11 odpowiedzi w tym temacie |
»mablung |
#11
|
Agent
Poziom: Keihai
Posty: 117 Wiek: 34 Dołączył: 05 Paź 2010 Skąd: Warszawa
|
Napisano 22-06-2016, 22:45
|
Cytuj
|
-Wieża Atahulapa, tutaj lot towarowy* SB-DHC3R. Znajdujemy się obecnie na pułapie ośmiu tysięcy metrów. Przed nami widzę zgrupowanie chmur burzowych, jakie macie prognozy pogody? Odbiór
-Nad wybrzeżem zbierają się formacje cumulonimbusów. Prognozy zapowiadają silne wiatry i gwałtowną burzę. Wiatr zachodni. Jaki jest wasz kierunek oraz cel? Odbiór.
-Lecimy do Tenri z ładunkiem kurierskim oraz prywatnym dla korporacji Shinten Najwyższy priorytet. Oblecimy burzę od południa kursem 305-00274. Odbiór
-Przyjąłem, lot SB-DHC3R. Macie wolną ścieżkę. Nanosimy wasz nowy kurs do systemów lotów. Bez odbioru.
Trzeszczący głos z głośników radiowych zamilkł. W kokpicie znowu zapanował spokój. Nie licząc oczywiście standardowych komunikatów oraz dźwięków urządzeń i pikających światełek lamp.
- Nie powinniśmy podnieść pułapu? – zapytał nawigator odwracając się od ekranów pokrytych skomplikowanymi danymi. Był dużo młodszy od kapitana. Nie uzyskał odpowiedzi od razu. Pilot wpatrywał się tylko w kłębiące się przed nim grupy chmur. Miał niejasne przeczucie zagrożenia, ale nie mógł stwierdzić, czy wynikało to z powodu niepełnych prognoz czy zewnętrznych odczytów.
- Może nam zabraknąć potem paliwa do krążenia nad Tenri. – odpowiedział gładząc kilkudniowy zarost. – Ruszyliśmy dość niespodziewanie w tak długi rejs. Sam wiesz jak to jest z tymi pilnymi przesyłkami. Nie przez takie chmury się latało, młody.
Chwycił pewnie za drążki steru i krytycznie ocenił komunikaty komputera pokładowego na temat nowego kursu.
- Obudź jednak Wiliama. Tak na wszelki wypadek.
***
Mostek był opuszczony. Delikatny odór krwi oraz śmierci unosił się dookoła. Ciała oficerów oraz nawigatorów leżały tam gdzie dosięgły ich kule. Byli to marynarze. Nawet jeżeli wiedzieli co przewożą, to nie byli na tyle głupi by zadawać pytania. Statek należał do cesarstwa Nag. To niesamowicie karny i bitny naród. Widać to było zwłaszcza po cywilach. Nie oddali kontroli nad swoim statkiem bez walki. Nawet jeżeli nie mieli szans. Ktokolwiek ich zaatakował, miał co najmniej dwukrotną przewagę nad załogą. Nawet wliczywszy w to oddziały specjalne, które toczyły teraz partyzanckie walki pod pokładem.
Stał pochylony nad radarem i widoczną obok zakrwawioną mapą z oznaczoną ostatnią pozycją statku oraz zaplanowanym kursem. Dwumetrowy mężczyzna ubrany w prosty przemoczony tank-top i bojówki. Nie miał pojęcia czemu znalazł się u wybrzeży Nubii. Ostatnie co pamiętał to sesję treningową w jednym z zamkniętych ośrodków laboratoryjnych. W jego „domu”. Nic nie wiedział o tym, by miał zostać wysłany na nową misję albo przeniesiony w inne miejsce. Nie był co prawda pewien gdzie znajdował się jego ośrodek, ale podejrzewał, że zdecydowanie nie w Khazarze. Obecnie cały okręt znajdował się w zasięgu jego mocy Juryoku. Dzięki zmianom grawitacyjnym wiedział dokładnie gdzie znajduje się każdy człowiek. Zarówno jeżeli chodzi o Nag, jak i o tych drugich. Wiedział też, że najcięższe walki toczą się w ładowni. Tak samo jak wiedział, że cesarscy żołnierze stoją na przegranej pozycji. Napastnicy wybili załogę, przejęli kontrolę nad kantyną oraz maszynownią. Stało się to jeszcze zanim dotarł na pokład po linie przyczepionej do burty.
Ze śladów walki wynikało, że zaatakowano o świcie. Najpierw dostali się z kilku miejsc po obu burtach, a po zlikwidowaniu strażników dołączyła reszta i przystąpiono do otwartego szturmu. Cesarscy zostali zaskoczeni, ale wyszkolenie oraz dyscyplina wyrównała szanse prowadząc do obecnego klinczu. Jedyną szansą żołnierzy było nadanie sygnału S.O.S. Kto wie może udało im się nawet to zrobić zanim zostali odcięci. Wysłany na górny pokład człowiek miał nieszczęście spotkać agenta w jednym z korytarzy. Nie zdążył nawet zareagować, gdy bojowy nóż przebił rdzeń pomiędzy trzecim a czwartym kręgiem. Młodzieniec pożegnał się z życiem, a on przywitał z bronią. Pistolet Luger, nowszy model, niż pamiętał. Dobrze leżał w dłoni, chociaż jak na jego gust był trochę za mały. Nie narzekał jednak. Dzięki swoim zdolnościom oraz szybkości udawało mu się z łatwością unikać spotkań z patrolami napastników. W końcu jednak dojdzie do konfrontacji. Choćby po to, by spełnić podstawowe zadanie. Potrzebował statku by dostać się na ląd, a mała jednostka przymocowana do transportowca nadawała się do tego w sam raz. Zdobycie jej teraz nie stanowiłoby zresztą żadnego kłopotu. Strzegła jej zaledwie mała grupka. Najpierw musiał jednak odkryć gdzie się znajdują oraz przede wszystkim, o co tutaj chodzi. Dlatego wpatrywał się w mapę i starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Nie sądził, by druga jednostka miała tak szczegółowe dane w swoim komputerze, o ile w ogóle miała jakiś komputer pokładowy.
Jego dodatkowe zmysły zadziałały szybciej niż słuch. Ktoś wchodził po zewnętrznych schodach w kierunku mostka. Zanim jeszcze nacisnął na klamkę, agent stał już ukryty za drzwiami do kajuty, przykładając lufę na wysokość głowy.
- Ja [ cenzura ]… ale jatka – powiedział pierwszy z napastników niewyraźnie. Chyba zakrywał nos.
- Nie przesadzaj, Nabir – szczeknął drugi. Jego akcent zdradzał Khazarskie pochodzenie. Oczywiście. – Widywało się gorsze. Szukaj lepiej tych kluczy i czegokolwiek co mogłoby zainteresować szefa.
Obaj przeczesywali pomieszczenie nerwowo. Szturchali karabinami ciała albo odwracali je na plecy, by przyjrzeć się twarzy. Dzięki temu, że napastnicy byli tak blisko, potrafił dokładnie określić co robią. Tak jak gdyby tam był. Poruszali się chaotycznie. Chyba samemu nie wiedzieli czego konkretnie szukać.
- Nie podoba mi się to miejsce. Mam przez nie ciarki.
- Co jest, Nabir? – zaśmiał się gardłowo mężczyzna. – Czyżby złapał cię cykor?
- Zamknij się, Haz’dam. Znasz mnie. Wiesz że zabiłem wielu wojowników. Nie boję się walki.
- To o co ci chodzi?
- Nie słyszałeś chłopaków? Ktoś znalazł martwego cesarskiego psa. Zasztyletowanego, ale nie było to nasze ostrze. Nikt się do tego nie przyznał. Po korytarzach podobno błąka się olbrzymi cień. Czai się w kąciku oka i znika momentalnie.
- Wiec teraz wierzysz w duchy? – zakpił Haz’dam.
- Zawrzyj gębę i szukaj dalej. Im szybciej tutaj skończymy, tym szybciej wrócimy do rodzin. Rozejrzyj się jeszcze tutaj, a ja sprawdzę za drzwiami.
Palec Mablunga automatycznie odnalazł swoje miejsce na spuście. Dostosował ułożenie lufy do wzrostu mężczyzny i wstrzymał oddech. Był kilka kroków od kajuty. Przez głowę agenta przeszła myśl czy nie uprzedzić akcji. Nie wyskoczyć, zastrzelić obu na miejscu. Pięć kroków. Czy odgłos wystrzału na pokładzie zaniepokoi innych? Dwa.
- Mam je. – krzyknął ten drugi z mocniejszym akcentem, a po chwili potrząsnął metalowym pękiem, zapewne kluczy. Nabir zamarł z ręką nad klamką.
- Dobrze, Haz’dam. Wywołaj szefa i powiedz mu, że je znaleźliśmy.
***
Zbudził go krzyk mew. Nawet nie kojarzył momentu, w którym stracił przytomność. Dryfował pośród szczątków samolotu. „Sanbetsu Air transport” głosił napis na kawałku, na którym leżał do połowy wyciągnięty z wody. Dłoń nadal trzymał zaciśniętą na małej sakwie, jedynym co pozostało mu po katastrofie. W zakresie oddziaływania jego mocy nie wyczuwał żadnych oznak życia. Wyglądało więc na to, że przeżył katastrofę jako jedyny. Dość ironiczne, biorąc pod uwagę że podróżował w „Trumnie”. Metalowej skrzyni podtrzymującej funkcje życiowe. Służyła do przenoszenia projektu "Mablung" do innych ośrodków, jak i aktualizowania jego oprogramowania czy kontroli funkcji życiowych nanobotów. Gdy odzyskał w niej świadomość, wiedział, że coś jest nie tak. Zwykle budził się w towarzystwie lekarzy, a nie patrząc na zamknięte wieko, żelatynową formę i migające ekrany. Zdecydowanie też nigdy nie obudził się z nogami pod wodą. Z trudem otworzył wieko, wydostał się z tonącej metalowej pułapki, i dotarł na powierzchnie pełną rozbitych szczątków. To ostatnie, co pamiętał po przebudzeniu.
Nie mógł sobie pozwolić na dalszy odpoczynek. Najważniejsze były najbliższe godziny, kiedy jeszcze miał siły na wzmożony wysiłek. Zajrzał do wnętrza sakwy odnajdując standardową ilość racji żywnościowych oraz wody, swój nóż bojowy oraz beeper. Zwłaszcza to ostatnie niezmiernie go ucieszyło. Podzielił racje żywnościowe na mniejsze części i wypił kilka łyków wody. O żywność się nie martwił, w najgorszym wypadku mógł spróbować połowu. Poza tym zwykły człowiek potrafi wytrzymać kilka dni bez pożywienia, a co dopiero wyszkolony agent. Gorzej było z wodą. Nie uśmiechała mu się śmierć z odwodnienia pośrodku oceanu.
Nagle jego uwagę przykuł nietypowy dźwięk. Następnie kolejny, a na koniec cała seria. Bez wątpienia były to odgłosy strzałów. Skupił wzrok na horyzoncie. Woda niosła dźwięki daleko, ale najwyraźniej tym razem miał szczęście. Dostrzegł olbrzymi transportowiec i kilka mniejszych łodzi dookoła niego. Na pokładzie trwała jakaś walka. Jednostki dryfowały. Nawet wcale nie tak daleko, żeby nie spróbować do nich dopłynąć. Wiązało się to oczywiście z ryzykiem. W końcu nie wiedział, gdzie się znajduje, ani kto strzelał na transportowcu, ale zawsze była to jakaś nadzieja na wyrwanie się z tej beznadziejnej sytuacji.
Przyczepił nóż do kabury, a racje, wodę oraz beeper zabezpieczył w sakwie i przewiązał ją sobie na plecach. Płynąc w kierunku łajby żałował, że nie ma dostępu do innej broni. Miał wrażenie, że może mu się przydać.
***
- Krwawe Szakale. Mogłem się tego domyślić – powiedział do siebie Mablung, wycierając zakrwawiony nóż o kurtę leżącego u jego stóp trupa. Rozorane gardło i zastygłe w przerażeniu spojrzenie Haz’dama sprawiało mu dziką satysfakcję. Miał dziwną awersję do mieszkańców Pustyni Rozpaczy. Budzili w nim instynktowny i nieracjonalny wstręt. Jeszcze na długo przed operacją Pustynna Burza. Notabene, ostatnią misją z jaką go wysłano. Dlatego niesamowitą ulgę sprawiło mu skręcenie karku Nabirowi i rozprucie jego towarzysza, gdy opuszczali mostek.
Tak więc grupa Krwawych Szakali, z jakichś nieznanych mu względów, postanowiła zaatakować transportowiec z oddziałem nagijskich żołnierzy na pokładzie. Dodatkowo ci żołnierze zamiast próbować się przebić, bronią czegoś w ładowni, na czym najwyraźniej Krwawe Szakale również chciały by położyć swoje brudne łapy. Mablung rozważył dostępne dla niego opcje. Najważniejszym celem było wydostanie się z transportowca i dotarcie do bardziej przyjaznych wód. Nigdy też nie należał do ciekawskich ludzi. Nie musiał koniecznie wiedzieć o co jest takie zamieszanie. Zdecydował się wiec zadziałać zgodnie z pierwotnym planem.
***
Ponowne spotkanie ze słoną wodą było znacznie gorsze. Zawsze tak bywa. Ledwo bowiem zdołał się wysuszyć, a już musiał wskakiwać do wody. Był to jednak najprostszy sposób, żeby dostać się na piracki kuter. Pierwszy trup odpływający z prądem wyraźnie to potwierdzał. Postanowił skręcić mu kark, żeby nie zostawić śladów. Pływająca kałuża krwi mogła by go za wcześnie zdradzić, no i nie było kłopotów z ciałem. Na pokładzie zostało jeszcze czterech Szakali. Trzech z nich siedziało na mostku i nie obchodziło ich co się działo na zewnątrz.. Czwarty miał większego pecha. Wybrał sobie idealne miejsce na załatwienie prywatnych spraw, gdzie nikt nie mógł go podejrzeć. Nikt również nie zauważył jak dwudziestocentymetrowa głownia noża bojowego zatapia się między jego żebra dosięgając serca. Zduszony okrzyk zamarł w zaciśniętych na siłę szczękach. Kolejne ciało nakarmi rybki. „Porwanie kutra to dziecinada przy tych patałachach” – pomyślał.
Kucnął przy wejściu na mostek. Tylko jeden z napastników stał, najwyraźniej przy radiostacji. W ustach trzymał papierosa, nawet na zewnątrz dało się wyczuć smród kiepskiego tytoniu. Pozostała dwójka leżała na kanapie.
- Nabir, Haz’dam odezwijcie się do [ cenzura ] nędzy. Otworzyliście kajutę kapitana? Znaleźliście to, czego szukamy?
- Daj spokój, szefie, pewnie są zakłócenie przez te tony blachy. Nie ma się co martwić.
- Mówisz, Fazid? – odparł dowodzący strzelając do swojego rozmówcy petem. – Walki toczą się od kilu godzin. To miała być prosta robota, bez oporu. Wpaść, zabrać, zabić tych co będą się stawiać. Twój informator zawiódł.
- Oj pomylił się o kilkunastu cesarskich psów i co z tego? Nadal mamy nad nimi przewagę. Są zamknięci pod pokładem i otoczeni przez naszych bojowników. Nie mają szans.
- Może. Chyba, że zdążyli wezwać wsparcie. Nabir, Haz’,dam gdzie te cholerne klucze?
- Tutaj. – odparł Mablung i rzucił pęk kluczy zaskoczonemu mężczyźnie, który odruchowo je złapał. Pozostała dwójka również patrzyła w zdumieniu na olbrzyma kulącego głowę w ciasnym wejściu. Karabiny leżały daleko poza ich zasięgiem i to był błąd. Trzy kule z Lugera wystarczyły by oczyścić atmosferę. Wkrótce kuter został pozbawiony Szakalego ścierwa i przejęty na użytek Sanbetsu. Agent odczepił haki trzymające obie łodzie razem, po czym ustalił kurs w kierunku lądu. Nadał jeszcze na ogólnym kanale alert o ataku piratów na jednostkę wraz ze współrzędnymi. Gdy przypłynęła straż przybrzeżna, on znajdował się już daleko wyjadając zapasy łodzi i aktywując beeper.
*Zmiana lotu z pasażerskiego na towarowy uzgodniona z Lorganem |
Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią |
|
|
|
^Tekkey |
#12
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 28-04-2018, 01:30
|
Cytuj
|
16 kwietnia 1615, kuter Krogulec
- Rewolucja! Rewolucja! - niechciany sąsiad rytmicznie wrzeszczał tuż nad uchem Ookawy, postukując sobie do taktu wielkim Cross Punisherem.
Bark musiał mieć płuca jak orka. Głos dowódcy żołnierzy Czerwonego Frontu bez trudu wznosił się ponad huk wystrzałów oraz ryk silników motorówek i statków manewrujących między Zębami Demona u wejścia do portu Nan'Gar. Nie było nawet jak i gdzie się od niego odsunąć, bo obaj utknęli skuleni za kabestanem w chwili wejścia w zasięg broni burtowej nieprzyjaciela.
- Dawaj, więcej entuzjazmu, kocie. Nie słychać cię! Re-wo-lucja!
Niecenzuralną odpowiedź agenta zagłuszyło niosące się nad wodą bojowe wycie Krwawych Szakali. Mimo cudów dokonywanych przez kapitana Hando, kuter pościgowy z głównymi siłami bojowników Shah’en był coraz bliżej. Wkrótce pneumatyczne miotacze na jego burtach wyrzuciły pierwsze haki abordażowe, które zaczęły ściągać ku sobie oba statki. Wyglądało na to, że Bark jak dotąd miał rację co do rozwoju sytuacji. Jak terrorysta zamierzał odeprzeć nieprzyjacielski abordaż, pozostawało dla Sanbety zagadką. Szturchnął kompana łokciem w żebra i nachylił się do jego ucha.
- To jaki jest ten genialny plan walki? Bo mamy jakiś, tak? - wrzasnął Genbu.
- Jasne. Sprawdzony od lat. Po prostu zaszalej i nie oglądaj się za siebie.
- Jaja sobie robisz?! Wszyscy zginiemy!
- Spoko loko, wodzu. Pełen luz i uśmiech na twarzy. Mamy gości.
Po omieceniu "Krogulca" po raz ostatni ogniem zaporowym, wojownicy Shah'en triumfalnie wdarli się na pokład i... tu czekała na nich niespodzianka. Z bulai, zza elementów osprzętu żeglarskiego i pośpiesznie usypanych barykad ze skrzyń wychyliły się lufy żołnierzy Czerwonego Frontu. Plunęły ołowiem. Padające ciała pierwszej fali poległych spowolniły na kilka sekund szturm, a z ładowni wysypali się piraci w brawurowym kontrnatarciu.
- Rewolucja! - zawyło kilkadziesiąt gardeł.
Byli bandą nieudaczników, których plany raz po raz krzyżował kapitan Araraikou. Nieznośnymi kompanami, bardziej skorymi do dowalania sobie nawzajem w prymitywnych dowcipach, niż braterskiej pomocy i wsparcia duchowego. Ale na Lumena, Aumen i te dziesięć miliardów khazarskich bożków, półbożków i niebożków! Gdy przyszło co do czego, jak też ci żołnierze Czerwonego Frontu potrafili się bić! Prym wiódł Bark, koszący zastępy wrogów ze swego Cross Punishera. Gdziekolwiek skierował swój morderczy krzyż, fontanny krwi i wyrwanego mięcha wymalowywały fantazyjne mozaiki na pokładzie. Agent przezornie trzymał się za tą hałaśliwą kreaturą, bez przekonania oddając strzały w generalnym kierunku wroga. Misja czy nie misja, głupio byłoby dać się zabić, a początkowe powodzenie nie oznaczało, że jego strona nie ponosiła strat. Szczególnie dawał się im we znaki ostrzał prowadzony przez Szakali pozostających na własnym statku. Niemniej nikt z obrońców się nie cofał, choć obok padali kompani. Taktyką oddziału najwyraźniej było nieustanne parcie naprzód, waląc ile wlezie w oponentów, niezależnie od kosztu w ludziach. Wkrótce ocaleli z konfrontacji napastnicy zaczęli czmychać na własny pokład, mimo że pozostali na nim krajanie usiłowali im przeszkodzić, zrywając haki abordażowe. Była to ich desperacka próba przetrwania kabały w jaką się wpakowali, ponieważ na każdego ocalałego Szakala, jednostkę z Nan'Gar kontr-abordażowało aż dwóch Czerwonofrontowców. Wkrótce w ścisku na kutrze pościgowym doszło do bezpośredniej, brutalnej walki wręcz i tu wreszcie Genbu miał szansę się wykazać ze swymi Iron Wing Edition. W walce strzeleckiej był dotąd tylko tłem dla reszty załogi. Narastająca przed oczyma krwawa mgła i wyczuwalny wpływ Neoplasmy, tym razem jakoś mu nie przeszkadzały. W Salem i podczas łowów na walizkę, z poczucia obowiązku pozostał głównie neutralnym obserwatorem. To była jego pierwsza prawdziwa bitwa w karierze i zamierzał się nią w pełni nacieszyć. Kłując, tnąc, odstrzeliwując i kopiąc niemilców, dał się porwać gorączce walki. Podążając za przykładem przywódcy, wpadł tuż za nim do nadbudówki, tłamsząc opór w ciasnych korytarzach okrętu. Choć początkowo towarzyszyło im jeszcze kilku żołdaków, do maszynowni wdarli się już tylko we dwóch - Bark oraz Genbu - i szybko rozprawili się z resztką załogi. Bez nikogo więcej do rozniesienia w zasięgu wzroku, Bark wreszcie otrząsnął się z berserkerskiego szału i dostrzegł obok siebie rekruta. Nie omieszkał go zaczepić.
- Widzisz, kolego. Właśnie tak się wygrywa w stylu Czerwonego Frontu.
- Kolego? Co jest? Skończyły ci się te twoje dowcipaśne epitety? - odburknął Tekkey.
- Widziałem jak sobie radziłeś w walce. Polokov miał rację. Siedzi w tobie więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Przydasz się nam. Od teraz sztama?
Mięśniak wyciągnął rękę na zgodę. Szpieg uścisnął ją bez wahania. Uśmiechnął się po swojemu…
- Wzajemnie. Nie doceniałem was. A ty niestety jesteś przerażająco skutecznym dowódcą.
- Co z tobą? - skrzywił się barczysty najemnik. - Jesteś jakiś dziwny.
Shinobi ścisnął jego dłoń jeszcze odrobinę mocniej. Mimo krwawego chaosu bitwy i nadal trwających, rozproszonych po korytarzach statku potyczek, w zasięgu Chimyaku nie wykrywał nikogo innego. Byli sami. Tym razem nawet Gryzelda nie stanie pomiędzy nimi.
- To znaczy, gamoniu, że jesteś dla mnie niewygodny. Dopóki Polokov ma ciebie, mój awans będzie utrudniony. Rozumiesz?
Bark zrozumiał. Ciężki karabin porzucił jeszcze na pokładzie, na korzyść mniejszego, ale niemniej morderczego babilońskiego Judasa. Teraz usiłował wypalić z podrzutu wolną dłonią, ale było już na to za późno. Ujrzał olbrzymie posągi, otaczające go ze wszystkich stron i najzwyczajniej zdębiał. Sekunda, której potrzebował Tekkey. Doskoczył do beczkowatego mężczyzny kometą, spychając go na ścianę i bez trudu wraził mu cienką krwawą igłę w serce. Po wszystkim rozpuścił narzędzie mordu i ukrył jego resztki w żyłach. Zbrodnia doskonała! Przyczaił się i został jeszcze chwilę, by upewnić się co do zgonu przywódcy oddziału. Także w innych miejscach strzały stopniowo cichły. Choć dwa kwadranse wcześniej wydawało się to niemożliwością, teraz zwycięstwo było już niemal pewne. Wyglądało na to, że ścieżka awansu właśnie się otwarła.
***
16 kwietnia 1615, kuter Krogulec
Po utracie jednostki flagowej, dwie ocalałe motorówki Krwawych Szakali jak niepyszne zawróciły ku portowi. Przetrzebione siły Czerwonego Frontu obsadziły oba kutry i opuściły wody Nan'Gar już nie niepokojone. Po kilku godzinach kluczeia w nocnych ciemnościach i nagłych zmian kursu, kapitan wezwał na swój pokład wszystkich poza najciężej kontuzjowanymi towarzyszami. Zmarłych z obu stron i rannych Shah'enów jeszcze w zatoce bez pardonu rzucono na żer rekinom.
- Sytuacja mogła wyglądać gorzej - zaczął optymistycznie Hando. - Naszym planem od początku było sprowokowanie Szakali do walki na morzu. Klan Salamandry zgodził się nam pomóc pod warunkiem, że kupimy od nich po preferencyjnej cenie dwie partie Koltanu i przeszmuglujemy do Aztecos. Mając dwa statki, z łatwością dalibyśmy radę dotrzymać umowy. Pytanie tylko: czy chcemy?
Odpowiedziały mu krótkie parsknięcia śmiechu. Marynarz rozłożył mapę i zaznaczył na niej kilka punktów.
- Naszym problemem jest transport lądowy. Salamandry mają swoje siedziby w górach, niedaleko morza, ale pas ziemi wzdłuż wybrzeża należy do innego klanu. Bez silnej eskorty nie damy razy załadować towaru. Jeśli chcecie znać moje zdanie, zbyt wielu ludzi straciliśmy w trakcie abordażu, by ryzykować kolejnych żołnierzy. Szczególnie od kiedy nie ma z nami Barka.
Więc to była ta chwila. Szansa, by wyróżnić się i zyskać przychylność wielkiego bossa Polokova. Dotąd Tekkey przytomnie siedział cicho i czekał na decyzję grupy, starając się opędzić od zalotów Gryzeldy. Teraz zmobilizował pokłady swej wewnętrznej charyzmy, odepchnął adoratorkę i wystąpił naprzód. Kilka osób śledziło go wyraźnie zgorszonym spojrzeniem. Może jednak nienajlepszym pomysłem było wspieranie się jak na kuli Judasem należącym do poległego przywódcy? Przynajmniej z tej broni agent miał jakieś szanse w cokolwiek trafić.
- Hando... Kapitanie! Co nam da przeprowadzenie drugiego transportu? Lepsze premie od Polokova?
- Każdy dostaje procent od zysków całej grupy, nowy. Możemy zadowolić się tym, co już mamy w ładowni i sprzedać towar w Babilonie. Jeśli dotrzymamy umowy i stawimy się po kolejną partię surowca, zarobimy drugie tyle.
- No i to jest konkret! O ile grupa eskortowa dostanie większy udział, ja się na to piszę. To nie powinno być trudne, tak? Już raz daliśmy popalić pustynnym szczurom i zrobimy to ponownie! No, chłopaki? Kto jest ze mną?'
***
18 kwietnia 1615, Pustynia Rozpaczy
Bez zaskoczeń, odpowiedź na wezwanie Tekkeya była mizerna. Ochotników uzbierała się ledwie dziesiątka. Najwyraźniej mało który pirat miał ochotę wyzywać szczęście na lądzie i to kontrolowanym przez wrogie siły. Po sprawnym wylądowaniu w punkcie kontaktowym, oddział śmiałków odnalazł na umówionym miejscu przewodnika przysłanego przez klan. Shah'en kręcił wprawdzie nosem na szczupłość eskorty, ale dał się przekonać kilkoma kuksańcami do wyruszenia w drogę. Przekradali się przez wrogie terytorium w milczeniu, ponuro maszerując po grubym, szorstkim piasku. Od celu nadal dzieliło ich wiele godzin i kilometrów, gdy podążający w ariergardzie chuunin został nieoczekiwanie wyrwany z marazmu. Ból w klatce piersiowej był nagły i przeszywający. Poeta mógłby napisać: niczym dźgnięcie rozpalonym żelazem. Że to było coś zupełnie innego, agent wiedział z autopsji - w końcu kiedyś naprawdę oberwał parzącym sztyletem Howarda Wrighta. Swoją drogą, ciekawe co u niego? Jakby nie było - kolega po fachu. Nie, o ile szpieg był w stanie to stwierdzić, właśnie oberwał najzwyklejszą, zagubioną kulą. Karma? Zemsta towarzyszy za Barka? Odruchowo trzymając się za ranę wylotową na piersi i poważnie powątpiewając w jedno i drugi wyjaśnienie, Sanbeta bezwładnie osunął się na glebę i przybrał pozycję embrionalną. Wreszcie miał chwilę spokoju na analizę sytuacji... i ależ mieli przegwizdane! Oddział był pod ostrzałem niezidentyfikowanego przeciwnika, prowadzącego ogień z jednego lub kilku stanowisk. Nie miało znaczenia - był to samotny strzelec czy cała grupa. Na równej jak patelnia pustyni ekspedycja Czerwonego Frontu miała nikłe szanse na przetrwanie więcej niż kilku minut. Mściło się także drobne niedopatrzenie, jakim było niewybranie przywódcy. Starsi koledzy wyrazili zdecydowany sprzeciw wobec objęcia dowodzenia przez jedynego kandydata, Genbu, najmłodszego w organizacji. No i mieli, co chcieli. W chwili kryzysu każdy z mężczyzn na własny sposób usiłował ratować skórę. Część na wyczucie wybrała kierunek i ruszyła do szarży na niewidocznego wroga. Inni przycupnęli na miejscu, okopując się wśród trupów. To właśnie przez jednego z tych geniuszy, agent zarobił kolejną kulkę. Tym razem przynajmniej się jej spodziewał, więc skończyło się na paskudnym siniaku i nadwyrężeniu Tekkkei. O ile jego nadludzki zmysł potrafił stwierdzić, piraci padali jak muchy, uparcie walcząc o życie, zamiast pogodzić się z przewagą napastników. Inną taktykę wybrał przewodnik, który padł płasko na ziemię na samym początku potyczki i od tej pory nawet nie drgnął, choć nie został nawet draśnięty. Bystry facet. Kilka minut chaotycznej kanonady później, na polu bitwy pozostały jedynie trupy i umierający. Jedni i drudzy obdarci z ubrań i wyposażenia. Na czas przeszukania, Genbu wykonał odegrał swoją najlepszą "minę nieboszczyka". Sądząc po ilości krwi, którą zaplamił swoje ubrania, napastnicy powinni zastanawiać się jakim cudem jeszcze żyje. Praca pod przykrywką miała też swoje plusy - nikt nie spodziewał się nadczłowieka na tym zapomnianym przez bogów i przeklętym przez demony pustkowiu.
Obecnie wkurzonego nadczłowieka, od niemal doby podążającego po śladach napastników. A przynajmniej tak mu się wydawało, póki poranny zefir nie przeczesał powierzchni wydm. Osłaniając napuchnięte oczy, Ookawa bez szczególnej nadziei podniósł wzrok na palące słońce. Bez dwóch zdań. Znowu to samo. Zgubił się. Na tej chromolonej, nieskończonej Pustyni Rozpaczy. Najchętniej kopnąłby coś, cokolwiek, nawet kamień, ale w zasięgu wzroku dosłownie nie było niczego. Tylko bury, miałki piach. Za rzadki, by po nim szybko maszerować, zbyt gęsty by się w nim utopić. Tak źle nie było jeszcze nigdy, nawet za pierwszym razem. A mógł pozostać morskim piratem... |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,08 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|