z myślami czy przejrzeć go teraz, czy poczekać z tym do rana. Ciekawość wygrała. To, co zobaczyła w treści na dobre pozbawiło jej chęci pójścia spać.
- Kaeru, jak mogłeś... |
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 15-05-2015, 23:46, w całości zmieniany 4 razy |
|
|
|
»Sorata |
#2
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 17-10-2013, 19:30 [Nimmu|Świat] Tablica Zleceń - Kazuya Ishiro
|
|
Zapomniał już, jak to jest nieprzerwanie spać przez dziesięć godzin. Słodkie ukojenie we własnej, rzadko używanej i pachnącej pościeli. Po obowiązkowej wizycie na Rahaście, gdzie zrosło się przekłute udo, udało mu się złapać kilka dodatkowych dni wolnego. Przeciągnął się z zadowoleniem. Jak co dzień, zaraz po wstaniu z łóżka rozpoczął poranną rutynę, składającą się z zestawu pompek, podciągnięć w rożnych pozycjach i walki z cieniem. W ostatnim punkcie, zawsze przywoływał w pamięci najpotężniejszego zapamiętanego przeciwnika. Dopiero od niedawna w to miejsce wskoczył Garvin - straszliwy nieśmiertelny wilkołak z Nag, wzbogacony o kilka starannie dopasowanych fragmentów Nagi'ego Shiryu. Pot spływał po całym ciele człowieka, ale ten mimo to nie zmniejszał tempa. Perfekcjonizm wpaja się szamanom od samego początku. Każdy, poczynając od kadeta po najbardziej doświadczonych weteranów doskonale wie, ile może kosztować chwilowe nawet wahanie w starciu z modyfikowanym genetycznie zabójcą. Dlatego też naukę tysiąca ukąszeń Fenris oszczędzał na rzadkie chwile prawdziwego spokoju. Od lat każdy jego "normalny" poranek wyglądał tak samo. Absolutnie nigdy nie pozwalał by ćwiczone ruchy wypływały na powierzchnię przy realnych starciach. Jeszcze tego brakowało, żeby przy wszystkich umiejętnościach, zgubiło go zaufanie do własnego niedouczonego stylu walki. Trochę pomagał fakt, że oryginalny styl Fenrisa był głęboko zakorzenioną, instynktowną reakcją na zagrożenie. Stary trener jeszcze z czasów gimnazjum często przyrównywał go do dzikiego zwierzęcia, które walczy o życie. I mimo, że dorosły teraz szaman, po tak długim czasie powoli zbliżał się do punktu gdy opanuje nadare i zdawał sobie sprawę, że jego ciało podświadomie i tak wykorzystuje część wyuczonych pozycji, nadal z żelazną samokontrolą ograniczał świadome użycie Ikusen Panchi Isshiki. W końcu ciężko dysząc, zamknął ostatnią z form bojowych i rozciągnął przyjemnie obolałe mięśnie.
- Jesteś coraz lepszy - na mocy zawartej dawno temu umowy, manitou zostawiał mu trochę prywatności podczas ćwiczeń. Jego ostatnia ingerencja doprowadziła do zniszczenia niemal całego starego mieszkania Fenrisa. Opowieści o nieodgadnionym amoku zwierząt w niepozornej kamienicy pewnie jeszcze długo będą krążyły wśród mieszkańców Atahualpy.
- Dzięki - pochwały Towarzysza były tak rzadkie, że można było je zbierać jak klejnoty i nadal być biednym, więc zaskoczony Sorata nie bardzo wiedział co ma powiedzieć. Uratował go dźwięk komórki z pomieszczenia obok. Dzwoniła kapitan Mueca z tenryjskiej komendy.
- Witam. Zdrowie dopisuje, mam nadzieję – jak zwykle zaczęła oficjalnie.
- Dziękuję, już jest lepiej – ugryzł się w język powstrzymując kąśliwą ripostę – nie chcę być nieuprzejmy, ale czemu zawdzięczam Pani telefon?
Zaśmiała się krótko.
- Prosto do sedna. Akurat tego mi potrzeba. Odrobiny porządku w tym chaosie – powiedziała ciszej, jakby do siebie – Hmm, czy możemy się spotkać na kawie za jakiś czas?
- Jestem w Koudarze, więc o ile Pani nie przenieśli, dotarcie do Tenri nie będzie łatwe. Jutro o 18?
- Chyba jesteśmy umówieni – prawie dało się wyczuć jej zadowolenie.
Ha! Tyle z odpoczynku. Szaman zawsze zastanawiał się jakie to uczucie, dowodzić większa grupą ludzi. Czy zawsze tak beztrosko odciąga się ich od spraw osobistych? Niby nie chciało mu się jechać, ale Mueca kiedyś przymknęła oko na delikatny wybryk Fenrisa, jeszcze z początków jego kariery.
- Ciesz się, że nie szarpnęła cię teraz za tamtą przysługę
- Taa. Bo uwolnić się od zobowiązania przecież jest niełatwo, prawda? – mimo marudzenia, Fenris był nawet kontent. I tak zamierzał pojechać do Nayati zaraz po rehabilitacji, nim dowództwo skieruje go znów za granice kraju. Wygląda na to, że po prostu zaskoczy ją kilka dni wcześniej.
***
Spodziewał się, że zaprosi go do kawiarni i czuł się trochę skrępowany siedząc na wygodnej kanapie w jej niewielkim (ale przytulnym) mieszkaniu. Tylko grube zamki na drzwiach i kilka poukrywanych broni świadczyło o tym, że mieszka tu policjantka. Resztę przyozdobiła ręka kobiety gustującej w prostych przyjemnościach. Fenris przyłapał się też na zastanawianiu się, czy pani kapitan też pozakładała w oknach pancerne szyby. Sama Mueca z rozbawieniem obserwowała jak strzela na boki oczami. Chrząknęła delikatnie zwracając jego uwagę.
- Znasz go może? – popchnęła po stoliku zdjęcie przedstawiające wyszczerzonego hipisa z twarzą na wpół ukrytą za dredami, wyrywając Soratę z detektywistycznych dociekań.
- Co to za jeden? Terrorysta?
- Wręcz przeciwnie. Jeden z Twoich – kapitan wyglądała na rozbawioną – chcę żebyś go trochę otrzaskał z Waszym systemem działania. Jest zbyt ekscentryczny – położyła spory nacisk na to słowo – by grać w grupie ale to się chyba u was chwali, prawda? – przymknęła komicznie oko.
- Hmm. Jasne. Nie ma sprawy - zgodził się po chwili wahania. Prośba była nietypowa. Mało który jizamurai otrzymywał własnego protegowanego. Inpu wyjątkowo dbało o hierarchię. Ale kapitan Mueca była cennym sojusznikiem, więc postanowił przymknąć oko na drobne naruszenie regulaminu. Tym bardziej, że nadzór nad nowym był naprawdę mało drastyczną drogą na zwrócenie przysługi pani kapitan.
***
Niewielki hotel w centrum Tenri najlepsze czasy miał już za sobą. Drzwi skrzypiały, a tapety poobłaziły od papierosowego dymu. Za salę bankietową robiła tutaj niewielka klitka, w której jakimś cudem udało się upchnąć trzy stoliki i może połowę standardowego kontuaru. Jedynym gościem był facet ze zdjęcia. I chyba rozpoznał wchodzącego Fenrisa bo zamglone lekko źrenice zogniskowały na nim mętny wzrok Świecący od zębów uśmiech hipisa od samego poczatku podziałał szamanowi na nerwy.
- Aloha staruszku! Blancika?
- O szlag – Fenris niemal się zadławił zaskoczeniem. To będzie czysta rzeź. Staruszku?! Nie jestem przecież starszy od ciebie.
Ledwo się obrócił by zamówić kawę, a facet zdążył stracić zainteresowanie i w najlepsze skręcał jakieś zielsko w pozostałości nie do końca czystej serwetki.
- Daruj sobie – wysyczał Sorata przysiadając się – wywal to świństwo. Jesteś na służbie, idioto.
- Wyluzuj chłopie – uśmiechnął się nonszalancko – co to za życie bez odrobiny słodkiego dymku? Hę? – zaciągnął się nie wiadomo kiedy zapalonym skrętem.
Fenrisowi chciało się wyć. Dzień zapowiadał się rutynowo, a tutaj taki aparat. Mueca pewnie płacze ze śmiechu. Heh. Sklepać go nie miał jak – nie uśmiechała mu się komisja. No nic. Szkolenie czas zacząć. Błyskawicznym ruchem wyrwał jointa dziwakowi. Mężczyzna uniósł jeszcze rękę do ust i z niejakim zdziwieniem zarejestrował absolutny brak źródła przyjemności. Sorata zamierzał jeszcze strzelić go otwartą dłonią w pysk ale powstrzymał go brzęczyk telefonu. No tak – przyda się trochę ochłonąć.
- Dobree - usłyszał jeszcze za plecami.
- Słodkie duchy, to będzie straszne – westchnął i spojrzał na wyświetlacz - Numer nieznany? No to ci niespodzianka.
Jakaś jego część zapragnęła nagle, żeby nieznany rozmówca okazał się Muecą, z chichotem przepraszającą go za niewybredny żart. Jednak prawie natychmiast za nadzieją podążyła logika, gasząc ją, nim ta zdążyła się rozbuchać.
- Słucham
- Mówi Kazuya Ishiro – no pięknie. Ktoś wspominał coś o strachu? – otrułem Cię…
- Kiedy? - wymamrotał, jednocześnie próbując cofnąć się myślami do każdego posiłku jaki spożywał przez ostatnie kilka dni. Pal licho posiłek – wystarczył dowolny kontakt na ulicy.
- Czy to ważne? – głos Ishiro ociekał jadem – nie przerywaj mi, bo pominę fragment o antidotum. Ośmieszyłeś mnie, wtargnąłeś do mojego domu, a na dodatek nasłałeś na mnie bardzo niebezpiecznego człowieka – chwila, czy on mówi o Valero?
- Dam ci jednak szansę na udowodnienie swojej lojalności. Trucizna zacznie działać za mniej więcej 70 godzin. Rozpoznasz objaw, wierz mi. Do tego czasu masz zabić najlepszego goryla emira. Zrozumiano? – nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
Sorata ocenił stan swojego ciała. Nie czuł się źle. Wręcz przeciwnie. Podczas treningu poznał też działanie większości znanych trucizn. Co prawda było to już kilka lat temu, ale cały czas był zainteresowany tematem i w tej chwili nie potrafił skojarzyć żadnych toksycznych związków, które nie dawałyby chociaż lekkich objawów od samego startu. A może to rwanie w mięśniach dziś rano…? Nie, to głupie. Może blefował? Sanbetański biznesmen grał w kompletnie innej lidze. Planując lipcową akcję, Fenris chciał go zaciekawić i ostrzec. Niestety nie docenił zaciekłości Ishiro. Zadzieranie z nim zdecydowanie podchodziło pod definicję „igrania z ogniem”. Chociaż, po krótkim namyśle, bardziej pasowałoby „ujeżdżanie bomby atomowej”. Szaman zazdrościł mu tego zimnego profesjonalizmu – mimo, że podtrzymał ich umowę handlową, potrafił zemścić się za drobne upokorzenie w niewspółmierny sposób.
- Trzeba przyznać, że nie wszystko przewidziałem – wymamrotał, nagle bledszy o kilka odcieni - Sku.rwiel...
- Hę? – nie zrozumiał upalony Corsent .
- Nieważne – Fenris dopił kawę kilkoma szybkimi łykami, nie zważając na to, że napój poparzył mu przełyk – miło było ale dokończymy innym razem. Do usłyszenia. – posłał zaskoczonemu rozmówcy nieszczery uśmiech i zniknął za drzwiami nim ten zdążył zareagować.
***
Po trzech godzinach i kilku rozmowach telefonicznych, walka z Łowcą Dusz została ustawiona. Przyspieszenie terminu zaowocowało odjęciem połowy potencjalnej wygranej, ale teraz była to tylko jeszcze jedna z wielu błahostek. Fenris westchnął ciężko i zapadł się w fotel. Po zniszczeniu Lemereo, poczuł się lżejszy. Rzadko miał przeczucie, że rzeczy idą ku lepszemu i nauczył się doceniać techwile. Teraz, dobre samopoczucie było tylko wspomnieniem. Wracając do hotelu, znalazł przynajmniej cztery nietypowe objawy, ale każdy mógł mieć co najmniej dwie różne przyczyny. Nadmierne myślenie o śmierci nie pomaga rozsądkowi. Niby w tym zawodzie obcowanie z kostuchą to nic dziwnego, ale umrzeć walcząc to jedna sprawa, a czekanie, aż tajemnicza toksyna zacznie działać – całkiem inna. Pozostało oddać krew do analizy w laboratorium, ale nie liczył na tak szybkie załatwienie sprawy. Sanbetańska historia trucicieli była niedościgniona na całym świecie. Ubierał już kurtkę, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
- Tak – rzucił niepewnie.
- Fenris Nightthorn? – skąd ja znam ten głos? - Maian Velero, Emir Pustyni Rozpaczy
O Kur.wa!
***
Sorata truchlał ze strachu gdy śniadoskóry mężczyzna spacerował niespiesznie po niewielkim pokoiku.
- Wiesz, kiedy się zjawiłeś wtedy, na tamie, myślałem że jesteś moim wybawieniem - zaczął spokojnie Valero – potem oczywiście zostałeś sprawdzony jako potencjalny współpracownik. Nieźle się maskujesz, muszę Ci to przyznać. Ale i tak doszliśmy do faktu, że pracujesz dla jakiegoś sanbetańskiego prywaciarza. I teraz clou programu – wizytuję sobie Tenri i nagle odbieram telefon, a Reżyser informuje mnie, że chcesz walczyć z moim osobistym ochroniarzem w Koloseum. Taki przypadek…
- Wytłumaczę…
Emir spojrzał na niego z politowaniem.
- Chyba nie myślałeś, że to przejdzie niezauważenie - Pewnie znów miał rację, ale szaman zaprzągł już umysł do prób rozplątania szybko pogarszającej się sytuacji. Valero zmienił ton - Czyżbym Cię nudził? - w jego głosie zaiskrzył gniew człowieka przyzwyczajonego do posłuchu.
- Proszę wybaczyć – wymamrotał Fenris i spojrzał prosto w szczere, orzechowe oczy. Nie miał teraz czasu na pogawędki z politykami. Nawet tak wysoko postawionymi jak Valero. Czas opracować nowe rozwiązanie.
- A planowałeś co dokładnie? – pytanie zawisło w powietrzu - Zresztą to nieważne – powiedział trochę do siebie - Wiedz, że cię obserwuję. Na razie chroni cię Inpu, ale ta sytuacja może się szybko zmienić. Dobrze by było, żebyś o tym pamiętał.
Podkreśliwszy różnicę poziomów, emir ruszył ku drzwiom.
- A tak… Byłbym zapomniał - rzucił odwracając się nagle - Twoja walka z Dregnorem. Przegraj ją - uśmiechnął się i skinął głową na pożegnanie.
Wyszedł spokojnym krokiem, zostawiając skostniałego z nagłego stresu Fenrisa .
- Skąd on… Może wie o Ishiro i truciźnie? Naprawia ego? - wypowiedzenie pytań na głos ani trochę nie przybliżyło go do odpowiedzi. Pojawiła się za to kolejna zagadka - co wybrać mając do wyboru śmierć od trucizny albo śmierć na zlecenie urażonego emira?
- Cukierki - zarechotał Wilk, a ręka wpatrzonego w ścianę szamana mimowolnie zanurzyła się w miseczce ze słodkościami. Przynajmniej zostało mu jeszcze trochę czasu by uraczyć się drobnymi przyjemnościami. Obracając językiem kolejne słodycze, do późnej godziny obmyślał możliwe rozwiązania. Szkoda, że każde kończyło się bardziej niż prawdopodobnym zgonem.
- Uroki życia - westchnął szaman dopuszczając rosnące zmęczenie do głosu. Oparł ciężką głowę na miękkim oparciu i prawie natychmiast osunął się w sen.
CDN |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
RESET2_Coltis |
#3
|
Poziom: Ikkitousen
Posty: 91 Dołączył: 08 Lis 2015
|
Napisano 16-10-2014, 21:53
|
|
Kazuya Ishiro po raz kolejny miał przed sobą dwójkę ludzi, z którymi współpraca wyszła mu na dobre. Lubił kontynuować podobne znajomości, tak długo jak dawały wymierne korzyści. Poprawił sygnet ze sporym szafirem na serdecznym palcu, pasujący do jego garnituru w granatowe paski i spojrzał znad okularów, przyglądając się rozmówcom. Obok nienagannie ubranego, młodego Babilończyka o długich włosach siedziała dziewczyna w dresowej bluzie i krótkich, obcisłych spodenkach. Przywodziły na myśl szkolny strój na zajęcia wychowania fizycznego.
- Ciekawa z was para – odezwał się Ishiro. - Do tego użyteczna. Przejdźmy więc do interesów. Miałem nadzieję, że Kouji Powers pomoże mi w tym przedsięwzięciu, lecz nie zgodził się.
- Ojciec odmówił? - zdziwiła się nastolatka marszcząc czoło.
- Zdaje się, że w imię dawnej przyjaźni – wyjaśnił biznesmen i podał Lolicie zdjęcie. - Ten oto człowiek okazał się być jego znajomym sprzed lat. Lojalność każe mu się trzymać z daleka. Zaproponował jednak panią, panno Powers.
- Aniki!
- Znasz go? To rodzina? - wtrącił się milczący do tej pory Atsushi, przyglądając się fotografii krótko ostrzyżonego Sanbety o wąskich, przymkniętych oczach.
- Starszy kolega z dzieciństwa. Można powiedzieć, że mamy ze sobą na pieńku – ze skrzywioną miną odparła Stingbee.
- Taaaaak?
Coltisowi nie udało się ukryć złośliwego uśmieszku, mimowolnie wypływającego na twarz. Poczuł jak trampek dziewczyny trafia z premedytacją na jego wypastowany biały pantofel.
- Hej!
- Ekhm – odchrząknął Ishiro, wyraźnie poirytowany swobodnym zachowaniem pary. - Waszym zadaniem jest wykurzyć tą bandę z terenu, na którym zamierzam postawić fabrykę. Splunęli na moje pieniądze, bo im tam dobrze, ale mi się nie odmawia. Z wiadomych względów nie mogę użyć swoich ludzi. Jesteście z zewnątrz, z tego co widzę wiecie trochę na temat tamtego środowiska, więc idealnie się składa. A teraz wybaczcie, mam kolejne spotkanie za pięć minut.
Biznesmen skinął na ochronę, by odprowadziła rozmówców do wyjścia.
***
- Kouji, zdaje się, że masz mi coś do powiedzenia – surowym tonem przemówiła Lolita. Na ekranie laptopa widać było faceta koło czterdziestki z rozczochraną czupryną ciemnych włosów i dobrze zarysowaną kwadratową szczęką, ubranego w zielony dres z białymi paskami na rękawach. Miał głupawą, zmieszaną minę.
- No wiesz, Powers, nie mogę mu tak zrobić wjazdu na chatę. Są zasady. Ty to co innego. Powiesz, że się stęskniłaś, a przy okazji pieniądze nie śmierdzą. Jakoś się wyłgasz.
- I co, pewnie jeszcze chcesz połowę dla siebie, za podrzucenie fuchy?
W tonie dziewczyny było słychać nutkę irytacji. Jej ojciec musiał to wyczuć.
- Nie no... bierz wszystko dla siebie. Pozdrów drania ode mnie, jak go spotkasz, ok? No to pa, Powers. Do usłyszenia! Hehe!
Rozłączył się szybko. Stingbee westchnęła i opadła na oparcie fotela. Blight akurat robił sobie kanapkę z szynką, w kuchni. Stamtąd też dał się słyszeć jego zaintrygowany głos.
- Mówisz do ojca po imieniu, a on do ciebie po nazwisku?
- Jak słychać.
- Dlaczego?
- Nie wiem, pewnie nie pamięta jak się nazywam. "Tatą" jakoś szczególnie też nigdy nie był.
- Ale to od niego masz tego Vaughna, do którego tak ci się oczy świecą, nie?
Lolita stanęła w drzwiach i rzuciła w Blighta ciężką poduchą zabraną z kanapy, akurat w momencie, gdy lał keczup na mięso. Oberwał dość mocno. Spojrzał w dół, by ocenić straty. Do śladów podeszwy na białych lakierkach dołączyły czerwone pomidorowe smugi. Atsushi wydał z siebie zrezygnowane jęknięcie.
- Nie mazgaj się, zaraz wyjeżdżamy. Trzeba trochę nastraszyć tą jego yakuzę – zakomenderowała z wyraźnym zadowoleniem dziewczyna.
***
Problem polegał na tym, że sanbecki kompleks drewnianych domków skrywał w swoich trzewiach coś więcej, niż tylko tradycyjne dojo i herbaciarnię. Za wysoką palisadą, pod spadzistymi zakrzywionymi daszkami, mieszkali członkowie yakuzy z prawdziwego zdarzenia – rośli, wysportowani mężczyźni z zamiłowaniem do ostrej katany, twardej gazrurki, tatuaży i sake. Przewodził im Aniki, dawny wychowanek Koujiego Powersa. Sprytny młodzieniaszek ustawił się w rajskim zakątku, przejął biznes wkradając się w łaski poprzedniego bossa miejscowej mafii, a następnie po cichu go usuwając. Nic dziwnego, że Ishiro usłyszał od gospodarza stanowcze "nie", gdy przyszło do negocjacji. Obiecywał sporo, lecz jeszcze więcej dało się ugrać rozciągając protektorat na sąsiednią okolicę. Dobra yakuza powinna być surowym pasterzem swoich podopiecznych, co oznaczało okazjonalne haracze i wymuszenia, ale poza tym gwarantowało bezpieczeństwo, jakiego nie zapewniłaby nawet lokalna policja. Przestępcy wiedli tu dostatnie życie. Przede wszystkim – to był ich dom. Wiekowe dojo chyliło się nad pięknym tradycyjnym ogrodem ze stawami, a wkoło wszystko otoczone było drewnianymi tarasami i pomieszczeniami mieszkalnymi.
- Duch? - zapytała ze zdziwieniem Lolita. - I to jest ten twój plan?
Blight pokiwał na nią palcem.
- O ile pamiętam, to "Operacja Dżuma" wyszła świetnie. Może poza jednym pacjentem, który sam pchał się na oddział intensywnej terapii. Dostał ode mnie coś na ból głowy – zażartował.
- Straciliśmy wtedy tego Ernesto* – zasępiła się dziewczyna. Chyba wciąż miała wyrzuty sumienia. Gdyby tylko pociągnęła spust ułamek sekundy wcześniej...
- Podasz mi tą chustkę?
Atsuchi wskazał trójkątny kawałek materiału ze sznurkami po obu stronach. Potrzebował go, by skompletować swój strój. Założył właśnie coś, co przypominało odzienie sanbeckich kapłanów – biały kaftan i granatową hakamę, a teraz dołożył do tego opaskę, którą zwykle wiąże się na głowach zmarłych.
- I jak?
- Pfff... W życiu się nie nabiorą. Są mięśniakami, ale nie idiotami. Przynajmniej nie tak bardzo.
***
Zarośnięty facet z czerwoną gębą i pokaźnymi bokobrodami biegł ile sił w nogach, wyprzedzając właśnie swojego kolegę w kimonie z jednym rękawem założonym, a drugim zwieszonym luźno. Niedoszły samuraj ściskał kurczowo bokkena i również pruł przed siebie.
- Nie chcę umierać! Aniki, ratuj! - wrzeszczeli na całe gardło. W mroku nocy jakaś nieczysta siła ścigała członków yakuzy. Byli przerażeni. Coś zza grobu powstało, by ich nękać. Światło księżyca padało na trupio bladą twarz, oklejoną mokrymi, czarnymi jak dno studni włosami. Mężczyźni z wieloma sytuacjami mieli do czynienia, ale nigdy z czymś tak nienaturalnym jak chodzący nieboszczyk.
- Opuśćcie to miejsce – snuł monotonnym głosem Atsushi. Tylko pełen aktorski profesjonalizm powstrzymywał go od śmiechu i przyspieszenia kroku. - Biada wam! Kalacie to święte miejsce! Wynoście się natychmiast!
Ponad dwudziestu bandziorów zebrało się na placu koło małej fontanny. Trzymali w rękach to, co udało im się akurat chwycić. Oprócz katan można było znaleźć miotły i grabie, a także przetykacz do sedesu – wszystko dla paru dodatkowych centymetrów zasięgu. Odważniejszy delikwent z blizną przez pół twarzy zamachnął się szczotką toaletową i ochlapał Blighta krzycząc "P-precz!". Zealota mógł mieć jedynie nadzieję, że narzędzie było niedawno wymieniane. Widząc odruchowy grymas na twarzy zagrożenia mafiozi zaczęli się coraz bardziej ośmielać. W ruch poszły niewyprzone gęby, a ostre narzędzia złowrogo tańczyły nad głowami grupki. Atsushi widział tylko jedno wyjście.
- Sinner's Command: Hands of Guilty – wypowiedział pod nosem. Piękny ogród już od kilkunastu sekund niszczał, a w powietrzu unosiła się woń rozkładu. Stara wiśnia, od wieków pilnująca dojo, zaczęła próchnieć i gubić poczerniałe liście. Blight wyrzucił przed siebie dłoń i zacisnął pięść. Bandyci odruchowo cofnęli się o krok, ale ten który stał najbliżej padł ofiarą zaklęcia. Ogromna ręka usiana spękanymi kamieniami i gnijącą trawą wyłoniła się z nabrzeża stawu sięgając po nieszczęśnika. Palce zawarły się w miażdżącym uścisku. Efektem tego zdarzenia były pozostałe na placu boju trzy pary zgubionych w pośpiechu drewnianych chodaków oraz jeden omdlały yakuza.
***
W herbaciarni słychać było dzikie wrzaski i łomot ponad dwudziestu par stóp, mimo tego Aniki siedział niewzruszony, popijając napój z ceramicznego kubka bez ucha. Naprzeciw spoczywała Lolita Powers, również rozkoszowała się naparem.
- Sanbecka Wiśnia – wytłumaczył mężczyzna – bardzo zresztą znana, ale i bardzo smaczna, zwłaszcza, gdy przygotowana tradycyjnie.
Dziewczyna upiła jeszcze łyk. Spojrzała w przymrużone, przenikliwe oczy dawnego znajomego. Na podwórzu jego zabijaki właśnie robiły w gacie uciekając przed Blightem ucharakteryzowanym na ducha. Ludzie, którzy odmówili Kazuyi Ishiro.
- Więc jednak jest coś, czego boi się nawet yakuza.
- To proste, zabobonne umysły. Dzięki temu mam nad nimi kontrolę. To znaczy: miałem. Do teraz. Nie wiem kim, lub czym jest twój towarzysz, ale napędził im stracha.
- Nie chcieliście pieniędzy i niczego się nie baliście. Trzeba było to zmienić – z satysfakcją odpowiedziała Lolita.
- Sugerujesz, że powinniśmy się zgodzić, gdy Ishiro ponowi ofertę?
- Nie ponowi. My również nie przyszliśmy negocjować. Albo się stąd wynosicie, najlepiej jeszcze dziś, albo z twojej grupki zostanie może dwóch zdrowych na ciele i umyśle, a resztę wyślemy do piachu, lub do Świętego Zygfryda.
- Zygfryda? Nie słyszałem.
- Szpital psychiatryczny w Babilonie – wyjaśniła dziewczyna. Nie mogła rozgryźć, czy Aniki celowo udaje niewiedzę, czy też faktycznie nie miał pojęcia o tej placówce. Całkiem możliwe, że chciał ją wybić z rytmu. Wstała od stolika.
- Możemy też spalić tą budę. Chociaż to oczywiście nie w moim i Blighta stylu.
- Blighta?
Rozmówca był wyraźnie poruszony. Przez chwilę zastanawiał się, czy wyłożyć karty na stół. Zdecydował.
- Dobrze. Odejdziemy. Musisz mi jednak obiecać, że będę mógł spotkać się z nim, gdy sprawa już ucichnie.
- A to dopiero! Jaki masz do niego interes? - zawołała rozbawionym głosem Lolita.
- Jeśli to ten człowiek, o którym słyszałem, to pomoże mi rozszyfrować pewną księgę.
- Co o nim słyszałeś?
- Że należy do Dziedzictwa.
- Skąd ty...
Aniki przerwał jej w połowie zdania. Ucieszył się, gdyż najwyraźniej wpadł na właściwy trop.
- Bo ja też do niego należę, Powers, a kodeks mówi jasno: "w dążeniu do potęgi i poznania samego siebie - pomocy swoim braciom nie odmówisz". Razem poznamy tajemnicę Legendy o Ośmiogłowym Wężu i zgłębimy tajniki jego krwawego głodu.
***
Ishiro, chociaż niechętnie, zdradzał się ze swoim zadowoleniem. Teren pod fabrykę od rana był przekopywany. Drewniane domki płonęły na wielkiej stercie za metalowym ogrodzeniem.
- Cóż, panno Powers. Świetna robota. Mam nadzieję, że dalsza wspołpraca ułoży się nam równie owocnie. To jest, o ile w ogóle zajdzie taka potrzeba. Bez urazy. Do usłyszenia.
***
Dwójka młodych mężczyzn stanęła naprzeciw siebie. Wymienili tradycyjny ukłon. Blight wyciągnął przed siebie wyprostowane dłonie, a następnie wykonał gest, jakby strząsał z nich krople wody. Gdy skończyły ruch nie było już prostych palców, czy też w ogóle jakichkolwiek. Pozostały tylko wężowe kły spragnione krwi przeciwnika. Aniki osadził ciało głęboko na nogach, przygarbił się i rzucił oponentowi wyzywające spojrzenie spod półprzymkniętych powiek.
Z uśmiechem satysfakcji na twarzach rzucili się sobie do gardeł.
______
* Ninmu "Wielka Ucieczka II" |
|
|
|
RESET2_Coltis |
#4
|
Poziom: Ikkitousen
Posty: 91 Dołączył: 08 Lis 2015
|
Napisano 26-01-2015, 23:56
|
|
Strumienie gorącej wody spływały po ciele Lolity, a szampon przyjemnie pienił się w jej długich włosach. Szyby kabiny prysznicowej były zaparowane, mimo to dziewczyna dostrzegła, jak ktoś powoli otwiera drzwi łazienki. Blight wiedział, że takie próby mogą skończyć się trwałym kalcetwem, więc to na pewno nie był on. Chwyciła glocka pozostawionego na pojemniku z mydłem i wycelowała w wejście. Gdy tylko pojawiła się sylwetka człowieka w czarnym płaszczu, pistolet wypalił dwukrotnie. Intruz najpierw padł na lewe kolano, potem na prawe. Z obydwu ciekła ciemnoczerwona posoka. Zaciskając zęby zbir próbował wyciągnąć swoją berettę z kabury. Lolita zauważyła leżący na kafelkach posadzki nóż. Kimkolwiek był ten facet, chciał się jej pozbyć po cichu. Na to było już za późno. Chwyciła ręcznik, przeskoczyła przez resztki potrzaskanej szyby z tworzywa sztucznego i przestrzeliła napastnikowi dłoń, niemal doszczętnie ją urywając. Pewnie zadałaby mu parę pytań, gdy nie to, że właśnie skonał. Najwidoczniej miał niski próg bólu. Dziewczyna wyskoczyła z łazienki i przeturlała się za kanapę, przyciskając do piersi niewielki hotelowy ręcznik, w nadziei że cokolwiek zakryje. W pomieszczeniu oczywiście był ktoś jeszcze. Jeśli wiedzieli, że ona przenocuje tutaj w hotelu, na pewno brali pod uwagę również obecność Blighta. Drugi drab w ciemnym płaszczu niestety lepiej się przygotował – pistolet miał już w dłoni. Kilka strzałów podziurawiło oparcie. Jeden z pocisków zazgrzytał o sprężyny, a kolejny przebił mebel niebezpiecznie blisko ramienia Lolity. Odgłos tłuczonego szkła sprawił, że zabójca zerknął przez ramię. W tym samym momencie został zmieciony z nóg i rzucony z impetem na przeciwległą ścianę. Blight, który właśnie wleciał przez okno, wylądował tuż obok. Szybkim ruchem zwolnił linkę ze swojej nowej rękawicy bojowej. Zanim napastnik doszedł do siebie, chwycił go za kołnierz i podniósł na wysokość swojego wzroku.
- Coś za jeden? - wycedził przez zęby, z wyraźną chrypką w głosie.
- Ka-kazali nam was zlikwidować! - wykrzyknął najemnik, licząc na to, że szczerość go uratuje.
- KTO!
- Carter! Bradley Carter! Puść mnie, to cię do niego zaprowadzę.
- Czy ty wiesz kim ja jestem?
- Członkiem babilońskiej mafii, Atsu Burai-cośtam? - zaryzykował niedoszły zabójca.
- No to wiesz, że nie zostawiam przy życiu tych, którzy próbowali odebrać moje – wychrypiał Blight z wyraźnym sadystycznym zadowoleniem. Obserwował jak krwawa piana wypływa najemnikowi z ust, podczas gdy poczerniała tętnica toczyła zgniliznę w każdy zakątek jego ciała. Gdy człowiek przypominał już bardziej trędowatą mumię niż świeżego trupa, Atshushi zwolnił chwyt.
Lolita podniosła się powoli zza podziurawionej jak sitko kanapy, próbując okryć się niewielkim kawałkiem materiału, który obsługa hotelowa dumnie nazywała ręcznikiem. Jej twarz płonęła żywą czerwienią. Blight chwycił z fotela swoją marynarkę i rzucił ją w kierunku partnerki.
- C-co ci się stało z gardłem? Przeziębiłeś? - zapytała zdziwiona i trochę zawstydzona sytuacją.
- Nie – odpowiedział całkiem normalnie – tak się robi dla efektu. Lepiej zastraszasz i ukrywasz swoją prawdziwą tożsamość.
- To dlatego nosisz tą śmieszną karnawałową maskę i obcisły, pedalski strój?
- Kombinezon bojowy – żachnał się Atsushi. - I jest świetny, właśnie uratował ci życie.
- Aaa... no tak, dzięki. Swoją drogą świetne wejście, Człowieku-Zbuk. Wiesz może, kim są te gnojki w czarnych płaszczach?
***
Ishiro zdradzał w głosie nerwy, gdy rozmawiał z Atsushim przez komunikator - pierwszy raz odkąd zaczęli współpracę. Do tej pory był pewny siebie, nieco cyniczny i zawsze stanowczy. Teraz najwidoczniej gra toczyła się o coś ważniejszego, niż tylko pieniądze. Te zawsze można było odrobić, wynajdując następny korzystny układ i kolejnych najemników, by zapewnić jego powodzenie.
- Bradley Carter, człowiek z tatuażem w kształcie węża pod prawym okiem – opisywał biznesmen – to bardzo drogi i ekskluzywny kurier, nie brzydzi się ubrudzić rąk, żeby przesyłka dotarła na miejsce o czasie. Tak się składa, że zapłaciłem mu sporą sumę za usługi, a on otrzymał propozycję zmiany frontu od mojego konkurenta. Przebiłem ofertę pięciokrotnie, lecz sukinsyn woli wziąć mniej i zrobić mi na złość. Pogrywa sobie ze mną, a jak już mówiłem, panie Atsushi, ze mną się nie pogrywa. Macie go dopaść i zlikwidować, ale zanim to nastąpi, powiem o najważniejszym. W jego zębie znajduje się ukryty czip z ważną informacją. Ma dotrzeć do mnie nienaruszony. Poznam, czy ktoś przy nim majstrował.
- W którym zębie, panie Ishiro?
- Czy ja wyglądam na dentystę!? Jeśli będzie trzeba, to wybijcie mu wszystkie, jeden po drugim! - Wykrzyknął Kazuya Ishiro w słuchawkę. - Płacę jak za ostatnią ofertę dla kuriera, pasuje? - Dodał spokojniejszym tonem.
- Pasuje.
***
- Carter włamał się do centrali, żeby namierzyć ostatnie rozmowy Kazuyi – objaśniał partnerce Blight. - Wie, że na niego polujemy i wysłał kumpli na powitanie. Przy okazji chciał załatwić również pożegnanie, ale nie ma pojęcia z kim przyszło mu się zmierzyć. O ile nazwisko "Powers" zapaliło mu lampkę w głowie, to mój alias "Buraito" jest czysty.
- Oglądałeś może ostatnie wiadomości? - zapytała Lolita.
- Nie oglądałem. Coś ciekawego, Stingbee?
- Carter jest ścigany listem gończym. To chyba robota rządu Sanbetsu.
- Im też nadepnął na odcisk?
- Może posiada coś, co jest cenne nie tylko dla Ishiro – z cwanym uśmieszkiem zauważyła dziewczyna. Sygnał nadchodzącej poczty w jej komórce natychmiast sprawił, że spoważniała.
- To ojciec! Mówi, że trwa nagonka na Cartera! Helikoptery i oddział taktyczny do zadań specjalnych!
- Cholera! To oznacza, że musimy się bardzo pospieszyć. Łap!
Stingbee chwyciła w locie dość ciężkie zawiniątko.
- Co to?
- Kombinezon. Wystawiamy się ishimskiej policji. Nie chcesz, żeby cię rozpoznali.
- Przyznaj się. Wiedziałeś co się święci – syknęła Lolita z przymrużonymi oczami. Blight odpowiedział jedynie szerokim uśmiechem, zza którego wyrywał się zduszony chichot.
*** Opcjonalne tło muzyczne
Ostre światło reflektorów helikoptera przeszukiwało dachy i wąskie uliczki między budynkami. Oprócz maszyny policyjnej dało się zauważyć na niebie również reporterską. Kanał Czwarty nie mógł przepuścić takiej okazji. Podobno Bradley Carter właśnie wbiegł do jednego z budynków, ścigany przez duet funkcjonariuszy
- Nakamura! Masz to? Widziałeś jak wbiegał? - krzyczał przez świst łopatek dyrektor Wiadomości Czwórki. Kamerzysta otarł pot z czoła i zacisnął zęby. Nie lubił jak patrzy mu się w pracy na ręce.
- Wydaje się że złapałem, panie dyrektorze.
- Wydaje się! Patrzcie go! Pilnuj tego sukinkota, zaraz pewnie wyleci na dach, bo gdzie indziej!
Faktycznie, minutę później kurier dotarł na szczyt wieżowca, jednak sąsiedniego.
- A to drań! Musiał skoczyć między balkonami! Kręć to! - darł się szef biednego Nakamury.
Carter tymczasem wziął rozpęd i dał susa z samej krawędzi, czemu towarzyszył dość głośny dźwięk rozprężającego się powietrza. Wybił się niczym zając i bez trudu doleciał na kolejną budowlę. Spod znajdującej się tam plandeki wysunęła się lufa działka obrotowego. Sojusznik zdradzieckiego dostawcy paczek przyczaił się tam wcześniej, na wypadek ewakuacji. Dociskając spust do oporu podziurawił policyjny helikopter jak sitko. Maszyna runęła w dół, na ulice pełne przechodniów, cudem omijając wieżowce.
- Cholera, Nakamura! Co on tam ma, pociski przeciwpancerne?
- Nie mam pojęcia panie dyrektorze. Lepiej lądujmy, bo podzielimy los stróżów prawa, prawda Champ? - kamrzysta zwrócił się do pilota. Ten zgodnie pokiwał głową.
- Zabieram nas stąd, panie dyrektorze.
- Czekaj! Co to? Widzicie? Kręć, głąbie, nie przestawaj.
Nagle spod plandeki trysnęła linia czerwonego płynu i działko przestało pluć ołowiem. Nakamura szybko powiódł kamerą w drugą stronę. Na szczycie hotelu Valor dało się dojrzeć niewielką sylwetkę. Przybliżenie pozwoliło uchwycić obraz długowłosego, zamaskowanego snajpera w obcisłym stroju przywodzącym na myśl ubarwienie jadowitych niebieskich os. Strzelec wprawnie złożył broń i zniknął w drzwiach windy.
- Ryuu Gijouhei... – wyszeptał do siebie kamerzysta, nie wierząc własnym oczom. Dyrektor pociągnął go za ramię i wskazał palcem poprzedni kadr. Kolejna tajemnicza postać stanęła Carterowi na drodze, tym razem odziana w czerń.
***
- Nieźle się przygotowałeś, Bradley, muszę przyznać – wychrypiał złowieszczo Blight.
- Kim ty, do cholery, jesteś? - zapytał człowiek z wytatuowanym wężem.
Zamiast odpowiedzi nadszedł atak. Spod stóp kuriera wyrosła nagle olbrzymia dłoń, która zacisnęła się w pasie i uniosła go do góry. Przez chwilę próbował się wyrwać, lecz bezskutecznie. Potworna ręka rzuciła nim o ziemię, aż stracił dech. Postać w czerni szła w jego kierunku, uśmiechając się jak maniak.
- Który ząbek, Carter?
- Nie wiem o czym...
- Nie szkodzi. Znajdę, co schowałeś.
Blight odwiódł rękę do tyłu, by zadać cios. Zgodnie z przewidywaniami poczuł delikatne mrowienie pod skórą. Kombinezon działał jak należy. Pięść, wspomagana wbudowanym weń egzoszkieletem, spadła na twarz przerażonego najemnika i po dachu rozsypała się garść zakrwawionych zębów. Atsushi podniósł jeden z nich, wyraźnie odróżniający się fakturą i zmiażdzył w palcach jego koronę, odsłaniając umieszczony w środku czip. W tym momencie przez drzwi wiodące na klatkę schodową wpadł oddział specjalny ishimskiej policji. Wzięli Blighta na celownik.
- Wybaczcie panowie, spieszy mi się trochę.
Skoczył z wieżowca, znikając z zasięgu wzroku.
***
Nakamura uchwycił w prześwicie budynków sylwetkę szybującą na prostych niewielkich skrzydłach, wyrastających z pleców kombinezonu. Takich rzeczy jeszcze nie widział. Sprzęt wojskowy, najwyższe technologie, a do tego ta dziwna rzecz, która wystrzeliła nagle z powierzchni dachu. Do tej pory widać było w tym miejscu niepokojącą ciemną plamę, jakby wyżartą kwasem.
- Damy to jutro w wydaniu specjalnym! - ekscytował się dyrektor Wiadomości. - "Biohazard - złoczyńca, czy bohater".
- Mam lepsze, panie dyrektorze, z nutką tajemnicy – zasugerował nieśmiało Nakamura. - C jak Contamination.
- Dobre – potwierdził pilot Champ. |
|
|
|
»Sorata |
#5
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1471 Wiek: 39 Dołączył: 15 Gru 2008 Skąd: TG
|
Napisano 28-01-2015, 15:41
|
|
[Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Kazuya Ishiro [4]
Z doświadczenia wiem, że w tym zawodzie emocjonalne huśtawki nigdy się nie kończą. Najlepszym przykładem są ostatnie miesiące. Porwanie Mni, Mitsukai, Kelt, Dokuro, Wilk i na dokładkę Genkaku. "Wrogi generał" Genkaku. Niektórym wystarczyło by wrażeń na całe życie. A mnie tak naprawdę huknęło to wszystko dopiero w tym roku. Cała ta menażeria cały czas wisi nade mną jak wielki zapiekły wyrzut sumienia. Więc siedzę sobie na drzewie, brudny i śmierdzący jak nieboskie stworzenie i co najważniejsze - sam. Nawet zwierzęta powstrzymywane moją wolą trzymają się dobre kilkadziesiąt metrów z dala. Tylko stąd wiem, że Manitou również mnie nie opuścił. Chcę wierzyć, że już nie wróci, ale takie przypadki się nie zdarzają. Najwyżej wyląduję pod kuratelą rządu, jak wielu przede mną, niezdolny do cofnięcia transformacji. Tymczasem przestałem się nawet użalać nad sobą. Jestem wypalony, a zimny grudniowy deszcz rozmywa popioły, które zostały mi z duszy. Nawet nie chce mi się myśleć co dalej. Nic mnie już w świecie nie czeka ,ale nie potrafię zdobyć się na okrucieństwo jakie niesie w moim przypadku samobójstwo. Zbyt wielu szamanów zostało przejętych w ostatnim momencie przez własne duchy i wpadło w morderczy szał, żebym mógł rozważać takie rozwiązanie. Nie miałbym nic przeciwko, żeby teraz jakiś usłużny chochlik podpowiedział mi wyjście z impasu. Nie mam zielonego pojęcia ile już minęło dni od spotkania w Wilczej Paszczy, ale oceniając po pogodzie - zbyt wiele. Oddział pacyfikacyjny już mnie szuka. Jeśli jeszcze nie doszli, że Wilk się wyrwał, będzie to tylko kilku egzekutorów niższej rangi. Małe piwo. Jednak "Wielki Brat" zawsze miał bardzo denerwującą umiejętność, żeby dowiedzieć się tego co chciałem ukryć. Dotychczas udawało mi się z dwoma sprawami - transformacją i planami ucieczki z Mni. A ona znalazła sobie innego "pomocnika". Mimo czasu jaki minął od tej zdrady, wspomnienia nadal boleśnie kłują. Zmuszam się do zmiany tematu. Oficjalne kryjówki są spalone - zostało mi kilka mieszkań na całym świecie i dwie czy trzy fałszywe tożsamości, o których (jeśli mam szczęście) góra nie wie. Niezależnie od przedsięwzięcia, drastycznie potrzebuję pieniędzy. Środki na koncie zablokowane, pasywa pewnie pod obserwacją. Pozostaje dorabianie. A finansów wymaganych, żeby ukryć się przed potęgą P.L.A.N.T. nie zdobędę pracując w byle barze. Do tego celu potrzebny będzie lokal należący do Kazui Ishiro...
***
W mojej nowej rzeczywistości nawet zdobycie funduszy na nowe ciuchy nie było tak oczywiste. Nie wspominając nawet o biletach lotniczych. Mimo to, kilka kradzieży później, stałem już przed panem Ishiro. Chociaż stałem w tym przypadku było figurą czysto retoryczną. Klęcząc, z rękami spiętymi z tyłu i widmem lufy pistoletu za plecami, obserwowałem bacznie biznesmena napawającego się zwycięstwem. Tym razem przyszedłem do niego dobrowolnie, ze świadomością, że burzliwa współpraca w przeszłości może zaowocować śmiercią dziś. Może powinienem się cieszyć, że nie mam nic do stracenia? Ishiro źle interpretuje cyniczny uśmieszek, który pojawia mi się na ustach.
- Szczerze podziwiam odwagę... - jego oczy zadają kłam słowom. Przeciąga zdanie, żebym wiedział, że moje zachowanie to najczystsza głupota. Błąd obłożony karą niełatwej śmierci.
- Po co mnie szukałeś? Wparowanie na przyjęcie było niezłym zabiegiem, ale mi nie zaimponowałeś. Bramkarz miał cię wpuścić.
Zatajam fakt, że przy takiej ilości wskazówek tylko idiota nie wiedział by, że nadchodzę. Siedzimy w niewielkim biurze, które zaanektował na swój użytek. Pewnie od kierownika, oceniając po wystroju. Jak się ma tyle pieniędzy, wynajęcie jednego z najdroższych hoteli na świecie na dwudniowy bal nie jest niczym nadzwyczajnym. A Ishiro jest znawcą i miłośnikiem bogactwa. Nawet teraz jego oczy uciekają do mahoniowych mebli, a w palcach ściska szklankę z rżniętego górskiego kryształu. I do tego zmysłu, do chęci zysku muszę się właśnie odwołać.
- Ostatnie wydarzenia dały mi do myślenia - muszę uprościć wszystko co możliwe. I tak pewnie zna (lub niebawem pozna) więcej szczegółów - pańskie wpływy są o wiele szersze niż podejrzewałem, a szczerze powiedziawszy khazarski rząd nie płaci zbyt wiele. Z poprzednich zleceń wie Pan, że jestem kompetentny - wieka litera ledwie przechodzi mi przez gardło - proponuję więc swoje usługi.
- Dezerter? Cieszę się, że sam to powiedziałeś. Jesteśmy nagrywani, a w razie czego moi ludzie prześlą nagranie gdzie trzeba - dobrze wie, że może sobie pozwolić na nonszalancję. Smakuje władzę niczym alkohol - skąd myśl, że potrzebuję kolejnego mięśniaka? Mam już takich na pęczki.
- Myślę, że obaj wiemy, że nie do końca takich - odbijam piłeczkę - a ja jestem niezły nawet we własnym rodzaju. Nie jestem co prawda w stanie panu zaszkodzić, ale skorzystać na współpracy możemy obaj.
Cholerny krezus. Gdyby nie pieniądze, nigdy bym się z nim nie zadawał. Gardzę takimi ścierwami. Jedyna nadzieja, że nasza współpraca nie potrwa zbyt długo. Krąży za meblem na podobieństwo generała, ale widzę, że podjął już decyzję. Przedłuża jednak negocjacje. Teraz walczymy o cenę.
- Nie mogę płacić komuś, kto wcześniej torpedował moje przedsięwzięcia. To nieprofesjonalne. Stracę twarz gdy prawda wyjdzie na jaw. A dla biznesmena wizerunek to wszystko.
- Jeśli już o płaceniu rozmawiamy, to nie płacił by mi pan za myślenie, prawda? Ja jestem pięścią, a Pan mózgiem.
- Już się tak nie przypochlebiaj. Zabij ich - wskazuje za moje plecy - wtedy może rozważę propozycję.
Słyszę pogardliwe parsknięcia. Głupcy. Pozwolili mi ustalić dokładniejsze położenie.
Nieusankcjonowane morderstwo. Podwójne. Na taśmie! Za coś takiego Inpu nie pogłaszcze mnie po główce. Będę miał szczęście jeśli wykpił bym się dożywociem. Nie wspominając, że po prostu żal mi tych głupich su.kinsynów, których zwerbował. Żarłoczny Kazuya Ishiro żąda spalenia ostatnich mostów i mojej głowy na srebrnym półmisku. Niech tak będzie. Podjąłem decyzję. Kiwam głową, tak by ruch włosami przyciągnął uwagę przyszłych trupów za mną. Transformuję ręce rozrywając kajdanki i obracając się momentalnie przez prawe ramię, jedną dłonią wyrywam im broń. Tryska krew. Dwukrotnie dźgam jednym pazurzastym palcem lewej ręki. Już jest po wszystkim. Cofam czerń z rąk przed zakończeniem obrotu i kładę broń przed Ishiro. To on jest mordercą, ale jako narzędzie i tak czuję się brudny. Palec wyrwany impetem nadal spoczywa zaklinowany na języku spustu jednego z pistoletów. Krew brudzi jakieś dokumenty.
Wygląda na zaskoczonego. Czy coś przeoczyłem? Dopiero teraz rejestruję lekkie szarpnięcie za nogę. Odklejam kilka kilka pasm cielistego koloru, które zawinęły mi się w nogawkę. Łączą mnie z jednym z ciał na podłodze. Nadludzie?! Teraz dopiero wdepnąłem. Zarówno Sanbetsu jak i Nag prowadzą rejestry aktywności wszystkich mutantów. Z ucieczką przed jednym państwem może bym sobie poradził. Teraz, gdy do potencjalnej ucieczki został mi tylko Babilon, na pewno nie będę miał łatwego życia. Ishiro zadbał o dodatkowe zabezpieczenie. Odwracam się do niego, zdeterminowany go zabić. Może odzyskam potem nagrania?
Przed zadaniem ciosu powstrzymuje mnie niezmienny wyraz jego twarzy. Spanikował, choć desperacko stara się to ukryć. I nie sądzę, żeby wywołał to widok przebitych gałek ocznych. Czyżby spodziewał się, że zawiodę w próbie zabójstwa? Milczę, starając się poskładać tą wersję do kupy. Tak. To jest to. Dwójka wynajętych nadludzi ucisza zbuntowanego, zbiegłego szamana. Ishiro przekazuje nagrania P.L.A.N.T'owi myjąc sobie tym ręce, a może nawet oczyszczając sobie trochę rachunek z Maianem Valero. Jednocześnie pozbywa się wkurzającego szamana, który go upokorzył. I wszystko nie swoimi rękami. Gnida. Niestety dla niego, plan nie wypalił. Jestem dumny, że tak dobrze ukrywałem informacje o sobie. Teraz pozostaje pójść za ciosem.
- Pierwsze zlecenie mamy za sobą - przesuwam się bliżej dookoła biurka - co teraz szefie?
- Teraz? Teraz to ja wracam na przyjęcie. Rozmowa kwalifikacyjna skończona – warczy wstając. Nie sposób nie podziwiać opanowania tego człowieka – A ty tu posprzątaj. Jeśli podniosą mi rachunek za wynajem, odliczę sobie z twojej wypłaty.
Zatrzymuje się na chwilę trzymając rękę na klamce. Światła przyjęcia obrysowują upchniętą w gustowny smoking sylwetkę.
- Jesteś mój. Postaraj się nie zapomnieć drugi raz- ostatnim zdaniem wyczerpuje zapasy animuszu i zatrzaskuje za sobą drzwi. |
Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457 |
|
|
|
^Tekkey |
#6
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 31-01-2015, 23:58
|
|
„Koszmar nocy karnawałowej”
Akt I
Sezon na Rogacza
Dramatis personae:
Ambasador
Ambasadorowa
Adorator
& Parobek
Scena: Chmurna zimowa noc. Zacieniony park na terenie ambasady Nagijskiej. Para kochanków leży przytulona na jednej z ławek w ustronnym zakątku. Z nieodległego budynku dochodzą dźwięki muzyki.
(rozlega się krakanie kruka)
Ambasadorowa:
(z rezygnacją) Nie mogę. To się nigdy nie uda.
Adorator:
(gniewnie) Pocałuj mnie, głupia!
Ambasadorowa:
(całuje)
Ambasador:
(bez słowa podgląda parę z krzaków)
Parobek:
(podgląda swego Pana, bez słowa podglądającego parę z krzaków)
Adorator:
Brunhildo, kocham cię. Kocham tak, jak dwa tygodnie kotyjskiego lata. Jak maminego śledzia w tranie. Bądź tylko moją!
Ambasadorowa:
I ja cię kocham, ale nie pisany nam wspólny los. Jedynie gdy ten stary cap, mój mąż, pije i zabawia gości, możemy być razem.
Ambasador:
(ukazuje się niewiernej żonie)
Ambasadorowa:
(krzyczy strasznym głosem i omdlewa) Casparze!
Parobek:
(dusi chichot, nadal podglądając)
Ambasador:
(gniewnie rusza ku ławce)
Adorator:
(zrywa się, wychodząc naprzeciw rogacza) Sir, jako człowiek honoru nie mogę patrzeć na jej cierpienie. Wyzywam pana na pojedynek! Niech wygra bardziej godny ręki pańskiej żony!
Ambasador:
(nadal zbliża się z zaciśniętymi pięściami) Broń się, hultaju! Gołymi rękami zatłukę jak psa!
Adorator:
(dobywa paradnej szabli) Wedle życzenia, sir.
Ambasador:
(mityguje się) Ale jak to? Tak to sobie waść poczynasz?
Adorator:
(nakłuwa rywala w udo) A, tak!
Ambasador:
(ucieka przez krzaki, potykając się)
Parobek:
(umiera ze śmiechu)
<preludium 1>
Tekkey bezszelestnie podkradł się za plecy kolejnej potencjalnej ofiary. Ocenił wzrokiem cel i uznając go za dobrze rokujący na pozytywny wynik indagacji, zagaił rozmowę.
- Życzy pan sobie przekąskę? – wystukał gładko formułkę.
Wysoki mężczyzna odwrócił się gwałtownie, jak dźgnięty rozpalonym prętem. Bez szczególnego entuzjazmu oszacował zawartość półmiska.
- Nie macie czegoś sanbeckiego? Choćby tempurę z ośmiorniczkami? – gość zaczął wybrzydzać, wpijając przy tym intensywne spojrzenie w twarz kelnera.
Nareszcie, umówiony wcześniej odzew! Ookawa lekko zmienił położenie, ustawiając się tyłem względem najbliższej kamery. Zachowując profesjonalny uśmiech, momentalnie porzucił uniżony ton.
- Długo kazałeś się szukać! Czy ty wiesz, ilu barczystych facetów kręci się na Nagijskim przyjęciu? – syknął cicho agent, mogąc wreszcie ukazać trawiącą go irytację. Mimo wszystko musiał też zachować pozory dla oczu postronnych, toteż natychmiast dodał głośno. – Przykro mi, sir, tylko specjały tradycyjnej nordańskiej kuchni.
Oblicze drugiego agenta niczym nie przypominało jego na codzień bladej, wymizerowanej i skrajnie depresyjnej fizjonomii. Znalezienie go w tłumie stanowiło prawdziwe wyzwanie. W dodatku był sam. Nie tak się umawiali.
- Trudno. Wezmę, co dają – odpowiedział już bardziej wyrozumiale Graversh, dodając równie cicho jak wcześniej szpieg. – To przez tę Viviannę. Trochę się denerwuje i chyba wypiła za dużo. Teraz nie daje mi spokoju.
Postać fałszywej pani ambasadorowej była centralną postacią tej intrygi. Musiała w końcu oszukać człowieka, który znał oryginał lepiej niż ktokolwiek inny. Ookawa mógłby wprawdzie spróbować się pod nią podszyć, ale jego zdolności były bardziej potrzebne w roli stewarda. Poza tym nie miał ochoty na wiążące się z tym zadaniem „efekty romantyczne”, jak je wpisał w plan akcji. Koniec końców, kierując się zasadą prostoty, po prostu znaleźli aktorkę, która fizycznie przypominała Nagijską szlachciankę. Dzięki kolii z krwawych kryształów starszy agent mógłby w każdej chwili z łatwością zlokalizować parę na Sali balowej.
- Polecam tę, węgorz z kwiatem rozmarynu, zapiekany na słodko. Gdzie ona w ogóle jest? – Rozejrzał się dyskretnie chuunin.
- Czemu nie. „Odświeża się” w łazience.
- Bardzo proszę. Nieważne, mamy małą zmianę planów.
Wyższy agent spróbował wybranej potrawy z nieszczęśliwym grymasem. Chwilę później był już równie opanowany jak przedtem. I tak było z nim zawsze, pozornie spokojny, a mimo to instynkt ostrzegał Genbu przed niebezpieczeństwem. Jakby młodszy kolega życzył we własnych myślach całemu światu okrutnej śmierci.
- I jak, smakuje? Po prostu wcielisz się w kogoś innego. Osobę, którą przedstawi ci pan Ishiro.
- Nie bardzo. Może źle trafiłem. Kazuya Ishiro? – spytał zaintrygowany rekrut.
- Niezmiernie mi przykro, sir. Tak, właśnie on. Idź do niego, czeka w palarni. Ja się jeszcze trochę pokręcę i skieruję na scenę twoją towarzyszkę.
<preludium 0>
W trakcie ważnej misji pod przykrywką, spotkanie znajomej osoby było ostatnim czego mógł pragnąć shinobi. Wyczulone zmysły bywają przekleństwem.
Ze względu na kaprys gospodarza, podczas tego bankietu obsługa zyskała nieco większą swobodę, niż zazwyczaj podczas takich imprez. Zamiast stałej trasy kuchnia – pętla po sali balowej, powrót do bazy, kelnerzy mogli wmieszać się między gości, zaskakując ich ofertą przekąski w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Podczas jednego z takich swobodnych dryfów, Ookawa sondując teren przyszłej eskapady do gabinetu ambasadora zabrnął daleko. Dalej niż większość jego przybranych kolegów. Miał już wracać w bardziej uczęszczane przez gości rejony budynku, gdy nieoczekiwanie za zakrętem wyczuł nadchodzącego człowieka z drobną anomalią anatomiczną. Znał tylko jednego mężczyznę bez jednej nogi, który mógłby się poruszać po ambasadzie Nag z tak niewzruszoną swobodą, jakby był u siebie.
Agent miał tylko kilkadziesiąt sekund na podjęcie decyzji co robić. Uciekać? Usiłować się ukryć? Czy zachowywać się jakby nigdy nic i mieć nadzieję, że nie zostanie rozpoznany?
Ostatecznie nie wybrał żadnej z tych opcji.
- Dobry wieczór, panie Ishiro! Życzy pan sobie przekąskę?
Biznesmen zatrzymał się jak wryty, zaskoczony nagłym pojawieniem się stewarda.
- Nie. Żadnych przekąsek. Obawiam się, że wasza kuchnia mi nie podchodzi. Żegnam. – Szybko pozbierał się z szoku i wyminął rozmówcę.
- W zasadzie to nie powinno pana tu być, panie Ishiro. Gdzież to pan się przekrada? – spytał zaczepnie agent.
- Słuchaj no, nie twój interes! – zirytował się sanbecki potentat. - Twoja robota to roznosić drinki i się grzecznie uśmiechać. Więc wynoś się, albo źle skończysz.
- Interes! – gwizdnął Tekkey przez zęby. - To zabawne, chwilę wcześniej widziałem Caspara von Mittendorfa. Tego samego, który kilka dni temu wygryzł jedną z pańskich firm-córek z rynku fajerwerków. A czas jaki mamy, wiadomo. Nowy rok tuż tuż.
Przez chwilę Kazuya wyglądał, jakby chciał po prostu zignorować nieznanego natręta. Przeważyła jednak ciekawość.
- Nie jesteś kelnerem, co? – zapytał, podejrzewając odpowiedź.
- Ależ jestem. A w wolnych chwilach analizuję światowe rynki i inwestuję uciułane grosze. – Przewrócił oczami Tekkey.
Biznesmen przyjrzał się lepiej twarzy rozmówcy i dostrzegł bladą barwę tęczówek. Nagle jego twarz przybrała wyraz zadumy.
- My się już chyba kiedyś spotkaliśmy, prawda?
- Tak, raz. Przy sprawie okazyjnej sprzedaży Khazarowi systemów odśnieżania – przyznał chuunin, rezygnując z dalszego przekomarzania. - Tak naprawdę, zastępuję tu Genkaku. Wszyscy odczuliśmy jego stratę.
Spojrzenie przedsiębiorcy stwardniało, ale nie zdradził poza tym niczym innym więzi łączących go z byłym już komandorem i generałem. Trudno, najpierw trzeba zarzucić przynętę, dopiero później sposobić podbierak.
- Proszę mi wybaczyć otwartość, ale myślę, że znam odpowiedź na to pompatyczne pytanie: „co ojczyzna może zrobić dla pana”. Caspar van Mittendorf. Co, jeśliby nieoczekiwanie został oskarżony o coś strasznego, a tylko pan byłby w stanie zapewnić mu alibi?
<epilog>
Dwaj agenci i aktorka siedzieli razem w całodobowej kawiarni i popijali bardzo przedwczesną poranną kawę.
- Podsumowując misję: jest dobrze i niedobrze. Główny cel misji zrealizowany, ale nie wszystko poszło jak wcześniej ustalaliśmy.
Graversh poruszył się niespokojnie.
- Jeśli chodzi o nasze spóźnienie, musieliśmy zatrzeć ślady i mieliśmy małe problemy natury technicznej. To przez tę zmianę planów.
- Tyle że moja poprawka była w gruncie rzeczy czysto kosmetyczna – Tekkey poczuł się zmuszony bronić swojej decyzji. Tym bardziej, że wcale nie uważał by miał w tej sprawie całkiem czyste sumienie. - Ale to co wy wymyśliliście… Mieliście tylko pozwolić ambasadorowi was zauważyć i dać w długą, zanim podejdzie. Nikt ci nie kazał go atakować! Pojedynek to miał być jego pomysł. Co ci strzeliło do głowy?
- Na dworze jest zimno. A Vivianna czekała tam dłużej niż ja, do tego w wieczorowej sukni. Kiedy zjawił się cel była tak zziębnięta, że nie zrobiła by sama nawet kilku kroków. Musieliśmy improwizować.
Kobieta siąpnęła nosem i wyglądała na skruszoną. Ciężko powiedzieć ile z tego było tylko grą, ale skutecznie powstrzymało to dalsze zarzuty, formujące się już na języku chuunina.
- Od początku mówiłem, że to ty powinieneś był udawać ambasadorową – żartobliwie żachnął się wreszcie szpieg. Chciał już zamknąć temat komplikacji i cieszyć się owocami zwycięstwa.
Sama sugestia była tyleż pocieszna, co szalona. Wysoki i atletycznie zbudowany Graversh, mimo metamorficznych uzdolnień, nigdy nie mógłby uchodzić za wiotką szlachciankę.
Mimo to mina drugiego agenta skamieniała na chwilę w wyrazie grozy.
- I dostać buzi od innego faceta? O ludzie... fuu!
- Mówi ci coś „ku chwale ojczyzny”? Tak to zwykle wygląda, że nie ma chwały bez bólu! – Genbu mrugnął złośliwie do młodszego kolegi. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
Ostatnio zmieniony przez Tekkey 26-04-2015, 23:11, w całości zmieniany 4 razy |
|
|
|
^Pit |
#7
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 16-05-2015, 00:01
|
|
[Ninmu] Tablica zleceń - Kazuya Ishiro [3]
Krople spływały strugami po szybie samochodu, dudniąc przeraźliwie. Deszcz zagłuszał wszystko dookoła, włącznie z warkotem silnika który ustał po chwili. Światła zostały wyłączone. Wysiadłem, naciągając rondo kapelusza mocniej na głowę. Październik tego roku był dość ciepły, ale i tak nagle zrobiło się przeraźliwie zimno. Zrobiłem kilka kroków po mokrej leśnej drodze, wyłożonej gęsto pożółkłymi, a także brunatnymi liśćmi. Spod butów wylatywały drobne strużki wody. Przeskoczyłem powalony konar drzewa, blokujący dalszą drogę dla samochodu i po chwili znalazłem to, czego chciałem. A raczej to, czego pragnął pan Ishiro.
Przede mną rozciągała się dość spora rezydencja, która pewnie wybudowana została jeszcze w poprzednim wieku. Już widać było po niej upływ czasu. Tu i ówdzie od murów odpadały cegły, zaś niektóre ściany porośnięte były pokaźną ilością rozległego bluszczu. Pstryknąłem dwukrotnie w palce, rozniecając iskry i z tak przygotowaną jasną, elektryczną kulą przekroczyłem zardzewiałą, w połowie zdemolowana bramę. Z cieni spoglądały na mnie suche, poskręcane konary drzew, a także dziko rosnące krzewy, które kiedyś pewnie przycinane były w kształt zwierząt. Teraz przypominały bardziej ich zdeformowane, skrzywdzone przez los formy. Czym prędzej przestąpiłem przez ceglaste zwalisko i dotarłem do drzwi wejściowych. Masywne, dębowe wrota otworzyły się z głośnym, przeciągłym jękiem. Przede mną rozciągała się nieprzenikniona ciemność. W drugiej dłoni wytworzyłem kolejną świetlistą kulę, którą pchnąłem naprzód. Spacerowałem pośród stolików z wazonami, komód, odgarniałem ogromne, gęste pajęczyny, mijałem przerdzewiałe zbroje. Raz omal nie wpadłem nogą w dziurę w podłodze. Wszystko wokół wyglądało na strawione przez czas. Nawet myszy już tu nie zaglądały. Schodziłem po schodach mijając obrazy, przedstawiające ludzi z epoki. Gdzieś tam podmuch wiatru poruszył żyrandolem. Rezydencja istotnie była opustoszała i zdawało się, że nikt nie zaglądał tu przez parę ostatnich dziesięcioleci. I może dlatego to miejsce wciąż miało parę sekretów. Cóż, tak przynajmniej mówił pan Ishiro, dając mi mapę do tego miejsca. Ponoć ostatnie dzieło wielkiego malarza Blake'a znajdowało się tutaj. Łabędzi śpiew niedocenionego przez los artysty, który postanowił popełnić samobójstwo w willi przejętej ledwie pięć lat wcześniej od jego ojca. Nagijskie władze nigdy nie odnalazły ciała, a śledztwo umorzono. Może było to wyjaśnieniem tego, że tyle lat po jego śmierci rezydencja wciąż stała cała i nienaruszona. Prześledziłem raz jeszcze każdy wiszący na ścianie obraz. Tych nie było wiele: portret jakiejś kobiety, mężczyzna z dość imponującą peruką, jakiś pejzaż Nagijskich gór i cała masa pustych ścian, na których pozostawały jedynie ślady po ramach. Zstąpiłem niżej, idąc przez hol po miękkim dywanie aż do kolejnych drzwi. Łazienka. Zardzewiała wanna z epoki porośnięta największą ilością kamienia, jaką widziałem w życiu. Otworzyłem następne; pusta sypialnia z zakurzonym, trzeszczącym łóżkiem, i komodą, z opróżnionymi szufladami. No, może nie całkiem, gdyż na stoliczku nocnym był jeszcze jakiś portret, przedstawiający starszą kobietę o długich, jasnych włosach. Matka? A może i nawet posunięta w wieku zona, kto wie. Wróciłem się przez hol w drugą stronę, gdzie wcześniej też zauważyłem jakieś wrota. Przechodząc koło lustra przez moment miałem wrażenie, jakby mignął mi profil szczerzący zęby w perfidnym uśmieszku. Wróciłem się i spojrzałem w szklaną powierzchnię. Nic nadzwyczajnego. Tylko ja w dość ciemnych barwach. Podrapałem się po głowie i ruszyłem dalej. Zrobiłem zalewie kilka kolejnych kroków, kiedy za mną z głośnym brzękiem rozleciała się waza. Byłem chyba dosłownie jak słoń w składzie porcelany. Dotarłem do wspomnianych wcześniej drzwi i przekręciłem klamkę. Zatrzeszczała, jakbym komuś gruchotał kości. Zajrzałem do środka. Była to kuchnia. Poruszona przeciągiem kolekcja wiszących noży i tasaków przyprawiła mnie o dreszcze, dzwoniąc niespokojnie. Chyba zaczął mi się udzielać specyficzny klimacik tego miejsca, pomyślałem, obcierając czoło z potu. Miałem jeszcze tyle różnych pokoi do sprawdzenia. Skierowałem się do sali dla gości. Kątem oka spostrzegłem, że stłuczona wcześniej waza miała w sobie wodę. Czy to oznaczało, że ktoś tu jednak nadal był? Co więcej, po dokładniejszej inspekcji okazało się, że to nie była zwyczajna ciecz, a krew.
- Co to ma... - burknąłem cicho pod nosem a serce zabiło przez moment mocniej. Widziałem wiele dziwnych zdarzeń, ale żeby takie coś? Kto podlewałby kwiaty krwią? Czyją? Popędziłem sprawdzić salę dla gości. I tu przyjrzałem się bliżej trzem portretom. Kiedy oglądałem ostatni, ten nie omieszkał dosłownie spaść z zaczepu na podłogę.
- Jasna... ta rudera ledwo się trzyma - cofnąłem rękę z rękojeści rewolweru przyglądając się bliżej jesiennemu opadowi. Nie było to głupie porównanie gdyż obraz dosłownie przedstawiał jabłko, które spada z drzewa. Co więcej, na palcach miałem trochę czerwonawej farby, która pachniała nawet jak jabłko. Kim był ten cały Blake i w co wplątał mnie Kazuya Ishiro? Czy ten jego cały ostatni obraz też był taki "żywotny"?
Odwiesiłem obraz na jego miejsce i przyjrzałem pokojowi. Staromodny kominek, tu i ówdzie komody, wielkie półkoliste okna za którymi widać było jedynie ciemność i dość mdłą, deszczową pogodę. Krople nadal dudniły o szyby, jak szalone. Usiadłem na moment na jednym z krzeseł, strzepując kurz i odczepiając stosy pajęczyn. Rzuciłem okiem po stoliku dla ośmiu ludzi, który wciąż miał narzucony biały obrus. Świeczniki jak i zastawa nadal były nieuprzątnięte, jakby do samego końca Blake spodziewał się gości. Zapaliłem dwa rzędy świec, rozjaśniając nieco pomieszczenie. W części rezydencji istotnie było założone oświetlenie elektryczne, ale to nie działało, o czym mogłem się przekonać wypróbowując pstryczek. Blake mógł ukryć swój ostatni obraz wszędzie. Dlatego stwierdziłem, że najszybszym sposobem będzie obadanie całej rezydencji w nieco inny sposób. Pulsem elektrycznym omiotłem całą rezydencję, wyszukując kablowych połączeń. Parę z nich schodziło do podziemi. Tylko tam jeszcze nie zdążyłem zajrzeć. Do tego na samym dole znajdowało się jeszcze trochę energii, źródło mocy, które wciąż biło, niczym żywe serce.
- Czyżby to miało być to? - zapytałem sam siebie, nie widząc lepszej opcji. Być może malarz ukrył swe największe dzieła z dala od wścibskich oczu i palców szabrowników?
Nabrałem powietrza w usta i wszedłem w głęboki stan medytacji. Ciepło bijące z "reaktora" wewnątrz mnie rozeszło się po całym ciele, wprawiając je w drgania. chwilę później wniknąłem w stary kontakt elektryczny szybując z niespotykaną dotąd prędkością. Przebijałem się przez tunel. Światła migały przede mną feerią barw, których nie powstydziłby się sam Blake. Zaledwie kilka sekund później byłem z drugiej strony kontaktu. Elektryczne iskry na powrót uformowały moje atomy w stabilną, twardą masę. Ciężko było mi złapać równowagę, zakręciło mi się w głowie. Nie byłem jeszcze przyzwyczajony do takiego rodzaju transportu. Szybko doszedłem do siebie i kontynuowałem poszukiwania.
Posłałem naprzód kolejną falę w poszukiwaniu innych źródeł prądu, uaktywniając tym samym kilka lamp. Tak jak przypuszczałem, to tu znajdowała się główna część rezydencji, gdzie urzędował niegdyś Blake. Korytarz wyglądał znacznie nowocześniej, był porządniej zrobiony, z oklejonymi progami i poprowadzoną dobrą instalacją elektryczną. Bez zmian pozostawało jednak zamiłowanie do dekorowania ścian dość przerażającymi obrazami. Były to portrety ludzi z czasów współczesnych: jakiś sanbecki biznesmen, jakaś śliczna ciemnoskóra kobieta, ani chybi z Khazaru, babiloński student z obowiązkową przypinką uniwersytecką. I było ich może z dwadzieścia: młodsze, starsze osoby. Wszystkie wyglądały nader realistycznie. Większość z nich łączyła jedna cecha: osoby przedstawione na nich miały smutną albo wręcz przerażoną minę. Naprawdę, gdyby przyjrzeć się niektórym z bliska można było pomyśleć, że błagają o litość. Żaden z tych portretów nie był jednak tym właściwym.
- Zaraz, a to?
Zatrzymałem się przy jednym z malunków. Przedstawiony na nim dwudziestolatek o jasnej blond grzywce był mi znany.
- Masaki Jinsei
Historię tego chłopaka przybliżył mi kiedyś Marias Ken-Hunt z nagijskiego komisariatu. Ponoć młody zaginął gdzieś na wycieczce z grupą studentów w pobliskich górach. Ciała nigdy nie odnaleziono i uznano go za zmarłego. Wyglądało na to, że musiał jakoś trafić do tej rezydencji. I on na portrecie wyglądał na przestraszonego. Czy był to tylko trend malarza? Przełknąłem ślinę idąc w głąb całej tej galerii. Dotarłem do sporej wielkości biblioteki: wielkie półki, wypełnione najprzeróżniejszymi księgami górowały nade mną. Znalazło się nawet miejsce dla koniecznej w tym przypadku drabiny. Wybór samych dzieł był też dość niecodzienny, bo tam gdzie kończyły się zbiory, kolekcje i poradniki z dziedziny sztuki, zaczynały się wydania skupiające na magii, czy alchemii. wiele z tych ksiąg było zapewne zakazanych, albo niedostępnych dla szerszej publiczności. Dotarłem do spróchniałego biurka z niedziałającą lampką nocną, które dawno temu zostało uprzątnięte. Został tylko niewielki kałamarz, globus i kilka pożółkłych, pustych kartek. Wszystko przykryte tonami kurzu. Nieopodal biurka odnalazłem w końcu zgubę Kazuyi. Obraz wyglądał tak, jak mi go przedstawił na wydruku: wiszący do góry nogami facet o długich czarnych włosach, lekko przyciemnionej karnacji i perfidnym uśmiechu, który ma przywiązany sznur dookoła szyi...
Wtedy zdałem sobie sprawę, że szukany obraz różnił się diametralnie od pozostałych i nazywał się po prostu "Wisielec". Wisienka na torcie, ukoronowanie całej kariery Blake'a, podsumowane w jednym kawałku sztuki. Gdy sięgnąłem po niego, usłyszałem głośny huk, jakby coś upadło na podłogę. Odwróciłem się i zobaczyłem szarżujący na mnie portret. Człowiek z kłami jak u psa wystawał na pół z ramy obrazu, jakby to był po części hologram. Strzeliłem parokrotnie w jego facjatę i po chwili truchło zabarwiło posadzkę kolorem naturalnego cynobru. Serce dudniło mi jak bęben wojenny, zagrzewający do walki. Wiele już przeżyłem z elektrycznością, ale takiego szoku nie sprawił mi żaden piorun. Po chwili jakaś pani z sąsiedniego portretu postanowiła dołączyć, wydając z siebie chrapliwe dźwięki. Trzasnąłem ją elektrycznością, jak z bicza i się uspokoiła. Ale to nie wystarczyło, bo najwyraźniej większość ozdabiających korytarz portretów zadecydowała, że nadszedł moment na ożywienie martwej atmosfery. Cofnąłem się lekko i w tym momencie miałem wrażenie, jakby to mi na szyi zaciskał się sznur. Nic dziwnego; sam Wisielec dołączył do tej parady, Instynktownie chwyciłem za postać i rzuciłem nią. Reszta obrazu, to jest puste tło, zostało na ścianie, jakby przyspawane do niej. Wisielec zaś nabrał nieco kolorów i wypukłości. I oto przede mną stanął sam Blake. Odgarnął długie włosy.
- Zdziwiony? Uwierz mi, ja też miałbym taką minę. - Przekrzywił lekko głowę i obserwował, wybałuszając oczy z ledwo widocznymi źrenicami. Stanąłem jak wryty z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Wtedy to czarnowłosy wyciągnął ręce przed siebie i poczułem, jakby moje ciało traciło na wadze, a także przestawało być wypukłe. Blake pragnął wrzucić mnie w obraz.
- Kolejny w mojej kolekcji! - zaśmiał się perfidnie. Próbowałem utrzymać się, ale płótno wciągało mnie, jak silny podwodny wir. Czułem, że powoli tracę przytomność. Trzeba było działać. Zamieniłem się w prąd i siłą rozpędu przeleciałem przez Blake'a. Zawył, tuż zanim rozbiłem mu kawałek ręki. Rozsypała się, jakby sama była z papieru. Zmaterializowałem się za malarzem , stając w pozycji bojowej.
- Co tu się do cholery dzieje?!
- Oj, nie sądzę byś zrozumiał - odparł spokojnie, trzymając się za kikut, z którego spływała nie krew, a farba. - Jesteś taki, jak inni nadludzie, tylko byś pacyfikował i niszczył. Nie doceniasz prawdziwej sztuki...
Czując się otoczony żywymi portretami postawiłem elektryczną barierę. Wszystko wokół poczęło fruwać, luźne kartki wyrywały się ,trzepocąc, niczym ptasie skrzydła, gubiące pióra.
- Przez lata próbowali mnie dorwać...zmusić do uczestniczenia na polu bitwy...a ja im mówiłem, że nie ma w tym żadnej sztuki... i tak kończyli tutaj, jeden po drugim, jako moje dziedzictwo.
Ożywione obrazy wyły przeraźliwie, wydając chrapliwe, potępieńcze dźwięki. Nic dziwnego, że nikt nie był w stanie nic zrobić z tą rezydencją.
- Wielu próbowało... wielu - pokiwał głową. - Ale dość już wykładów.
Jego twarz po raz kolejny wypełniła się czystym szaleństwem, przejawianym w postaci przekrwionych oczu i nieludzkiego uśmiechu. Zniknął w jednym z obrazów. Zaraz potem przemieścił się do drugiego i do kolejnego, i jeszcze następnego. Echo jego śmiechu dochodziło jakby ze wszystkich stron jednocześnie. Inne ofiary rzuciły się na mnie, ale jedna po drugiej rozbijały o barierę. Zacząłem uciekać w głąb korytarza. Choć miałem nadal swoją elektryczną kulę to widziałem nie dalej jak na zasięg swoich stóp. Miałem dziwne wrażenie, że wszystko wokół wiruje, jakbym biegł spiralnie w obracającym się młynie. Cały czas towarzyszył mi upiorny rechot Blake'a. Co jakiś czas pojawiał się tuż obok mnie, szczerząc zęby z kolejnych pustych portretów.
- Wybierz sobie płótno, bo przywiążesz się do niego na wieczność!
Korytarz z ciemnogranatowego zmienił barwę na czerwoną.
- Uwiecznię twe nieśmiertelne lico!
Całość poczęła falować, uniemożliwiając już całkowicie ocenienie odległości. Posłałem drugą sferę naprzód. Barwa ścian znów się zmieniła, tym razem na zieloną.
- To jest to przerażenie, którego szukam!
O mały włos nie zostałem przyszpilony jakimiś kolcami, które wyrosły z sufitu. Zamiana w prąd była nie tyle przydatna, co konieczna w tym przypadku.
- Stój, nie dałem ci jeszcze swojego autografu!
Kolejna pułapka, tym razem zapadnia. Wypaliłem z pistoletu i jako elektryczna energia przeleciałem z nabojem dobrych paręnaście metrów. Kolejne kładki otwierały się jedna po drugiej.
- Nie! Daj mi się podpisać na swoim płaszczu. Obiecuję, że wykadruję cię do pasa!
Blake zawył przeraźliwie, a ja wyszedłem z pocisku. Miałem przed sobą brązowe, drewniane drzwi. Instynktownie chwyciłem za klamkę. Otworzyły się.
Byłem teraz w małym pokoju, w którym nie znajdowało się nic poza małą, migającą lampką zwisającą z sufitu, oraz portretem. Lampa w jakiś dziwny sposób nie posiadała połączenia z resztą budynku. Ba, wyglądało to tak, jakby istniała tylko w tej małej, zamkniętej przestrzeni. Pośród białych ścian widniał oprawiony w złotą ramę portret. Był to, tak jak i wcześniej, "Wisielec". Wyglądało na to, że tutaj sam malarz nie ma dostępu. Zatrzymał się przed progiem drzwi. Uklęknął, wciąż bez jednej ręki i tym razem zaczął błagać.
- Nikt jeszcze tak daleko nie dotarł... pozwolę ci odejść, ale nie zabieraj tego portretu. Bez niego...bez niego będę nikim!
Spojrzał na mnie skruszonym wzrokiem. Spojrzałem to na niego, to na obraz. Na płótnie wydawał się być znacznie młodszy, jakby mniej zarośnięty. Owszem, nadal wisiał i nadal szczerzył zęby, ale to było jakby inne dzieło. Dopracowane, pełne pasji, tak jakby to tu wtłoczył cały swój talent. Przyłożyłem do niego rękę. Blake wyciągnął swoją, krzycząc, bym tego nie robił.
- Nie ruszaj tego!
Palec był tuż, tuż...
- Ty durny... - Nie zdążył nawet skończyć, bo zaczął zmieniać się w kipiącą złością bestię. Wyrosły mu kły, białka stały się w pełni czerwone a wielką, umięśnioną ręką próbował dotrzeć mojej nogi. W takim stanie zaczął przekraczać próg pokoju.
- Przykro mi, ale mam zadanie - stwierdziłem krótko, po czym chwyciłem ramę obrazu. Nieprzyjemne uczucie wypełniło mnie. Nie trzymałem w dłoniach portretu, a coś bardziej oślizgłego, miękkiego. To było tak, jakbym miał w rękach serce Blake'a. Zawył przeraźliwie, chwytając się za swoją pierś. Jego niezrozumiałe jęki wypełniły pusty, klaustrofobiczny korytarz. Bez wahania zerwałem cały eksponat, który oderwał się od ściany, ukazując czerwone flaki. Coś pękło, tryskając szkarłatną posoką. To naprawdę było serce malarza. Serce, którego właśnie się pozbyłem. W parę chwil w korytarzu pojawiły się pęknięcia i rysy, przypominające swoją złożonością pęknięte żyły. Pomieszczenie wypełniło się czernią, a sam Blake począł usychać. Przeskoczyłem nad nim, szukając wyjścia. Okazało się nagle, że wcześniejsza droga jest znacznie krótsza. Przekroczyłem zapadnie, rozbiłem papierowe kolce, minąłem bibliotekę w której większość osób z portretów poczęła wyparowywać, wyjąc przeciągle. Cała willa trzęsła się w posadach, jakby za chwilę miała się zawalić. Znalazłem schody prowadzące do wyjścia. Okropny hałas zagłuszył wszystko dookoła. Biegłem ile sił w nogach, schodami w górę.
***
Zamaskowana trawą kładka otworzyła się i oto znalazłem się na tyłach ogrodu. Rezydencja ku memu zdziwieniu nie rozpadła się, czy nie zapadła pod ziemię. Część fundamentów zawaliła się, a i owszem, ale budynek nadal tu był. Trzymałem w rękach portret Blake'a, więc to co przeżyłem nie było snem. Zawinąłem płótno w jakiś materiał i wezwałem myśliwiec. Pan Kazuya miał mi wiele rzeczy do wyjaśnienia po tamtejszej nocy...
Co do Blake'a...byłem niemal pewien, że nie pozbyłem się go na dobre. |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,17 sekundy. Zapytań do SQL: 15
|