Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Na własną rękę
 Rozpoczęty przez »Shadow, 02-01-2018, 13:21

5 odpowiedzi w tym temacie
»Shadow   #1 
Yami


Poziom: Wakamusha
Posty: 251
Wiek: 28
Dołączył: 28 Maj 2015
Skąd: Zagłębie kabaretowe
Cytuj
Ze specjalną dedykcją dla Danna.
Róża z popiołów. Część druga.



*24.08.1617. Akradia.*

Ciężkie brzmienie koncertowych organ przecięło powietrze. Delikatny, dziewczęcy głos przepięknie kontrastował z basowymi dźwiękami Ave Lumen. Ciepłe, wieczorne światło zachodzącego słońca oświetlało mały prowincjonalny kościółek, wypełniony po brzegi przez przedstawicieli najbardziej niezorganizowanej grupy przestępczej Arkadii. Wszyscy w uroczystych, zdecydowanie zbyt drogich odzieniach oczekiwali ze skupieniem na wejście panny młodej. Pierwsze wydarzenie takiej skali od upadku Białej Róży i ukróceniu rządów Tesema, które miało zjednoczyć bezpańskie szczury z kanału złodzieji. Pieśń zbliżała się do końca, gdy pojawiła się ona, idąc w stronę swojego przyszłego męża, skorumpowanego urzędnika państwowego. Ubrana w czarną suknię, sunęła powoli z drapieżną gracją. Czarne loki spływały jej na twarz, tworząc w połączeniu z ciemnym makijażem wrażenie czarnej wdowy, która właśnie powoli stąpa po swojej pajęczynie, by opleść Lumenowi ducha winnemu śmiertelnikowi. I właśnie w tym momencie zrozumiałem, czemu udało jej się zjednoczyć silniejszych, jakby nie patrzeć, mężczyzn z kanałów.

*Tydzień wcześniej*

Tesem wszedł powoli do apartamentu hotelowego, zamykając za sobą powoli drzwi, w taki sposób, by nie wydały żadnego dźwięku.
- I?
Jeden prosty dźwięk spowodował, że biedny, były przywódca gangu podskoczył. Rozejrzał się, a wyczulone oko dostrzegłoby jego drżenie. Bał się. Cholernie się bał tego człowieka. Nigdy wcześniej bowiem nie spotkał kogoś takiego jak Strozzi. Kryształki lodu, jakie pojaiwały się w głosie Victora za każdym razem, kiedy zwracał się do swojego nowego pracownika, wprawiał tego w przerażenie. Nie bał się Róży. Wcześniej wręcz z nią rywalizował. Ale coś w postawie tego człowieka, kiedy byli sami, sprawiało, że czuł się jakby spotkał demona, stojącego za największymi sukcesami swoich byłych oponentów.
Tesem podszedł do ekspresu i zajął się przygotowywaniem herbaty. Tego nauczył się już w pierwszym tygodniu pracowania dla Victora. Miał być nie tylko ochroniarzem i człowiekiem od brudnych spraw. Strozzi nie potrzebował kogoś takiego, bo potrafił o to zadbać sam. Tesem miał być również... Kamerdynerem.
- Wszystko idzie z twoim planem... Mistrzu. - powiedział, podając filiżankę z herbatą i stając po prawej stronie fotela. Na monitorze laptopa umieszczonego na stoliku tuż przed Victorem z dużą szybkością przesuwały się dokumenty i różne plany. Wyglądały na zapętlone, chociaż Tesem nie mógł zauważyć początku. - Ślub odbędzie się w godzinach wieczornych za tydzień, zejście do kanałów znajdujące się za ołtarzem jest w dobrym stanie. Nikt poza mną nie powinien o nim wiedzieć, więc raczej go nie zabezpieczą. Postarałem się jeszcze, żeby je ukryć. Ale... Panie, dlaczego potrzebujemy do tego pomocy Orsini? Myślałem, że działamy sami.
- Jesteś w tym coraz lepszy - powiedział Victor, upijając łyk herbaty. Tesem nie wiedział, czy o robienie naparu chodzi, czy może o to, co przed chwilą zaraportował. - Elena... Nie jest nam potrzebna. Ten, kto jest nam potrzebny natomiast, został z Eleną. Ze wszystkich zabójców Róży pozostała tylko Lolita, a akurat w tej sytuacji przyda mi się jeszcze jedna para pistoletów. W końcu na takim wydarzeniu powinna się zebrać cała śmietanka towarzyska z kanałów i wszyscy, którzy z nimi współpracują, nie uważasz...?
- Chyba nie...
- Tak, Tesemie. Wytniemy w pień całe kanały. Przejęcie ich po tym nie powinno być żadnym problemem.

*Ereszkigal, jeden z ukrytych apartamentów Eleny Orsini. Dokładna lokalizacja zastrzeżona.*

- Ale ja go nie lubię! - wykrzyknęła młoda zabójczyni.
- Lolita... - westchnęła Elena. - Jesteś dla mnie jak córka, więc nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko. Victor ledwo wrócił do służby, a już zdążył naprawić część błędów, które spowodowały nasz upadek. Wiem, że podobnie jak ja, chcesz zemsty na Widmowych Rycerzach. I dlatego potrzebujemy jego. Ja mam związane ręce, a rodzina Strozzi od zawsze była znana ze swoich kontrowersyjnych, acz skutecznych metod treningu, które doprowadziły Białą Różę naprawdę wysoko. Jego rodzice byli bliskimi przyjaciółmi i doradcami mojego ojca, kiedy kierwał interesami. Oddani do tego stopnia, że jedno z nich umarło, a drugie jest przykute do łóżka szpitalnego. Jeżeli chcemy wrócić na należne nam miejsce, potrzebujemy tego człowieka, jak bardzo byśmy go nie lubiły.
- Ale matko...!
- LOLITA!

*Wróćmy do kościoła...*


Piękna ceremonia trwała już dłuższą chwilę, a ja stałem znużony. Po jakiego grzyba chciałem zainscenizować to niczym w filmach, to nie wiedziałem. Lolita spojrzała na mnie z nieskrywaną nienawiścią w oczach. Przynajmniej wykonywała swoje rozkazy, tak jak nakazała jej Elena. Co za hańba, że musiałem prosić ją o pomoc. Muszę jak najszybciej zdobyć ludzi, którzy będą mi oddani. Nawet mam już swoje typy...
- Jeżeli ktoś jest przeciwny temu małżeństwu, niech wystąpi teraz, albo zamilknie na wieki - magiczne słowa wypowiedziane przez kapłana odbiły się głuchym echem od ścian. Nacisnąłem przycisk na swojej komórce, dając znak Tesemowi, że to jego kolej. Odrzwia kościoła otwarły się z jękiem nienaoliwionych zawiasów.
- Nie zgadzam się! - wykrzyknął mój nowy kamerdyner, wchodząc do środka. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Lolita?
- Tak?
- Czas zacząć przedstawienie.

***

Drzwi otworzyły się z jękiem, wpuszczając do środka ubranego w schludny garnitur postawnego mężczyznę. W butonierce znajdował się kwiat róży.
- Nie zgadzam się! - wykrzyknął nie przystając. Kapłan udzielający małżeństwa był w szoku. Nie dość, że to nietypowe, to jeszcze nie spodziewał się, żeby ktoś przerywał w ceremonii TAKICH ludzi. Wiedział bowiem, komu udziela małżeństwa. Został odpowiednio wcześniej poinformowany o tym, że wszystko ma pójść gładko, inaczej jego życie może zostać przedwcześnie skończone. Rozejrzał się dyskretnie po sali. Nie tylko on nie dowierzał temu, co się dzieje. Niewzruszeni wydawali się jedynie mężczyźni, którzy stojąc pod ścianami, wyciągali pistolety. Biedni nie zauważyli dwójki zamaskowanych ludzi, którzy kryli sie na belkach podtrzymujących sklepienie. Dwie snajperki niemal bezgłośnie eliminowały ich jednego po drugim, zanim zdążyli podjąć jakieś akcje. Kolejni zaczęli umierać ludzie w ławkach. Wyglądali, jakby pogrążyli się w śnie... Co nie było tak dalekie od prawdy. Wieczny sen czekał na grzeszników, a dalej osądzi ich Lumen. W kapłanie rozgorzała sympatia do nieznanych zabójców, którzy eliminowali tych, którzy postanowili zastraszać Kościół Powszechny i przedstawicieli Lumena, którzy manifestowali się w jego skromnej osobie. Kapłan wypiął pierś, jakby wybudzając ze snu pannę młodą, której źrenice zwęziły się w groźnym grymasie. Po chwili zlokalizowała zabójców, a wtedy zaczęła wyjmować ukryty w biustonoszu pistolet. Jakim cudem on jej nie przeszkadzał?

***

Wszystko szło zgodnie z planem. W większości ludzie nie zorientowali się, co się dzieje, a ci, którzy się orientowali byli szybko eliminowani, bądź siedzieli cicho, licząc na oszczędzenie. Wtedo moje oczy spotkały się z oczami panny młodej.
- Lolita, kontunuuj - rzekłem, odrzucając snajperkę i chwytając linę przyczepioną do belki.
Szybki zjazd, i już byłem tuż za młodą parą. Szybkim ruchem chwyciłem ulubione colty i wycelowałem. Mieli bronie w dłoniach, ale byłem szybszy. Jeden ruch głową wystarczył na ostrzeżenie.
- Ty! - wywarczała wręcz czarna wdowa.
- Ja - rzekłem spokojnie. Tak jak ona znała mnie, tak ja znałem ją. Studiowała medycynę razem z moją narzeczoną. Najlepsza studentka na roku... Ciekawe dlaczego. Na pewno nie przez te zakrzywiające czasoprzestrzeń cycki i pistolet w ręku.
Pociągnąłem spusty. Synchroniczny dźwięk niewytłumionej broni odbił się po sali. Upadali jak lalki... Było w tym coś pięknego. Jakby w wyreżyserowanym filmie obok mnie pojawił się Tesem, podając mi różę. Złapałem na nią kilka kropel krwi kobiety i rzuciłem ją na jej twarz. Rozejrzałem się, wyczuwając jedną osobę z wyczuwalną chęcią mordu. Stał, z wycelowanym pistoletem. Adreanlina uderzyła. Wystrzelił. Nie celował we mnie, tylko w kapłana. Popchnąłem go. Oberwałem w ramię. Jeden strzał Lolity załatwił sprawę. Ilość adrenaliny przytłumiła odczucie bólu, więc tylko syknąłem. Odwróciłem się do kapłana, który z wymalowanym szokiem na twarzy siedział na posadce.
- Poinformuj Arcybiskupa Merriam, że wracamy. I zajmiemy się chaosem, który powstał po naszym zniknięciu.

*Kanały Złodziei. Jakiś czas później.*

- Jak ręka? - zapytała Lolita, ostentacyjne patrząc się w drugą stronę.
- Przynajmniej jej nie straciłem. Wyobrażasz sobie jednorękiego zabójcę? Byłbym prawie tak skuteczny, jak jednoręki rycerz. Co dalej? Miałbym chodzić w lateksowym stroju? Mniejsza z tym. Narzeczona dokładnie mnie obejrzy. Po coś w końcu studiuje tę medycynę.
- To na pewno byli wszyscy? - zapytał Tesem, rozglądając się z panicznym lękiem po biurze. W sumie było mi go nawet żal. Jeden z największych przywódców babilońskiego półświatka musiał współpracować z byłym wrogiem, żeby przetrwać, bojąc się śmierci z rąk byłych współpracowników. Westchnąłem. Jak ktoś, kto rzekomo zagrażał niegdyś Białej Róży, śmiał w ogóle zadawać tak głupie pytanie.
- Na pewno to Kopernikus umarł. A i to nie jest w stu procentach pewne. A ci, których wyeliminowaliśmy byli tylko wysoko postawionymi ludźmi. Nie było wśród nich zwykłych szeregowców, płotek. Ale to powinno wystarczyć. Będą w rozsypce po utraceniu przywództwa. Twoim zadaniem jest ich zebrać i siłą zmusić do współpracy. Potrzebujemy ludzi jak nigdy.
- A członkowie Róży...? - zadała pytanie Lolita, rozsiadając się wygodnie na krześle.
- Nimi zajmę się osobiście. - Miałem dziwne wrażenie, że po tej akcji zaczęła mnie darzyć pewną dozą szacunku, co było miłą odmianą w stosunku do wcześniejszej pogardy.
- A on...?
- Tesem jest moim pracownikiem i ja za niego odpowiadam. Nie musisz się nim przejmować. Wisi mi znaczący dług - ostatnie zdanie wypowiedziałem lodowatym głosem, patrząc na gangstera, który wzdrygnął się i gorliwie zaczął kiwać głową.

*W tym samym czasie - przed kościołem, w którym wydarzyła się masakra*

Przed budynkiem zabytkiem architektonicznym ustawił się van babilońskiej Arki. Rozstawiony sprzęt do filmowania musiał kosztować sporo kouka.
- Jak państwo widzą, w tym oto kościele niedawno wydarzyła się masakra. W obecnej chwili policja prowadzi śledztwo mające...
- Przerwijcie nagrywanie - twardy baryton wciął się prezenterce w przygotowaną kwestię.
- Jak pan śmie...!
- Inkwizycja - powiedział mężczyzna, wyciągając przed siebie plakietkę. - Najpierw sprawę zbada kościół, a dopiero później dostaniecie notkę, co powiedzieć. Bez dyskusji - dodał. - Ciekawe jak zareaguje arcybiskup... - mruknął jeszcze pod nosem.


W więziennej rozpaczy...
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #2 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Wnętrze speluny o wdzięcznej nazwie “Tonący Szczur” nie zmieniło się od czasu, kiedy Chris był tu ostatni raz. Minęły ponad dwa lata, a wewnątrz wciąż siedział typowy syf społeczny, otoczony jedną wielką siwą chmurą dymu i smrodu. Murphy przecisnął się między stolikami, starając się nie patrzeć na obecnych gości. Mniej więcej na środku sali leżał mocno pijany facet, gdzieś w okolicach pięćdziesiątki. Prawdopodobnie zamówił Mulisty Rum i nie podołał. Chris podniósł nogę i przeszedł nad pijanym typkiem. W końcu dotarł do baru i zajął wolne krzesło.
- Cześć, Tom - przywitał się z barmanem. - Dużo tu się nie zmieniło.
- O, Chris. Dawno żem nie widział twojej parszywej japy. - Tom bez pytania sięgnął pod ladę i wyjął butelkę czarnego trunku. Sprawnym ruchem napełnił nim brudną szklankę i podał gościowi. - Pierwszy na koszt firmy.
- Dzięki. - Rycerz pociągnął długi łyk szczyn i otarł usta z piany. - Ohydne jak zawsze!
- Polecam się na przyszłość. - Uśmiech pojawił się na twarzy barmana. - Jak życie mija?
- Wiesz jak jest. Ciągle coś do roboty, jeżdżę to tu, to tam. Po ostatnich wydarzeniach muszę trochę odpocząć.
- Więc przyjechałeś tutaj?! Odpocząć? - Tom głośno się roześmiał, jednak nikt z gości nawet nie zwrócił na niego uwagi. - Tylko mi tu burdy nie rób, znasz zasady.
Chris, wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę papierosów, spojrzał na rozmówcę. Grzecznie się uśmiechnął i przytaknął. Przesiedział tam jeszcze trzydzieści minut, aż w końcu postanowił wyjść na chwilę na zewnątrz.

Stanął na pomoście, blisko barki i bez żadnego wstydu rozpiął spodnie i zaczął sikać do jeziora Bainar. Wziął kilka głębokich wdechów, delektując się mroźnym powietrzem. Było już dosyć ciemno, więc stojący nieopodal mężczyzna nawet nie zwrócił uwagi na sikacza. Murphy nadstawił ucha i zrozumiał, że barman Tom kłóci się z kimś przez telefon. Rycerz zwykle nie interesował się cudzymi sprawami, ale postanowił wrócić do lokalu i porozmawiać z łysym właścicielem lokalu. Na daną chwilą nie miał nic lepszego do roboty, a po wydarzeniach związanych z Akuma musiał zająć czymś głowę.

- Masz jakieś problemy, Tom? - Zapytał Chris. Zajął z powrotem swoje miejsce przy barze i gestem dłoni poprosił o kolejne popeliny. - Mogłem podsłuchać twoją rozmowę na zewnątrz.
- A przestań! - Barman machnął ręką. - Szkoda gadać. Konkurencja mi się tworzy i nasyłają na mnie kontrole. Dasz wiarę?
- Przechodzisz pozytywnie jakiekolwiek wizytacje? - Zażartował. - Koń by się uśmiał.
- Wiem jak to brzmi, ale prowadzę to miejsce od dawna i nigdy nie miałem problemów. Może tu przyjść każdy, żeby zapomnieć o szarej rzeczywistości. Wiesz o tym najlepiej.
Chris wiedział. Był zmęczony i zdezorientowany. Od czasu wypicia Kokketsu całkowicie zmieniła się natura jego nadnaturalnej mocy, której de facto nie opanował w stu procentach. Teraz stała przed nim okazja treningu. Żaden z jego zwierzchników na pewno nie zainteresuje się tematem zamknięcia baru w tej okolicy. Cieszyła się już i tak złą sławą, więc czemu nie?
- Na dziś mi wystarczy, dzięki Tom. - Rycerz położył na ladę więcej pieniędzy, niż powinien i skierował się szybkim krokiem do drzwi wyjściowych. W głowie ułożył wstępny plan działania. Upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Poza tym warto w barmanie mieć przyjaciela. Tacy jak on zawsze dużo wiedzą i widzą. Kontaktów nigdy za mało.

* * *


Wspomniany wcześniej bar znajdował się niecałe półtorej kilometra na północ od Tonącego Szczura. Rycerz postanowił zostawić terenówkę przy spelunie i przeszedł się pieszo. Ujrzał w miarę duży, kamienisty parking, na którym stało przynajmniej dziesięć samochodów. Przy nim znajdował się budynek rozmiarów podobnych do Szczura. Zbudowany z krawędziaków i bali, z blaszanym dachem i jednym wejściem. Na tyłach prawdopodobnie znajdowały się drugie drzwi prowadzące na zaplecze. Murphy wolał uniknąć zbędnego chodzenia i obserwowania. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie zwróci na niego uwagi i w późniejszych zeznaniach powie, że w okolicy kręcił się podejrzany typek. Trzy halogenowe lampy oświetlały parking i wejście. Duży, neonowy napis głosił, iż bar nazwano “Na Spontanie”. Rycerz uśmiechnął się pod nosem pod wrażeniem pomysłowości. Zbliżył się i pociągnął za metalową klamkę. W środku panowały lepsze warunki niż u konkurencji. Sprawnie działająca wentylacja, ładne żyrandole i przyzwoity wystrój tworzyły wspólną całość. Podszedł do wolnego miejsca przy barze i chwycił kartę napoi, jednak uprzedził go miły, młody mężczyzna.
- Witamy! - Rozpoczął ochoczo. - Coś podać? Proponuję nasz specjał, Zimowy Grzmot!
Na oko miał trzydzieści lat i mierzył przynajmniej metr osiemdziesiąt. Wydawał się być sprawny fizycznie, o czym świadczył rozmiar bicepsu i wypukła klatka piersiowa.
- Zimowy Grzmot? - Zapytał zaciekawiony Murphy. - To jakiś drink?
- Coś w ten deseń - odpowiedział ewidentnie podniecony barman. - Zimne, nagijskie piwo łączymy ze specjalnym składnikiem, co razem tworzy prawdziwą bombę smakową! Bo alkohol musi i smakować, i działać, prawda?
- Tak mówią. Spróbujmy.
Facet wyszedł na zaplecze i po kilkunastu sekundach wrócił z dużym kuflem wypełnionym po brzegi. Z dumą na twarzy postawił go przed klientem i oczekiwał degustacji. Chris wziął najpierw mały łyk, ale czując świetny smak wypił całość na raz.
- O cholercia! - Krzyknął zdziwiony barman. - Jeszcze jedno?
- Poproszę. Naprawdę dobre. - Zrobiwszy chwilę przerwy, kontynuował. - Jesteście tu nowi?
- Tak jest, proszę pana! Kilka miesięcy temu wpadłem na szalony pomysł, że otworzyć w tej okolicy bar. Wszyscy mnie krytykowali, mówili że po co, na co, a już jakiś jest, ale nie dałem się. Wziąłem swoje oszczędności i ciężką pracą postawiłem lokal. Mam nadzieję, że się podoba?
- Bardzo - powiedział krótko, ale szczerze. Nawet przez chwilę zastanowił się, czy nie zmienić zdania. Prawda jednak była taka, że to właśnie Tonący Szczur był od lat miejscem tajnych spotkań, gdzie nikogo nie interesowało, co się dzieje. Tutaj niestety mogło być inaczej. Murphy dostrzegł jedną kamerę nad barkiem i dwie w rogach lokalu. Prawdopodobnie kolejna znajdowała się na zapleczu i na zewnątrz. Wypił jeszcze dwie specjalności lokalu, grzecznie podziękował i skierował się do wyjścia. Przyzwoicie udając chwiejny krok rozejrzał się na zewnątrz. Faktycznie, kolejna kamera znajdowała się na rogu budynku i skierowana była w stronę głównego wejścia. Częściowo mogła również obejmować parking. Zostawiwszy planowanie na kolejny dzień, Chris ruszył w drogę do Tonącego Szczura, przy którym zostawił terenówkę.

* * *

- No dobra, spróbujmy… - Chris rozłożył się wygodnie na fotelu kierowcy. Po powrocie ze “Spontana” odjechał około dwieście metrów i zaparkował samochód w mało widocznym miejscu. Zamknął oczy i się skupił. Usunął na bok wszystkie złe myśli i wspomnienia i przypomniał sobie miłe chwile z życia. Nie było ich wprawdzie wiele, ale znalazł kilka pośród bólu, walki i chęci przetrwania. Jessica. Tak. Chwile spędzone w jej towarzystwie zawsze były przyjemnością. Wyobraził sobie jej twarz, długie włosy i ciepły, miły dotyk. Zebrał to wszystko w sobie i spróbował. Sekundę później, na siedzeniu pasażera, zmaterializowała się około trzydziestoletnia kobieta. Chris widział ją wcześniej, podczas starcia z Akuma, ale nie miał czasu bliżej się przyjrzeć. Czarne, sięgające szczęki włosy, ciut niższa niż on oraz z całą pewnością szczuplejsza. Mimo tego było atletycznie zbudowana. Uwagę rycerza przykuł fakt, iż jest inaczej ubrana niż ostatnio. Zajęło mu dłuższą chwilę, żeby powiązać fakty ze sobą. On miał na sobie białą, obcisłą bluzkę z krótkim rękawem, ona podobną, ale na ramiączkach. Każdy element jej ubioru był odzwierciedleniem tego, co miał na sobie twórca, jednak w damskiej wersji.
- O cholera! - Krzyknął uradowany. - Gdybyś była prawdziwa, to z całą pewnością bym cię poderwał.
Christina, bo tak Murphy postanowił ją nazwać, nie odpowiedziała. Spoglądała na niego martwym spojrzeniem.
- No tak… Jesteś jedynie tworem. Z całą pewnością ładnym, ale wciąż tworem. Ciekawe, co się stanie, jak… - Chris wyjął ze schowka nóż bojowy i dźgnął kobietę między żebra. Zniknęła niemal natychmiast, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Murphy’ego przeszył intensywny, ale krótkotrwały ból. Mimo tego, że był na to przygotowany, to złapał się ręką w miejsce dźgnięcia. Po otrząśnięciu wziął się za dalszy trening. Zaśmiał się w myślach, że zwykł to robić w bardziej… intensywnych warunkach.
* * *

Światło księżyca delikatnie oświetlało teren dookoła. Gdzieniegdzie dało się usłyszeć zwierzynę chadzającą pośród krzaków. Mężczyzna w czarnym garniturze szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Swoje kroki skierował do mocno oświetlonego budynku na pustkowiu. “Na Spontanie” cieszyło się sporą popularnością, nawet o późnej godzinie. Christopher spojrzał na główne wejście i zlokalizował pierwszą kamerę. Rozejrzał się, czy dookoła nie ma żadnym świadków i stworzył małą, zieloną strzałę o ostrym grocie. Wystrzeliła z niesamowitą prędkością i po niemal sekundzie zniszczyła urządzenie. Brak jakichkolwiek iskier zainteresował siedzącego w aucie, kilkaset metrów dalej, Murphy’ego.
- Atrapy? - Pomyślał i wrócił do kierowania ruchami swojego tworu. - Sprytnie. Jeden problem mniej.
Mężczyzna okrążył budynek i szybkim krokiem dotarł do drzwi prowadzących na zaplecze. Chwycił zimną klamkę i nadusił. Zamknięte.
- No dobra… - Chris przemówił ustami tworu. - Pokaż co potrafisz.
Zielona aura przyjęła kształt klucza i wsunęłą się w otwór. Po chwili wejście stanęło otworem i Christopher przekroczył próg. Zaplecze oświetlała jedynie mała żarówka zwisająca z sufitu. Dookoła walały się kartony i skrzynki z alkoholem czy zapasami. Czuć było wyraźny zapach piwa i innych trunków. Mężczyzna zakluczył z powrotem drzwi od wewnętrznej strony i ukrył się w narożniku, skąd zyska element zaskoczenia.

Nie musiał długo czekać. Wysoki barman wszedł na zaplecze po upływie kilku minut, nie spodziewając się, że będą to ostatnie chwile jego życia. Otoczony zieloną aurą pocisk poszybował prosto między oczy. Krew razem z fragmentami mózgu splamiły ścianę. Christopher wziął głęboki oddech i stworzył drugą kulę, którą wystrzelił w swoją głowę. Zniknął niemal natychmiast.

* * *


- Cholera! - Ból był o wiele potężniejszy, niż w przypadku Christiny. - No dobra… Czas ruszyć w drogę.

Ciało barmana odnaleziono po kilku minutach. Klienci byli zdziwieni, że zawsze obrotny i dbający o klientów właściciel nagle zniknął na tyłach. Trafiło na rosłego faceta, który niemal natychmiast wezwał policję. Niestety, nie było żadnych śladów włamania, narzędzia zbrodni ani poszlak. Po dwóch tygodniach zawieszono śledztwo, a bar zamknięto. “Tonący Szczur” nie musiał bać się konkurencji. Próbowano nawet rzucić podejrzenie na Toma, jednak wszyscy potwierdzili, że tamtego felernego dnia pracował i nie zniknął nawet na minutę. Nikt nawet nie pomyślał, że nadczłowiek, honorowy rycerz cesarstwa, mógłby mieć z tym wydarzeniem cokolwiek wspólnego.

Uśmiechnął się pod nosem i odpalił silnik terenówki. Prawie w pełni zrozumiał naturę swoich nowych mocy i był gotowy do realizacji poważniejszych spraw.
   
Profil PW Email
 
 
^Tekkey   #3 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 34
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj
[Ninmu] Na własną rękę I

Mniejsze Zło


Błąd to zło, które popełnia się bez przyjemności.

<motyw muzyczny>


wrzesień 1615 Ishima
- Przed komisją weryfikacyjną staje porucznik Genbu Ookawa. Lat...
Kilka bezcennych minut zmarnowanych na wysłuchanie z cudzych ust streszczenia wszystkich wzlotów i upadków w karierze, odniesionych zwycięstw i porażek. A w tle skrzypienie długopisów członków komisji wynotowujących sobie co ciekawsze fragmenty z życiorysu agenta. Kyoko Imai naprawdę spełniła swoją groźbę. Nasłała na niedawnego przeciwnika z areny prokuratorów i to drogą służbową, więc nijak nie dało się wykręcić od uczestnictwa w przesłuchaniu. Na wielkim stole leżało obecnie siedem kopii odtajnionego raportu chuunina z wydarzeń w Voluptenie. Już to stawiało go w skrajnie niebezpiecznej sytuacji, a jeśli wzrok go nie mylił, papierów na każdej stercie było dużo więcej. Niewątpliwie pani komisarz z Ishimy dołożyła własną relację, ze stosownie krytycznym komentarzem. Na przekór napiętej sytuacji, Tekkey odchylił się na oparcie krzesła ustawionego na środku, kilka metrów przed katedrą komisji. Napiął policzki i głośno trzasnął balonem z gumy, tak by jasno pokazać tym ważniakom jak bardzo nie przejmuje się oskarżeniami. Chyba udało mu się wypaść aż nadto przekonywująco. Przewodniczący wydawał się szczerze poirytowany zachowaniem szpiega.
- Poruczniku Ookawa, przejdźmy do rzeczy. Proszę nam wyjaśnić jaką rolę odegrał pan w sprawie pożaru miasta Voluptena?
- Zaczęło się niewinnie. Jadłem sobie właśnie śniadanie. Nic wielkiego, jajecznica z przypalonymi grzankami. Do tego koszmarna kawa. Nigdy nie piłem gorszej i zapewniam, państwo również nie.
Przewodniczący otwierał już usta, by zaprotestować. Szpieg mistrzowsko wstrzelił się w ćwierć sekundy przed pierwszym słowem, więc prokurator tylko bezgłośnie kłapnął szczęką jak zirytowany pies.
- Wtedy to zobaczyłem - kontynuował opowieść Ookawa. - San24 transmitowało powtórkę jakiejś uroczystości religijnej, albo tak przynajmniej pomyślałem. Okazuje się, że biskup Mabae i przedstawiciele wszystkich religii Ishimy wspólnie rozpoczęli nowy rok od uderzenia w dzwon przyjaźni czy inną ładnie brzmiącą pijarową bzdurę. Wszystko jest w moim raporcie, ale powtórzę pytanie, które zadałem wówczas samemu sobie.


***


styczeń 1615 Sakuba
- Co to, do kutwy nędzy, jest ruch Wolnego Ducha? - zapytał Tekkey.
A pytał raczej wszechświat, niż osobę siedzącą akurat przy jednym stoliku. Sakura Koratachi, analityczka RG wraz z którą rozpracowywał sprawę machlojek finansowych Kazuyi Ischiro, obejrzała się przez ramię zaskoczona nagłą zmianą wątku. Równie szybko wróciła na ziemię i do meritum spotkania. Kilkukrotnie pstryknęła palcami przed nosem kolegi. Ten niechętnie oderwał wzrok od ekranu.
- Nigdy o nim nie słyszałam. Skup się. Mamy ważniejsze sprawy do omówienia.
- Wybacz. Nie dziś.
Agent wstał i wysupłał z kieszeni zwitek banknotów. Zastanawiał się przez chwilę nad zostawieniem napiwku dla obsługi. Spojrzał na kawę i wyrzuty sumienia minęły jak ręką odjął.
- Wyjeżdżam na kilka dni. Skontaktuję się z tobą po powrocie.


***


wrzesień 1615 Voluptena
- Ot, tak, rozpoczął pan, poruczniku, dochodzenie na temat legalnego kultu, wypatrzonego w narodowej telewizji? Miał pan jakieś uzasadnienie?
- Jestem szpiegem. Moim zadaniem jest interesować się wszelkimi przejawami działalności wrogiej wobec Sanbetsu. Zatem na bieżąco śledziłem przebieg niepokojów religijnych w Ishimie, zastanawiając się: komu zależało na ich podsycaniu? Babilonowi? Khazarowi? Gdy ujrzałem przedstawiciela małej, nic nieznaczącej sekty wśród reprezentantów wielkich religii, to było jak olśnienie. Podejrzenie zmieniło się w pewność po sprawdzeniem kilku powszechnie dostępnych faktów. Pozwolą państwo, że ponownie odwołam się do mojego raportu.
Chuunin bezceremonialnie wstał z gorącego krzesła i zgarnął wydrukowany egzemplarz ze stołu komisji. Szybko przekartkował dokument, ignorując protesty prawników.
- Założyciel sekty pojawił się w naszym kraju ledwie trzy lata temu. W krótkim czasie dokonał serii uzdrowień niewytłumaczalnych przez naukę i zyskał sobie grono oddanych wyznawców. W gruncie rzeczy, każdy z jego pacjentów prędzej czy później porzucał dotychczasowe życie i znikał bez śladu. Potrafię to uzasadnić racjonalnie: ot, zbłąkane dusze, owce potrzebujące pasterza. Ale istnieje zeszłoroczny, masowy precedens z samej Ishimy. W jednej chwil zebrani na placu katedralnym gorliwi wyznawcy Aumen i Lumena zmienili wiarę i stali się fanatycznymi zwolennikami niezidentyfikowanego mąciciela. Kolejny cud? W ciągu kilku tygodni wszyscy rozpłynęli się w powietrzu. Sprawa nie do rozwiązania? Policja spuszcza nosy na kwintę? Ja odnalazłem ich wszystkich w najbardziej oczywistym miejscu.


***


styczeń 1615 Voluptena
- Szalom, alleluja! Wolny duch z wami, bracia! - zapiał Ookawa do dwóch podejrzliwych strażników przy bramie miasteczka.
Miasteczka? Ha! Twierdzy! Żaden rzut satelitarny z góry nie mógł przygotować agenta na widok fortyfikacji, jakimi otoczona została osada sekty. Dwie linie trzymetrowego płotu z grubej siatki, zwieńczonej w dodatku zawojami drutu żyletkowego. Ktoś tu wyraźnie nie życzył sobie odwiedzin nieproszonych gości. Wewnętrzny pas umocnień stanowił pierścień ceglanego muru, skutecznie chroniący wnętrze osady przed wzrokiem ciekawskich. Mimo to, szpieg miał całkiem niezłe rozeznanie w wewnętrznej topografii miasta. Kilkadziesiąt małych, drewnianych chatek rozlokowanych było wokół centralnego ogrodu. Dużego i bujnego ogrodu, wypełnionego w pełni wyrośniętymi drzewami tropikalnymi. Tekkey nie miał pojęcia jak w kilka lat kultystom udało się przeszczepić do Strefy Wymiany spory fragment khazarskiej dżungli, ani jak dokonali tego nie wzbudzając sensacji. Kolejna zagadka do zbadania.
- Pokój i z tobą, bracie. W czym możemy ci pomóc? - odpowiedział wreszcie jeden z kultystów.
Szpieg bez najmniejszego trudu rozpoznał w mężczyźnie dawnego ucznia dojo Gniewnego Smoka. Jeden z pierwszych zwolenników Proroka. Skończył jako wachman w stróżówce.
- Poczułem powołanie, kumacie? Prorok mnie wezwał. Jestem gotowy na nowe życie
W minach obu kultystów pojawił się naraz bezbrzeżny szacunek.
- Spotkałeś Proroka? - zapytał drugi.
Na oko był to zaginiony księgowy Unity Banku z Fojikawy. On dla odmiany zmienił się radykalnie. Racjonalne wyjaśnienia? Przeszczep włosów, to jasne. Po wielu pożywkach anabolicznych i bezlitosnym treningu, faktycznie mógłby wyrzeźbić te mięśnie widoczne pod długą tuniką. W pół roku. Z wrodzoną wadą serca, uniemożliwiającą mu wysiłek fizyczny.
Agent uśmiechnął się półprzytomnie i wybałuszył oczy. Perfekcyjna mina neofity.
- Tak! Chcę się do was zapisać - oznajmił z szerokim, radosnym uśmiechem.
Obaj kultyści wymienili spłoszone spojrzenia. Chuunin przeklął w duchu. Powiedział coś nie tak?
- Przykro mi, bracie. Powinieneś był zgłosić się do któregoś z naszych ośrodków misyjnych, jak wszyscy nowicjusze. Wstęp do Volupteny dostępny jest jedynie dla akolitów wyższych kręgów.
- Ale on, znaczy się ON, jest tutaj? Pozwólcie mi tylko go zobaczyć, choć na chwilę.
- I jest i go nie ma. To jedna z zagadek drugiego kręgu. Zacznij już myśleć nad odpowiedzią, bracie. Mi zajęło to kilka miesięcy.
- Prorok nie spotyka się z byle kim - dorzucił ze złością były adept sztuk walki. - Powinieneś odejść, nim wezwiemy policję. Nie życzymy tu sobie natrętów.
- Ah, tak? Zobaczyłem was w telewizji i myślę sobie: ci ziomale są w dechę. A ten prorok, co za gość! Ale widzę, że nie da się z wami dogadać. Nie to nie. Pokażę wam, jak pukamy do drzwi w starym Gedam.
Ookawa podwinął rękawy własnej tuniki i przybrał karykaturalnie wyzywającą postawę.


***


wrzesień 1615 Ishima
Cały skład komisji jednocześnie sięgnął po pliki policyjne dołączone do akt sprawy. Nauczeni doświadczeniem, trzymali papiery tuż przy sobie, nie dając przesłuchiwanemu szansy na przywłaszczenie sobie egzemplarza. Niepocieszony, chuunin wrócił na swoje krzesło.
- W raporcie sporządzonym przez funkcjonariuszy wezwanych na interwencję, faktycznie podano informację o bójce przed bramą.
- Poprosiłem grzecznie o wpuszczenie mnie do miasta. Gdy odpowiadali, zwyczajnie nie dosłyszałem odpowiedzi.
- Usiłował pan wejść bez nakazu na teren prywatny? Jest na to paragraf w kodeksie karnym, agencie Ookawa.
- Usiłowałem sprowokować zamieszanie, by ściągnąć na miejsce jakiegoś wyższego rangą członka sekty. Kogoś kto miałby więcej rozumu od tych dwóch koczkodanów i dałby się przekonać do wpuszczenia mnie do środka. Kiedy ten plan nie zadziałał, grzecznie wylegitymowałem się przed funkcjonariuszami podrabianymi dokumentami i oddaliłem się na z góry upatrzone pozycje. Nadal miałem w zanadrzu wariant B.
- Czyli wejście bez nakazu na teren prywatny. Nocą.
Porucznik mistycznie zamachał dłońmi przed twarzą. W końcu był shinobi.
- I nikt by się nigdy nie dowiedział. Gdyby nie wybuch pożaru, naturalnie.


***


styczeń 1615 Voluptena
Wślizgnięcie się do miasta było tak łatwe, że Ookawa szczerze pożałował, iż w ogóle zawracał sobie opcją wejścia po dobroci. Wprawdzie pierwszy raz zdarzyło mu się używać cyrkowych trzymetrowych szczudeł do przekroczenia płotu, ale widać na wszystko w życiu jest pierwszy raz. Ceglany mur był już tylko igraszką. Mały krok dla cyrkowca to wielki krok dla agenta. Był w środku. Pozostawił żerdzie ułożone wzdłuż muru i wtopił się w mrok wewnętrznego kręgu Volupteny. Nawigacja pomiędzy rozrzuconymi wkoło domkami nie przysparzała mu kłopotów, przynajmniej jak długo stąpał ostrożnie i upewniał się, że nie narobi hałasu potykając się o coś na ziemi. Ludzkimi strażnikami mógł się zupełnie nie przejmować. Potyczka przy bramie udowodniła, że nie byli tacy groźni na jakich wyglądali. Jedyną niewiadomą był Prorok. To zdecydowanie nie był zwykły człowiek. Te jego wszystkie cuda na kilometr śmierdziały babilońską magią. Ale jeśli Tekkey miał szczęście, dziś przywódcy wioski nie było na miejscu.
Ciężko powiedzieć ile czasu chuunin spędził na myszkowaniu po siedzibie sekty. Szukał i szukał właściwego domku, ale z każdą minutą tracił nadzieję. W momencie, gdy miał się już przyznać do porażki, poczuł na sobie czyjś wzrok. Jej wrok.
Wystąpił z cienia.


***


wrzesień 1615 Ishima
Oczy wszystkich członków komisji wlepiły się w porucznika. Zapewne sądzili, że do końca będzie zaprzeczał istnieniu drugiej ocalałej. Że prawdę będą musieli wyrywać z nadczłowieka słowo po słowie. Zaskoczył ich i Tekkey mógł jedynie mieć nadzieję, że poczytają mu szczerość na plus.
- Przypadkowa osoba, ślepy traf. Było jej duszno, więc wybrała się na spacer. Oczywiście nie znała mnie dotąd i była bardzo zainteresowana dlaczego włóczę się po kompleksie w środku nocy. Udało mi się ją przekonać, że jestem zabłąkanym neofitą. Zaczęliśmy rozmawiać o Proroku, o prawdach ich wiary, o powołaniu, które sprowadziło ich wszystkich do Volupteny. Kiedy zaczęła się wobec mnie otwierać i wydawało się, że wreszcie znalazłem wewnętrzne źródło informacji - stało się. Wybuchł pożar.
- Więc widział pan, poruczniku, moment podpalenia?
- Tak i nie. To był samozapłon - odpowiedział Tekkey.
- Z dokumentacji strażackiej wynika, że samozapłon instalacji jest wysoce nieprawdopodobny. Wśród śladów zabezpieczonych na pogorzelisku nie stwierdzono istnienia jednego pierwotnego ogniska, od którego zajęły się pozostałe budynki.
Szpieg wzruszył ramionami i spokojnie wyciągnął z paczki kolejną gumę.
- Mylą się.
- Podważa pan ustalenia ekspertów pożarniczych? Wedle ich teorii ogień wybuchł niemal jednocześnie w wielu miejscach, a zatem musiało to być podpalenie. O to właśnie oskarża pana komisarz Kyoko Imai - przygotowanie zawczasu ładunków zapalających i zniszczenie miasta z pełną premedytacją. Popiera je pańskimi deklaracjami o konieczności unicestwienia Volupteny, wygłoszonymi w jej obecności podczas próby tymczasowego zatrzymania.
- Mogę tylko powtórzyć - mylą się, oni i ona. W przeciwieństwie do nich, ja byłem na miejscu. Wiem, co widziałem. Rozmawialiśmy do późna we dwoje, a miasto spało. W jednej chwili wszystko stanęło w płomieniach, łącznie ze mną i kobietą. Udało mi się zerwać ciężkie zasłony i za ich pomocą zdusić wszelki ogień w pomieszczeniu. Gdy opanowałem sytuację, miałem wreszcie czas się rozejrzeć. Budynki w zasięgu wzroku gorzały, a z ich wnętrza wyskakiwali ludzie płonący jak pochodnie. Uznałem, że nie zdołam uratować żadnego z nich. Biegli przed siebie, przez buchające płomieniami ogrody. Tropikalne rośliny, proszę państwa. Gdy je widziałem poprzedniego dnia wyglądały na doskonale nawodnione. To nie było normalne. W tej sytuacji priorytetem musiała być natychmiastowa ewakuacja i ocalenie mojego życia.
Szmer dezaprobaty nie uszedł uszom agenta. Natychmiast odparował.
- W przeciwieństwie do komisarz Imai nie uważam, by Sanbetsu dysponowało wystarczającą liczbą poruczników, aby lekkomyślnie narażać ich w przypadku wydarzeń losowych. Nadludzie mają być zaporą przed inwazją na nasze granice, nie strażakami ściągającymi kotki z drzew.
- Zatem czemu wezwał pan RG?
- Bo pożary nie wybuchają ot, tak sobie, w ciągu chwili. W Voluptenie działo się coś dziwnego i moim obowiązkiem było wezwać posiłki. Na moje nieszczęście, przysłali mi na pomoc cywilną ekipę komisarz Imai. Szczerze mówiąc, liczyłem na interwencję wojska.
- Proszę kontynuować. Do wyciągania wniosków przejdziemy po zapoznaniu się z całością pańskiej relacji.
- Moim drugorzędnym celem było zabezpieczenie jedynej osoby spośród kultystów, która wykazała się elementarną wolą współpracy. Owa towarzysząca mi kobieta, którą przypadek postawił na mojej drodze. Owinąłem ją w szczelnie w zasłony okienne, zarzuciłem na ramię i bezpiecznie przetransportowałem przez pogrążone w chaosie miasto. Nie spotkałem na swojej drodze nikogo innego.


***




styczeń 1615 Voluptena
Agent Tekkey odwrócił się od od ginącej na horyzoncie kropki odlatującego helikoptera i smutnej panoramy płonącej Volupteny. Kilkanaście metrów dalej, w zagłębieniu terenu leżała jego pacjentka poowijana nadpalonymi zasłonami i kamuflującą warstwą krwawej tkaniny.
- Już w porządku. Udało mi się ich spławić - oznajmił, schrypniętym od dymu głosem.
Nie czekając na odpowiedź, wysupłał z rękawa małą, sześciokątną kostkę. Nie bez trudu umocował ją na karku kobiety. Chwilę później przestała się wreszcie zwijać z bólu. Sama była sobie winna. Nie musiała tak wierzgać podczas przedzierania się przez płomienie.
- Możesz wstać? Poczekaj, pomogę ci. Musimy się stąd wynieść jak najprędzej. Coś mi mówi, że Kyoko-chan niedługo ściągnie nam na głowy ekipy strażackie z całej strefy.



***


wrzesień 1615 Ishima
- Zatem potwierdza pan wersję komisarz Imai - okłamał pan ekipę RG.
- Dobro śledztwa tego wymagało. Jak długo tylko ja wiedziałem, że ktoś ocalał z katastrofy, była bezpieczniejsza.
- Gdzie teraz znajduje się ta osoba? Chcielibyśmy wezwać ją przed komisję w charakterze świadka.
- Jej stan fizyczny się ustabilizował, chociaż będzie wymagać interwencji chirurga plastycznego. Gorzej ze stanem psychicznym, niestety nie jest w stanie wiarygodnie zeznawać.
- To nie była odpowiedź na zadane pytanie.
- Ależ była. Znajduje się pod opieką armii. A gdzie dokładnie? Poziom dostępu do tajnych danych udzielony tej komisji nie sięga aż tak wysoko.
- Komisarz Imai sugerowała, że wbrew temu co powiedział nam pan dzisiaj, w rozmowie z nią implikował pan, iż osobiście zna ową kobietę.
- Bzdura. Kompletnie jej nie znam.


***


wrzesień 1615 ???
- Na razie chyba się udało, Zu. Wiedzą o twoim istnieniu, ale mają za krótkie ręce, by cię dosięgnąć. Przynajmniej, dopóki tu jesteś.
- Czego innego może chcieć dziewczyna, niż wygodnej celi z widokiem na beton? - skwitowała wisielczo Zulai Kawara, najstarsza przyjaciółka Genbu.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
»mablung   #4 
Agent


Poziom: Keihai
Posty: 117
Wiek: 34
Dołączył: 05 Paź 2010
Skąd: Warszawa
Cytuj
Na własną rękę
Gniazdo Rozpusty


Babilon, koniec 1617

- Możemy to zrobić w delikatny sposób albo połamie Ci każdą kość w ręce. Potem zaś przejdę do reszty ciała. Jak wolisz?
Spocony grubasek wrzasnął gdy poczuł chrupnięcie wykręconego nadgarstka. Nie na wiele to pomogło. Napastnik cały czas przytrzymywał go do przyduszonego do jego własnego biurka. Nikt ich nie usłyszy, bo pomieszczenie było dokładnie wyciszone, a nawet gdyby nie to poradził już sobie z całą wynajętą ochroną. Pozbawił przytomności z górą piętnastu chłopa i to bez użycia jakiejkolwiek broni. Co on mógłby mu zrobić?
- Powoli tracę cierpliwość - warknął napastnik jeszcze mocniej wykręcając dłoń. Grubasek znowu wrzasnął z bólu.
- Dobrze, już dobrze. Kombinacja to 115-871. Proszę, to wszystko co wiem. Zajmuje się wyłącznie finansami.
Grubas łkał głośno. Najwyraźniej nie było wątpliwości co do prawdziwości jego słów. Wypuszczony z klinczu błyskawicznie przypadł pod biurko tuląc uszkodzoną dłoń do piersi. Nie czuł żadnego z palców. Widział natomiast, że każdy wystaje w inna stronę pod niemożliwym kątem. Nieznajomy podszedł do sejfu na ścianie i wstukał kombinacje. Wewnątrz znajdowało się wszystko. Cała dokumentacja, bilingi, szczegóły dostaw, pieniądze, dane współpracowników. Można było ich za to udupić na kilka wyroków dożywocia. Po stokroć wolał jednak to od śmierci.
Usłyszał kroki i westchnął po cichu. Przedwcześnie. Mężczyzna znowu poderwał go do góry i grubas poczuł jak cały blednie. Wcześniej nie dostrzegł na twarzy napastnika nic poza chłodem. Pełen profesjonalizm. Teraz zaś w jego oczach było coś zupełnie innego, przerażającego. Brązowe spodnie nagle okazały się być naprawdę udanym zakupem.
- Na Lumena, proszę nie! Ja naprawdę o niczym nie wiedziałem! Podpisywałem tylko dokumenty i zarządzałem lokalem!
Ostrze noża błysnęło w delikatnym świetle i zanurzyło się pomiędzy jego żebra.
- Nie wiedziałeś, mówisz? Trudno. W takim razie zginiesz w niewiedzy swoich czynów!
Grubas osunął się na podłogę znacząc ścianę krwawą smugą. Czuł jak z każdym uderzeniem serca wycieka z niego krew. Mężczyzna zniknął zanim stracił przytomność. Policja i karetka dotarły na miejsce w ostatniej chwili. Cała trójka ludzi z pomieszczenia została odesłana do najbliższego szpitala w stanie krytycznym. Grubas dotarł tam w ostatniej chwili. Na niewiele się to zdało. Zmarł tej nocy na stole operacyjnym w skutek powikłań.

***


Higure, styczeń 1618

Mablung ponownie przystawił lornetkę do oczu. Obserwował lokal o zjawiskowej nazwie "Błękitna Ostryga". Siedział na dachu pobliskiego budynku od zmroku. Od tego czasu kolejka do wejścia nie zmalała zbytnio. Napoczął kolejną kanapkę i wrócił do studiowania planów architektonicznyc. Dowiedział się o nim właściwie przez przypadek. W trakcie wykonywania innego zlecenia dla rodziny Croakjoy. Miał zdobyć haki dla jednej z pretendentek do przejęcia olbrzymiego majątku oraz kontroli nad losem rodziny. Odkrył, że ambitna Layla Croakjoy zawarła umowę z babilońską mafią. Oni wspomogą ją finansowo, ona zapewni im idealne miejsce do spotkań oraz wymiany z innymi przedstawicielami półświatka. Przez pokoje Białego Hotelu przewinęły się największe szumowiny jakie zrodziła ziemia, a w raz z nimi broń, narkotyki oraz inne nielegalne fundamenty ich działalności. W tym handel ludźmi, z wyraźnym nastawieniem na dzieci. Cel tej działalności był jasny. Nadal przechodził go dreszcz na myśl o młodych dziewczynach i chłopcach oddawanych w posiadanie zwyrodnialców dla spełniania ich obrzydliwych rządz.
Do tej pory nie wiedział, dlaczego zareagował tak agresywnie, gdy się o tym dowiedział. Pamiętał tylko, że ogarnęło go uczucie, którego do tej pory nie znał. Po czasie przestraszyła go jego intensywność zagłuszająca wszelką logikę. Za każdym razem kiedy o tym myślał czuł, że uczucie to nadal drzemie w jego trzewiach, niczym przyczajona bestia. Nie podobało mu się to. Powinien się skalibrować ponownie w laboratorium, ale zanim tam wróci chciał rozwiązać sytuację po swojemu.
Kilkutygodniowe śledztwo zaprowadziło go właśnie tutaj. Kolejny fasadowy klub nocny. W mniej dostępnych dla ogółu pomieszczeniach dochodziło do aukcji mężczyzn, kobiet i dzieci. Tymczasem nieświadomi niczego mieszkańcy Higure bawili się w takt huczącej muzyki i szumiącego w uszach alkoholu. Zgłaszanie tego gdziekolwiek nie miało sensu. Jeżeli do tej pory nie wpadli to znaczy, że byli dobrzy w tym co robią albo mają solidne plecy. Nie wykluczał zresztą obu tych czynników naraz. Trzeba było to załatwić w mniej konwencjonalny sposób. Bez oficjalnego zgłoszenia i raportów. Bez nadzorujących agentów operacyjnych. To była jego prywatna misja.

***


To miała być jedna z najlepszych nocy jaką widziało to miasto. Rave, organizowany przez "Błękitną Ostrygę" był reklamowany od miesięcy. Ruszyła olbrzymia kampania radiowo-telewizyjna, nie wyłączając mediów społecznościowych oraz każdej możliwej metody dostępnej marketingowi. Właściciele potrzebowali solidnej przykrywki bo tego dnia miała się też odbyć największa aukcja z jaką kiedykolwiek organizowali. Zakontraktowano prawdziwych mistrzów konsolety, przygotowano pokazy laserów, zadbano o każdy szczegół i opłaciło się. Ludzie walili do klubu drzwiami i oknami. Zapowiadało się, że faktycznie będzie to noc niezapomnianych wrażeń.
Drzwi wypadły z hukiem z zawiasów razem z dryblasem, który pełnił w tym lokalu zaszczytną rolę wykidajły. Zebrani przed wejściem ludzie cofnęli się i zamarli w przerażeniu. Mablung postanowił, że dalsze czekanie nie ma sensu. W czarnej kominiarce oraz z kapturem na głowie wparował do lokalu nie zważając na znajdujących się dookoła cywili. Dwóch ochroniarzy przy szatni zerwało się ze stolika. ale ich ruchy były ociężałe, powolne. W dwóch skokach znalazł się między nimi. W jego dłoni błysnęło zdobyczna tonfa. Pierwszy z nich otrzymał silne uderzenie krtań i nos. Stracił przytomność zanim padł na ziemie. Drugi miał odrobinę lepszy refleks. Zdążył sięgnąć po broń, ale już nie wycelować. Agent wyłamał mu nadgarstek i pozbawił zmysłów uderzeniem rękojeści w skroń. Szatniarz ukrył się w swojej kanciapie. Nikt z zewnątrz nie zdecydował się wejść do środka. Uciekać też jednak nie zamierzali. Stali cały czas w tym samym miejscu niczym spetryfikowani. Zignorował ich całkowicie. Wypuścił tonfę i poprawił skórzane rękawiczki. Przy wejściu znajdowały się kamery. Zapewne kawaleria już nadciągała. Ruszył po schodach w dół. Po drodze sprawdził zdobyczną broń. Dobrze leżała w dłoni i była lekka. Schował ją za pazuchę, dodatkowe zabezpieczenie nigdy nie zaszkodzi. Powoli zaczęła do niego dochodzić muzyka z parkietu.
Dotarł do głównej sali mniej więcej w tym samym momencie co zmierzający w przeciwnym kierunku komitet powitalny. To nie byli jacyś niedopłaceni amatorzy z firmy ochroniarskiej. Ubrani w pasujące garnitury z dłońmi na klamkach, próbowali przebić się przez tańczący w narkotycznej ekstazie tłum na parkiecie. Nie rozpoznali go. Przed zejściem ściągnął kominiarkę oraz płaszcz. Nie różnił się teraz zbytnio, poza sylwetką oczywiście, od miejscowego tłumu żądnej zabawy młodzieży. Mimo to nagle zawrócili. Nie kierowali się już do wyjścia, a rozglądali się wyraźnie po sali. Skurczył się w sobie. Musieli mieć kontakt z kimś w pokoju ochrony. Nie obchodziło go to na razie. W tym tłumie i tak nie mogli do niego strzelać. Nie chcieli ryzykować spalenia swojej przykrywki, gdyby policja zaczęła węszyć. Na razie było mu to na rękę. Miał zresztą własny plan jak pozbyć się cywilów. Kluczył przez jakiś czas pomiędzy tańczącymi starannie omijając wzrok nasłanych zbirów. Wpadł na dzieciaka wbijającego sobie strzykawkę w szyje. Jego źrenice odwróciły się w kierunku czaszki jakby szukały tam Nirvany. Przepchnął się obok niego bez zażenowania.
W rogu, przy barze, znajdował się alarm przeciwpożarowy. Miał nadzieje, że nie oszczędzali się na zabezpieczeniach i przestrzegali planów budynku. Złapał szklankę ze stolika i cisnął nią w przycisk. Dźwięk syreny ledwo przebił się przez ryczącą muzykę. Ci bardziej trzeźwi z gości ruszyli w kierunku wyjścia. Reszta podążyła za nimi w owczym pędzie. Wkrótce na sali rozpętała się mała panika ,pośrodku której znajdowali się miejscowi bandyci. Mablung uśmiechnął się pod nosem. Ruszył w stronę pustej konsolety DJ'a. Po drodze robił użytek ze swojej masy oraz łokci. Przy wejściu do strefy artystów znajdował się kolejny miejscowy elegancik w marynarce. Rozglądał się w nerwowo po sali. Nie zwrócił uwagi na olbrzyma prącego wbrew strumieniowi uciekających. Swoją nieuwagę przypłacił skręconym karkiem. Agent przemknął do konsolety skrywając się za nią. Ściągnął laptopa i podłączył do niego swój własny pendrive.
"Dość tej durnej łupaniny" - pomyślał. Miał chwilę spokoju zanim sala opustoszeje. Gdy ostatni cywil opuścił parkiet włączył własny utwór.
Przeciwnicy nie należeli do idiotów. Gdy tylko zauważyli zmianę muzyki, kule posypały się w kierunku konsolety. Mablung zdawał się być przyszpilony. Pociski rykoszetowały dookoła niego. On czekał. Skupiał się na rytmie. Nie miał do czynienia z amatorami. Nie wywalili całego magazynku od razu. Asekurowali się wzajemnie. Gdy jeden przeładowywał inny strzelał gęściej. Zwykły człowiek nie miałby szans wyjść z tej sytuacji bez szwanku. On nie należał do tego typu ludzi. Na parkiecie było ich za to czterech. Dokładnie wiedział gdzie się znajdowali. W trakcie przebijania się przez tańczących wpadł na nich. Jego Jūryoku załatwiało resztę. Wyczekał aż skrajnie prawy będzie zmuszony do wymiany magazynka. Wyskoczył zza zasłony momentalnie unosząc oba swoje pistolety w wybrane miejsce. Glock i Berreta zaśpiewały wspólną symfonię śmierci i zniszczenia. Dwie kule wbiły się w płat czołowy gangstera, zabijając go na miejscu. Kolejny już unosił broń w stronę Mablunga, ale brakowało mu szybkości. Kolejne dwie pary wystrzałów poprzedziły okrzyk bólu. Nieskazitelna biel koszuli skaziła się szkarłatem. Pozostała dwójka już przenosiła ogień w kierunku olbrzyma, ale ten nie pozostawał w bezruchu. Kontynuował bieg w ostatniej chwili przeskakując nad barierkami. W locie obrócił się na plecy i wypróżnił magazynki w ich stronę. Strzelał właściwie na ślepo, ale miał pewność, że pociski dosięgły celu. Kanonada urwała się. Pozostali ochroniarze znajdowali się po przeciwległej stronie sali. Słyszał ich poddenerwowane okrzyki i kroki. Nie miał czasu się wylegiwać. Zerwał się z podłogi w stronę najbliższych drzwi. Kule świstały mu dookoła głowy. Gdy schował się za metalową osłoną odetchnął z ulgą. Były kuloodporne.
Krótki korytarz kończył się klatką schodową. Ponownie załadował broń. Po lewej stronie było lustro weneckie skrywające pokój ochrony. Rozbił je strzałem i wrzucił do środka granat. Gdy przemykał obok zwrócił uwagę, że ostatni gangster nerwowo rzuca się w stronę „cytrynki”. Będąc już na schodach odgłos wybuchu zmieszał się z przekleństwami i okrzykami bólu. Pościg miał z głowy.
Pod lokalem trafił na prawdziwy labirynt słabo oświetlonych korytarzy i mniejszych pomieszczeń, zapewne cel. Wszystkie były puste, a to oznaczało że albo towar zabrano w trakcie ataku, w co wątpił albo udało mu się trafić szóstkę w totka. Możliwe, że załatwi nie tylko dostawców ale również kupców. Ponownie założył kominiarkę. Włożył już trzeci i ostatni zestaw magazynków. Jego drogę znaczyły rozbryzgi krwi na ścianach oraz trupy tych, którzy mieli go zatrzymać. Rana postrzałowa na lewym przedramieniu piekła niemiłosiernie. Kroki odbijały się echem mimo, że starał się iść jak najciszej. Dobrze, że wcześniej zapoznał się z planami budynku.

***


- Co tam się dzieje?
- Czemu nas tutaj przytrzymujecie
- Panie Mikuro, żądamy wyjaśnień. Co to był za wybuch?
Zamieszanie dookoła było zrozumiałe. Spokojną, jak na charakter biorących w niej udział gości, aukcję przerwał nagle alarm przeciwpożarowy, a potem wybuch. Pan Mikuro, właściciel tego zacnego lokalu, szybko dostał informację o zamieszaniu na górze. Nie stresował się tym zbytnio. Bardziej obchodziło go zadbanie o dobro wysoko postawionych klientów. A było czym się poszczycić. Członkowie największych rodzin mafijnych, politycy, kapłani i milionerzy. Każdy próbował uszczknąć smakowity kąsek z ich najnowszej dostawy. Grupa półnagich dziewczyn w różnym wieku i chłopców zbiła się razem pod ścianą. Wszystkie były przerażone i otępiałe, pilnowane przez dwóch dryblasów z USP.
- Proszę państwa. Mamy drobne kłopoty na górze z jednym z gości ale nie jest to nic czym należało by się martwić. Znajdujemy się pod opieką dwóch tuzinów moich najlepszych ludzi. Wszyscy są wysoko opłacanymi specjalistami. Jestem pewien, że wkrótce będziemy mogli wrócić do interesów.
- Nie sądzę – przerwał mu niski, basowy głos. Dwa wystrzały później ochroniarze z karabinami maszynowymi padli na ziemię. Trzeci pocisk utkwił w nodze pana Mikuro. Jego wrzask bólu utonął w przerażonych okrzykach dzieci. Olbrzymi mężczyzna w poszarpanej i pokrwawionej bluzie wszedł na środek pomieszczenia. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie.
- Co to ma znaczyć!? – odezwał się zniekształcony głos z jednego z balkonów. Widać było na nim wyłącznie sylwetkę ubraną w wysokiej jakości garnitur. Twarz skąpana była w cieniu. Mablung spojrzał w tamtym kierunku. Bez słowa uniósł pistolet. Pocisk utknął w szybie oddzielającej bogacza od reszty pomieszczenia. Grube pancerne szkło było nie do przebicia. Mężczyzna nawet nie drgnął.
- Drodzy goście! – zabrzmiał nisko próbując zniekształcić swój głos. Charknął krwią. – Aukcje uważam za zamkniętą. Zabierajcie swoje bogate dupska i wracajcie do swoich nor. Kiedyś jeszcze dosięgnie was sprawiedliwość. I uderzę z wielką pomstą i zapalczywością, Na tych, którzy braci mych otruć i zniszczyć próbują. I poznacie, że imię me Pan, Gdy uczynię pomstę moją nad wami.
Znalazł te słowa na jakimś religijnym forum. Uznał, że mogą się nadać chociaż z reguły gardził pompatycznością. Zebrani nie zdawali się przejmować jego słowami. A może byli przerażeni tylko dobrze to ukrywali. Mablung nie obchodziło ani jedno ani drugie. Uspokajał przerażoną dzieciarnie. Chciał jak najszybciej odprowadzić ich do wyjścia. Dać im szansę na odzyskanie dawnych żyć. Pomimo bólu czuł się zadowolony. Nie wiedział jednak, jaką burzę rozpętał tym jednym aktem heroizmu.


Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #5 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Nebul, Nag

Czarnowłosy mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na olbrzymią, prastarą wieżę. Ten widok nigdy go nie nudził. Poprawił kołnierz płaszcza, aby zakryć zmarzniętą już szyję i skierował się w stronę głównej bramy. Pech chciał, że źle stanął na zlodowaciałej powierzchni i miał już gruchnąć plecami o posadzkę, kiedy ktoś z tyłu złapał go sprawnym ruchem i postawił do pionu.
- O cholera, dziękuję. - Odwrócił się, aby spojrzeć na swojego wybawcę. Czarne, średniej długości włosy w nieładzie, zaniedbana twarz i poważna mina. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak jakiś wojskowy, ale oni nie muszą chodzić pieszo, mając do dyspozycji drogę powietrzną. Nie to co on, zwykły, szary człowiek, który nawet równowagi nie może dobrze utrzymać. - Eleganckie buty nie nadają się na takie warunki.
- Pierwszy raz tutaj? - Zapytał nieznajomy, który był bardziej przygotowany. Buty powyżej kostki z antypoślizgową podeszwą były lepszym wyborem.
- Nie, nie - odpowiedział, kręcąc głową. - Mieszkam tu od urodzenia.
Mężczyzna zmierzył go wzrokiem z politowaniem. Całe życie w Nebul, a nie potrafi dostosować ubioru do panujących warunków? Dziwak. Stwierdził, że dalsza dyskusja nie ma sensu, a czas gonił. Kiwnął głową, dając znak, że idzie dalej i gdzieś ma opowieści jakiegoś faceta. Niecałą godzinę później stał przed drzwiami “Purpurowej Róży”.

* * *

- Nie, nie i jeszcze raz nie! - Veronica de Vauge, piękna jak zwykle, trzasnęła drzwiami w swoim gabinecie tuż przed nosem przybysza. - WYNOCHA!
Ten, nie dając za wygraną, zapukał jeszcze raz. Musiał powtórzyć czynność kilkakrotnie, aż w końcu Vivi dała mu kolejną szansę.
- Czego chcesz, Murphy? - Zmierzyła go ostrym spojrzeniem, a uderzająca noga o podłogę świadczyła o tym, że ma bardzo mało czasu. - Znowu coś zdemolować?
- Przyszedłem uregulować zaległe rachunki - odpowiedział szybko i sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągnął grubą kopertę. Podał ją przez małą szczelinę w drzwiach. - Powinno wystarczyć.
Drzwi otworzyły się na oścież, a Vivi zniknęła we wnętrzu swojego gabinetu. Rycerz zobaczył, jak zagląda do środka i przelicza banknoty. Sekundy później rzuciła ją na blat toaletki z olbrzymim lustrem, oklejonym po obu stronach masą zdjęć.
- Przychodzisz do mnie po ponad trzech latach z taką ilością kouka i mam uwierzyć, że chcesz pokryć koszta naprawy pokoju gościnnego i szyby?
- Nie do końca. - Murphy zamknął za sobą drzwi i zdjął kurtkę. Odwiesił ją na wieszak z nadzieją, że zyska czas na dłuższą rozmowę. - Przybywam z propozycją.
- Jedyne, co możesz ode mnie dostać, to towarzystwo. - Spojrzała na kopertę. - A za to, możesz mieć naprawdę niezły pobyt tutaj.
- Nie. - Odparł stanowczo. - Od jakiegoś czasu zajmuje się… - Zrobił krótką przerwę, żeby zbudować napięcie. - Ważniejszymi sprawami.
- Nie rozśmieszaj mnie - parsknęła. - Niby jakimi?
- Ty prowadzisz swój interes w tajemnicy, a ja swój.
- Słucham? - Vivi spojrzała pytająco. - O czym teraz pleciesz?
- O kilku dziewczynach, które nie mają obywatelstwa i prawa do wykonywania… zawodu.
Veronica stanęła jak wryta. Zapamiętała Chrisa jako młodego chłopaka, który od czasu korzystał z usług jej przybytku albo wyświadczał drobne przysługi. To obił komuś twarz, to nastraszył, to przekonał do zostawienia większego napiwku… ale nigdy by nie wpadła na to, że kiedykolwiek zaszantażuje ją.
- Więc czego chcesz? - Wycedziła przez zęby.
- Chwili prywatności z jednym z gości. - Wyjął z kieszeni spodni wygniecione zdjęcie i pokazał rozmówczyni. - Dokładniej mówiąc, z nim.
- Zapomnij - odpowiedziała niemal natychmiast widząc znajomą facjatę. - Nie, nie i po stokroć nie.
Enzo Daisuke, mężczyzna ze zdjęcia, odwiedzał Purpurową Różę średnio raz na dwa miesiące. Czarne włosy, gładko ogolona twarz, dobrze skrojony garnitur i portfel pełen pieniędzy. To ostatnie sprawiało, że był jednym z lepszych gości Vivi. Przedstawiał się jako właściciel prywatnej firmy informatycznej z Ishimy, jednak prawda była taka, że to zwykła przykrywka. Handlował bronią, narkotykami, a czasem nawet ludźmi. Oficjalnie nie był w żaden sposób powiązany z rycerzem. Jeśli chodziło o nieoficjalną wersję, to Chris potrzebował kogoś swojego na terytorium Sanbetsu. Zbudował już swego rodzaju siatkę zaopatrzeniową i nie miał większych problemów ze znalezieniem oręża, czy fałszywych dokumentów, jednak nie sięgała ona Molocha Wschodu.
- Przecież go nie zabiję… chyba.
- CHYBA? CHYBA?! - Dźwięk wykrzyczanych słów rozszedł się po pomieszczeniu. Vivi przyłożyła rękę do ust, jakby sama chciała się uciszyć. Po kilku cyklach wdech-wydech wróciła do rozmowy i kontynuowała spokojnym tonem. - Nie. Jest zbyt ważnym klientem i nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy w moim lokalu.
- Dobra. - Ręka powędrowała do kolejnej kieszeni bojówek. Rulon pieniędzy wylądował na blat. - Łącznie proponuję więcej, niż on płaci przez rok. Zrozum, Vivi. - Krótka przerwa. - Z sympatii i wdzięczności daje ci możliwość zarobku. Mogę to zrobić gdziekolwiek.
- Posprzątasz po sobie?
- Obiecuję. - Z uśmiechem na twarzy Murphy uścisnął dłoń Veroniki. - Jeszcze jedna prośba…

* * *

Enzo Daisuke leżał nagi na łóżku. Odwiedzał Purpurową Różę od ponad roku, głównie za namową znajomego. W Sanbetsu nie brakowało przybytków jak ten, jednak tutaj, w mroźnym Nag, nikt go nie znał. Mógł w spokoju oddać się rozkoszom, jakie zapewniały tutejsze dziewczyny. Tym razem zafundowano mu coś zupełnie nowego. Nałożono mu przepaskę na oczy, a następnie położono na wygodnym, dużym łożu. Zdziwił się, kiedy miły, kobiecy głos, informował go, że teraz spęta mu ręce i nogi. Wzdrygnął się, kiedy lodowata dłoń zaczęła go dotykać.
- Brrr! - Krzyknął. - Wyczuwam dobrą zabawę!
- Ciii… - Przyłożyła mu palec do ust i kontynuowała. Po chwili cztery mocne taśmy uwięziły klienta. Dziewczyna zaciągnęła pasy mocno, aby Enzo nie miał swobody ruchu.
- Nie za mocno, maleńka?
- Nie. - Męski głos dochodził gdzieś z kąta pokoju. - Jest idealnie.
- Co do… ?!
Niewidzialna siła uderzyła go mocno w twarz. Zaklął pod nosem i próbował się wyrwać. Bez skutku.
- Musimy sobie trochę porozmawiać, panie “mieszkam tu od urodzenia”.
Poznał ten głos po chwili zastanowienia. To facet, który pomógł mu wcześniej! Zaczął wierzgać się na łóżku. Kolejny cios.
- Im więcej będziesz się telepał, tym częściej będę cię lał. - Głos był surowy. Zupełnie inny, niż wcześniej. - Wiem, że liczyłeś na coś innego, ale co poradzić?
- Kim jesteś?! - Enzo był wściekły. - Czego chcesz?!
- Dlaczego wszyscy pytają o to samo? - Odpowiedział pytaniem na pytanie. - Ale dobrze, pozwól mi odpowiedzieć. - Mężczyzna postąpił o krok do przodu. - Jestem kimś, kto chętnie wykorzysta twoje wpływy w Ishimie, jak i całym Sanbetsu. Nie, nie musisz znowu kłamać. - Wyprzedził kolejne zaprzeczenie faceta. - Nazywasz się Enzo Daisuke, urodziłeś się w Ishimie, a nie w Nebul i jesteś świetnym kłamcą, a także prezesem “Wild Dog”, podziemnej organizacji przestępczej.
- Skąd…?
- To wiem? - Dopowiedział. - Twój syn, Renji, czuje się niedoceniony. Podobno nie chcesz dopuścić go do biznesu. A szkoda, bo naprawdę jest w tym dobry. Wyobraź sobie, że zgodził się na współpracę, jeśli pozbawię cię stanowiska.
- Kpisz sobie?! - Wycedził. Gęsta ślina skapnęła mu na brodę. - Ten gówniarz!
- Dokładnie ten. Okazało się, że podziela moje zdanie jeśli chodzi o handel ludźmi. To prawda, że całkiem niedawno sprzedałeś jakiejś bogatej rodzinie dziecko? Zabrane biednej kobiecie w zamian za sto kouka?
- Przynajmniej miała na żarcie, a bachor nie był jej potrzebny… - Tym razem uderzyło go coś większego, z kolcami i zostawiło sporą szramę na lewym policzku. - Skończ!
- Nie mam najmniejszego zamiaru, kanalio. - Chris, którego tęczówki wydzielały zieloną poświatę, delektował się każdą chwilą. Uformował aurę na kształt kija bejsbolowego i zafundował Enzo kolejną porcję lania. Trzask łamanych żeber był melodią dla jego uszu. Ofiara krzyczała, niczym małe dziecko. - Już nie jesteś taki twardy?
Murphy obiecał Vivi, że nie rozwali kolejnego pokoju, więc musiał powstrzymać emocje. Był wdzięczny za to, że opróżniła całe piętro, więc facet mógł krzyczeć do woli. Gardził ludźmi, którzy handlowali żywym towarem, a tym bardziej dziećmi. W tym przypadku mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Renji Daisuke, po tajemniczym zniknięciu ojca, przejmie cały jego nielegalny biznes. Złożył również obietnicę, że nie będzie kontynuował jego dzieła. Zostanie przy broni i narkotykach, ale na tym koniec. Dodatkowo będzie zaopatrzeniowcem Murphy’ego na terenie Sanbetsu. Aż uśmiechnął się na myśl o nowej technologii, którą niedługo dostanie w swoje łapska.
- Mój własny… własny syn mnie zdradził! - Enzo starał się ignorować ból. - Jak on mógł?!
- Jak? - Zdziwił się rycerz. - Powiedziałeś mu, że jest gówno wart, nic nie potrafi sam zrobić i zginie bez twojej pomocy. Jakoś tak.
- To nie jest powód, żeby zrobić mi… to! - Delikatnym ruchem głowy chciał pokazać, że mówi o swojej obecnej sytuacji.
- Nie? A co zrobiłeś z jego matką? Kurewką z Fojikawy? - Chris poświęcił chwilę, aby wymyślić kolejny konstrukt, po czym kontynuował. - Zgwałciłeś biedną dziewczynę, a jak dowiedziałeś się, że jest z tobą w ciąży, to kazałeś zachować dziecko, a ją oddałeś dzikusom z południa. Zginęła w męczarniach.
- Głupi bękart! Wiedziałem, żeby się go pozbyć!
- Zamiast tego dawałeś mu fałszywe nadzieje i traktowałeś jak śmiecia.
- Zabi… - Nie dokończył. Poczuł, jak coś wchodzi mu prosto w odbyt i przesuwa się coraz wyżej i rośnie. Nie mógł krzyczeć. Miał sparaliżowaną twarz. Po kilku sekundach niewyobrażalnego bólu umarł z otwartymi ustami i oczami. Murphy splunął z obrzydzeniem na jego jeszcze ciepłe ciało.
- Teraz widzisz, jak to boli, ścierwo.

* * *

Renji Daisuke siedział na skórzanym fotelu i wpatrywał się w ekran telewizora. Minęło czterdzieści osiem godzin od rozmowy z Nagijczykiem. Zaczął nerwowo uderzać palcem o mały, drewniany stolik. Spoglądał na telefon kilka razy na minutę. W końcu nerwowe oczekiwanie przerwała wibracja. Szybkim ruchem sięgnął po urządzenie, aż upadło na podłogę. Na szczęście nic się nie stało i wibracja trwała dalej.
- Renji - powiedział, gdy tylko odebrał. - Udało się?
- Spełniłem swoją część umowy, teraz kolej na ciebie. - Głos po drugiej stronie był spokojny. - Pamiętasz, czego potrzebuję?
- Oczywiście! - Renji zdawał się nie przejmować faktem, że ktoś właśnie brutalnie zamordował jego ojca. - Dotrzymam danego słowa. Co z ciałem?
- O to się nie martw, Enzo Daisuke przestał istnieć. Dosłownie.
- Jeszcze… - Chłopak miał jeszcze wiele pytań, jednak rozmówca przerwał połączenie. - No nic, jeszcze pogadamy - powiedział już sam do siebie i sięgnął po butelkę dobrego szampana.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #6 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Kolejna butelka powędrowała na podłogę, rozpadając się na kawałki. Na betonowej podłodze nie narzekała na brak towarzystwa, bowiem leżący na sofie mężczyzna stłukł już ich kilka. Podjął się kolejnej próby złapania paczki papierosów, lecz one też wymknęły się z dłoni. Przekręcił się na bok. Otworzył szerzej oczy i zobaczył obraz nędzy i rozpaczy. W pokoju wciąż unosiły się kłęby dymu, zmieszane z zapachem nie wyrzuconych śmieci i resztek jedzenia. Podrapał się po nieogolonym policzku i przeklął w myślach. Pewnie chwycił telefon i po chwili cisnął nim w ścianę. Ilość nieodebranych połączeń i wiadomości nie mieściła się na wyświetlaczu. Mając wszystkiego dość obrócił się ponownie i przymknął powieki. W głowie kołatały się same czarne myśli i wspomnienia z ostatnich kilku miesięcy. Chciał o tym zapomnieć, jednak nie odchodziły. Wracały wręcz ze zdwojoną siłą. Wiercił się jak małe dziecko w kołysce, aż w końcu przysiadł i chwycił za kolejną otwartą butelkę. Wziął kilka głębokich łyków i ostentacyjnie westchnął. Zawsze mu wmawiano, że alkohol nie rozwiązuje problemów, a jednak od niedawna sprawiał swoje zadanie bardzo dobrze. Ciszę przerwało wejście kogoś od strony małego ogródka. Mężczyzna spojrzał w tamtą stronę i wiedział, że rozmowa nie będzie należała do przyjemnych.
- Masz pojęcie, który to już dzień?
- Daj mi spokój. Nie mam nastroju.
- Nie masz nastroju od dawna, a ja mam tego serdecznie dosyć! - Bullet zbliżył się na bezpieczną odległość. - Masz obowiązki wobec siebie, mnie i całego pieprzonego Cesarstwa.
- Siebie, ciebie i całe Cesarstwo mam w dupie, tak jak oni mieli mnie.
- Masz zamiar się zachlać na śmierć i zmarnować wszystko, co osiągnąłeś?
- Tak. - Murphy wyjął jednego z ostatnich papierosów i odpaliwszy go, spojrzał na psa. - No co?
- Spójrz w lustro, Chris.
- Nie mam zamiaru. Coś jeszcze? - Głęboko się zaciągnął i sekundę później kaszlnął tak mocno, że struga krwi wylądowała na podłodze. Wiedział, że pies wwierca w niego swoje spojrzenie, ale nie skierował głowy w tamtą stronę. - Jestem na urlopie.
- Za taki urlop mogą Cię co najwyżej powiesić na stryczku!
- Zrobiliby mi tylko przysługę.
-----------------

- Wiadomo coś?
- Same poszlaki, ale żadnych konkretów. Murphy od lat działał w naszych szeregach i wie jak ukryć swoją obecność nawet przed nami.
- Masz ostatnie dwa dni. Po tym czasie wyślę za nim list gończy z dopiskiem, że szukamy dezertera. Jak widać jabłko nie pada daleko od jabłoni.
- Zrobię co w mojej mocy. - Dziewczyna odwróciła się na pięcie i opuściła gabinet. - Gdzie ty się podziewasz, Chris… - szepnęła pod nosem.

-----------------

W życiu każdego człowieka, czy też nadczłowieka, przychodzi taki dzień, w którym mimo wszystko trzeba zwlec się z łóżka i udać w kilka ważnych miejsc. Do dwóch podstawowych można zaliczyć łazienkę i sklep. W tym konkretnym przypadku padło na to drugie. Chris zarzucił na biały bezrękawnik skórzaną kurtkę, zapiął rozporek bojówek i ubrawszy buty opuścił mieszkanie.
Powiew świeżego powietrza uderzył go prosto w twarz. Kolejny raz zakaszlał i splunął na betonowy chodnik. Pogoda nie rozpieszczała, ale przynajmniej nie padało i temperatura była plusowa. Najbliższy sklepik osiedlowy znajdował się sto metrów dalej, więc jeszcze parę sekund i będzie mógł kupić kolejne butelki wypełnione przezroczystą cieczą. Starsza pani stojąca za ladą niejednokrotnie odmówiła mu sprzedaży z powodu nietrzeźwości, ale nie potrafiła powstrzymać wrodzonej chciwości, gdy kładł pięciokrotnie więcej niż powinien. Później weszło jej to nawet w nawyk i twierdziła, że jest pijany nawet gdy nie był, byleby tylko dorobić.
- Ohoho, któż to do nas znowu zawitał! - Przywitała go swoim irytującym, skrzekliwym głosem. - To co zwykle, kochaniutki?
- Ta. - Rozejrzawszy się po sklepie stwierdził, że nie potrzebuje do szczęścia nic poza dwiema butelkami alkoholu, paczką fajek i tabletkami na ból głowy. Zestaw był już znany właścicielce, więc od razu sięgnęła po towar i położyła na ladzie. - I jedzenie dla psa.
- Już się robi! Mam tylko to - powiedziała, pokazując niebieskie opakowanie z wizerunkiem jakiegoś kundla. - Może być?
- Może.
- To będzie razem…
Nie czekając na odpowiedź, Murphy rzucił trzy banknoty o dużym nominale i wyszedł. Miał przed sobą kolejny ciężki dzień, a była dopiero ósma rano.
Wydawać by się mogło, że na krótkim odcinku nie spotka go nic ciekawego, jednak przysłuchał się rozmowie dwóch mężczyzn w średnim wieku. Przystanął na moment, jakoby chciał odpalić kolejnego papierosa.
- Mówię ci, że znam gościa który nam pomoże. - Powiedział pierwszy, wyższy od kolegi o parę centymetrów. - Damy mu dwadzieścia tysięcy, tak jak mówiliśmy i żegnamy się z problemem.
- Nie mamy tyle, wiesz o tym! - Zbulwersował się niższy. - Na bank nie napadnę.
- Zrobię to za dziesięć - wtrącił ktoś inny. - Co wy na to?
Mężczyźni spojrzeli najpierw po sobie, a następnie na faceta w totalnym nieładzie. Sprawiał wrażenie, jakby dopiero co wyszedł z rynsztoku.
- Kim ty jesteś, żeby wtrącać się w nie swoje sprawy, gnojku?! - Wyższy postąpił o krok do przodu, jednak nie wywołał zamierzonego wrażenia.
- Słuchaj. - Murphy bez problemu przycisnął go do ściany i podniósł na kilka centymetrów. - Oferuję pomoc, więc warto z niej skorzystać.
Niższy, chcąc pomóc koledze zbliżył się, jednak mocny cios wymierzony w splot słoneczny skutecznie zniwelował jego plan.
- Chodźcie za mną. - Chris opuścił faceta na ziemię. - Mieszkam za rogiem.
Obaj mężczyźni, nie wiedząc czemu, podążyli za nim.
-----------------

- Posłuchajcie. - Murphy rozsiadł się wygodnie na sofie. - Umiem poznać ludzi w desperacji.
- Co my tu robimy?! - Mniejszy szepnął do kolegi.
- Chcecie kogoś zabić, to oczywiste. - Spokojny głos rycerza miał uspokoić gości, jednak wywołał odwrotny skutek.
- Wychodzimy!
- Nawet o tym nie myśl, knypku - powiedział Chris, spoglądając na siedzącego przy drzwiach wyjściowych Bulleta. Eksponował właśnie swoje białe kły. - A teraz siadaj na dupę.
- Ta sytuacja jest śmieszna! - Wysoki w końcu zabrał głos. - Kim ty jesteś?
- Kimś, kto jest znudzony życiem - odpowiedział spokojnie Murphy. - A że mam dobry dzień, to wezmę od was połowę ceny. Dziesięć tysięcy i nie macie problemu.
- Jesteś chory. Nikogo nie chcemy zabić. Rozmawialiśmy o…
- O czym? - Wtrącił Murphy. - O niedzielnych zakupach? Nie kpij ze mnie.
Dym świeżo odpalonego papierosa delikatnie uniósł się ku sufitowi. Nastała niezręczna cisza, którą ponownie postanowił przerwać mniejszy.
- Dobra. - Poważny ton sugerował, że jest gotów do rozmowy. - Poważnie możesz to zrobić?
- Zabiłem w życiu więcej ludzi, niż ty kiedykolwiek widziałeś.
-----------------

Nocną porą ulice miasteczka świeciły pustkami. Gdzieniegdzie rozstawiono uliczne lampy, ale z powodu braku funduszy władze nie mogły pozwolić sobie na zbyt dużo. Chris skierował swoje kroki w stronę małego, lecz malowniczego parku. Przysiadł na jednej z drewnianych, wyniszczonych przez lata ławeczek. Odpaliwszy papierosa spojrzał na zegarek. Miał jeszcze niecałe dziesięć minut. Wspomniany przez dwójkę mężczyzn cel przebiegał tędy codziennie, zawsze o tej samej godzinie. Wypuścił leniwie siwą chmurę dymu i obserwował, jak ulatnia się ku górze, by za chwilę zniknąć. Przesiedział tak chwilę w oczekiwaniu, aż na horyzoncie faktycznie, co do minuty, pojawiła się jego przyszła ofiara. W mgnieniu oka scalił się ze swoim zielonym tworem i stanął na środku piaszczystej ścieżki. Zanim mężczyzna, na oko czterdziestoletni, zdążył wydukać z siebie jakiekolwiek słowo, długa włócznia wbiła mu się prosto w serce. Z przerażeniem przeplatanym ze zdziwieniem upadł na ziemię. Chris przyklęknął przy ciele i dwoma palcami sprawdził czy jest puls. Rozejrzał się wokół i stwierdzając, że nie ma dookoła żywej duszy, założył na głowę kaptur i powędrował w stronę domu. Nie miał pojęcia, kim był ten facet, ani czy zostawił jakąś rodzinę. Wiedział tylko, że terroryzował swoich pracowników i gdy nie mieli odpowiednich narzędzi, kazał im wszystko robić gołymi rękami. Wiedział też, że gdy on pławił się w swoim bogactwie, oni nie mieli co włożyć do gara, bo wypłaty po raz kolejny się opóźniały. W swoim pokręconym myśleniu stwierdził, że zrobił uczynek światu. Nazywał się rycerzem, ale nikt nie powiedział, że honorowym. Sam nie miał lekko i nikt ręki nie wyciągnął, więc tym razem on wyciągnął ostrze za kogoś.

-----------------

- Strasznie ciężko cię znaleźć, wiesz? - Kobiecy głos dobiegał z fotela. - Musiałam się nieźle namęczyć.
- Po to się ucieka, żeby nikt nie mógł cię znaleźć. - Odpowiedź była spokojna, jednak dało się usłyszeć nutę frustracji w głosie. - Jak ci się udało?
- Długo by opowiadać. - Chwila przerwy. - Wracasz sam czy mam ci w tym pomóc?
- Oboje wiemy, że druga opcja rozniosłaby tą pipidówę na kawałki. - Murphy zbliżył się do kobiety i usiadł na sofie. Nie patrzył jednak w stronę rozmówczyni, która właśnie podniosła się i otrzepała ręce w marynarkę. Przechadzała się spokojnym krokiem po mieszkaniu. - Czego chcesz, Scarlett?
- Twojego powrotu - odparła krótko. - Za tą całą sytuację powinieneś stanąć przed sądem wojennym, ale masz wielu zwolenników w szeregach armii. Jeśli wrócisz ze mną, to unikniesz kary.
- Ale? - Chris chwycił za niedopite piwo i uszczknął potężnego łyka. - Zawsze jest jakieś “ale” w cesarstwie.
- Wrócisz do pełnej służby, ale kolejny występek zakończy się powrotem w trumnie. Ciesz się, że powstrzymano pościg egzekutorski.
- Masz pojęcie, co się wydarzyło w ostatnim czasie? - Kolejny łyk. - Co musiałem poświęcić i ile przeżyć?
- Zamieniłeś się na mózg z jakąś babą, Murphy? - Scarlett prychnęła. - Każdy z nas przeszedł w życiu przez jakieś gówno, ale ciebie ostatniego podejrzewałabym o takie bzdury.
Usiadła z powrotem na fotelu i czekała. Czekała długo, ponieważ Chris nie miał ochoty na chwilę szczerości. Gorzej, chciał zatracić się jeszcze bardziej. Po wyglądzie można było stwierdzić, że mimo życia w cywilizowanych warunkach zrobił z siebie menela. Najzwyczajniejszego w świecie menela. Na pewno dużo czasu zająłby mu powrót do formy, więc droga siłowa nie powinna stanowić większego problemu. Kątem oka spojrzała na oparty o siedzisko parasol, następnie na niegdysiejszego podwładnego.
- Daj spokój, wrócę - odparł, widząc plany Scarlett.
- Samochód czeka na dole - odpowiedziała zdziwiona. Albo Murphy coś planował, albo faktycznie miał dosyć życia w syfie i chciałby wrócić do czynnej służby. Musiała zaryzykować. - Masz dwadzieścia minut.
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,14 sekundy. Zapytań do SQL: 13