Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Statek
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 04-04-2013, 22:34

11 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj

Autor: Lorgan

- Widzisz pan tę łajbę z syreną wymalowaną przy rufie? Nie uwierzysz, co się na niej zdarzyło miesiąc temu...

***

Nie wszystkie przygody odbywają się w konkretnych, powtarzalnych miejscach. Ta lokacja łączy w sobie różnorodne pojazdy wodne, służące jako centrum wydarzeń dla Ninmu.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Sorata   #2 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj


„Błogosławiony odpoczynek”

Leżąc na płaskim dachu wycieczkowca, Fenris podziwiał nocne niebo. Zaskakująco ciepła bryza szarpała proporcami na licznych antenach, ale poza tym było bardziej niż cicho. Przyjęcie skończyło się godzinę temu i teraz statek dryfował spokojnie na północ. Mimo to szaman z trudem się wyciszał. Mimo rozmiarów statku, kołysanie wody było odczuwalne i nawet zachwyt nienaturalnie licznymi gwiazdami nie zdołał całkiem oderwać go od myśli o suchym lądzie.
- Nuuda - gwiazdy zwinęły się tworząc świetlisty, żywy kontur wilczego łba. Manitou bawił się z jego wzrokiem ziewając i wypluwając meteoryty. Widząc brak reakcji człowieka pojawił się przy statku, przyćmiewając go swym rozmiarem. Olbrzymie łapy pewnie i bez wysiłku stanęły na nie-wielkich falach.
- Problem z tobą jest taki, że zwykle masz za ciekawie w życiu. Przyzwyczaiłem się - sarkał - mu-simy coś z tym zrobić. Ty i ja znaczy...
Fenris wyłączył myślenie słuchając uspokajającej tyrady gwiezdnego wilka, który beztrosko paplał dalej, pozornie nieświadomy braku zainteresowania ze strony przyjaciela. Cień krakał radośnie, polując na świecące w wilczej sierści drobiny gwiezdnego pyłu.
Nagroda za dobrą służbę krajowi powiadali. Odpoczynek na urzekającym, tygodniowym rejsie. Oczami szybującego kruka „widział” jeszcze ostatnich spacerowiczów śmietanki towarzyskiej wszystkich krajów.
- Zaskakujące. W tym jednym tygodniu, khazarski dyplomata dzieli się szampanem z babilońskim księdzem, zamiast w zaciszu własnego gabinetu obmyślać plan zniszczenia jego państwa. Rozczulające – sarkazm kapał z głosu Wilka – nie nudzi Cię to, Fenrisie?
- Wyluzuj. Odpocznij – człowiek usilnie wpatrywał się w gwiazdy próbując złapać utracony nastrój. Manitou się nudził. Mając zmysły ograniczone do osoby szamana narzekał za każdym razem jak nic się nie działo.
- Pewnie, że narzekam. Stary jestem, to mi wolno – postać Bestii zalśniła na chwilę i za chwilę na jego miejscu stał szpakowaty mężczyzna ubrany według najnowszej mody niczym wezyr. Z tym, że żaden arystokrata nie ma takiego bezczelnego, drapieżnego uśmiechu.
Całkiem niedystyngowanie, mężczyzna klapnął na wylot przewodu wentylacyjnego i ostentacyjnie zarzucił nogę na nogę. Fenris obserwował go spode łba.
- Może zawyj do księżyca? Słyszałem, że to krzyk sezonu wśród wilków – był zły, bo podzielał trochę niepokój Opiekuna. Siedzenie tutaj spokojnie, bez… - otrząsnął się - …było jakieś ta-kie…niewłaściwe. Dziwne uczucie.
Rozlewające się powoli po ciele senne otępienie przerwała skoczna melodyjka. Odruchowo poszukał beepera i natychmiast zorientował się, że urządzenie zostało w kajucie. Wyciągnął dano już nieużywaną komórkę i spojrzał na nią z nieukrywanym niesmakiem.
- Cierń - przedstawił się. Człowiek po drugiej stronie łącza mówił przez dłuższą chwilę. Z każdym kolejnym, automatycznie podawanym zdaniem, mina szamana rzedła. Wysłuchał zlecenia do końca i westchnął. Zwinął się i skoczył dwa tarasy niżej, pomagając sobie gleipnirem. Szybko trafił na półotwarte okno własnego pokoju. Duchy pewnie wiedziały dlaczego szarpał ekwipunek bojowy na wakacje. Kochana paranoja – zawsze musi mieć rację. Ubrał się czym prędzej, poprawił ukrytą broń i ruszył na ratunek. Nic nie robiąc sobie ze zdziwionych spojrzeń pasażerów windy wmaszerował do sali. Kilka par kończyło jeszcze ostatnie drinki, bardziej skupiając się na myszkowaniu dłońmi pod stołem, niż piciu. Wyszedł w szeroki korytarz dla vip’ów.
- Jasna cholera. Zero spokoju –przemierzał wściekle kolejne zakręty, prawie nie zwracając uwagi na zauważalną różnicę w wystroju. Wyszczerzył się paskudnie do podstarzałego dżentelmena i przechodząc, potrącił ramieniem jego syna. Młodzik w szytym na zamówienie smokingu syknął i szykował się do pijackiej tyrady o arogancji ale mordercze spojrzenie czarnego oka zamknęło mu usta. Rodzinka błyskawicznie ewakuowała się do apartamentu.
- …Oburzające – zza domykających się drzwi dobiegł jeszcze głos obwieszonej biżuterią lady. Fenris parsknął śmiechem. Jak tu się nie bawić na wakacjach.
Względnie szybko odnalazł odpowiednie miejsce. Zza drzwi dochodziły głośne tony gitary akustycznej. Nie próbując nawet bawić się taką pierdołą jak pukanie wparował w drzwi wyłamując zamek kopnięcie.
- Aargh - Wilk zasymulował agonalne jęki na widok poruszających się w górę i w dół, trzęsących się pośladków.
Kobieta dostrzegła go pierwsza. Wrzasnęła rozdzierająco, fałszywym okrzykiem skalanej niewinności. Nie umiała się zdecydować czy ukryć się pod pościelą czy masywnym ciałem kochanka i w efekcie zaplątała się tylko w prześcieradłach.
- Kochała się z nim czy jego portfelem? Czemu to zawsze muszą być grubasy? - absurdalna myśl przemknęła przez głowę Fenrisa. Język stanął mu kołkiem w ustach i wpatrywał się tylko w kropelkę potu wędrującą ku ... NIE! Otrząsnął się.
- Proszę wybaczyć. Pańskie życie jest w niebezpieczeństwie - powiedział służbowo, patrząc w dy-wan - proszę za mną.
- Jak śmiesz? - wybełkotał mężczyzna rozglądając się za jakąś osłoną. Niestety wszystko zagarnęła kobieta.
- Won hołoto - ukrywszy krytyczne części pod poduszką, facet nabrał zaskakujących sił - Niesłychane. Wuj dowie się o tym. Zobaczysz - czerwieniał coraz bardziej wygrażając komicznie wyprostowanym palcem - Poczekasz za drzwiami szmaciarzu.
Lewa powieka zadrgała nerwowo w nieopanowanym tiku, a na usta Soraty wpełzł zwierzęcy gry-mas.
- Pierd.olę Cię! - wydarł się , całkowicie tracąc kontrolę - pociotek khana, pasza czy nawet sam chromolony wezyr - jak za chwilę nie ruszysz tłustej dupy to sam Cię zarżnę żeby zabójcom kłopotu oszczędzić! I pies je.bał wakacje – krople śliny obryzgały dywan - Przepraszam panią za kłopot - zakończył spokojnie, trochę tylko zażenowany. Zachwycony Wilk rozkoszował się każdym momentem furii. Nawet w tym momencie komentował przeróżne walory migające w skołtunionej po-ścieli. Pan "Bardzo Ważna Osobistość" stracił resztki swego animuszu. Stoczył się do reszty z part-nerki i poczłapał do garderoby w samych skarpetkach. Kierowany ostatnim ludzkim odruchem, szaman stwierdził, że jednak poczeka za drzwiami.
Cioteczny kuzyn wezyra faktycznie kwiczał jak prosiak odbijając się od ścian w korytarzu technicznym. Mimo dwukrotnej przewagi masy w ogóle nie stawiał oporu ciągnącemu go, przeklinającemu Soracie. Rzucając czujne spojrzenia dookoła, szaman zerknął parę razy na kwękającego debila. W garniturze prezentował się nawet przyzwoicie. Gdyby tylko nie zachowywał się jak rozpuszczone dziecko.
- Nie żeby cię mocniej wkurzać, ale to dla takich paprochów walczysz? – Towarzysz turlał się płacząc ze śmiechu. Fenris zacisnął zęby i ponownie szarpnął „dostojnikiem” niemal rzucając nim do niewielkiego pomieszczenia. Wiele niegrzecznych plakatów i skrzynia z narzędziami świadczyły, że to kanciapa mechaników.
– Zamknij się w środku i nie otwieraj nikomu poza mną
- Jak poznam, że to ty? – zdyszany mężczyzna wpatrywał się w niego z mieszaniną złości i strachu.
- Zawołam Cię po imieniu – uśmiechnął się złośliwie Sorata i zamknął za sobą drzwi.

Wejście na mostek nie było trudne. Ignorując klasyczne drogi wspiął się na pełnej ozdób ściance i przeszedł niezauważony przez okno. Marynarze odwrócili wzrok na dźwięk krakania. Kwestia zgrania w czasie. Fenris błyskawicznie ruszył, trzymając ciężarek gleipnira na wzór młota i nokautując dwóch mężczyzn. Chwile się zawahał nim uderzył kobietę, ale już była w połowie obrotu. Pętlę przerzucił przez szyję sternika i wyszeptał mu prosto w ucho:
- Kurs na Atahualpę – marynarz mimowolnie się wzdrygnął.
- A jak nie posłucham?
- Po prostu Cię zabiję. Obudzę jednego z twoich kumpli i przedstawię mu taki sam układ. Potem pojadę do Twojego domu i tam zabiję wszystko co żywe. I wszystko dlatego, że zalazłeś mi za skórę. No ty i jeszcze jeden spaślak – poczuł się do obowiązku i doprecyzował.
Sternik przełknął ślinę i skinął tylko głową.
- Nieźle – od strony drzwi dobiegło klaskanie. Fenris natychmiast zasłonił się ciałem zakładnika.
- Znam Cię – stwierdził z zaskoczeniem – Fojikawa. Unity Bank.
- Dobra pamięć – z pewnym zaskoczeniem odnotował Agent – Kito Genkaku – przedstawił się nadal nie wykonując ruchu.
- Płyniemy do Khazaru - Fenris zignorował go i poluzował linkę, bo marynarzowi z niedotlenienia miękły kolana.
- Niech będzie. Widzę, że znaleźliśmy się w podobnej sytuacji – ustąpił agent – Ale ja usunąłem główny opór. Jestem tu na wakacjach. Wolałbym nie wdawać się w burdę na pokładzie.
- Napijesz się? – Fenris nie wiedział co innego zostało do powiedzenia. Zszokowany sternik wpatrywał się to na jednego, to na drugiego, z naprawdę głupią miną.

Stali we dwóch na pokładzie wpatrując się we wschód słońca.
- Czas na mnie - zagaił łysek - miło było, ale transport czeka – uśmiechnął się prawie szczerze i wyciągnął rękę. Oszołomiony szaman podał mu dłoń. Z drzwi za nim wyszedł bogato ubrany mężczyzna w kamizelce kuloodpornej.
Niewielki port nie był przystosowany do obsługi takich wielkich jednostek. Zdecydowanie nie była to Atahualpa. Zaprzeczały temu niewielkie łódki sanbetańskiej straży przybrzeżnej.
Trzeba przyznać, że iluzja była całkiem realistyczna. Z daleka Fenris praktycznie zobaczył port z charakterystycznymi miniaturkami lokalnych piramid.
Dobrze, że komitet powitalny z khazarskiej ambasady odstraszy potencjalne kłopoty. Ech. Wielki, mały świat i Ci straszni ludzie, którzy go zamieszkują. Zszedł pod pokład.

Stanął cicho pod drzwiami dając sobie czas do namysłu. Ostatecznie przełamał się i zapukał.
- Pociotku. Możesz już wyjść….


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 19-05-2013, 22:03, w całości zmieniany 2 razy  
   
Profil PW Email
 
 
^Tekkey   #3 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 34
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj


Przypadkowy bohater. Współczesna miejska legenda wykreowana z na poły uświadomionej tęsknoty społeczeństwa medialnego. Potrzeby wiary w obecne w świecie dobro, skrywanej nadziei iż drzemiąca w każdym człowieku iskierka odwagi przebudzi się we właściwym miejscu i czasie. We właściwym obywatelu zdolnym dokonać właściwej rzeczy. I pośród smutnej statystyki dokumentującej sytuacje, gdy któregoś z „właściwych” elementów do sukcesu zabrakło, zdarzają się i te dające narodziny nowej legendy. Zrządzeniem losu, dzięki koniunkcji planet, prastarej przepowiedni czy przez głupie szczęście - bohater ratuje dzień. Happy End.

***


Przyczajony mężczyzna wychynął z plamy cienia, szybkim ruchem opuszczając ciężki klucz hydrauliczny na głowę napastnika. Osuwające się ciało natychmiast przyciągnął ku sobie. Niemilec nie był sam. Wbrew uzasadnionej obawie przed zemstą, kompan zmarłego oddał ledwie kilka niemrawych strzałów w jego opuszczoną doczesną skorupę. Całkiem słusznie uznając, iż pożytek z tego niewielki, a na naboje pistoletowe nie ma promocji w hipermarketach. Idąc za ciosem bohater dnia porzucił zbędną już ludzką tarczę, wpychając ją w objęcia strzelca. Momentalnie przebywszy resztki dzielącego ich dystansu dobił go brutalnym ciosem w krtań. Gdy tylko chwycił w dłonie zdobyczną broń palną jakby urósł; rozpalony iskrą heroizmu wyprostował się, bacznym wzrokiem lustrując pokład w poszukiwania kolejnego wyzwania. Gdyby uczestniczył w filmie akcji byłby może zauważył laserową kropkę sunącą po jego piersi w ramach dramatycznego zwrotu fabuły. Całkowicie realnemu zabójcy wystarczył celownik karabinowej lunety. Na białej koszuli celu pojawił się najpierw jeden czerwony punkt, uderzenie serca później drugi. Przy trzecim strzale krew i mózg bohatera obryzgały ścianę nadbudówki.

***


- Dead End – skwitował w Nish snajper, śląc ostatnie spojrzenie czerwonemu kwiatu wykwitłemu na tle kontrastującej bieli farby.
Nie był z siebie zadowolony. Trzy strzały by zdjąć pojedynczy cel na takim dystansie to stanowczo za dużo. Wszystkiemu winne były częste zmiany kierunku wiatru. Gdyby tylko miał stały punkt odniesienia! Bez niego nie śmiał włączać się do głównej potyczki między ugrupowaniami, toczącej się dalszych kilkadziesiąt metrów za leżącymi pokotem trzema nieszczęśnikami. Ryzyko postrzelenia sprzymierzeńców było po prostu za duże. Puszczony na próbę w powietrze skrawek gałganka zawirował niesiony kolejnym podmuchem.
- Trzynaście metrów na sekundę z południowego-wschodu – wyszeptał do siebie skrytobójca.
- Poważnie? A nie powinniśmy używać węzłów, skoro jesteśmy na morzu?
Instynktownym ruchem przetaczając się w bok, mężczyzna wyszarpnął zza pasa nóż, pozostając w czujnym przyklęku. Obok porzuconego karabinu przysiadł na piętach nieznany mu osobnik. Intruz uśmiechał się blado, porozumiewawczym gestem nakazującym ciszę przyłożył palec do warg. Snajper skinął w odpowiedzi, wykrzywiając usta w podobnie radosnym grymasie. Niemal równocześnie zaatakował, całym ciężarem ciała rzucając się przed siebie. Ludzka sylwetka przed nim wykonała tylko ruch, jakby przeciągała niewidzialną linę. Nagłe szarpnięcie w tył i asasyn zderzył się plecami z metalowym pachołkiem, w którego cieniu urządził swoje stanowisko strzeleckie. Choć nie dostrzegał żadnych, wyraźnie czuł na sobie więzy, z których mimo wysiłków nie potrafił się wyrwać.
- Coś ty za jeden? – warknął wyzywająco do napastnika.
Gdyby tylko zdołał wciągnąć go w rozmowę. Niemal udało mu się dosięgnąć nożem urojonych pętów na nadgarstku.
- Ciiii… - wysyczał tylko w odpowiedzi zagadnięty, chwytając się za skronie.
Wiatr powiewał obwiązanym wokół jego głowy krawatem, ozdobionym specyficznym wzorkiem uważanym w pewnych kręgach za zabawny.

***


Obudził się z powodu bólu, czy też bolało ponieważ się obudził? Przynajmniej miał pewność że jeszcze żyje. Tekkey niepewnie rozejrzał się wkoło, po czym leniwie wrócił do pozycji horyzontalnej wlepiając wzrok w niebo. Za Aumen, Sumena i dziewiętnaście miliardów khazarskich demonów nie potrafił przypomnieć sobie jak wziął się na najwyższym punkcie statku – dachu sterówki. W ogóle wspomnienia z poprzedniego wieczoru były wyjątkowo… płynne. Jedynie siłą woli zdusił chęć oddania hołdu morzu. Z pewnością pamiętał opuszczenie Cesarstwa, co zawsze było miłym wspomnieniem godnym zachowania. Towarzyszył tam grupce cywilów w roli „konsultanta do spraw prawdy,” czyli ludzkiego wykrywacza kłamstw, podczas ich negocjacji handlowych z Nagijczykami. Po cichu miał też mieć oko na możliwe zagrożenia, szczególnie ze strony organizacji „Czyste Nag”. Sami biznesmeni okazali się wdzięcznymi podopiecznymi i całkiem wesołą gromadką. Nie odmówił więc, gdy zaproponowali mu dołączenie do nich podczas rejsu powrotnego statkiem turystycznym. Alternatywą był wprawdzie przelot klasą ekonomiczną najtańszych linii lotniczych, finansowany przez wdzięczną za posługę ojczyznę, ale w końcu – skoro chronić, to chronić do progu rodzinnego kraju. Choć największym zagrożeniem była dla Sanbetów jak dotąd rosnąca szansa na nabawienie się marskości wątroby. Podczas prób przebicia się przez mgłę skrywającą ostatnie godziny mignął Ookawie przed oczami skrawek powiewającego obok twarzy krawata. Zdecydowanie nie należał do niego. Nosił jeden z tych wzorów, które doceniają jedynie specyficzni koneserzy. Zagadka zaczęła się wyjaśniać. Wczoraj było inne niż dni poprzednie bo dosiadł się do nich ktoś nieznajomy, właściciel krępującego akcesorium. Potem urządzili konkurs picia i chyba pierwszy raz Genbu kompletnie urwał się film. Czyżby przegrał?
Gdzieś w dole szumiały fale, rozbijające się o kadłub. Gdzieś w górze zdzierały gardła mewy. Gdzieś na statku rozległ się z nagła terkot broni palnej. Wszędzie wokół odpowiedziały mu pełne przerażenia i bólu wrzaski. Wszystko to było stanowczo zbyt głośne. Rozpoczynał się kolejny pracowity dzionek.

***


Tekkey starannie złożył w kostkę listek gumy do żucia przed wrzuceniem go do ust. Samo w sobie było to symptomem. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Mnóstwo uzbrojonych drabów miotało się po pokładach strzelając do siebie nawzajem i do nazbyt ciekawskich pasażerów.
- Zatem? – rzucił w kierunku jeńca bezbarwnym tonem.
- Co? – odburknął tamten, nieporadnie próbując zakamuflować dłoń piłującą niewidzialne sznurki.
- Pytałem czy nie powinniśmy mierzyć siły wiatru w węzłach, skoro jesteśmy na morzu?
- Nie wiem. Może. – Przyznał wreszcie snajper po chwili zastanowienia.
Trzeba mu przyznać że nieźle się tu przyczaił. Z tej pozycji miał na widoku i pod lufą sporą część pokładów. I był niezły, jeśli mimo wiatru potrafił cokolwiek stad trafić. W tym momencie agent uznał, że lepiej nie ryzykować. Nie rozpoznasz mistrza ciskania sztyletami, póki jeden z nich nie trafi cię w oko. A wtedy jest już cokolwiek za późno. Bez większego trudu, profilaktycznie wyłuskał z dłoni jeńca nóż. Nie żeby miał realne szanse przeciąć nim Akai Kenshi, którymi przed ujawnieniem Sanbeta oplątał i jego i słupek.
- No dobra, zagrajmy w otwarte karty. Boli mnie głowa i nie mam ochoty słuchać twoich krzyków. Dla twojego i mojego komfortu, powiedz co wiesz i nie zmuszaj mnie żebym cię dźgnął. Proszę?
- A [ cenzura ] się – postawił się ujęty, choć bez szczególnego zapału w głosie.
Pozostawiwszy zarekwirowane ostrze w zasięgu wzroku przesłuchiwanego, Tekkey wstał ostukując spodnie. Po chwili dobył z nich własny gadżet.
- Nie lubię pożyczać. Wolę własne narzędzia. Jeśli nie znasz tego urządzenia, to wiedz że nazywa się Kusari Tou.
Podniósł je na wysokość twarzy rozmówcy.
- To zasadniczo nóż. Kiedy nim dźgnąć, zakłuje. Odrobinę. Ale jeśli nacisnąć ten niepozorny guzik… Ząbki piły powoli ruszyły. Początkowo bezgłośnie, by wraz z podkręceniem obrotów przejść w niskie, buczenie tuż powyżej granicy infradźwięków. Twarz agenta wykrzywiła się, w ramach gry aktorskiej lub reakcji na kolejne uciążliwe źródło hałasu.
- Jeśli go nacisnąć, robi się… Brakuje mi słowa. Boleśnie? Niechlujnie? Chyba „obszarowo”, najlepiej wyraża moją myśl. W każdym razie będzie cię mniej, tu gdzie jesteś, a więcej wszędzie wokół.
Ookawa pozwolił dźwiękowi piły stanowić kontrapunkt dla swoich słów.
- Możesz milczeć. Akurat dzisiaj robienie ci krzywdy mnie zaboli. Ale, zapewniam, ciebie na resztę życia zaboli to o wiele bardziej.

***


Jak zazwyczaj przesłuchanie zakończyło się połowicznym sukcesem. Usłyszał trochę prawdy, udał że wierzy w kilka kłamstw. Pożegnali się w pokoju. Choć było to raczej „do zobaczenia, ” bowiem snajper pozostał przywiązany w miejscu. Agent zwrócił mu jednak jego własny nóż. Niech ma szansę i odrobinę nadziei. Choć dla tonącego byłby to ekwiwalent strzaskanej deski zamiast szalupy ratunkowej. Teraz gdy dysponował już podstawowymi informacjami o sytuacji pozostało tylko przejąć tę arcyważną walizkę. Agent przekradał się po pokładach, starając nie wdawać się w walkę. Widział już cel, teczka była tuż pod nim. asekurując się sznurkami swojej zdolności wychylił się przez reling. Kolejne nici wypuścił w dół, usiłując podczepić którąś z nich do nesesera. Wiatr utrudniał sprawę, jego podmuchy co i rusz odrzucały sznurki precz. W końcu udało się. Jedna z nich przylgnęła do walizki. Ale drgania, które agent odbierał poprzez czerwoną przędzę były...dziwaczne.
A wtedy usłyszał głos. Mówił wprost w jego głowie. Powiedział „spotkajmy się.”
- Sempai?
Tekkey wycofał się zaintrygowany.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
^Genkaku   #4 
Tyran
Bald Prince of Crime


Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227
Wiek: 39
Dołączył: 20 Gru 2009
Skąd: Raszyn/Warszawa
Cytuj


Delikatna morska bryza prześlizgiwała się po skórze agenta przynosząc doskonałą ulgę w panującym na pokładzie skwarze. Czuć było, że statek delikatnie przyspieszył. Kołysanie które od samego początku pogrywało z błędnikiem, sprawiając lekkie mdłości i zawroty głowy, po kilku dniach podróży budziło już tylko uczucie ukojenia. Genkaku oderwał się od barierki przy której spędził ostatnią godzinę, wgapiając się w morze niknące za horyzontem i rozmyślając. W końcu udało mu się wybrać na wakacje. W zasadzie, żeby być uczciwym należało by stwierdził, że ten rejs był jego nagrodą. Agencja w końcu zdawała się dostrzec jego ostatnie pasmo sukcesów i wynagrodzić wysyłając na małą wycieczkę po skończonej ostatniej misji w Nag. Na początku był zaskoczony. Co prawda słyszał o tym, że zasłużeni agenci mogą liczyć na różne względy pracodawcy. Paleta nagród była olbrzymia. Od samochodów, mieszkań, biletów na luksusowy rejs tak jak w tym przypadku, po nawet ciepłe posadki prezesów w rządowych korporacjach i wszystkie profity z tym związane. Jednak jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, że sam kiedyś będzie beneficjentem łask płynących z Agencji.
Odkąd tylko pamiętał, od samego początku wcielenia do służby, zrodziło się w nim pytanie o sens tego wszystkiego. Całej tej maskarady. Cichej wojny i ciągłej walki. Te wątpliwości kiełkowały w nim przez cały czas gdy zmagał się ze swoimi obowiązkami i przeciwnikami. Te wszystkie myśli doprowadzały go do bólu głowy. Westchnął ciężko sięgając po papierosa do kieszonki swojej kwiecistej, wakacyjnej koszuli. Odruchowo wolną ręką przejechał po powierzchni wygładzając wszystkie nierówności. Nie mógł się przyzwyczaić to tak swobodnego stroju. Fakt, często podczas misji zdarzało mu się przebierać w najróżniejsze stroje, przy których jego biała zdobiona dużymi czerwonymi kwiatami koszula, była eleganckim krzykiem mody, jednak to były stroje pasujące do odgrywanej przez niego roli. Do przykrywki. Teraz jednak nikogo nie udawał. Był sobą i ta wakacyjna swoboda – krótkie spodenki, sandały – nie odpowiadały mu. Dosłownie zaburzały i okaleczały jego wizję samego siebie, w której zawsze miał na sobie wygodny, drogi garnitur i zazwyczaj czerwony krawat.
Papieros co chwila wędrował do ust jednak każde kolejne zaciągnięcie nie przynosiło oczekiwanego rezultatu. To już nie było to co kiedyś. Brak już było tej delikatnej mgiełki towarzyszącej nikotynie szybko rozprzestrzeniającej się krwioobiegiem. Teraz palił już chyba tylko z przyzwyczajenia, lub czego bał się bardziej, z nałogu. Krzywiąc się do tej myśli zgasił papierosa o zewnętrzną ściankę burty i wyrzucił do wody. Stanowczo plusem palenia na pokładzie było to, że zawsze było gdzie wyrzucić niedopałek.
Genkaku znudzony rozejrzał się po pokładzie. Był na najwyższym poziomie rejsowca, gdzie znajdował się dużo basen, kilka barów i rozległy deptak dla pasażerów. Obiektywnie rzecz biorąc gości nie było dużo. Być może zadecydowały o tym wysokie ceny biletów, ale na statku nie było dużego tłoku. Odpowiadało to agentowi całkowicie. Z początku obawiał się, że nie znajdzie nigdzie spokojnego miejsca do odpoczynku poza swoją kajutą, jednak szybko okazało się, że jest w błędzie. Przez pierwsze trzy dni, z zapałem godnym lepszej sprawy zwiedzał rozległe i liczne pokłady statku. Atrakcji było sporo i było z czego wybierać. W końcu po namowie przez Thekkala zdecydowali się na kasyno. W dwa wieczory ograli w karty co bardziej zamożniejszych współpasażerów i dorobili się małej fortuny. Gra oczywiście nie należała do najuczciwszych, przede wszystkim ze względu na telepatyczne zdolności Kito. Teraz kiedy nie było już na statku żadnych chętnych by zasiąść z nim do stolika zastanawiał się co robić dalej. Mógłby oczywiście posłać Thekkala do gry pod postacią jakiejś obcej osoby, lub samemu pod osłoną iluzji kontynuować grę dalej. Z zamysłu wyrwała go karabinowa seria dobiegająca z poziomu restauracji. Na początku nie chciał wierzyć. W końcu to mogło być jakieś zbyt głośno puszczone nagranie, lub petardy. Szybko jednak kolejne odgłosy wystrzałów następujących po sobie utwierdziły, że na dole, ma miejsce strzelanina.
Był rozdwojony w swoich odczuciach. Z jednej strony jakaś część jego podskoczyła z radością i euforią na myśl o nadciągającej akcji. Z drugiej strony wściekłość bulgotała w jego głowie niczym lawa. Puścił się biegiem w stronę najbliższych schodów.
- Leć tam i sprawdź co się dzieje!
Thekkal niczego więcej nie potrzebował. Jakby już czekając na te słowa agenta, struga dymu wystrzeliła niczym strzała za pokład. Agent kontynuował swój bieg dalej. Wiedział, że jest coraz bliżej i że kierunek jest dobry. Co chwila mijał uciekających w popłochy, w przeciwnym kierunku ludzi. Strzały zyskały na intensywności i oczywistym było, że trwa zaciekła wymiana ognia. W końcu dopadł do klatki schodowej prowadzących na poziom restauracji. Zastanawiał się, czy kapitan jest w ogóle przygotowany na sytuację strzelaniny na pokładzie? Jakie są procedury i czy załoga ma gdzieś broń. Dokładnie w momencie gdy pokonał schody, statkiem wstrząsnęła eksplozja. Uderzyła w niego gęsta chmura pyłu. Światła zamigotały i zgasły. Strzały ustały, by po chwili wzmóc się znowu ze zdwojoną jeszcze intensywnością. Genkaku zakrywał dłonią usta, chroniąc się przed wdychaniem zanieczyszczonego od wybuchy powietrza. Powoli i ostrożnie ruszył do przodu, nawiązując przy okazji telepatyczne połączenie z szamanem.
- Jak wygląda sytuacja ?
- Dwie grupy walczą ze sobą – głos w jego głowie brzmiał wyraźnie. Był chrypliwy jak zawsze i za każdym razem doprowadzał Genkaku do gęsiej skórki. – Zaczęło się w restauracji. Napastnicy przebrani za turystów zaatakowali z zasadzki, kilku biznesmenów. Jeden z nich ma pancerną walizkę i coś mi mówi, że to o nią tu chodzi. Walka rozprzestrzeniła się już po całym pokładzie i wyraźnie wymknęła się już z pod kontroli – recenzował szaman – facet z walizką i dwóch jego ochroniarzy jest w tej chwili w kuchni i przedzierają się w stronę holu z windami.
Szybkim ruchem ręki agent przywołał plan okrętu z beepera. Już wcześniej zeskanował cały statek na wszelki wypadek i żeby lepiej orientować się w labiryncie pokładów i korytarzy. Sekundę zajęło mu zlokalizowanie miejsca o którym mówił duch. Po raz kolejny ruszył biegiem. Tuż za rogiem czekała go jednak niespodzianka. Gdy tylko skręcił w korytarz wpadł prosto na uzbrojonego w pistolet maszynowy mężczyznę. Osiłek zaważył pędzącego w jego stronę agenta i zaczął już podnosić broń, agent był jednak szybszy. Nie zatrzymując się zrobił wślizg pod nogami przeciwnika unikając w ten sposób serii wymierzonej wyżej, w korpus. Gdy był już za jego plecami zaparł się ręką i z ledwością obracając w wąskim korytarzu podciął napastnika, który padając upuścił broń. Genkaku złapał ją w powietrzu i sprawnym, szybkim ciosem ogłuszył mężczyznę. Ruszył dalej.
- Gdzie są teraz ?!
- Są sprytni, Zapakowali się do windy towarowej i zjechali na ostatni pokład do magazynów. Strzały dochodzą już z innych pokładów. Zdaje mi się też, że widziałem na pokładzie jednego z szamanów.
W głowie Genkaku myśli przelatywały z prędkością błyskawicy. Jeżeli są tu inny szpiedzy, a jest to bardzo możliwe to sytuacja się komplikuję. To może być ich sprawka. Agencja wcale nie wsadziła go na statek tak przypadkiem. Może chcieli mieć tutaj kogoś swojego.
- Nadal ich śledzisz ?
- Tak.
- Zlikwiduj ochroniarzy, ale kuriera zostaw przy życiu. Jeśli uważasz, że nie dasz rady, nawiąż z nimi kontakt, przekonaj do siebie, obroń a potem sprowadź w moim kierunku. Ja już do was jadę. Kiedy już się spotkamy i będzie po wszystkim, polecisz na górę i zamienisz się w tą walizkę gdzieś na widoku. Odwrócisz uwagę całej reszty towarzystwa.

Dwadzieścia minut zajęło mu dostanie się na ostatni pokład, gdzie Thekkal ukrywał się z walizką i jej opiekunem. Gdy agent przekroczył drzwi jednego z mniejszych magazynów szczelnie zamknął za sobą ciężkie, stalowe drzwi. W środku leżały ciała dwóch ochroniarzy i spętany przez szamana kurier. Walizka leżała spokojnie obok, oparta o ścianę. Genkaku podszedł do więźnia i przykucnął przy nim.
- Kim jesteś i co tu się dzieje ?
W międzyczasie by nie tracić czasu kazał beeperowi zeskanować pancerną walizkę. Analiza fizyczna, chemiczna, biologiczna i cała standardowa reszta.
- Kim jesteś zapytałem !
Nie czekał na odpowiedź. Skupił się na umyśle mężczyzny. Jego myśli zdawały się pędzić niczym krople deszczu mijające rozpędzone auto. Agentowi ciężko było coś wyłapać. Chwilę trwało im wyciągnął z niego informację. Więzień nazywał się Hans Zimmer i był płotką. W zasadzie nie wiedział nic poza tym, że walizkę miał przekazać jakiejś organizacji z Nag. Nie miał pojęcia kto go zaatakował. Genkaku postanowił zostawić go tutaj i być może gdy statek dobije do Sanbetsu oddać w odpowiednie ręce. Do tego czasu została jeszcze sprawa walizki.
Dane z beepera nie napawały optymizmem. W środku znajdował się jakiś szklany cylinder wypełniony niezidentyfikowanym płynem. Cała walizka została była doskonale zabezpieczona i szczelna, na tyle, że Thekkal nie mógł wślizgnąć się do środka. Duch oczywiście został odesłany na górny pokład by pod postacią walizki robić dywersję i zbierać informację. Niestety pakunek miał także wysokiej klasy sprzęt namierzający. Co prawda Genkaku mógł go wyłączyć jednym strzałem emitera EMP, który zawsze zabierał ze sobą razem z bronią osobistą i kilkoma detcardami, jednak istniało pewne ryzyko. W środku mogło znajdować się jakieś urządzenie dbające o stabilność substancji w cylindrze. Ono też wtedy przestało by działać, czego skutki były by opłakane. Najgorsze myśli i obawy koncentrowały się jednak koło samej cieczy. To mogła być broń biologiczna, wirus, jakiś nowy materiał wybuchowy, w zasadzie wszystko. Z pewnością nie mógł zabrać tego do żadnej bazy ani placówki badawczej. Po głowie chodziło mu też, że cała sprawa może być zakrojonym na szeroką skalę podstępem. Ten płyn to równie dobrze może być jakiś nadczłowiek o wyjątkowo pokręconych mocach, który czeka tylko żeby wyskoczyć z cylindra niczym rozwścieczony dżin z lampy. Nie zaprzeczalnie sprawa była niebezpieczna i wymagała ostrożnego podejścia. Na razie mógł czekać tylko aż statek dobije do brzegu. W tym czasie pozostało mu tylko zakłócanie sygnału nadajnika za pomocą beepera i czekanie.
Z ciekawości uruchomił szpiegowskie urządzenie i zeskanował okolicę w poszukiwaniu innych agentów. Ku swojemu zaskoczeniu odebrał kilka sygnałów. Jeden z nich w pobliżu Thekkala. Trzeba było teraz tylko nawiązać połączenie i razem doczekać dobicia do portu.
Ostatnio zmieniony przez Genkaku 19-05-2013, 20:36, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email Skype
 
 
»Sorata   #5 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj

Wniebowzięty taksiarz gadał jak najęty, za nic mając prośby spokojne prośby Fenrisa. Pewnie nieczęsto zdarzał mu się hojny pasażer chcący zwiedzić miasto. Po godzinie, nadal starając się puścić paplaninę mimo uszu, szaman upewnił się, że zgubił ewentualny ogon.
- Wystarczy! - przerwał obcesowo taksówkarzowi – na nadbrzeże proszę.
Wysiadł z pojazdu i resztę drogi pokonał pieszo, klucząc jeszcze dla pewności. Port o poranku był chyba najbardziej ruchliwym miejscem w mieście. Pracujące na okrągło w sektorze pomiarowym dźwigi precyzyjnie obsługiwały kolejne jednostki. Poza tym było tam niespotykanie spokojnie. Tutaj, skłębieni pasażerowie przepychali się jakby statek miał odpłynąć bez nich. Co chwila ktoś z impetem walił w Fenrisa byle tylko przejść kontrolę ułamek sekundy wcześniej. Cicho (i rzadko) mamrotane „przepraszam” niebezpiecznie podnosiło mu ciśnienie. I jeszcze te koszmarne palmy na co drugiej koszuli. Można by pomyśleć, że w momencie wyjazdu na wakacje normalni ludzie tracą resztki dobrego gustu. Prosty, czarny strój Soraty wyróżniał go z tłumu. Pocieszał się faktem, że mogło być gorzej. Gdyby nie informacja przyjaciela, mógłby już nie żyć. Zabójca nasłany przez kolejnego z licznych wrogów z łatwością dopadłby go na lotnisku lub w samolocie. Wystarczyło drobne zamieszanie i kilka wklepanych w beeper komend, żeby zamówić wolniejszy ale bezpieczniejszy transport. Posłał też anonimowe ostrzeżenie terrorystyczne zwierzchnikowi lotniska. Niech najemnik uczciwie zapracuje na zapłatę. Uśmiechnął się mściwie.
Podał kupiony online bilet marynarzowi i wszedł na trap. Według papierka przysługiwała mu kajuta 237. Nie wypuszczając trzymanej torby nawet na chwilę, odnalazł pokój i skierował się od razu do aneksu. Zablokował drzwi łazienki i pozwolił sobie na odrobinę odprężenia. Twarz w lustrze patrzała na niego beznamiętnie, oczyma kolejnego znudzonego turysty. Uspokoiło go to. Stres jeszcze nie przezwyciężył treningu..
Dzięki duchom za Frosty’ego i jego niewykorzystaną przysługę u Ishiro. Wielkolud z troską niedźwiedziej matki zawsze czuwał nad młodszym przyjacielem. Paląc szyfrowaną wiadomość, Fenris zastanawiał się skąd Frostwind bierze ten cały optymizm. Jego przeżyciami można by wypełnić całe kieszonkowe wydawnictwo kryminałów i horroru, a nawet wtedy zostało by jeszcze wiadro cynizmu. Mimo tego olbrzym zawsze witał go ze szczerym uśmiechem.
- Kiedyś się nauczysz, młodziaku - zazdrosny Wilk jak zwykle starał się odkroić odrobinę szacunku szamana do innych nauczycieli życia.
- Chyba nie chcę – syknął, gdy płomień dopalającej się kartki sparzył mu palce. Wrzucił papier do umywalki i odkręcił wodę.

***


Zostawił zbędne już rzeczy w torbie i opuścił kajutę, umieszczając w niej kilka paskudnych pułapek igłowych. Jeśli kogoś nie odstraszy zawieszka „Nie przeszkadzać” na drzwiach, będzie miał niemiłą okazję przekonać się dlaczego khazarskie matki straszą niebieskimi osami swoje pociechy. Popychany nawykiem, przeszedł każdym korytarzem, tworząc w pamięci mapę. Wszędzie słychać było chichoty i krzyki dzieci. Maluchy biegały po całym statku, odkrywając nowe środowisko z zapałem, który towarzyszący im dorośli dawno zdążyli zapomnieć. Jeden z malców, na oko pięcioletni, wpadł w niego z impetem próbując nauczyć latania plastikową figurkę. Mimo poirytowania, Fenris zaprezentował mu popisowy, uspokajający uśmiech i uprzejmie się przesunął. Przodkowie, ależ brakowało mu odpoczynku.

***


Trochę potrwało nim znalazł odpowiednie pomieszczenie. Niewielki magazyn blisko dziobu wypełniały zwinięte liny, worki i wirujące w promieniach porannego słońca drobiny kurzu. Od razu poczuł się jak na starodawnym żaglowcu. Uśmiechnął się do swoich myśli. Tylko stary człowiek i morze. Ha. Wyimaginowane skrzypienie drewna szybko zastąpił zapach płynu do mycia pokładu. Złudzenie prysnęło. Zablokował drzwi od wewnątrz i otwarł półprzejrzystą pokrywę sztormową na bulaju. Uszczelki syknęły cicho i do małego pomieszczenia wdarła się chłodna, świeża bryza. W powietrzu unosił się radosny szczebiot delfinów. Wiedziony impulsem, Sorata zaprosił Wilka. Prawie natychmiast umysł zalała mu przechwycona euforia ścigających się ze statkiem ssaków. Wyszczerzył się mentalnie do zwierząt i zaczął dopingować ich zawody. To jeszcze może być dobra podróż.

***


Sielanka nie trwała długo. Gdzieś na statku rozległ się pojedynczy strzał. Krzyk przerażonych ludzi wybuchł na wszystkich pokładach, poganiany przez rozpętujące się ołowiane piekło. Kilka metrów nad głową szamana, wielofasetkowe oczy niewielkiej muchy śledziły rozwój wydarzeń. Fenris otrząsnął się i wypuścił połączenie. Świat widziany oczami złożonymi był bardzo mało szczegółowy, ale przynajmniej pozwolił mu na zlokalizowanie głównego miejsca konfliktu.
Nieustające odgłosy strzelaniny niosły się daleko po wodzie. Dwa ciała rozkwitały już czerwienią tuż pod powierzchnią, nęcąc zapewne większość miejscowych drapieżników. Przez więź, do Soraty napływały chaotyczne sygnały strachu i odrazy. Butlonosy miały dość. Trzymanie ich tutaj byłoby okrucieństwem.
Kolejne ciało, koziołkując, przefrunęło prosto przed obojętną twarzą szamana i rozbiło się o bałwan piany przed dziobem. Prawie równocześnie, echo kanonady ucichło. Mężczyzna zamknął bulaj i zamyślił się.
- Przesadzasz – kusił Wilk, wyśmiewając niewypowiedziane obawy.
Uległ. W końcu co może być złego w odrobinie ciekawości?

***


Przez niewielkie okienko w drzwiach, główny pokład wyglądał jak nietypowa ubojnia o poranku. Korzystając z pomocy samotnej mewy, Sorata upewnił się, że nikt jeszcze nie odważył się na wyjście do niebezpiecznej strefy. Wyślizgnął się przez półuchylone drzwi i przemknął natychmiast za złożony jeszcze bar dla gości. Morskie powietrze przesiąknęło ciężkim, metalicznym odorem krwi i wnętrzności. Przykucnął za kontuarem i spojrzał w oczy zamordowanemu turyście. Nie. Mimo wakacyjnych ciuchów i bosych stóp, koleś był definitywnie obeznany z bronią. Wystarczyło spojrzeć na odcisk na palcu wskazującym. Co tu się stało? Spojrzał nad drewnianym blatem. Pozornie niedbale rozrzucone ciała zdradzały doświadczonemu oku historię zaskoczenia, desperackiej obrony i ostatecznej porażki. Kilka kropli krwi i ulotny zapach w powietrzu wskazywały przynajmniej na jednego ocalałego. Wciągając głęboko powietrze do płuc ruszył świeżym tropem.

***


Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. Na porozrzucanych wszędzie garnkach i talerzach rozmazało się artystycznie cale śniadanie przygotowywane dla gości. Nadal żywej duszy? Jest.
Fenris sięgnął pod stalowy blat i wywlókł spod niego kwiczącego kuchcika. Przerażony chłopak pisnął, a nozdrza szamana zaatakował odór moczu. Natychmiast puścił nieszczęśnika.
- Spokojnie. Nie skrzywdzę Cię. Jestem z policji Ilu ich było? Dokąd pobiegli? – Zapytał rzeczowo. Ta sztuczka działała w większości sytuacji. Nie zawiodła i teraz.
- Trzech. – jęknął chłopak i wskazał palcem – biegli do wind towarowych.
Nie czekając na ciąg dalszy, odtrącił spazmatycznie zaciśniętą na jego ubraniu dłoń i puścił się biegiem we wskazanym kierunku. Dwaj mężczyźni, wymachując pistoletami biegli z trudem korytarzem, znacząc wykładzinę krwią. Wypoczęty Sorata nie miał najmniejszych problemów z dotrzymaniem im kroku. Poczekał za zakrętem aż wejdą do wezwanej windy i nim zamknęły się drzwi, posłał w ślad za nimi cały magazynek kuszy. Zdążył włożyć rękę w szczelinę i wślizgnął się do środka w ułamek sekundy po pierwszym krzyku. Obaj mężczyźni miotali się wrzeszcząc po podłodze. Czarny Lotos na bełtach nie był zabójczy ale przy tej dawce spokojnie mógł doprowadzić do szaleństwa, a już na pewno zabił jakiekolwiek pomysły o oporze. Sorata po kolei ucisnął im tętnice szyjne. Gdy zwiotczeli przyjrzał się im dokładnie. Jak wszyscy zabici na pokładzie, ubrani byli jak typowi turyści. Szaman skupił uwagę na stalowej walizce, przypiętej łańcuszkiem do nadgarstka jednego z nich.

***


Łypiąc na boki, szedł ostrożnie korytarzem z powrotem do magazynku. Nigdzie nie widział żywej duszy ale zapach wskazywał na to, że przerażeni pasażerowie ukryli się w wynajętych kajutach.
-Dawno się nie widzieliśmy – cichy głos emanował samozadowoleniem. Fenris natychmiast przylgnął do ściany minimalizując możliwe obrażenia. Walizka w jego ręce momentalnie straciła ciężar, a odczuwane zapachy stały się tylko wspomnieniem. Zbiło go to z pantałyku na tyle, że wpatrywał się tylko z zaskoczeniem w zmaterializowaną przed nim, znajomą postać.
- Chyba kpisz – szaman zacisnął szczęki – znowu?
Łysek uśmiechnął się szeroko z fałszywym zakłopotaniem i wzruszył ramionami. Biała koszula dosłownie wrzeszczała wielkimi czerwonymi kwiatami. Dobrze, że nie ubrał skarpetek pod sandały.
- Sorki, sorki – rozłożył ręce – niech wygra lepszy i te sprawy. Nie miej mi za złe. Nie będziemy chyba o to walczyć prawda? To chyba nie ma większego sensu – całkiem wypalony papieros przyklejony do wargi drgnął komicznie ale pozornie niedbała poza wskazywała na konkretny plan ataku.
Fenris pociągnął nosem i odwrócił się ostentacyjnie, starannie ukrywając podekscytowanie. Trzy spotkania wystarczyły by zapamiętał zapach i niuanse zachowania agenta. Był przekonany, że Genkaku mówi szczerze. Kłamcy pachną inaczej.
- Do zobaczenia – uniósł rękę, nie odwracając się. Magazynek na dziobie będzie dobrym miejscem na przeczekanie podróży. Za jego plecami agent pstryknął zapalniczką i odpalił następnego papierosa.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
Ostatnio zmieniony przez Sorata 19-05-2013, 22:01, w całości zmieniany 2 razy  
   
Profil PW Email
 
 
^Curse   #6 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 551
Wiek: 36
Dołączyła: 16 Gru 2008
Skąd: Lublin/Warszawa?
Cytuj


Połączenia morskie pomiędzy Sanbetsu i Nag może nie były równie popularne, co lotnicze, ale z pewnością były bardziej komfortowe. Zwłaszcza, jeżeli płynęło się statkiem o standardzie tego, na którym znajdowała się teraz Kasumi. Przeprawa ta stanowiła dla niej pewnego rodzaju wakacje, na które nie mogła sobie pozwolić już od dłuższego czasu. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że wśród jej współtowarzyszy znajdują się wysoko postawione szychy obu narodowości. Widziała kilku ochroniarzy wtapiających się w tłum. Chciała się jednak zrelaksować i zapomnieć o wszystkim.
Siedziała w pubie na jednym z wyższych pokładów i obserwowała przez okno majaczący daleko na horyzoncie ląd. Co jakiś czas strzepywała popiół z palonego papierosa. Pomyślała, że do szczęścia brakuje jej drinka z parasolką i od razu zamówiła pierwszego lepszego z karty. Zaśmiała się, kiedy otrzymała tęczową mieszankę z odblaskową, żółtą parasolką. Dopisywał jej dobry nastrój, który zniknął w momencie, w którym usłyszała głos jednego z mężczyzn z obsługi statku.
- Jest jakieś zamieszanie na górnym pokładzie, uważaj na klientów – powiedział cicho do barmana, starając się, by nikt poza docelowym odbiorcą go nie usłyszał.
Curse jednak usłyszała, więc od razu położyła na stole kilka banknotów i szybko wyszła z knajpy. Oczywiście rozmawiający mężczyźni zwrócili na nią uwagę, lecz nie mieli powodów, by ją zatrzymywać. Po drodze, zauważyła kilka plotkujących i poruszonych osób, ale wolała nie wzbudzać podejrzeń i udała się bezpośrednio do miejsca zdarzenia. Nim jednak do niego dotarła, dobiegły ją odgłosy strzałów. Jedyna myśl, która przeszła przez jej głowę brzmiała: spieprzyli mi wakacje. Pobiegła w górę szerokimi schodami, ale na ich szczycie zatrzymał ją ktoś z ochrony, nakazując powrót na niższy pokład. Chciała się już zbuntować, gotowa w razie konieczności ogłuszyć biedaka, ale ktoś ją ubiegł, strzelając mu w plecy. Osunął się wprost pod stopy dziewczyny, odsłaniając stojącego z bronią, ubranego jedynie w plażowe szorty mężczyznę. Zobaczywszy Kasumi chciał pozbyć się i jej, ale miał pecha. Przeczuwając, co się zaraz wydarzy, uchyliła się za róg ściany, po czym przebyła kilka kroków dzielących ją od strzelca i wbiła mu sztylet prosto w serce. Ten nawet nie zdążył zareagować.
Kierując się odgłosami strzałów, trafiła do ogromnej sali bankietowej, gdzie w najlepsze trwała walka. Ukryła się za jedną z kolumn i próbowała zorientować się w sytuacji. Nic jednak nie potrafiła powiedzieć o wybijających się nawzajem ludziach. Nie przypominali jej nikogo, o kim by słyszała. Nie słyszała również żadnych konkretnych informacji o pasażerach. Do portu mieli jeszcze kawałek czasu, więc musiała jakoś zareagować. Przeklęła w duchu. Z drugiej strony statek był na tyle duży, a wręcz olbrzymi, że reszta znajdujących się na nim statku prawdopodobnie nawet nie wie co się dzieje. Dopóki więc nikt nie postanowi wysadzić bomby, nie powinno być źle.
Trzymając się tej optymistycznej myśli, chowając się za stołami i kolumnami, przekradała się na drugą stronę sali. Kiedy była mniej więcej w połowie, zupełnie znikąd pojawił się nad nią ogromny drab, zamierzając się na nią kijem baseballowym. Jej reakcja była natychmiastowa i skończyła się dla mężczyzny wylądowaniem w brodziku nowoczesnej, ściennej fontanny. Nikt więcej nie zwrócił na nią uwagi, więc dotarła niezauważona do wyjścia na otwarty pokład. Rozejrzała się po parkowej przestrzeni, ale zauważyła jedynie kilka martwych osób. Usłyszała natomiast, jak ktoś zbiega po schodach tuż za nią. Zdążyła zauważyć, że trzymał przy uchu telefon. Pobiegła za nim.
Mężczyzna dostał się dwa piętra niżej, nim trochę się uspokoił, ale nadal kurczowo trzymał komórkę. Kasumi zbliżyła się na tyle, by usłyszeć o czym rozmawia, ale musiała zachować czujność.
Szli przez jeden z mniejszych korytarzy, w którym jednak było sporo niczego nie świadomych pasażerów. Był to jedyny powód, dla którego Curse pozostawała wciąż niezauważona.
Mamy ją. Chodź do nas – powiedział mężczyzna do słuchawki.
Nagle zatrzymał się i odwrócił głowę, jakby wyczuwając, że ktoś go śledzi. Agentka była jednak na to przygotowana i zatrzymała się przy jednych z drzwi, grzebiąc w kieszeniach i udając, że czegoś szuka. Tym razem się udało, ale wiedziała, że to ostatni. Zwłaszcza, że śledzony najwyraźniej zmierzał ku mniej uczęszczanym rejonom statku.
Rozglądając się nerwowo naokoło, stanął przed jedną z prywatnych kajut i zapukał cicho. Drzwi otworzyły się i wszedł do pomieszczenia. Kasumi podeszła i zaczęła nasłuchiwać, ale w tym momencie usłyszała serię z karabinu. Drzwi wyleciały razem z mężczyzną, powodując panikę wśród znajdujących się w pobliży pasażerów, a z pokoju dobiegły ją wściekłe głosy.
- Ktoś podrzucił fałszywą walizkę, kretynie!
Dwaj wysocy bruneci wyszli szybko i oddalili się korytarzem, pozostawiając martwe ciało leżące na środku. Najwyraźniej przestali się przejmować. Curse skorzystała z okazji i weszła do pomieszczenia, w którym zastała kolejne dwa ciała. Na dużym stole leżała masywna, otwarta walizka. Była pusta. Dziewczyna przyjrzała się jej krótko, po czym ruszyła śladem dwóch zabójców.
Korytarz prawie całkowicie opustoszał, choć w stronę Curse zbliżało się właśnie dwoje ludzi. Dopadli jej i niemal przerażeni, zaczęli bełkotać coś o aresztowaniu. Zorientowała się, że prawdopodobnie chcą ją uczynić odpowiedzialną za część tego, co się dzieje.
- Dwóch brunetów. Poszli w tamta stronę – powiedziała krótko i wskazała przeciwny do prawdziwego kierunek.
Dwójka ochroniarzy poczłapała niepewnie we wskazaną stronę.
Dziewczyna za to przyspieszyła, ale usłyszała już przed sobą kolejną strzelaninę, więc zachowała ostrożność. Kolejne spore pomieszczenie, prawdopodobnie restauracja, wypełnione było próbującymi ustrzelić się ludźmi. Nigdzie nie widziała mężczyzn, za którymi podążała, więc postanowiła tak, jak poprzednio ominąć walkę. W tym jednak momencie, gdzieś dalej, już przy wyjściu, zobaczyła znajomą twarz sanbetańskiego agenta. Natychmiast jednak gdzieś zniknął, ale Curse była już mocno zainteresowana jego obecnością na statku. Jaka jest szansa, że dwóch agentów spotyka się przypadkowo w tym samym miejscu? Gdyby ktoś ją o to zapytał, odpowiedziałaby, że równa zeru. Postanowiła jednak na razie zostawić agenta, a skupić się na poszukiwaniu albo walizki albo tamtych dwóch mężczyzn. Zobaczyła jednego z nich, kiedy właśnie uciekał pośród strzałów. Pobiegła za nim.
Biegł szybko i lawirował wśród korytarzy, jakby dobrze je znał. W pewnej chwili wyciągnął z kieszeni telefon, który omal mu nie wypadł z ręki.
- Nie ma jej, rozumiesz? Rozpłynęła się! - krzyknął do słuchawki. - Co? Gdzie!?
Rozłączył się i przyspieszył. Zauważył też, że Curse za nim biegnie, ale nie speszyło go to specjalnie. Wydawało się, jakby tylko broń palna była mu straszna. Wybiegł wprost na jakiś taras widokowy, gdzie czekało na niego kilku innych, uzbrojonych ludzi.
- Jest... za mną... - zdążył tylko wysapać, zanim dostał kulkę prosto w czoło.
Kasumi wyhamowała w ostatniej chwili, by zawrócić przed serią pocisków wycelowanych już w nią. Niewiele myśląc schowała się w jednym ze znajdujących się obok pomieszczeń, które wyglądało na spory składzik. Usłyszała zza drzwi przebiegającą grupę ludzi, więc odczekała chwilę, zanim wyjrzała na zewnątrz. Nie wiedziała, co zrobić, bo sytuacja wydawała się być dla wszystkich równie myląca. Wiedziała tylko, że chodzi o walizkę. I że może być więcej, niż jedna, co znacznie utrudniało sprawę. Cokolwiek jednak się w niej znajdowało było warte wzniecenia otwartej walki, a to oznaczało, że walizka znalazła się w polu zainteresowania Curse.
Na korytarzu zrobiło się zupełnie cicho, więc postanowiła wyjrzeć za drzwi. Było pusto, więc ruszyła z powrotem w kierunku, z którego przyszła. Wydawało się, że strzelanina już się skończyła i faktycznie, w zdemolowanej sali leżało już tylko kilka ciał. Nigdzie oczywiście śladu walizki. Kasumi przypomniała sobie o znajomym agencie, który mignął jej w tym miejscu. Spróbowała przypomnieć sobie, gdzie się udał i postanowiła, dla odmiany, ruszyć śladem rodaka.
   
Profil PW Email
 
 
^Genkaku   #7 
Tyran
Bald Prince of Crime


Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227
Wiek: 39
Dołączył: 20 Gru 2009
Skąd: Raszyn/Warszawa
Cytuj


Ubrany w nienaganny biały strój lokaj ukłonił się nisko. Bez zbędnego czekania, aż odwzajemnię uprzejmość otworzył przede mną drzwi do pokładowego kasyna. Nie spieszyłem się. Powoli, po raz chyba setny tego wieczoru, odkąd wyszedłem z kabiny poprawiłem muszkę, wygładziłem rękawy smokingu i mankiety przy koszuli. Jak mawiają – pierwsze wrażenie jest zawsze najważniejsze, a ja chciałem zrobić jak najlepsze. Czułem, być może za sprawą autosugestii, że zbliżające się spotkanie będzie owocne.
Wnętrze kasyna nie wyróżniało się wyglądem od innych tego typu przybytków. Swoisty melanż taniego, ocierającego się o tandetę blichtru z kiczem. Obite czerwonym płótnem ściany, wykończone nićmi w kolorze złota, odlanymi z połyskującego mosiądzu lampami i kryształowe, misterne żyrandole. To mogło robić wrażenie tylko na pierwszy, pobieżny rzut oka. Na osobie niedoświadczonej, pijanej, lub zbyt zapatrzonej w pogoń za „łatwym” bogactwem, jakie oferowało kasyno. Jednak, kiedy człowiek zaczynał zwracać uwagę na szczegóły, czar pryskał, pozostawiając po sobie jedynie smutną, tanią, rzeczywistość – wyblakłe ze starości kolory i przetarte materiały. Zbyt wiele razy byłem już w miejscach takich jak to. Zbyt często i zbyt długo przesiadywałem samotnie, przy stoliku z ruletką lub w barze, tracąc godziny na rozmyślaniu o sensie lub bezsensie życia.
Spokojnie rozejrzałem się po sali. Mimo, że kasyno znajdowało się na statku, atmosfera w środku była dosyć ciężka. Tytoniowy dym leniwie wił się w powietrzu, jakby magicznie zahipnotyzowany dźwiękami zawodzącej jękliwie jazzowej trąbki. Wciśniętą w kąt orkiestrę sprawiała wrażenie, jakby jej członkowie odbywali właśnie karny rejs. Nie przykładali się zbytnio do swojej roboty. Mimo to, słuchało się ich dosyć przyjemnie. Nie musiałem długo szukać. Siedziała przy barze. Ubrana w czerń i bynajmniej nie chodziło tu tylko o kolor jej ubrania – dopasowanego golfu, spodni i butów na obcasie. Raczej tajemnicę i pewien dreszcz, który przechodził człowiekowi po plecach, gdy się na nią patrzyło. Całość zwieńczały długie, kruczo czarne, sięgające pasa włosy. Prezentowała się minimalistycznie, elegancko i niebezpiecznie.
Miałem szczęście jeszcze mnie nie zauważyła. Sądząc po sporej kupce popiołu wysypującego się już prawie z popielniczki przy jej łokciu, musiała siedzieć tu już od dobrej godziny. Kiedy podszedłem dopijała właśnie swojego drinka – sądząc po specyficznym, trójkątnym kształcie kieliszka – martini z wódką.
- Mogę postawić następnego? – Zacząłem, wykorzystując element zaskoczenia.
Nie zawiodłem się. Odwróciła się wbijając we mnie surowy wzrok. Teraz dopiero mogłem w pełni zobaczyć jej twarz. Nie wątpliwie była piękną kobietą. Ku mojemu zdziwieniu przez jej myśli na ułamek sekundy przemknął obraz Fenrisa. Szybko jednak zastąpiła go wspomnieniami na mój temat, z poprzednich, bardziej oficjalnych, spotkań. Nie mniej, pierwsza reakcja dawała sporo do myślenia. Dlaczego skojarzyła moją osobę z szamanem? Czyżby cel mojej wizyty był jej znany, lub podejrzewała, czemu tu jestem?
- Komandorze – uśmiechnęła się powitalnie. Stanowczo nie wyglądała na zaskoczoną. – Miła pana widzieć.
- Proszę mów mi po imieniu, nie jesteśmy w koszarach. Kito – przedstawiłem się z nonszalanckim uśmiechem, wyciągając rękę w powitalnym geście.
- Kasami.
Odwzajemniła uśmiech, delikatnie, ale stanowczo ściskając moją dłoń. Dałem znak barmanowi. Drinki pojawiły się przy nas w mgnieniu oka. Agenta wyjęła z kieszeni ozdobną papierośnicę. Otworzyła ją i częstując podała w moją stronę. Skinąłem dziękując i wyciągnąłem papierosa. Sama też, wzięła jednego, jednocześnie rozglądając się za zapalniczką. Zareagowałem od razu, podsuwając jej ogień.
- Prywatnie czy służbowo? – Zapytała.
Oboje zaciągnęliśmy się tytonie. Smakował doskonale.
- Służbowo – sam do końca nie byłem pewien, jaką naturę ma dla mnie ta sprawa. – Nie wyglądasz jakbyś była zaskoczona moim widokiem.
- Bo nie jestem – odpowiedziała bez wahania. – Wierz lub nie, ale prędzej czy później spodziewałam się rozmowy z tobą. Chodzi o kokkatsu prawda?
- Nic nie da się przed tobą ukryć. Powinnaś pracować w wywiadzie – zażartowałem.
Roześmiała się serdecznie, poprawiając grzywkę. Jej bezpośredniość była rozbrajająca. Cały czas jednak miałem wrażenie, że może to być tylko zasłona dymna. Sposób na zamydlenie mi oczy. Tylko, po co miałaby coś ukrywać.
- No dobrze, to, co chcesz wiedzieć?
- Najlepiej wszystko – znów zażartowałem.
Odchyliłem marynarkę i z wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem kilka zdjęć przedstawiających zrujnowany dom dziecka na wyspie Sion.
- Kojarz to miejsce?
- Tak, byłam tak niedawno. To tam odebrałem kokkatsu po aukcji.
- W tych ruinach? Był tam ktoś jeszcze?
- Nie tylko ja.
Dogasiła papierosa do świeżej, podstawionej przez kelnera popielniczki i sięgnęła po drinka. Upiła trochę. Postanowiłem iść w jej ślady. Jak na razie wyglądało na to, że to, co mówi, pokrywa się z tym, o czym myśli.
- Skąd wiedziałaś, że to tam akurat znajdziesz krew?
- Dostałam anonimową informację, ale to nie istotne. Ważniejsze jest to, co stało się z kokkatsu później - tym razem to ona skończyła zdanie z szelmowskim uśmiechem.
Musiałem przyznać, że potrafiła intrygować.
- Mów dalej – zachęciłem ją z teatralnie zaciekawioną miną.
- Kojarzysz poszukiwaczy? – Uśmiechała się coraz szerzej. Odnosiłem wrażenie, że sprawia jej to przyjemność.
- Tak.
- A takiego pana jak Dokuro ?
- Tak.
Moja mina musiała mówić wszystko. Imię wystarczyło, żebym przypomniał sobie nie tak dawny pojedynek z Babilończykiem gdzieś w labiryncie Demonicznego Imperatora. Curse zresztą też tam była. Jej wspomnienia z tej misji musiały być jeszcze mniej przyjemne. Uśmiech, malujący się jeszcze przed chwilą na jej twarzy zniknął, zastąpiony powagą.
- To jemu przekazałam kokkatsu – zaczęła poważnie. – Tak miała wyglądać zaplanowana akcja, ale nie wiem, przez kogo zaplanowana.
- Jak to się stało, że dałaś się w to wciągnąć?
- A ty? – Odpowiedziała ze złośliwym uśmiechem. – Skontaktował się ze mną tajemniczy gość, za pośrednictwem prawnika. Nic o nim nie wiem.
Oboje zrobiliśmy przerwę na kolejny spory łyk alkoholu, rozglądając się przy okazji po kasynie. Na scenę gramoliła się właśnie szczupła blond włosa piosenkarka, szczerząc się do każdego, kto kierował akurat swój wzrok w jej kierunku. Obcisła czerwona sukienka, doskonale podkreślała wszystkie jej kobiece walory. Ta „słodka idiotka” wydawała się być doskonałym przeciwieństwem Curse. Wróciłem spojrzeniem do mojej rozmówczyni. Patrzyła w innym kierunku, obserwując stolik do ruletki, przy którym gracze zaczęli właśnie rozgrywkę o wysokie stawki.
- Kiedy i gdzie przekazałaś Dokuro fiolkę? – Zacząłem odsuwając od siebie pusty kieliszek po drinku.
Zamyśliła się. Wyraźnie usiłowała sobie przypomnieć.
- Tydzień po zakończeniu aukcji. W jednym z centrum handlowym przy Dworcu Centralnym w Fojikawie. Wziął kokkatsu i zniknął w tłumie – zrobiła pauzę, jakby chciała zbudować większe napięcie. Cały czas ukradkiem monitorowałem jej myśli. Jak na razie wszystko pokrywało się ze wspomnieniami. – Mogę powiedzieć ci jeszcze jedną ciekawą rzecz. Dokuro udał się później w okolicę lasu Oni.
W milczeniu pokiwałem tylko głową. Ważyłem znaczenie tej informacji. Co to mogło oznaczać? Skąd nagle w całej sprawie wzięli się Poszukiwacze. Czy miało to jakiś związek z legendarnym artefaktem Demonicznego Imperatora, który Fenris zgarnął w zasadzie prosto z przed ich nosa?
- To nie wszystko – kontynuowała wybijając mnie z rozmyślań. – Jestem w stanie zlokalizować fiolkę, jeżeli będę w odpowiedniej odległości.
Odruchowo uśmiechnąłem się do niej szeroko. Znałem specyficzne, powiązane z krwią, nadludzkie zdolności Kasumi. Zastanawiało mnie jednak, co dokładnie kryję się za jej stwierdzeniem. Czy skusiła się i posmakowała odrobiny kokkatsu? Czy może wystarczyło jej samo „obcowanie” ze specyfikiem. W każdym razie, ta zdolność może okazać się przydatna. Sorata może nie mieć wyjścia i będzie zmuszony prosić ją o pomoc. Do obgadania pozostała jeszcze jedna kwestia.
- Podczas pobytu na wyspie lub przy wymianie z Dokuro, widziałaś może, lub słyszałaś coś o porwanej szamance? – Wyciągnąłem z kieszeni marynarki kolejne zdjęcie i podsunąłem je Curse. - Ma na imię Nayati Dawnfire. Wysportowana, śniada cera, kręcone włosy…
- Nie przykro mi. – Skwitowała krótko. – Posłuchaj Kito, mam wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż zwykłą transakcje. Lepiej bądź ostrożny.
Nie odpowiedziałem nic. Uśmiechnąłem się tylko. Usilnie starałem się poukładać w głowie strzępki zdobytych do tej pory informacji. Jak daleko wstecz sięgają początki tej sprawy? Zdobycia przeze mnie walizki z czarną krwią, czy wcześniej do afery z grobowcem i Poszukiwaczami? Do tej pory, te sprawy nie miały ze sobą nic wspólnego, aż do teraz, gdy pojawił się wspólny mianownik. Trochę za dużo jak na zbieg okoliczności. Gdyby porywaczom zależało na Strachu, to czy nie powinni zażądać jego zamiast fiolki?
- Dziękuje za rozmowę. – Ukłoniłem się nisko i serdecznie uścisnąłem jej dłoń.
Nadal miałem wrażenie, graniczące niemal z pewnością, że wie o wiele więcej niż mi powiedziała. Nie było wyjścia, musiałem się z tym pogodzić.
- Nie ma, za co – odpowiedziała z uśmiechem. – Rozumiem, że mnie opuszczasz?
- Tak, niestety. Wiesz jak jest, trzeba w końcu wykonać telefon – zażartowałem. – Ale wrócę, będziemy mogli w spokoju pogadać o ciekawszych rzeczach.
- Jasne, wiesz gdzie mnie szukać.

Prywatna kajuta w odróżnieniu od kasyna, była naprawdę luksusowa i spełniała wszystkie stawiane przed nią oczekiwania. Sprawnym ruchem, ściągnąłem muchę i razem z marynarką rzuciłem na łóżko.
- Intrygująca sprawa – powiedziałem na głos w zasadzie sam do siebie.
Kolejny raz tego wieczoru stanąłem przed próbą zreasumowania fakty. Tym razem próbowałem, ustalić bieg wydarzeń. Najpierw statek, dwie walczące grupy i tajemnicza walizka. Potem walka ze Smokiem prowadząca bezpośrednio do zdobycia Kokkatsu. Wystawiam krew na aukcje i dosłownie w tym samym momencie ktoś porywa Dawnfire, jedyną istotę, na której zależy Soracie. Ultimatum jest proste, fiolka w zamian za dziewczynę. Fenris rozpoczyna śledztwo. Rozpoznaje zapach używany przez porywacza, jako „Desafiar”. Lokalizuje też wyspę Sion, ale nic tam nie znajduje. Postawiony pod ścianą stara się namierzyć brokera prowadzącego licytację. W tym samym czasie tajemniczy mężczyzna rekrutuje Curse by ta wygrała dla niego krew. Agentka wygrywa aukcje. Dostaje info od anonima, że Kokkatsu znajduje się w ruinach domu dziecka. Po raz kolejny przewija się tu motyw tej wyspy. Dalej, zgodnie z instrukcjami udaje się do Fojikawy gdzie w centrum handlowym przekazuje kokkatsu w ręce Dokuro - przywódcy "Poszukiwaczy", który udaje się w kierunku Lasu Oni. Jakiś czas później, wpadam na ślad i wiąże zapach z jego twórcą Alberto DeVillon, który dorastał oczywiście, jakże by inaczej w zrujnowanym domu dziecka na wyspie Sion. Tak wpadamy na ślady Curse.
Tak wiele pytań i niewiadomych. Po co porywacz Gabriel zostawił ślad prowadzący na wyspę? Czy to broker wymyślił, żeby tam dokonać wymiany? Co to za dziwny zbieg okoliczności, że porywacz wskazuje miejsce gdzie dojdzie do wymiany kokkatsu? Porywacz bierze za zakładnika Mni, żeby Sorata namówił mnie do oddania Kokkatsu. W ten sposób miałby krew za darmo. Jednocześnie na wszelki wypadek, gdyby ten plan nie wypalił wynajmuje Curse, żeby ta wygrała aukcje w jego imieniu. Brokerowi wskazano, żeby zostawił kokkatsu na wyspie. Agentka odbiera je w imieniu porywacza i dostarcza Poszukiwaczom. Tylko, jaki był w tym interes „Gabriela”?
Nie istotne. Doskonale wiem, że muszę teraz zadzwonić do Fenrisa.
Ostatnio zmieniony przez Genkaku 17-03-2014, 12:45, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email Skype
 
 
RESET_Coltis   #8 


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 36
Dołączył: 27 Cze 2014
Cytuj


W opuszczonym przemytniczym porcie na zachodnim wybrzeżu Czerwonego Kontynentu czekał niewysoki człowieczek w ciemnych okularach. Orphan z ironicznym uśmieszkiem spoglądał przed siebie, w kierunku nadpływającej łodzi, gładząc po głowie trzymaną w rękach dorodną gęś. Zwierzę było spokojne i tylko poprawiało się wygodnie co jakiś czas, wyraźnie zainteresowane czarnym samochodem stojącym za jego obecnym właścicielem. W środku ktoś był i czekał na rozwój wydarzeń, a gęś czekała aż tamten wysiądzie z wozu, ponieważ drzwi były lekko uchylone. Odgłos kroków sprawił, że dziobaty łepek powędrował w przeciwną stronę, aby ujrzeć trójkę ludzi zbliżających się szybko i pewnie.
-Fiu fiu. Spora paczuszka – z podziwem dobyło się spod maski jednego z nich. Doskoczył do obszernej skrzyni stojącej obok człowieczka w okularach i uniósł wieko. W środku znajdowała się broń, na dodatek trudno dostępna.
-Wyładowane DE 215 po brzegi, tak jak obiecywałem – odrzekł właściciel gęsi, a następnie wyciągnął spod białej tuniki jeszcze Berettę. Rozładował ją i podał drugiemu zamaskowanemu.
-Rozumiem że się podarek podoba? - dorzucił lekko uradowany. W jego głosie słychać było wyraźny ishimski akcent.
-Podoba, bracie. Cieszymy się że nas znalazłeś, chociaż zadbaliśmy o to, by nie było łatwo.
-Może nadejdzie taki czas, że nie będziemy się musieli ukrywać.
Orphan wypowiedział słowa bez przekonania, ale dla trójki wyznawców Geba, którzy przyszli po obiecane uzbrojenie nie liczyło się to zbytnio. Dostali skradziony Babilończykom ładunek i spotkali utalentowanego wiernego, który przechwycił ich transmisję. Zaoferował im swoje usługi.
-To jak, możemy?
-Spotkasz się z szefem, on zdecyduje.
Drzwi samochodu otoworzyły się powoli, znów przykuwając uwagę gęsi. Zagęgała niespokojnie, gdy jej oczom ukazał się odziany w czerń człowiek o przenikliwym spojrzeniu. Uznała że lepiej trzymać się od niego z daleka i niezgrabnie sfrunęła z rąk swojego pana. Już wcześniej, gdy była kupowana na Khazarskim targu, patrzył na nią z nieskrywaną pogardą.
-Co to za jeden? - zaniepokoił się przywódca zamaskowanych.
-To moja wtyka z Babilonu. Gdyby nie on, nie byłoby pistoletów. Musi płynąć z nami. Prawda, Sebastianie?
Gdyby spojrzenie mogło mordować, wyznawcy Geba padliby trupem.

***

Okręt podwodny Wola Boska klasy SSN z bliska wyglądał imponująco. Olbrzymia konstrukcja mieściła w sobie napęd jądrowy, kilometry rur i okablowania, nie mówiąc już o aparaturze i niebezpiecznych torpedach. Na szczęście jednostce tej brakowało możliwości ostrzału lądu, co szczerze mówiąc czyniło ją niemal bezużyteczną w rękach heretyków, chyba że zamierzali staczać morskie batalie i w końcu zostać zamienieni w morską pianę. Posiadanie wyłącznie jednego okrętu gwarantowało powodzenie takiego planu. Sebastian Infulentius Coltis nie chciał tego przyznać, ale Babilon nie miał pojęcia jak liczna jest grupa terrorystów nazywających siebie Kręgiem Geba. Po czystkach dokonanych przez zealotów zaszyli się w najciemniejsze zakamarki Aztecos, w nieprzebytą puszczę gdzie wciąż istnieją wioski kanibali i czci się stare bóstwa. Gdyby to od niego zależało, Coltis zająłby się tym osobiście. Przez grzechy przeszłości Babilon musi użerać się teraz z bluźniercami, którzy stawiają jakąś antyczną gęś ponad Światłość Jedynego.

***

Szum fal niemal ogłuszał. Zbliżał się sztorm. Sebastian pospiesznie schodził po metalowej drabinie zaraz za towarzyszem. Zamaskowany terrorysta poprowadził ich przez wąskie korytarzyki mijając zamknięte pomieszczenia, z których dobywał się nieprzyjemny zapach. Po jakimś czasie dotarli do centrum sterowania, skąd wyszedł właśnie jakiś marynarz z poobijaną twarzą popychany karabinem przez kolejnego heretyka. Wzrok miał wbity w posadzkę.
-Do środka panowie. Szef czeka – poinformował ich przewodnik.
Przy zamocowanym do podłogi stoliku siedział postawny człowiek odziany w wojskowy mundur i obowiązkową czarną maskę skrywającą oblicze.
-Witaj, dziecię Geba. Zdołałeś przechwycić naszą wiadomość. Gratuluję.
Głos wydobywający się spod maski był głęboki i spokojny. Oczekując na odpowiedź sięgnął po dzbanek z herbatą i napełnił metalowy kubek, z którego upił łyk, na chwilę odsłaniając podbródek i usta.
-Nie było trudno, niestety – odezwał się niższy z przybyłych – na szczęście trafiłem na was i mogę wam pomóc.
-Byłbyś cennym nabytkiem, jednak...
-Hmm?
-Nie mamy pojęcia kim tak naprawdę jesteś. Przywiozłeś broń, zgoda. Oddałeś nawet osobistą Berettę. Chcesz byśmy pomyśleli, że jesteś niegroźny. Nawet za bardzo się starasz. Masz lepsze dojścia niż nasza siatka szpiegów, sprzęt łamiący nasze szyfry i pojawiasz się znikąd. Do tego pojawiasz się z jedynym towarzyszem, którego przedstawiasz jako dostawcę babilońskiej broni. Są trzy możliwości: jesteś bardzo szczery, bardzo głupi albo nadzwyczaj sprytny. Przy czym dwie z tych opcji gwarantują waszą śmierć na tym pokładzie, nawet mimo domniemanego sprytu.

Orphan zauważalnie drgnął, niezbyt gwałtownie, ale i tak karabin terrorysty który ich tu przywiódł uniósł się, gotowy do strzału.
-Ekhm. Zaschło mi trochę w gardle. Denerwują mnie takie sytuacje. Porozmawiajmy spokojnie.
Przywódca heretyków, wciąż opanowany jak na początku, wyciągnął rękę po drugi kubek i nalał do niego herbaty. Sytuacja zdawała się go bawić, gdyż inaczej zakończyłby to przedstawienie dawno temu.
-Mógłbym poprosić jeszcze o cukier? - z niewinnym chłopięcym uśmiechem dodał gość.
Słoiczek został powoli przesunięty z jednego końca stołu na drugi. Orphan wyciągnął łyżeczkę, wysypał zawartość do cieczy i wskazał nią na gospodarza, po czym usłyszał głośne chrząknięcie, przywodzące na myśl duszącą się osobę usiłującą złapać powietrze. Rozprostował palce jak jego towarzysz chwilę temu. Był to gest, który uwalniał zaklęcie.

-Nareszcie. Myślałem że będziesz z nim tak ględził do rana, uśmiechając się idiotycznie – odezwał się Sebastian.Wesoły wyraz twarzy bezpowrotnie zniknął z oblicza Orphana. Przez chwilę podziwiał swoje dzieło w postaci pogiętej łyżeczki sterczącej ze ściany za krzesłem dowódcy. Ściekjąca z niej krew kapała na przestrzelone heretyckie czoło. Po drugiej stronie pomieszczenia leżał uduszony przed chwilą człowiek, który przywiózł ich wcześniej na okręt.

***

-Czas tutaj posprzątać, Samaelu – stwierdził Coltis – zamknij nas dobrze. Zwołaj heretyckie siły i zarządź zbiórkę na zewnątrz okrętu. Podaj im kod czerwony, niech wiedzą, że to ważne. Zostawimy dwóch strażników w maszynowni dla niepoznaki, a jednego zawołamy do nas po rozkazy.
-Się robi. Daj mi jeszcze chwilę. Muszę obejść system sterowania.

Chwilę później naprzeciw włazu staneła piękna zbiórka wyznawców Geba. Umundurowani i zamaskowani heretycy stali w szeregu rzędach, było ich nieco ponad dwudziestu. Czekali na rozkazy i płomienną przemowę dowódcy.

***

Coltis uderzył prosto w nos terrorystę, który właśnie przybiegł odebrać fikcyjne rozkazy. Gdy tamten się zatoczył poprawił jeszcze paroma ciosami w to samo miejsce. Ostatni posłał go przez cały korytarz wskutek wypowiedzianej przez Sebastiana inkantacji. Pulsus Caeli – Niebiańskie Pchnięcie – połamało żołnierzowi kark.
-Mówiłem ci Samaelu, zawsze tak robią. Zamiast ruszać do roboty zbierają się na fanatyczne przemówienia i wykrzykują jak wielka jest ta ich mityczna gęś.
-I kto to mówi – odpyskował Orphan. Towarzysz spojrzał surowo, ale przytaknął. Zdaje się że celna uwaga rozbawiła również i jego.
-Zablokuj włazy i zanurz okręt – polecił krótko Sebastian i podszedł do mikrofonu. W głośnikach maszynowni rozległ się komunikat: "Wierni Światłości, przybyliśmy na ratunek. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem macie na pokładzie jedynie dwóch strażników. Wiecie co macie robić. Wracamy do Babilonu."

***

Zdezorientowani terroryści nie mieli pojęcia co zrobić gdy okręt zaczął schodzić pod wodę. Właz był zablokowany od środka. W maszynowni doszło do krwawej zemsty, zakończonej w ułamku sekundy. Jeńcy zostawieni przy życiu wyłącznie w celu obsługi łodzi podwodnej, bici i poniżani, wzięli odwet. Ich towarzyszy zabito, gdy odmówili współpracy z terrorystami. Coltis spotkał się z żyjącym wciąż nawigatorem i z pomocą Orphana zaprogramowali kurs do najbliższego Babilońskiego portu.

Zealoci byli bardzo ciekawi jak działają torpedy, więc poprosili artylerzystę, żeby wystrzelił jedną w kierunku pozostawionych za sobą kultystów z Kręgu Geba.
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #9 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj
Tekst jest na ponad 20 tys. znaków, więc pozwoliłam go sobie schować ;)



Spoiler:

Nie sądziłam, że tak szybko zostanę wezwana przez Elenę Orsini. Zadanie powierzone ostatnio wykonałam bez zbędnych komplikacji, jednakże nie przypuszczałam, iż kobieta postanowi skorzystać z moich usług ponownie. Nie powiem, to było miłe zaskoczenie, jednakże miało swoje minusy. Wystarczył jeden błąd, by na zawsze popaść w niełaskę i stracić główne źródło utrzymania. Co i tak było by najmniejszym problemem. Bardziej martwiłabym się ewentualną stratą głowy.
Na szczęście nie musiałam pojawiać się w samej rezydencji. Szczegóły zadania zostały przekazane w niewielkiej kawiarence na przedmieściach poprzez zaufanego człowieka Orsini. Nie wiedziałam jak miał na imię lub czym dokładnie zajmował się w murach posiadłości. Wszak to nie było ważne. Mężczyzna, z wyglądu przypominający przeciętnego obywatela Babilonu, po krótkim przywitaniu podał mi teczkę i znikł przed pojawieniem się kelnerki.
Zamówiwszy podwójne espresso, rozpaliłam kiseru. Po pomieszczeniu zaczął unosić się delikatny zapach tytoniu. Wypuściwszy z płuc wąską stróżkę dymu, zagłębiłam się w notatkach. Zadanie, tak jak poprzednie, nie wydawało się najtrudniejsze. Miałam być osobistym ochroniarzem babilońskiej szychy, Adama Szemesza, podczas rejsu ekskluzywnym promem wycieczkowym. Praca nie należała do wymarzonych, jednak nie było co wybrzydzać.
***
Usłyszałam krzyk, w którym pobrzmiewała nuta przerażenia oraz niemocy. Oczywiście, tak jak większa część załogi, od razu skierowałam się w kierunku jego źródła. W myślach plułam sobie w brodę. Robota miała być lekka, a teraz prawdopodobnie zostanę wplątana w jakąś paskudną sprawę. Byłam o tym przekonana, gdyż na promie nie było nikogo, kto mógłby posłużyć za jako taki organ prawny. Będąc zealotą nie mogłam odsunąć od siebie tego obowiązku.
Pojawiłam się przed drzwiami kabiny, z której dobiegł krzyk. Otwarte na oścież ukazywały ekskluzywne pomieszczenie w wielkim łożem małżeńskim wysłanym ręcznie szytą pościelą oraz ozdobną szafę. W głębi znajdowały się zamknięte drzwi do, prawdopodobnie, równie luksusowej łazienki. Jasne ściany z delikatną płaskorzeźbą kwiatów otulających framugę drzwi przypominały mi kunsztowne wykończenia akademii sztuki. Jednakże całą kompozycję wnętrza psuła rozdygotana, drobna kobieta w czarnej sukni, klęcząca nad ciałem jegomościa w smokingu.
Usłyszałam za sobą szybkie kroki. Odwróciwszy się zobaczyłam kapitana z kilkoma marynarzami. Powstrzymałam ich gestem.
- Nazywam się Naoko d'Arce – szepnęłam do kapitana. - Jestem zealotą i oficjalnie zajmę się tą sprawą. Możemy, oczywiście, kłócić się o jurysdykcję, jednakże zakładam, że niecodziennie dochodzi do podobnych sytuacji na Pańskim statku.
- Do jakich sytuacji? - zbity z pantałyku postawny mężczyzna w białym mundurze zajrzał przez moje ramię.
Nie musiałam czekać długo na spodziewaną reakcję. Oczy kapitana momentalnie rozszerzyły się, a na twarzy pojawił się grymas zdziwienia i przerażenia. Mimowolnie zrobił krok do tyłu, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Widocznie to był pierwszy trup, jakiego miał okazję zobaczyć w swoim życiu. Złapałam go stanowczym gestem za ramię, zmuszając mężczyznę do spojrzenia w moich kierunku.
- Kim był denat?
- To był... Lord Fredrickson.
Zaklęłam w myślach w iście marynarski sposób. Przeglądając dokumenty dostarczone przez zaufanego Orsini, trafiłam również na informacje dotyczące Lorda Fredricksona. Był co najmniej równie ważną personą, co mój Szemesza – co ja mówię, każda osoba na tym statku, poza załogą i mną, była niezwykle poważaną i wpływową w różnych rejonach świata. A ten Lord pochodził z Nag i podobno, jak na szlachcica przystało, jego koneksje sięgały do najdalszych zakątków kontynentu. Nie mówiąc już o jego majątku, który otwierał drzwi, przed którymi osobiście musiałabym stać całe życie i z całować klamkę z wielkim szacunkiem.
Zajrzałam powtórnie do pomieszczenia. Denat dalej pozostawał denatem, a żona łkała żałośnie nad jego ciałem. Kątem oka zauważyłam, jak kapitan nakazuje podwładnym zatrzymanie nadchodzących gości w odpowiedniej odległości od drzwi.
- Proszę nikogo nie wpuszczać do środka – poprosiłam łagodnym, aczkolwiek stanowczym głosem, znikając w kabinie. Nie kierowało mną wewnętrzne przekonanie o konieczności zajęcia się sprawą. Ale moje zadanie w końcu nabierało kolorów, a ja, mimo początkowej niechęci do podjęcia działa, byłam przede wszystkim ciekawa morderstwa. Bo niezaprzeczalnie właśnie z nim miałam do czynienia – albo chciałam, aby to było morderstwo. Dzięki temu mogłabym rozerwać się przed dopłynięciem statku do brzegu.
***
- Pani Fredrickson, pani herbata.
Kobieta przyjęła z wdzięcznością filiżankę i zanurzyła wąskie usta w napoju. Przyjrzałam się jej uważnie. Nie wyglądała na starą, mogła mieć co najwyżej czterdzieści lat. Miała ciemne włosy ułożone w delikatną falę, nienaganną figurę i piękną cerę. Prezentowała się wzorowo. Na dłoni zauważyłam pierścionek z diamentem o pokaźnych rozmiarach, a w uszach jego miniaturowych braci. Nie można było zaprzeczyć, że Lord Fredrickson miał gest. Chociaż z drugiej strony nie mógł żałować pieniędzy na żonę. Pojawiając się u jego boku musiała być idealną wizytówką męża.
Przysiadłam na krześle obok i wbiłam wzrok w twarz świeżo upieczonej wdowy. Dobrze zrobiłam, zabierając ją do kawiarenki. Kobieta uspokajała się z każdym oddechem. Pewnie było by to niemożliwe nad ciałem męża, co wprawiało mnie w pewną konsternację. Jakby nie patrzeć, wraz z wyzionięciem ducha, był już tylko martwą skorupą. Jednakże celebracja ciała zmarłego była zakorzeniona na tyle głęboko w kulturze, że do najbliższych z rzadka docierały logiczne argumenty sugerujące pójście do przodu. Z drugiej strony potrafiłam zrozumieć ludzi w podobnych sytuacjach. Zanim stałam się zealotą, długo nie potrafiłam pogodzić się ze śmiercią ukochanej babci – wynikło z tego powodu wiele nieprzyjemności w rodzinie, przez co ostatecznie wyrzekłam się nazwiska (aczkolwiek w aktach dalej figurowało jako moje, ponieważ nie chciałam wybierać nowego, pragnąć stać się bezimiennym człowiekiem świata) i zerwałam kontakty z bliskimi. Nawet z Cesarem.
Potrząsnęłam głową, oddalając od siebie wspomnienia. To nie był czas na wspominki. Utknąwszy wzrok w kobiecie, czekałam na jej reakcję. W końcu, po paru minutach, oddała spojrzenie pełne bólu i niezrozumienia. Czekała nas mało przyjemna rozmowa, jednakże obie wiedziałyśmy, że jest nieunikniona.
- Proszę mi powiedzieć, co tutaj zaszło. I proszę nie omijać żadnych szczegółów, bo to, co może wydać się Pani zupełnie nieistotne, dla mnie może stanowić ważny element układanki.
Pani Fredrickson odłożyła filiżankę na blat i wziąwszy głębszy oddech, zaczęła opowiadać.
- Dzisiejsze przyjęcie pożegnalne wyprawione przez kapitana było bardzo męczące. Wraz z mężem postanowiliśmy odpocząć w kabinie. Bez towarzystwa i niepotrzebnej muzyki. Weszłam do łazienki. Po chwili wyszłam z niej i zobaczyłam... Zobaczyłam mojego męża leżącego na podłodze. Początkowo miałam nadzieję, że to zasłabnięcie, więc starałam się ocucić męża, jednak gdy zdałam sobie sprawę z sytuacji... - głos ugrzązł jej w gardle.
Wiedziałam, że nic więcej z niej nie wyciągnę. I tak nie przypuszczałam, że będzie skłonna do współpracy. Wiele z niej nie wyciągnęłam, jednak nie spodziewałam się, że powie mi o czymś, czego, wcześniej czy później, nie wymyśliłabym.
Wstałam z miejsca i ruszyłam w kierunku drzwi. Kobieta wyglądała na zdziwioną moim zachowaniem, ale chyba nie spodziewała się, że trzymając ją za rękę będę szeptała pocieszające słowa. Co to, to nie. Kierowała mną ciekawość, a wdowa dostarczyła mi wystarczająco dużo informacji. Miałam zamiar skierować się do własnej kabiny, by pomyśleć o możliwych rozwiązaniach. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, kobieta poderwała się z miejsca i złapała za mój rękaw.
- Proszę mi pomóc!
- Przykro mi to mówić, pani Fredrickson, ale mój czas jest niezwykle ograniczony...
- Zapłacę! - w jej oczach pojawiło się coś szalonego. - Nie wiem, co pani robi i kim pani jest (cha! Raczej doskonale wiedziała), ale jeżeli rozwiąże pani tajemnicę morderstwa...
- Niewiadomo, czy to było morderstwo, pani Fredrickson...
- ... przed dopłynięciem statku do brzegu – kontynuowała, niczym niezrażona - obiecuję zapłacić pani trzykrotność tego, co ofiaruje pani dotychczasowy zleceniodawca!
Zatrzymałam się. Nie powiem, propozycja kobiety była interesująca. Miałam możliwość upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Poza tym dodatkowa gotówka mogła pozwolić na rozwijanie kariery zealoty, nie człowieka od brudnej roboty.
- Jaką mam pewność, że pani wypłaci umówioną stawkę po wykonaniu zadania?
Kobieta jednym ruchem zdjęła pierścionek z palca i włożyła go do mojej dłoni.
- To powinno wystarczyć – odpowiedziała ze spokojem.
Błyskotka nie należała do najlżejszych, a kamyczek wydawał się być najprawdziwszym diamentem, o ile mogłam ocenić swoim niewprawionym okiem. Nie co dzień miałam okazję przyglądać się takim przyjemnym świecidełkom.
- Proszę to zostawić w moich rękach.
Wyszłam z pomieszczenia, zostawiając wdowę sam na sam. Wiedziałam, co powinnam zrobić, aby potwierdzić swoją teorię. Teraz wystarczyło wcielić plan w życie. Oczywiście miałam zamiar zająć się sprawą nawet bez wynagrodzenia – uznałam ją za wystarczająco interesującą. Jednakże zaproponowana kwota dodatkowo zmotywowała mnie do działania.
***
Nakazałam marynarzowi pozostać na miejscu. Nie chciałam, aby mi przerywano.
Miejsce zbrodni, dzięki uprzejmości kapitana, było pilnowane przez wyznaczonych mężczyzn. Po opuszczeniu kabiny przeze mnie i panią Fredrickson nikt do niej nie wchodził (banknoty, które wylądowały w kieszeniach marynarzy zapewniły mi ich skrupulatność w wykonywaniu zadania), zatem mogłam spokojnie rozpocząć poszukiwania poszlak.
Wiele lat temu, gdy byłam jeszcze malutką dziewczyną, zaczytywałam się w różnego typu książkach. I tak któregoś razu sięgnęłam po kryminały, szczególnie te opisujące niezwykle eleganckiego detektywa, przed którym nie było tajemnic. Mimo że nie miałam styczności z tym gatunkiem od lat, podczas przeczesywania pomieszczenia, czułam się głównym bohaterem opowieści, który jako jedyny mógł rozwiązać zagadkę. Sprawiało mi to przyjemność.
- Od czego by tu zacząć... - mruknęłam, rozglądając się dookoła.
Mój wzrok padł na denata. Chyba dobrze było by zająć się ciałem, zanim zacznie proces rozkładania, co pewnie niedługo miało nastąpić, biorąc pod uwagę temperaturę.
Kucnęłam przy ciele, podwijając skraj sukni – musiałam wtopić się tłum, chcąc dyskretnie wykonywać zadanie podczas dzisiejszego bankietu. Przez chwilę badałam strukturę delikatnego materiału, zapominając o bożym świecie. Ach, gdyby życie pozwoliło i mi być bogatym człowiekiem martwiącym się tylko o to, w co ubrać się na które przyjęcie...
- Jak umarłeś... - szepnęłam, oglądając każdy centymetr zwłok.
Poza wyraźną otyłością, nie mogłam stwierdzić żadnych zauważalnych zmian na ciele. Wydawał się opuchnięty, jednakże nie mogłam stwierdzić, czy było to spowodowane nadwagą, czy działaniem jakiejś substancji. Odwróciłam denata na plecy. Fakt, że nie miałam ani odpowiednich warunków ani kompetencji do wykonania sekcji zwłok, nie zniechęcił mnie przed dalszymi oględzinami. Rozpięłam jedwabną koszulę, spod której ukazała się lekko już zapadnięta klatka piersiowa. Dopiero teraz zauważyłam, że szyja denata jest mocniej opuchnięta, a na tętnicy szyjnej widoczne było niewielkie ukucie. Czyżby użądlenie jakiegoś owada?
Oparłszy się plecami o łóżko, rozpaliłam kiseru. Wydawało się, że sprawa zostanie z miejsca rozwiązana przez patomorfologa, który wszem i wobec oznajmi, że pan Fredrickson był uczulony na jad jakiegoś stworzenia i pech chciał, że takie stworzenie znalazło się w jego kabinie. Wszyscy zapłaczą rzewnie nad jego grobem, a ja pozostanę tylko z jedną wypłatą. A mogło być tak pięknie!
Z nadąsaną miną sięgnęłam po pilot i zaczęłam przerzucać wzory okien. W tak nowoczesnych i ekskluzywnych promach, jak ten, nie wstawiano zwykłych okien do kabin. Zastąpiono je płytami holograficznymi, dzięki czemu każdy z podróżujących mógł wybrać odpowiedni do humoru i preferencji widok przez okno. Problem wentylacji rozwiązano oczywiście klimatyzacją.
Jak można było przypuszczać, w ciągu pięciu minut wynudziłam się niemiłosiernie. Wyłączyłam hologram, zapięłam denata i doprowadziłam suknię do porządku. Otworzyłam drzwi od łazienki i przejrzałam dokładnie w wielkim lustrze. Czerwony aksamit ładnie uwypuklał się w miejscach, w których powinien. Dodatkowo ożywiał wizerunek. Postanowiłam wykorzystać swój wygląd i odwiedzić bar. Moment wydawał się odpowiedni, a ja potrzebowałam chwili relaksu. I darmowych drinków!
***
- Łżesz Janie!
- Mówię poważnie! Widziałem, jak macki Krakena owijają się wokół statku i wciągają go pod taflę wody!
Byłam pod wrażeniem. Marynarz, z którym miałam przyjemność popijać rum, okazał się wesołym rozmówcą z bujną wyobraźnią. Właśnie przekształcał opowieść, którą zabawiał mnie trzy godziny wcześniej. Za pierwszym razem był to udany połów kałamarnic, jednakże teraz Jan (bo tak było mu na imię) zaklinał się na wszystkie rzeczy święte, że jako jeden z nielicznych przeżył wyczerpującą walkę z postrachem mórz – Krakenem.
- Sam jesteś Kraken! - zawołałam rozbawiona.
- Możesz nie wierzyć, ale tak było... - mruknął, jednak nie wyglądał na wielce urażonego.
Nagle zerwał się z miejsca, próbując strącić jakąś osę, krążącą wokół jego głowy. Wykonał przy tym niezwykle skomplikowany i zabawny taniec, który doprowadził mnie do płaczu. Ocierając z kącików łzy, z rozbawieniem przyglądałam się, jak ostatecznie łapie owada w szklankę i szybko wyrzuca ją za burtę.
- Nie szkoda rumu?
- Kupię następną porcję – odpowiedział wesoło, przywołując kelnera do stolika.
Poprosiłam o dolewkę. Chciałabym być w stanie upić się do nieprzytomności, jednak odziedziczyłam po kochanej babci niezwykle mocną głowę, która skutecznie krzyżowała moje plany. I tak oto nigdy nie mogłam ani na chwilę zapomnieć o zgryzotach życia.
Westchnąwszy przeciągle, poruszyłam temat niezwykle energicznego tańca marynarza.
- Nie ma co się śmiać – odpowiedział niezrażony. - Może nie wiesz, ale w tych okolicach występuje najgroźniejszy owad z rodziny Vespidae, a dokładniej Vespa mandarinia. Jego jad jest w stanie zabić nie tylko tych uczulonych, ale również dorosłego, zdrowego człowieka.
- A ty co? Entomolog? - burknęłam niezadowolona z udzielonych informacji, ponieważ potwierdzały nudną teorię prawdopodobnej śmierci Fredricksona.
- To, że jestem marynarzem, nie oznacza, że nie interesuję się nauką – Jan należał do nieprzeciętnych marynarzy. - I pięknymi kobietami... Takimi jak te przy schodach.
Wskazał z rubaszną miną dwie młódki, które, mimo późnej godziny (a może wczesnej, biorąc pod uwagę, że zbliżała się piąta rano), postanowiły skorzystać z usług całodobowego baru, umieszczonego na pokładzie (podobny znajdował się w nadbudówce statku, jednak widać, że niektórzy wolą raczyć się alkoholem na świeżym powietrzu). Rozchichotane pannice – nie mogły mieć więcej niż dwadzieścia parę lat – usiadły dwa stoliki dalej. Jan zatarł z radością ręce, planując pewnie zabałamucić kobietkom w głowach. Pokręciłam głową.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że JA nie jestem piękną kobietą?
- Arafel, cudzie mój – od razu skierował całą swoją atencję na moją osobę. Podobało mi się to. - Jesteś jedną z piękniejszych kobiet, jakie miałem okazje widzieć. Jednak... Masz bardzo mocną głowę, przez co jesteś idealnym kandydatem do wspólnego picia, ale kiepskim materiałem do zaciągnięcia do łóżka – uśmiechnął się szeroko.
- Masz rację – kiwnęłam z uznaniem głową. Był uroczym mężczyzną i bardzo go polubiłam przez te kilka godzin. Przez co postanowiłam mu pomóc. - Chodź, będę Twoim skrzydłowym.
- Będę dozgonnie wdzięczny – zerwał się na równe nogi, by odsunąć moje krzesło. Bardzo lubiłam mężczyzn potrafiących zachować się jak dżentelmeni. I wcale nie uważałam, że uwłaczało to niezależności kobiet.
- Ale drinki idą na twoje konto!
- Naturalnie!
- Zatem możemy iść na łowy – odpowiedziałam zadowolona.
Ruszyliśmy w kierunku dziewczyn, które były mocno zajęte rozmową.
- Widziałaś, jaki miała śliczny pierścionek?
- Och, żeby pani Fredrickson chciała chociaż powiedzieć który jubiler robi jej biżuterię!
Uśmiechnęłam się w myślach. Byłam w posiadaniu owego pierścionka i mimo że czułam, że powinnam go oddać wdowie – wszak jej mąż umarł z przyczyn naturalnych – moja chytra strona już ułożyła w głowie plan. Planowałam sprzedać pierścionek dziewczynkom po niebotycznej cenie, a trzykrotność mojego wynagrodzenia od Adama oddać wdowie. Plan wydawał się idealny.
Z szerokim uśmiechem podeszłam do stolika dziewczyn i opierając się jedną ręką o blat, drugą pokazując śliczny pierścionek, odezwałam się na poły uwodzicielskim głosem:
- Czy mają panie na myśli ten pierścionek?
Wpatrywały się we mnie szeroko otwartymi oczami, w których odbijało się niedowierzanie.
***
Statek dobijał do brzegu, na którym czekał oddział policji. Na jej czele stał mężczyzna odziany w trencz, spod którego widoczny był garnitur. To był zapewne jakiś detektyw albo jakaś inna osoba, mająca za zadanie rozwikłanie śmierci Fredricksona. Na szczęście w dzisiejszych czasach komunikacja statków z lądem była znacznie prostsza – wystarczyło wybrać numer w telefonie komórkowym, o ile znajdowało się w zasięgu.
Na mój widok uniósł brwi, a widząc, prowadzoną za mną, spiętą w kajdany panią Fredrickson, poruszył się niespokojnie. Na pewno nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
- Dzień dobry, pani Arafel. Detektyw Rock.
- Witam – odpowiedziałam, odrzucając włosy na plecy. Mogłam je związać.
- Czy byłaby pani na tyle uprzejma żeby wyjaśnić... sytuację?
- Oczywiście – sięgnęłam do torby.
Detektyw – wyraźnie zaintrygowany – z uwagą przyjrzał się wyjętemu przeze mnie zawiniątku. Odwinęłam materiał i pokazałam mu pierścień typu pancerz, wykrojony na kształt pazura, wykończony jadeitową końcówką. Mężczyzna przeniósł spojrzenie na mnie, wyraźnie oczekując wyjaśnień.
- To jest narzędzie, którego użyła pani Fredrickson do zamordowania swojego męża. W tym celu zanurzyła tę jadeitową część w kilku kroplach VX, niezwykle toksycznego związku chemicznego, działającego zarówno na układ krwionośny, jak i nerwowy.
Chciałam jak najszybciej uciec przed wilgotnym i dusznym powietrzem nadrzecznej miejscowości. Na jakiś czas miałam dość statków, promów i innych wycieczek rzecznych. Zatem, aby nie przedłużać, po wzięciu głębszego oddechu, kontynuowałam:
- Wszystko miało miejsce w trakcie trwania bankietu wydanego ostatniego wieczoru przez kapitana statku. Państwo Fredrickson wyszli szybciej, tłumacząc swoje odejście chęcią odpoczęcia w kabinie. Gdy tylko znaleźli się w środku, pani Fredrickson zanurzyła końcówkę w cieczy i niby, obejmując męża, wbiła ostry koniec w tętnice szyjną. Mężczyzna prawdopodobnie pomyślał, że został ukąszony przez osę – w każdym razie nie wiedział, że to żona postanowiła pomóc mu przeprawić się na drugi świat. VX zadziałało błyskawicznie, powodując gwałtowne skurcze mięśni płuc, które doprowadziły do zatrzymania oddechu i akcji serca. Gdy ofiara osunęła się na ziemię, kobieta otworzyła drzwi do ich kabiny i zaczęła krzyczeć. Pojawiłam się na miejscu po kilku chwilach, ale jedyny obraz który widziałam, to opłakującą śmierć męża kobietę.
- Dowody?
- Proszę bardzo – podważyłam wierzchnią część pancerza, odsłaniając skomplikowany system rurek i maluteńką fiolkę, mieszczącą może do jednego mililitra substancji. - Wystarczyło nacisnąć ten ukryty guziczek – pokazałam na kamień, który umieszczony był w górnej części biżuterii. - Aktywował on system, dzięki któremu substancja znajdująca się w tej fiolce przedostawała się rureczkami do ostrza. Niezwykła broń – podsumowałam zachwycona. Mimo że osobiście preferowałam walkę wręcz, ta kobieca i niezwykle subtelna metoda zabijania robiła na mnie wrażenie.
- Motyw?
- Nuda. Spadek.
- Hmmm – zamyślił się na chwilę, śledząc wzrokiem panią Fredrickson, która była zamykana w radiowozie. - Ze znanych mi informacji wynika, że to właśnie pani Fredrickson nalegała na przeprowadzenie śledztwa. Jeżeli jest mordercą, dlaczego to zrobiła?
- Oczywiście, aby zmylić policję.
Usiadłam na palu wystającym z mostu. Był wykonany z szerokiego i mocnego drewna, chyba dębowego. Przeszłam przy okazji do jednej z ulubionych czynności – rozpalania kiseru.
- Początkowo jej nie podejrzewałam. Jej rozpacz wydawała się bardzo realistyczna. Poza tym zaoferowała spore wynagrodzenie, o ile znajdę sprawcę przed dopłynięciem statku do portu. Sprytna bestia – mruknęłam, zaciągnąwszy się porządnie fajką. Uwielbiałam to robić! - Nic nie wskazywało na to, aby to właśnie ona była mordercą. Ciało denata wskazywało na użądlenie – maleńka ranka na tętnicy szyjnej, opuchlizna dróg oddechowych. Brak innych objawów. Jednak...
Pozwoliłam sobie na chwilę dramatyzmu.
- Kilka elementów się nie zgadzało. Przede wszystkim drzwi do kabiny. Dlaczego były otwarte? Skoro chcieli odpocząć, to normalne było by, że zamknęliby je tuż po wejściu do pomieszczenia. To samo z drzwiami do łazienki. Dlaczego te, z kolei, były zamknięte? Gdybym zastała ukochaną osobę nieprzytomną na ziemi, na pewno nie zawracałabym sobie głowy zamknięciem drzwi.
Detektyw chyba zaczął przekonywać się do mojej wersji wydarzeń.
- Dodatkowo: brak okna – kontynuowałam, rozkoszując się smakiem tytoniu. - Niby w jaki sposób w pomieszczeniu miałaby znaleźć się ta Vespa mandarinia?
- Jaka wezpa?
- Vespa mandarinia – powtórzyłam, zadowolona z jakości swojej pamięci. - To rodzaj osy z bardzo toksyczny jadem, który atakuje drogi oddechowe w podobny sposób do VX. Można się na nią z łatwością natknąć w tych okolicach. Wracając... Skąd w kabinach znajdujących się pod pokładem osa? Rozumiem, że w pomieszczeniach na pokładzie mogą zabłądzić, ale żeby taki kawał przelecieć, aby zabić jednego mężczyznę? Mało logiczne, z punktu widzenia osy.
- Prawda – zgodził się Rock.
- Największe wątpliwości wzbudził we mnie pierścionek – pokazałam mężczyźnie diamentowe cacko. - Usłyszałam rozmowę dwóch dziewczyn, które zachwycały się biżuterią pani Fredrickson. Pokazałam im ten pierścionek, który z kolei miała na sobie kobieta, gdy znalazłam ją nad ciałem ofiary. Zgodnie stwierdziły, że to nic w porównaniu z tym jadeitowym dziełem sztuki, które miała podczas przyjęcia żona denata. Zaintrygowało mnie to – ginie tobie mąż, a ty zmieniasz jeszcze biżuterię? Dopytałam się, czy miała do tego jadeitowe kolczyki, co zostało potwierdzone. W chwili spotkania z podejrzaną miała kolczyki dopasowane do pierścionka.
Wysypałam końcówkę tytoniu i załadowawszy nową porcję, ponownie rozpaliłam kiseru.
- Może to nie było wiele, ale chwyciłam się tych poszlak i poszłam na poważną rozmowę z panią Fredrickson. Przyznała się. Zeznania masz na tej taśmie – podałam mu dyktafon, który jakiś cudem znalazł się w moich rzeczach.
- Jak ją zmusiłaś do przyznania się do winy?
- Powiedzmy, że jestem przekonującą osobą – odpowiedziałam, uśmiechając się do wspomnień przerażonej miny kobiety, gdy chwyciłam ją w objęcia mroku. - Poza tym to nie typ morderczyni. Nie ma stalowych nerwów. Szybko wyśpiewała, co chciałam usłyszeć.
Zeskoczyłam na równe nogi i przeciągnęłam się z rozkoszą. Miło było rozprostować kości na lądzie. Pomachałam ręką Adamowi, który czekał na mnie przy samochodzie.
- Pozwolisz, że odjadę. Jestem padnięta tą wycieczką.
- Musisz jeszcze...
- Posłuchaj chłopcze – nie miałam pojęcia, ile Rock mógł mieć lat, ale zaczynał działać mi na nerwy. - Nie będziesz mówił zealocie, co ma robić, a czego nie. Szczegółowy raport dotrze do posterunku w ciągu dwudziestu czterech godzin. Już moja w tym głowa, nie twoja. Znaj swoje miejsce.
Na koniec uśmiechnęłam się miło i ruszyłam w kierunku Adama, którego na szczęście nie musiałam niańczyć podczas wycieczki. Z zadowoleniem pomyślałam o pierścionku w kieszeni. Nie myślałam o nim jak o kradzionym, ponieważ dostałam go w zamian za wykonanie roboty, którą wszakże wykonałam. Czułam, że był wart znacznie więcej, niż trzykrotność wynagrodzenia z pierwszego zadania. I ta myśl napełniała mnie próżnym zadowoleniem z dobrze ubitego interesu.



Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 06-08-2014, 22:43, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW WWW
 
 
»Naoko   #10 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj


Arafel rozsiadła się wygodnie w dużej wannie na złotych nóżkach. Miło było złapać oddech. Odpocząć od ciągłych podróży i wykonywania różnych zleceń od Milaniego. Oprócz swojego głównego dochodzenia (a w sumie dwóch głównych, jeśli zaliczyć sprawę Zealot Fauset) musiała umacniać swoją pozycję w wojsku (co, nawiasem mówiąc, kiepsko jej wychodziło).

Z uśmiechem rzuciła w powietrze obłoczek piany, który opadł na posadzkę. Otaczał ją odprężający zapach lawendy i złotooka musiała przyznać, że był to jeden z przyjemniejszych momentów ostatnich kilku tygodni. Brakowało jej jeszcze towarzysza na noce (rejs statkiem po Brzasku był przyjemny, jednak nocą od wody ciągnęło zimno), ale wśród pasażerów nie znalazła nikogo odpowiedniego. Przynajmniej tym razem nie musiała prowadzić śledztwa dotyczącego zabójstwa.

Położyła głowę na podgrzewanym zagłówku. Mimo sprzyjających warunków, nie mogła do końca cieszyć się urlopem. Jej niewidzialny na co dzień przyjaciel powiadomił ją o możliwych komplikacjach. Podobno po niezbyt udanych napadach terrorystycznych Kręgu Geba, kultyści wzięli na celownik parostatek. Ten sam, którym podróżowała. Fuknęła niezadowolona. Z tego co wiedziała, wyznawcy kuraka byli zbyt słabi, by stanowić jakieś realne zagrożenie, jednak mogli skutecznie zepsuć jej pobyt. Mimo to nie zaobserwowała żadnych alarmujących sygnałów. Z resztą, nie miała jak wziąć sprawy we własne ręce. Na pokładzie nie znalazła nikogo noszącego specyficzną, czarną maskę kultu. Musiała czekać i w sumie robiła to z grzeszną przyjemnością. Rejs trwał w najlepsze i jedyną rzeczą, którą mogło zburzyć ten sielski nastrój był nieodpowiedni katering.

Zanurzywszy wcześniej głowę w wodzie, wyszła z wanny. Pozwoliła by kropelki swobodnie spływały po jej ciele. Przetarła zaparowane lustro dłonią i przyjrzała się uważnie swojej twarzy. Złote oczy, takie same jak u Cesare'a, odziedziczyła po ojcu - białe jak śnieg włosy też. Wykrzywiła usta w pogardliwym uśmiechu. Tak, zdecydowanie była podobna do ojca, chociaż całą resztę odziedziczyła po matce, pięknej kobiecie z blond puklami i mocno błękitnymi oczami. Nie widziała ich od kilku dobrych lat. A może już kilkunastu? Kto by zliczył?

Przeciągnęła się i sięgnęła po satynowy szlafrok. Zarzuciła go na plecy i przeszła do sypialni. Spojrzała na zegarek. Wskazówki wskazywały drugą w nocy, jednak to nie na sen miała ochotę. Podniosła rozpiskę z numerami telefonów i wykręciła odpowiednią kombinację. Po dwóch sygnałach usłyszała w słuchawce przyjemny, niski głos. Złożyła zamówienie i opadła na łóżko. Nie było tak duże na jakich zwykle spała, jednak miękka pościel i twardy materac rekompensowały jej w jakimś stopniu te drobne niewygody.

Rozejrzała się po swojej kajucie. Nie była ani mała, ani duża. Taka w sam raz na kilkudniowy rejs. Pomieszczenie było wyposażone minimalistycznie, aczkolwiek gustownie. Utrzymane w delikatnym écru i caffé au lait było bardzo przyjemne. Niewielka lakierowana biała szafa z lustrem ładnie rozjaśniała przeciwległą ścianę. Pod maleńkim okienkiem stał ręcznie rzeźbiony stolik, a tuż obok niego również ręcznie rzeźbione krzesło i łóżko, na którym leżała.

Usłyszała ciche pukanie. Zerwała się na równe nogi i chwilę później otwierała z uśmiechem drzwi do kajuty. Tuż przed nią stał przystojny kelner, wysoki, muskularny. Szare oczy i lekko zapadnięte policzki tylko dodawały mu uroku. Przed nim stał niewielki wózek z zamówionym jedzeniem.

- Dobry wieczór – tembr jego głosu był wystarczająco przyjemny, by białowłosa uznała nieznajomego (nie widziała go wcześniej na parostatku) za poszukiwanego partnera. Ale najpierw formalności.
- Dobry wieczór, proszę wejść – odpowiedziała zalotnie, w myślach oblizując usta. Pal licho formalności i głód.

Kelner wszedł z uśmiechem i pokierował wózek pod samą ścianę. Zdjął srebrną pokrywę. Ok, ja go nie znam, on nie zna mnie. Na dzisiaj wystarczy. A jutro... Nieważne. Niech tylko odłoży pokrywę na miejsce. Na Lumena, płonę! Odłożył talerz z jedzeniem – już nawet nie pamiętała co zamówiła – i nagle rzucił się w jej kierunku z nożem z dołączonego kompletu. Gdyby nie to, że Arafel była wykwalifikowanym zealotą, pewnie skończyłaby z srebrem wbitym w serce, jednak, na nieszczęście kelnera, reagowała instynktownie. W jednej sekundzie sparowała uderzenie. Wykręciła napastnikowi rękę w barku i wytrąciwszy mu nóż z dłoni, przyłożyła go do jego grdyki. Mężczyzna poddał się w tej samej chwili. Przynajmniej zachował resztki rozumu.

- Chyba musimy porozmawiać – pchnęła kelnera na krzesło. Opadł na nie posłusznie. Arafel podeszła do szafy i na oślep wygrzebała z niej dwie pary pończoch. Następnie sprawnie skrępowała nimi ręce o nogi nieznajomego, zachowując odpowiednie środki ostrożności. Gdy skończyła, usiadła na brzegu łóżka z nogą zarzuconą na nogę. Mimo że oponent był na przegranej pozycji, uśmiechał się kpiąco.
- Jestem ciekawa, co tak ciebie bawi – rozpoczęła spokojnie, bawiąc się paskiem od szlafroka.
- Ciągnęliśmy losy.
- Losy?
- Kto do ciebie dzisiaj przyjdzie, Naoko – kpiący uśmieszek nie opuszczał jego twarzy. Arafel nie dała po sobie poznać, że nie spodobało się jej, że zwraca się do niej po imieniu.
- Skoro znasz moje imię, grzecznie byłoby, gdybyś również podał swoje.
- Mogę podać jakiekolwiek, a i tak nie będziesz miała gwarancji, czy tak właśnie mam na imię.
- Kiedyś między przeciwnikami istniał pewien honorowy zwyczaj, by przedstawić się przed rozpoczęciem walki – powiedziała powoli, w taki samym tempie rozwiązując satynowy pasek. - Więc może uczcimy tę tradycję?
- Frank – cały czas uśmiechnięty. Mówił prawdę, kłamał? Miała za mało wiedzy z zakresu psychologii, by zdecydować. Chociaż teraz było to bez znaczenia.
- Dobrze Frank... Dlaczego ciągnęliście losy?
Najpierw zatrzymał wzrok na jej twarzy, by następnie przenieść go na każdy skrawek ciała.
- Wieść niesie, że ochotnikowi mogłoby... się poszczęścić – pokazał równe, białe zęby w szerokim uśmiechu. Odwzajemniła go.
- Trzeba było poczekać z akcją z nożem, Frank.
- Zimna też byś mi nie przeszkadzała.
Wstrząsnął nią dreszcz. Tego się nie spodziewała. Wstała i mimowolnie odsunęła się na krok, co wzbudziło śmiech nieznajomego.
- Mogło być tak pięknie, Frank – powiedziała z żalem. - Ale nie będzie.

Podeszła do szafy i wyciągnęła z niej tym razem koronkową bieliznę. Podeszła do mężczyzny i wepchnęła ją do jego buzi. Zanim zdążył wypluć, zasłoniła jego usta paskiem od szlafroka. Wzięła do ręki nóż.

- A teraz Frank... Zadam ci kilka pytań, a ty, jeśli chcesz, żebyśmy skończyli szybciej, odpowiesz na nie w odpowiedniej chwili. Wówczas zapewniam, nie będzie ci przeszkadzało twoje zimne ciało. Ba, będziesz nawet wdzięczny, jeśli stanie się ono takie w miarę prędko.
Z zadowoleniem zauważyła, że w jego wzroku czaił się strach. Była pewna, że teraz już by się nie uśmiechał.

***

- Gdzie jest ten dzieciak?!
- Chyba miał szczęście – odpowiedział posiwiały mężczyzna z paskudnym uśmiechem.

Jego towarzysze nie wyglądali na równie zadowolonych. Fakt, żartowali sobie, że mogą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, jednak teraz, gdy minęło kilka godzin od wyjścia Franka, zaczęli robić się coraz bardziej niespokojni. Dodatkowo nie byli pewni, czy ich misja ma realne szanse na powodzenie. Wiedzieli, że musieli działać szybko i sprawnie, a opóźnienie młodego niszczyło ich plany.

- Może pozbywa się ciała?
- Sam? Nie ma szans. Wiesz jak ciężkie jest ciało umarlaka?
Między trzema mężczyznami zapadła grobowa cisza. Czuli, że sytuacja wymknęła się spod ich kontroli, choć nie mieli na to żadnych dowodów.
- A jeśli Frank wrócił, gdy musieliśmy na chwilę wyjść, by poudawać tych beznadziejnych pingwinów i teraz szuka nas po całym statku?
- To okazałby się większym głupcem, niż sądziłem, że jest – odpowiedział gburowaty mężczyzna skryty za czarną maską.

Maski. Z jednej strony zbawienie, z drugiej jednak przeszkadzały praktycznie przy każdym zadaniu. Nie wiedzieli kim są, jak wyglądają. Spotykali się w tym pomieszczeniu już z założonymi maskami. Nie wiedząc nic o swoich towarzyszach, każdy z nich zachowywał szczególne środki ostrożności. Zawsze byli uzbrojeni, z gotowym scenariuszem ucieczki i ewentualnej współpracy, jeśli zawarli między sobą w miarę dogodną współpracę.

- Podobno potrafi wyłaniać się z ciemności – mruknął ten siedzący najbliżej drzwi.
- Co ty pieprzysz?!
- Ona. Arafel. Podobno zawarła układ z jakąś szamanką i w zamian za swoją duszę, zdobyła moc władania ciemnościami. Dlatego ma białe włosy. Są fizycznym dowodem na zawarcie paktu.
- A słyszałeś ty kiedyś o albinosach, półgłówku?
- To dlaczego ma złote oczy? - sylwetka zaczęła lekko dygotać, a w jej głosie słychać było strach. - Mówię ci, ona nie jest normalna. Podobno zawsze ma pomalowane usta na czerwono. Słyszałem, że ma to symbolizować to, że zawsze jest gotowa do przelania krwi przeciwnika.
- Idiota znający mądre słowa. Jak dla mnie to te czerwone usta mówią o tym samym, co usta innych kurew.
- Podobno jest silniejsza od swojego brata i potrafi rozerwać ciało na strzępy. Dlatego ma zawsze zaostrzone paznokcie... Demon Lumena.
- Coś ty powiedział?
- Ona. Arafel. To Demon Lumena – szepnął mężczyzna i po chwili opadł na podłogę. Pozostali zerwali się z miejsca. Tuż pod leżącą postacią pojawiła się plama krwi. Zanim zdążyli zareagować, zgasło światło i do uszu najstarszego z kultystów doszedł jęk mordowanej osoby. To na pewno na dziwka! Już po mnie!

- Pieprzyć Syndykat – warknął i uniósł klapę w podłodze. Jednak zanim znikł w przejściu, chwyciły go silne dłonie i rzuciły na ziemię. Z ciemności wyłoniły się kontury zgrabnej, kobiecej sylwetki. Mężczyźnie wydawało się, że w mroku błysnęły złote oczy i zalane krwią paznokcie. Ogarnął go strach, który sparaliżował każdy pojedynczy mięsień. Po chwili ujrzał kontru ust wykrzywiony w najobrzydliwszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział. To naprawdę demon!

- A teraz kochaneczku, wyśpiewasz mi wszystko – głos kobiety skrywał w sobie wiele tajemnic. Jednak mężczyzna wyczuł tylko dwie. Cierpienie i śmierć. Załkał bezgłośnie i pozwolił na wszystko, co zdarzyło się potem.


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,21 sekundy. Zapytań do SQL: 17