Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Port lotniczy "Wilcza Paszcza"
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 17-07-2013, 11:13

8 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Tekkey

Samolot poderwał się z pasa startowego, wywołując lekkie drżenie kieliszków z szampanem na stoliku, między rozbawionymi ludźmi. Gdzieś w oddali, odziany w garnitur mężczyzna przekazał drugiemu niepozorną walizkę...

***

Opis


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
RESET2_Coltis   #2 


Poziom: Ikkitousen
Posty: 91
Dołączył: 08 Lis 2015
Cytuj


Intro

Młoda kobieta z krótko ściętymi blond włosami, o twarzy modelki, szczebiotała zawzięcie do swojej koleżanki. Zachwycała się minionym wieczorem, spędzonym w Białym Hotelu na eleganckim przyjęciu.
- Wtedy zszedł do mnie ze sceny, właśnie gdy kwartet zaczął walca!
- Ale kto, pianista?
- Nie, ten śpiewak. Ujął moją dłoń i pyta: „Czy ja mogę panią... prosić do tańca?” Mało nie zemdlałam – ciągnęła Cecile Hammond bezskutecznie próbując stłumić emocje. - A gdy zaczęliśmy tańczyć... o Światłości przebacz, gorąco mi się zrobiło jak jakiemuś podlotkowi, więc sięgnęłam po najbliższy kieliszek, a ten nagle ekspldował! Wyobrażasz sobie?
- Tak po prostu?
- Tak, zanim zdążyłam w ogóle go chwycić!
Radosną ekstazę zakłócił odgłos otwieranych drzwi. Do pomieszczenia sztywnym krokiem wszedł Kazuya Ishiro, szanowany obywatel Sanbetsu i biznesmen znany na całym świecie.
- Wybaczcie drogie panie, że przerwę tą pasjonującą dyskusję – wtrącił z błyskiem w oku, widocznym nawet zza stylowo dobranych okularów. - Po szampańskiej zabawie czas na interesy. Panno Hammond, oto umowa.
Siedząca obok Cecile prawniczka od razu zabrała się do analizy dokumentu.
- Mam nadzieję, że dzięki fuzji MediLab i posiadanej przeze mnie firmy Chou Farmaceutics przyszłość naszego kraju nabierze jaśniejszych odcieni. Mój produkt jest najwyższej jakości, a wasi eksperci niezastąpieni – wyjaśnił Ishiro.
- Zgadzam się z panem w zupełności – odpowiedziała dyrektorka pierwszej wymienionej firmy, jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Kazuya uśmiechnął się szeroko, strzepując niedbale pyłek z rękawa swojego nieco ekscentrycznego garnituru w żółte i ciemnozielone paski.

***

Kilkanaście godzin wcześniej. Biały Hotel. Bankiet biznesowy.

Na scenę zza ciężkich czerwonych kotar wyszedł wysoki mężczyzna ubrany w dobrze skrojony garnitur. Z czernią jego ubioru i długich włosów kontrastowały jasne, niebieskie oczy, różowy krawat oraz białe lakierki na nogach.
- Stingbee, dlaczego nie mogłem znaleźć moich czarnych butów? - wymamrotał do ukrytego mikrofonu z wyrzutem. Odpowiedział mu głos w słuchawce.
- Bufonada lubi ten styl, Blight. Zabawiaj ich, a ja poszukam zabójcy. Możesz poprosić kelnera żeby pootwierał okna, narobię mniej hałasu strzelając ze snajperki.
- Oho, chyba mnie przyuważyli. Przedstawienie czas zacząć.
Faktycznie, muzyk siedzący przy czarnym jak noc fortepianie obrzucił przybysza zdziwionym spojrzeniem. Ten podszedł i wytłumaczył, że oryginalny wokalista w ostatniej chwili się rozchorował, a on jest w zastępstwie. Szybko ustalili niewielkie zmiany w programie.
- Witam przecudne panie i wpływowych panów! - zaczął Atsushi uruchamiając swoją charyzmę. Widownia łyknęła haczyk, można było się skupić na zadaniu. Panna Cecile Hammond, czyli urocza blondyneczka przy stoliku w pierwszym rzędzie, była niedoświadczoną dyrektorką firmy MediLab, którą to otrzymała w spadku po ojcu. Pan Kazuya Ishiro zamierzał podpisać z nią milionowy kontrakt na wyprodukowanie nowego leku, lecz konkurencja była szybsza. Wczoraj rano Khazar Health Center dostarczyło próbki i zawarło umowę wstępną, naginając, lecz nie łamiąc przepisów przetargu. Jutro mają wylecieć do analizy. Blight dostał również informacje o trzeciej stronie konfliktu. Niejaki Odaiba Setsu, znany ze swoich kłopotów ze zdrowiem psychicznym i również skrzywdzony w tym całym interesie, zlecił zabójstwo głowy MediLab. Jej śmierć wstrzyma finalizację kontraktu i wznowi przetarg, ale znacznie wydłuży proces. Ishiro chciał mieć ptaszka w garści już jutro.

***

Atsushi odśpiewał właśnie chwytliwy jazzowy kawałek. Jego tenor całkiem nieźle pasował do repertuaru wybranego przez nieszczęśnika, który dziś miał wystąpić na kameralnej scenie Białego Hotelu. Związany i zakneblowany wokalista siedział teraz zamknięty w schowku na miotły, na remontowanym piętrze budynku i bezradnie pojękiwał. Pianista przeszedł do drugiej części występu, skinął instrumentalistom grającym jazz i przywołał kolegów z kwartetu smyczkowego. Zagrali walca, żeby widownia miała okazję pobawić się przy czymś bardziej znanym.
Cecile nie mogła przegapić tego spojrzenia skupionego na niej samej, które bez ustanku posyłał ze sceny czarujący ciemnowłosy śpiewak. Gdy tylko popłynęły pierwsze takty muzyki, poprosił ją do tańca i zaczęli wirować wśród innych par, zabawiając się przy okazji rozmową.
- Pan nie pochodzi stąd, prawda?
- Czyli skąd? - spytał Blight, uśmiechając się niewinnie. - W Wilczej Paszczy wszyscy jesteśmy u siebie, czyż nie? Pani tu często musi bywać.
- Czasem za często – poskarżyła się Hammond. - Pan nawet nie wie jak to dyrektorskie życie męczy.
- Atsushi.
- Cecile. Pan chyba nie jest również Sanbetą, Atsushi?
- W połowie, po matce.
- Stąd te ciemne włosy.
- Właśnie. Tainted Heart.
- Słucham?
- Serce mam splamione zauroczeniem pani osobą. Nie powinienem.
Kolejny obrót sprawił, że na parkiecie zrobiło się dość ciasno i Blight musiał przyciągnąć partnerkę bliżej do siebie. Zauważył jak szybko spąsowiała.
- Pan wybaczy.
Sięgnęła do najbliższego stolika po kieliszek z szampanem, lecz ten rozprysnął się nagle na wyszystkie strony zalewając zawartością obrus i podłogę. Z ust kobiety wyrwało się krótkie nerwowe „Och!”, natomiast Atsushi usłyszał w słuchawce głos Stingbee.
- Przed chwilą jakiś facet wsypał tam proszek. Myślałam, że chce jej zwędzić drinka, ale chyba próbował ją otruć.
- Dobra robota, Pszczółko – szepnął Blight do mikrofonu w klapie.
- Nie nazywaj mnie Pszczółką – usłyszał beznamiętną odpowiedź. - Wysoki koleś w smokingu, oliwkowa karnacja i moim zdaniem gejowski wąsik, Khazarczyk. To nasz zabójca.
Parę zwinnych obrotów w tańcu pozwoliło dokładniej obejrzeć zagrożenie. Ten człowiek był dość sprytny, ciągle znikał w tłumie, trzymał się większych grup i udawał duszę towarzystwa. Zachowywał się jak jeden z biznesmenów, kto wie, może nawet nim był. Mógł poruszać się po bankiecie na widoku, lecz mimo to niezauważony.

***

Gdy melodia dobiegła końca, śpiewak podziękował towarzyszce za taniec i przeprosił na chwilę. Kobieta domyśliła się powodu, więc nie zadawała krępujących pytań, a towarzysz mógł ruszyć za jej prześladowcą. Khazarczyk chyba spostrzegł, że jest śledzony. Ukradkiem wycofał się z sali i zniknął za drzwiami prowadzącymi na korytarz wyłożony czerwonym dywanem. Blight zablokował wejście stojącą pod oknem trzyosobową kanapą w stylu hotelowo-babilońskim, czyli drewnianą z miękkimi oparciami i siedzeniem, po czym puścił się biegiem za skrytobójcą. Dopadł go przed toaletą dla mężczyzn, objął go oburącz i wrzucił do środka na śliską posadzkę. Przeciwnik dojechał aż do ściany i boleśnie uderzył głową w zdobione kafelki.
- Mam cię, Antonio-Fransuła!
- Pan mnie z kimś pomylił – bronił się winny z wyraźnym khazarskim akcentem.
- Nic podobnego. Pracujesz dla Odaiby.
Zabójca splunął z niesmakiem, wróg dobrze go rozpracował.
- A ty dla kogo? - zaryzykował.
- Dla Ishiro.
Blight nie widział sensu w ukrywaniu prawdy. Odkąd wszedł do pomieszczenia kafle podłogi i ścian zaczęła znaczyć siateczka pęknięć, a farba na suficie zwijała się w sczerniałe płaty. Wystarczyło, że z premedytacją postawił krok, myśląc o zniszczeniu ogarniającym to niewielkie pomieszczenie. Za chwilę wypowie kolejną myśl na głos i zabójca poleci przez ścianę, na bruk znajdujący się wiele metrów niżej.
-Sinner's Command: Hands of Guilty!
Z posadzki wyleciała nagle olbrzymia ręka utworzona z pokruszonego betonu i fragmentów potłuczonych kafelków z niemożliwym już do odróżnienia wzorem, gdyż pokryła je gęsta warstwa buzującej piany, jakby coś wypalało barwniki. Zaciśnięta w pięść trzymającą Khazarczyka przebiła warstwę skruszałej cegły i rozpadła się w pył, gdy Blight rozwarł swoją dłoń. Wynajęty przez Odaibę Setsu człowiek od mokrej roboty poszybował z potrzaskanymi kośćmi na spotkanie z twardym hotelowym parkingiem.
- Miłego lotu życzy Wilcza Paszcza! - zawołał za nim uradowany Atsushi, po czym zawrócił na pięcie i tanecznym krokiem wrócił na salę bankietową.

***

- Czyli jutro wieziecie te próbki ze sobą, samolotem? - dopytywał Blight, a Cecile Hammond przytakiwała.
- Na twoim miejscu sprawdziłbym, czy są jeszcze w tym hotelowym sejfie. Słyszałem, że był tu włamywacz. Wysadził ścianę w miejscu, do którego dama twojego pokroju nigdy by się nie zapuściła i tamtędy uciekł. Dasz wiarę? Widziałem wyrwę na własne oczy.
Młodziutka dyrektorka MediLab drgnęła, a potem zerwała się z krzesła omal go nie przewracając.
- Poczekaj! Pójdę z tobą! - krzyknął za nią towarzysz.

***

- Neseser jest na miejscu – odetchnęła z ulgą. - Zapis z kamer również potwierdza, że walizki nikt nie dotknął. Co za ulga!
- Sprawdziłbym jeszcze zawartość. Na wszelki wypadek – żartobliwym tonem zasugerował Blight, puszczając oko. Cecile zgodnie z oczekiwaniami sięgnęła do zamka.
- Niemożliwe! - jęknęła zszokowana.
- Przecież są, wszystkie trzy kanisterki, tak jak mówiłaś.
- Tak, ale nadpęknięte, a w środku nawet nie ma obiecanych próbek, tylko jakaś brudna szara woda... Wykiwali mnie. Jeśli w tym tygodniu nie uruchomimy produkcji, stracę wszystko.
Atsushiemu nawet trochę żal się zrobiło naiwnej panny Hammond. Zniszczył cenną zawartość jej własnymi rękoma, gdy tylko sięgnęła po neseser. „Sinner's Command: Decay” potrafiło być bardzo subtelne, gdy tego chciał. Tylko wprawny obserwator zauważyłby minimalne pęknięcia i nadtopienia w fakturze plastiku oraz rozerwane nadgniłe włókna gąbki izolacyjnej.
- Wspominałaś coś o odrzuconych ofertach konkurencji. Tak się składa że znam Kazuyę Ishiro osobiście. Można mu zaufać. Mógłbym ci umówić spotkanie na jutro.
   
Profil PW Email
 
 
RESET2_Coltis   #3 


Poziom: Ikkitousen
Posty: 91
Dołączył: 08 Lis 2015
Cytuj


Mężczyzna w kiepsko skrojonym garniturze, z glockiem w ręku, wykrzykiwał przez okno hotelowego pokoju na szóstym piętrze. Aparycję miał nieprzyjemną, cerę ziemistą, a akcent zdradzał pewien specyficzny rejon, który oficjalnie należał po trochu do Sanbetsu i Khazaru. Niegościnna Pustynia Rozpaczy była domem wielu gniewnych ludzi, od lat walczących o uznanie skrawka wysuszonej ziemi za ich własną, niepodległą ojczyznę. Szakale Krwawego Piasku były ich głosem, wołającym o sprawiedliwość i wyzwolenie.
- Niech żyje Shah'en! - darł się wniebogłosy Men'hael, dowódca jednej z bojówek terrorystów, za których uchodzili w świetle prawa. Stosowane przez nich metody jedynie to potwierdzały.
- Czego żądacie? - zabrzmiało w odpowiedzi przez policyjny megafon.
- Wolności dla naszego ludu! Oddajcie nam naszą ziemię!
- Jesteście wolnymi obywatelami Khazaru, tego prawa nie odmawia wam nikt. Wypuśćcie zakładników i pozwolimy wam wracać do domu. Nikomu włos z głowy nie spadnie – pertraktował negocjator. W większości mówił prawdę, jednak duma plemion Shah'en nie pozwalała im uznać zwierzchnictwa kogokolwiek innego, niż przywódców poszczególnych plemion oraz tajemniczego Lisa Pustyni, który podobno jednoczył ich wszystkich. Z tego też powodu Zlatan Voygen – babiloński dyplomata – wraz z żoną i synem stali się zakładnikami zabijaków Men'haela. Od dwóch godzin służby porządkowe Wilczej Paszczy próbowały poznać stawkę, jakiej Szakale żądali za uwolnienie emisariusza zachodnich sąsiadów Khazaru. Bezskutecznie. Nie wolno im było kupczyć niepodległością całego pasma górskiego, będącego przecież własnością kraju. Wyglądało na to, że mieszkańcy pustyni z premedytacją ściągają na siebie uwagę. To nie były negocjacje, tylko gromadzenie widowni do publicznej egzekucji niewinnych ludzi. Shah'en chciało zademonstrować własną potęgę i determinację.

Pod budynkiem panowało spore zamieszanie. Tłum gapiów z trudem dawało się powstrzymać przed przekraczaniem barierek i wejściem na teren hotelu. Bardziej niż policyjny zakaz działała groźba bezpośredniego spotkania z terrorystami.
- Jak wygląda sytuacja? - zapytał niespodziewanie długowłosy mężczyzna w grafitowym garniturze. Jego rozbawiona mina wprawiła zagadniętego podoficera w szok. Chwilę później wyciągnął przed siebie odznakę służb porządkowych Wilczej Paszczy. Był według niej starszy stopniem i najwyraźniej zamierzał przejąć dowodzenie.
- Komisarz Arkadius Furrows. Mówcie mi "komisarzu". - Przedstawił się. - Pytam ponownie: jak wygląda sytuacja?
- Yyy.. - wykrztusił sierżant, po czym wyprostował sylwetkę, odkaszlnął i odpowiedział. - Trójka zakładników. Według świadków siły terrorystów to tylko piątka ludzi w pokoju dyplomaty i kilka czujek w różnych punktach hotelu.
- Czy mieli czas zaminować windy, schody?
- Nie sądzę, to była szybka akcja, panie komisarzu. Nikt nie spodziewał się, że wparują do hotelu, zgarną Voygena przed jego własnym pokojem i wprowadzą go do środka z lufą między łopatkami. Nieszczęśliwie małżonka i dziecko również tam są.
- Co ze snajperami? Rozważaliście taką możliwość?
- Rozważaliśmy. Zdejmą najwyżej dwóch-trzech, a reszta zdoła zlikwidować zakładników – podsumował smutno podoficer. - Mimo to są rozstawieni.
- Nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi – zakomenderował komisarz – jeśli zobaczycie kogoś innego niż ja lub zakładnicy, to strzelajcie.
- Chyba nie zamierza pan wejść do środka, komisarzu...?
- Dlaczego nie? Ktoś musi rozwiązać tą paskudną sytuację. Poza tym jestem zawodowym rozjemcą.

***

- Co tak długo zeszło, Blight? - zapytał chłopaczek skrywający się w cieniu hotelowej ściany. Nonszelancko opierał się o budynek i kręcił palcami bordowy kosmyk, wyróżniający się na tle pozostałych jasnych włosów.
- Wiesz, jacy są gliniarze: "dlaczego nie zabierze pan kamizelki kuloodpornej, komisarzu, jest pan pewien, że to bezpieczne?"
- Haha, ja tylko mignąłem im odznaką i zrobiłem groźną minę.
- Ty, Arca? Groźną minę? - zaśmiał się w głos Coltis. Nowy kolega, który dołączył niedawno do zespołu, szturchnął go w ramię z udawanym oburzeniem.
- Odczep się staruszku. Jeśli zechcę, to potrafię być groźny jak Zai z pionu egzekutorów, albo wku*wiony Rojo. Swoją drogą, świetne te fałszywki od Lolity.
- Musi się jeszcze trochę nauczyć, ale dają radę przy szybkiej akcji. Mamy niewiele czasu. Stingbee, jesteś tam?
Przez komunikator w uchu rozbrzmiał dziewczęcy głos.
- Jestem, Atsushi. Miej świadomość, że o ile komplement Infulentiusa mi w zupełności wystarczy, to ty wisisz mi kupę forsy za to zadanie. Musiałam ściągnąć dwóch niekompetentnych snajperów, którzy akurat zajęli najlepszą miejscówkę.
- Dopiszemy do rachunku świątobliwego Matela – zażartował Arca i puścił do partnera oko. - Wchodzimy?
- Wchodzimy. Z ciekawości: gdzie ostatnio zaparkowałeś?
Arca poprawił demonstracyjnie swoją białą rajdową kurtkę z czarno-fioletowymi wykończeniami i odwracając wzrok chrząknął niedbale.
- Fojikawa, Sanbetsu.
- Wiem, gdzie leży Fojikawa – westchnął Blight. - Nigdy nie może być za łatwo, co?

***

Hotel był opustoszały. Większość gości i personelu uciekło w popłochu, gdy tylko doszła ich uszu wieść, że w budynku są terroryści. Nikt ich nie zatrzymywał. Reszta kuliła się teraz w swoich pokojach, zamykała w ciasnych łazienkach i liczyła na to, że Szkale zadowolą się czerepem nieznanego im bliżej człowieka. Opinia publiczna twierdziła, że to jednak do Khazaru i Sanbetsu obywatele Shah'en żywią gorącą nienawiść. Pierwsza hipoteza usprawiedliwiająca porwanie dyplomaty z kościelnego państwa była taka, że khan i tak dostanie prztyczka w nos - to na jego terenie zginie ważna osobistość i on będzie się musiał z tego tłumaczyć. Oczywiście nie osobiście. Druga zakładała głębszą znajomość spraw. Ktoś mądrzejszy, niż wydzierający się przez okno Men'hael, postanowił ukarać Babilon za wsadzenie nosa w sprawę Mitsu Higamoto. Tak czy inaczej, Voygena należało uratować. Windy i schody na szczęście nie były zaminowane, lecz strzeżone przez twardzieli uzbrojonych w DE 215. Ciemnoskóry goryl w okularach wypakował w powietrze cały magazynek, gdy przed oczami mignęła mu jasna sylwetka intruza. Chwilę później jego zakrwawione truchło zdobiło półpiętro. Od uścisku magicznej zdolności Blighta żebra powychodziły mu przez skórę. Najtrudniejszym okazało się dotrzeć pod pokój dyplomaty bez zmuszania przywódcy Szakali do wykonania groźby. Niedawno zrekrutowany młody zealota, jako bardziej widoczny, wodził żołnierzy za nos ryzykując śmiertelny postrzał. Jego kompan natomiast wykorzystwyał tą przynętę, by zlikwidować strażników. Właśnie skręcał jednemu kark, gdy Arca wychynął zza rogu korytarza.
- Czysto...
- Niezbyt – zażartował Coltis, wycierając pokrwawione rękawiczki o marynarkę. - Zaraz zrobimy jeszcze większy bałagan. Widzisz to cacko? To granat implozyjny. Bardzo mi pomógł przymknąć Shirabatę. Otworzymy nim sobie apartament.

***

Terroryści pilnujący drzwi nawet nie zdążyli zareagować, gdy niewielka metalowa konstrukcja wtoczyła się im pod stopy. Jej skorupa zapadła się nagle do środka i potężna siła zaczęła ściągać wszystko wkoło właśnie do tego punktu. Dwójka mężczyzn została rzucona brutalnie na ścianę, a wejście do pokoju Voygena stanęło otworem, gdy skrzydło drzwi złamało się wpół i wylatując z zawiasów obróciło się w drzazgi.Zealoci natychmiast wparowali do środka. Odgłos tłukącej się szyby i chlapnięcia o ścianę obwieścił, że Stingbee właśnie pozbawiła jednego z Szakali głowy. Zostało czterech, któryś rzucił się, by pozasłaniać okna. Nie spodziewali się tak szybkiego uderzenia. Nagle spomiędzy nóg Men'haela wybiegła mała postać. Chłopczyk nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Zauważył Arcę, który jaśniał niczym wcielenie samej Światłości, gotowy by zabrać ze sobą Zlatana Voygena w bezpieczne miejsce. W oczach malca błyszczała natomiast nadzieja.
- Lumen! - wykrzyknął. W ferworze walki Infulentius jakimś cudem zauważył usta dyplomaty, składające się w nieme: "Błagam, zabierz go stąd."
- Cholera, Blight! Zostajesz sam! - zdołał krzyknąć, gdy jego sylwetka niemal doszczętnie rozmyła się w świetle, a wraz z nią kontury syna Babilończyka, wtulonego w nogi wybawcy. Atsushi uśmiechnął się pod nosem, przygważdżając jednocześnie dwóch przeciwników do sufitu, przy pomocy magicznie stworzonych olbrzymich rąk, zawierających fragmenty przegniłej pościeli, zbutwiałego drewna i popękanej boazerii.
- Nie sam, żółtodziobie. Stingbee! Lewa krawędź!
Nim skończył wypowiadać instukcje, ostatni z Szakali już nie żył. Leżał głową w koszu na śmieci, z rozerwanym barkiem. Men'hael miał to szczęście, że trafił pod opiekę Hands of Guilty, zamiast na linię strzału Lolity. Gdy spadł na podłogę, Atsushi natychmiast usiadł na nim okrakiem. Kompan przywódcy próbował zerwać się na nogi i dopaść pistoletu, lecz zasłona okienna załopotała od wiatru i ukazała na chwilę wnętrze pomieszczenia. Dla wykwalifikowanego snajpera pokroju Stingbee to wystarczyło, by zlikwidować cel.
- Jestem z babilońskiego wywiadu, panie Voygen – wyjaśnił Blight. - Proszę poczekać na mnie przy drzwiach. To nie potrwa długo.
Dyplomata przytaknął, przetarł spuchnięte oko rękawem i przytulił żonę ramieniem.
- Gdzie jest mój syn?
- W drodze do Fojikawy, to dla bezpieczeństwa. Tam się spotkacie.
Mężczyzna nawet nie zaprotestował, nie pytał już o nic.

***

Stingbee pomachała koledze zza szyby restauracji. To niesamowite, jak szybko uporała się z opuszczeniem swojego strzeleckiego stanowiska. Od kiedy jej Douriki wzrosło, miała w sobie niespożyte zapasy energii.
- Gdzie Voygen? - zapytała.
- Wysłałem go w kierunku kordonu policji. Młody sierżant widział w oknie, jak daję mu znak, że jest bezpiecznie.
- Nie zabrał się z Arcą?
- Żółtodziób uratował mu syna. Wylądowali w Fojikawie. I tak nieźle jak na pierwszą współpracę.
- Zakładam, że z dowódcy wyciągnąłeś więcej, niż tylko flaki. Wygadał się?
- Przeklinał mnie z tysiąc razy i chyba faktycznie obwiniają nas za przygarnięcie Higamoto. Teraz jednak działał na własną rękę.
- Nie jestem pewna, czy mu wierzę.
- Ja też nie. Czas pokaże... albo wpadniemy do Shah'en z wizytą zanim znów kogoś wyślą – zaśmiał się Blight.
- I to jest ten twój genialny plan?
Ostatnio zmieniony przez Coltis 15-02-2015, 22:38, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
»Hes   #4 
Zealota


Poziom: Keihai
Posty: 65
Dołączył: 05 Cze 2017
Skąd: Warszawa
Cytuj
- Cześć synku! Przykro nam, że nie możemy do ciebie przylecieć, ale sam rozumiesz, babcia poczuła się znacznie gorzej i muszę się nią opiekować. A ojca znasz, sam nigdzie się nie ruszy - Hes instynktownie odsunął słuchawkę od ucha- HOSE, CHCESZ COŚ PRZEKAZAĆ JESUSOWI? Mówi, że też żałuje i bardzo cię kocha. W ogóle jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Muszę kończyć. Całuję.
Nim młody zealota zdążył cokolwiek powiedzieć połączenie zostało zakończone. Znów. I do tego go wystawili. Teraz nie bardzo wiedział co zrobić z urlopem. W archidiecezji został "delikatnie" poproszony o wykorzystanie choć części zaległych dni wolnych, uniwersytet też miał akurat przerwę. Idealny moment by zaprosić do siebie dawno niewidzianych rodziców... W świetle tych wszystkich okoliczności, udanie się do baru wyglądało na nie najgorszy pomysł.
Wchodząc do Odwróconego Okręgu, baru na terenie kampusu Złotych Hal, Hes poczuł się jakby cofnął się przynajmniej o pół roku, do momentu gdy świętował tu zostanie zealotą. Stojący za kontuarem właściciel przybytku potrzebował chwili, by poznać chłopaka, ale gdy już to zrobił wyszedł na środek sali i serdecznie go wyściskał, wywołując tym niemałe zainteresowanie. Podeszło jeszcze kilka osób kojarzących byłego studenta, by zamienić parę słów. W przyjemnej atmosferze mag nie zauważył, że wypił trzecie piwo. Coś zaczęło mu dzwonić w głowie i potrzebował chwili, by zorientować się, że to comelink.
- Jesus Abreu, słucham.
- Cześć, tu Toni. Mam do ciebie sprawę. Gdzie możemy się spotkać?
- Toni? Jaki Toni?
- No tak, jasne. Gdzie jesteś?
- Ale czy ja cię znam?
- Hes, daj spokój. To oficjalny kanał archidiecezji.
W sumie brzmiało to logicznie, choć nadal w ogóle nie kojarzył człowieka.
- Odwrócony Okrąg, to bar...
- W kampusie Złotych Hal. Tak, wiem, zaraz tam będę.
Dokładnie dwa piwa później kompletnie nieznajomy mężczyzna dosiadł się do zealoty.
- Dzięki. Wiem, że masz urlop, ale potrzebuje pomocy. Wiedz, że się zrewanżuję. I to nie tak jak zawsze, kiedy coś ludziom obiecuję, a potem wykorzystuję to, że zapominają. Nie, naprawdę będziesz miał u mnie dług wdzięczności. Sprawa jest prosta. Dostałem zlecenie na zdobycie pewnych informacji dla przedsiębiorcy z Khazaru. Banalna robota. Co o tym myślisz?
- Eeee...
- Super, umówię Cię jutro ze zleceniodawcą i wyślę na mail wszystkie informacje, które już zdobyłem. Wielkie dzięki.
- Co?
- Wiesz, tobie już chyba starczy. Odwiozę cię do domu

Jesus obudził się w na kanapie w swoim mieszkaniu koło południa następnego dnia. Kiedy wreszcie dotarł do łazienki spostrzegł na lustrze wielki napis MAIL. Przepłukał twarz wodą i żwawo ruszył do komputera. W głowie, która zresztą mocno bolała, miał setki myśli i kilka pytań. Kto to napisał? Czemu pastą, a nie szminką? W końcu maszyna uruchomiła się i mógł odczytać wiadomość. Z wczoraj, a w zasadzie z dzisiejszej nocy, była tylko jedna - od niejakiego Toniego. Z adresu pocztowego archidiecezji. Dziewczyna, która zostawiła napis w łazience, jeszcze nic nie napisała... Od niechcenia otworzył mail z pracy.
Jeszcze raz dziękuję Ci za pomoc. Jestem Twoim dłużnikiem. Przesyłam dane zleceniodawcy, to niejaki Ambuscat Croakjoy, jeden z wnuków potentata hotelarskiego Amara Croakjoya. Chłopak ma nadzieję na schedę po dziadku, ale nie jest jedynym kandydatem. Według niego, największe zagrożenie dla jego planów stanowi jego najmłodszy wuj, Mandred. To szef działu PR sieci Białych Hoteli. Wiem tyle, że przez następnych kilka dni będzie przebywał w Ur, a następnie ruszy na przyjęcie urodzinowe swojego ojca w Wilczej Paszczy. Umówiłem Cię na spotkanie z Ambuscatem dziś o godzinie szesnastej w Pergoli. Powodzenia.
p.s. Akcja jest oficjalna, powiadomiłem arcybiskupa o twoim udziale.


Jadąc do restauracji, Hes powoli zaczął sobie przypominać wczorajszy wieczór. Kojarzył rozmowę z Tonim, ale nie sam jej przebieg. No cóż, pewnie zgodził się mu pomóc. U celu zapytał recepcjonisty, stojącego przy wejściu z wielka księgą, o Croakjoya i został zaprowadzony do właściwego stolika. Siedział już przy nim mężczyzna około trzydziestki, bardzo elegancko ubrany. Na widok Jesusa wstał i bardzo energicznie potrząsnął jego ręką przy powitaniu.
- Proszę, niech pan siada - powiedział mocnym, zdecydowanym, przywykłym do wydawania poleceń głosem. - Rozumiem, że to ty masz mi pomóc. Trochę nie rozumiem tych wszystkich śmiesznych przetasowań, ale wy, Babilończycy, zawsze byliście dziwni. Bez urazy. Przejdźmy do rzeczy. Mój wuj jest typem wiecznego kawalera, bardzo towarzyski i wygadany. NIgdy się nie ustatkował i ogólnie wiadomym jest, że miał wiele kobiet. To jednak nie psuje jego wizerunku w oczach dziadka. Co tu dużo mówić, musisz zdobyć coś na niego i dostarczyć mi te informacje w sylwestra przed osiemnastą w Wilczej Paszczy, pokój 1037. W razie potrzeby, możesz się ze mną skontaktować - to mówiąc, przekazał zealocie swoją wizytówkę.
- Muszę te dane mieć w tym roku. Dosłownie, trzydziestego pierwszego przed północą. Inaczej unieważniam całą transakcję. Mam nadzieję, że się rozumiemy. Zawsze tak mało mówisz?
- Ja... - Abreu nadal pękała głowa po wczorajszej nocy. - ...wolę działać niż mówić.
- Świetnie, nie będę więc cię zatrzymywał. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Wkrótce.

Po powrocie do mieszkania, Hes szybko zarezerwował miejsce w samolocie do Ur oraz cztery noclegi w tamtejszym Białym Hotelu. Sprawdził też połączenia ze stolicy Stepów Jutrzni do Wilczej Paszczy. Wyszukiwarka lotów zaproponowała mu kilka z przesiadkami w Khazarze lub Sanbetsu, ale też bezpośredni trzydziestego pierwszego grudnia. Zadowolony kupił bilet na ten samolot. Szybko spakował się i ruszył na lotnisko, by po dziesięciu godzinach móc się wreszcie przespać w wygodnym łóżku ekskluzywnego hotelu. Obudził się po osiemnastej i udał na posiłek do restauracji. Po kolacji postanowił skorzystać z kafejki internetowej. Wpisał w wyszukiwarkę "PR Biały Hotel, Mandred Croakjoy" i bez problemu znalazł sporo filmów z wystąpieniami wuja Ambuscata. Wysłuchał wszystkich, by zapamiętać jego głos, a następnie udał się do pokoju. Położył na łóżku i uruchomił czar. Szybko namierzył właściwego człowieka. Cel faktycznie znajdował się w budynku i właśnie rozkręcał imprezę. Po tym co mag usłyszał w ciągu tej jednej nocy, śmiało mógł stwierdzić, jak bardzo jego zleceniodawca mylił się co do brata ojca. Towarzyski? Kobieciarz? Te słowa nawet w kilku procentach nie oddawały prawdziwego oblicza Mandreda. W hotelu odbywała się orgia. Narkotyki, alkohol i sex. W ogromnych ilościach. Zmęczony psychicznie Hes w końcu zasnął. Rano zadowolony z wykonanej pracy zszedł na śniadanie. Nie przepadał za Ur, więc postanowił pozostać w hotelu. Z nudów zapoznał się z historią Amara Croakjoya. Senior rodu nie był aniołem. Za młodu też potrafił się dobrze zabawić. Sama lista potomków na to wskazywała. Jesus nie mógł być pewien, czy zdobyte przez niego informacje wystarczają, by zaszokować właściciela Białych Hoteli. Samolot do Wilczej Paszczy odlatywał za trzy dni, więc może z odrobiną szczęścia udałoby się coś jeszcze znaleźć. Znów zaczęły się długie godziny podsłuchiwania. Zealota musiał przyznać, że jego cel był wybitnym specjalistą od marketingu. Z biegiem czasu rósł jego szacunek dla Mandreda, a nocne podboje Khazarczyka prawie sprawiły, że stał się bohaterem młodego maga. Następnego dnia przedsiebiorca z Khazaru popełnił błąd.
- Dziś odwiedzi mnie zastępca prokuratora. Wiesz co masz robić - powiedział.
Mag był zbyt daleko, by słyszeć całą rozmowę. Więc dopiero druga wypowiedź Croakjoya bardzo go zaciekawiła. Niestety nie słyszał głosu rozmówcy, ale w zupełności wystarczały mu słowa pijarowca.
- Nie, to zupełnie inny typ człowieka. Praktycznie krystalicznie czysty, ale to dobrze. Łatwiej będzie go później szantażować - kontynuował dialog.
Rozmówcy najwyraźniej wymienili jeszcze kilka uwag dotyczących realizacji filmu i "atrakcji" dla przyszłego gościa.
- Tak, to wystarczy. Dodane do wina podczas kolacji powinno załatwić sprawę. Później przeniesiemy się do sali czwartej, tam będziemy mieli najlepsze ujęcia.
- Nie, weź Mikela, nie potrzebujemy żadnych sztuczek, tylko świetnych zdjęć.
Hes postanowił namierzyć technika, który miał zająć się nagraniem. Usiadł w lobby z najnowszym numerem Arki i przysłuchiwał się rozmowom. Trochę ponad godzinę później do hotelu wszedł mężczyzna koło czterdziestki, którego dzięki obsłudze zidentyfikował jako swój cel. Dalej sprawy potoczyły się bardzo szybko. Kolacja zaczęła się dokładnie o 19:30 i po godzinie przeniosła się do innej sali, gdzie rozpoczęła się orgia. Jednak tym razem gości zabawiały niepełnoletnie dziewczyny, które podstawił Mandred. Przed północą wszystko się skończyło, także dlatego, że Khazarczyk szykował się do wylotu na urodziny ojca w Wilczej Paszczy. W hotelu zrobiło się bardzo cicho, a Jesus mógł wreszcie odetchnąć. Wysłał wiadomość do Marco, opisując krótko swoje odkrycia i prosząc o pomoc i padł na łóżko.

Rano Hes trochę zaspał, przez co musiał ubierać się w pośpiechu. Diakon przez mail poinformował go, że załatwił mu spotkanie w restauracji z Sergio Nova, tutejszym porucznikiem policji. Kiedy Hes zjawił się na miejscu, kontakt już czekał. Mag dosiadł się i zamówił kawę. W bardzo przyjacielskiej rozmowie wyjaśnił większość faktów przedstawicielowi prawa. Przedyskutowali możliwe rozwiązania i doszli do wniosku, że najlepiej będzie namierzyć technika. Nie zwlekając wzięli się do roboty. Policjant bardzo sprawnie zdobył w recepcji adres Mikela. Na szczęście prawie wszyscy pracownicy byli Babilończykami i sama informacja, że goszczą u siebie przedstawiciela Kościoła rozwiązywał masę języków. Pomogło też, że Croakjoy już opuścił Ur. Po odnalezieniu adresu, partnerzy pojechali razem do mieszkania podejrzanego i wyciągnęli go wprost z łóżka. Wydobycie z niego przyznania do winy było dziecinnie proste dla doświadczonego detektywa, wspomaganego autorytetem wysłannika Lumena. Technik sam zaprowadził ich do pokoju pełnego świetnego sprzętu filmowego, gdzie na komputerze przechowywane były kopie robocze kompromitujących filmów zleconych przez Manfreda. Sergio wezwał policyjnych specjalistów, którzy zabezpieczyli dowody i zabrali Mikaela na komisariat. Na miejscu, już bez pomocy Hesa, zdobyli obszerne zeznania obciążające Croakjoya i dyrektora hotelu. Dyskretnie sprowadzony do siedziby policji zarządca okazał się strasznym tchórzem. Dosłownie wyśpiewał wszystko co wiedział, ujawniając cały proceder, który miał miejsce nie tylko w Ur, ale i innych oddziałach Białego Hotelu.
Jesus błagał, a potem wręcz zażądał, by nie ujawniono nikomu najmniejszej informacji o śledztwie. Następnie zadzwonił do arcybiskupa. Opowiedział wszystko i zaczął opisywać swój pomysł, który Leon bardzo szybko zrozumiał. Kazał Hesowi pilnować, by nikt się o niczym nie dowiedział i czekać. Niecałe trzy godziny później pod komisariat w Ur przyjechał sportowy borgio, z którego wysiadł ubrany w jasne spodnie, ciemną bluzę na suwak i marynarkę, średniego wzrostu brunet. Z poważną miną podszedł do maga i wyciągnął rękę.
- Witam panie Abreu, nazywam się Ermes Romeo . Świetna robota, ale teraz ja przejmuję sprawę. Znam szczegóły pana misji i chcę prosić, by wstrzymał się pan jak najdłużej z przekazaniem informacji. Pozostaniemy w kontakcie.
Potem nieznajomy pewnym krokiem wszedł do komisariatu i udał się od razu do komendanta.

Hes rano wymeldował się z hotelu i udał na lotnisko. Mimo wszystko chciał z wyprzedzeniem polecieć do Wilczej Paszczy i tam czekać na informacje z archidiecezji. Niestety samolot miał paru godzinne opóźnienie i wylądował na miejscu dopiero przed godziną 22. Kiedy tylko mag włączył comlink, odebrał pozwolenie od przełożonych na przekazanie Ambuscatowi infomacji o orgiach urządzanych przez wuja oraz wybrane filmy z nich. Dostał też dostęp do serwera, gdzie mógł ściągnąć parę krótkich obrazów. Ponieważ było już po ustalonej godzinie spotkania, postanowił zadzwonić do swojego zleceniodawcy. Ale tu też czekała go niemiła niespodzianka. Sieć była całkowicie przeciążona. Nie było najmniejszych szans na połączenie czy choćby wysłanie wiadomości. Musiał się dostać na przyjęcie i samodzielnie przekazać wyniki śledztwa. Bez problemu znalazł wyspę, na której odbywała się zabawa urodzinowa Amara. Była jednak doskonale obstawiona przez ochronę Białego Hotelu. Prawie godzinę młody mag zmarnował na szukanie sposobu dostania się na imprezę. Dwóch profesjonalistów przeszukiwało wszystkich gości, a następnie elegancko ubrany portier sprawdzał zaproszenie i wpuszczał na pięknie oświetlony i ozdobiony most prowadzący na wyspę. Na nim też skupił się młody zealota. W ciągu dziesięciu minut zdobył nazwisko gościa, który jeszcze się nie pojawił. Było jasne, że jest bardzo oczekiwany. Raz kozie śmierć. Złapał jakiś folder mniej więcej przypominający zaproszenie, włożył do kieszeni marynarki i ruszył w stronę ochrony. Dał się przeszukać i skierował się w stronę eleganta.
- Czy mogę zobaczyć pańskie zaproszenie, panie...? - zapytał odźwierny.
- Flanagan, Ernest Flanagan - odpowiedział pełnym jadu głosem Hes, na który portier zareagował ledwo widocznym przełknięciem śliny i mimowolnym poprawieniem kołnierzyka.
Mag wsunął rękę pod marynarkę i zaczął wyciągać folder, jednocześnie tworząc przed twarzą pracownik hotelu soczewkę. Ten spojrzał na papier, potrząsnął głową i przetarł oczy.
- Długo mam tu czekać? - zapytał Jesus zaledwie po paru sekundach.
- Przepraszam, ja..
- W dupie mam twoje przeprosiny! Jeśli zaraz nie zjawię się na przyjęciu, to wszyscy się dowiedzą, dlaczego mnie na nim nie było!
Khazarczyk jeszce raz skupił się na ulotce przed sobą, raz zwęził oczy, drugi raz rozszerzył, ale nadal nic nie widział. Musiał szybko podjąć decyzję.
- Wszystko się zgadza, witamy panie Flanagan.
Hes z niezadowoloną miną ruszył mostem. Dopiero pod koniec odetchnął z ulgą. Teraz musiał namierzyć Ambuscata. Udał się w ustronne miejsce i skoncentrował się. Nie był już dostrojony do fal dźwiękowych emitowanych przez swojego zleceniodawcę, więc musiał go znaleźć, podsłuchując po kolei wszystkich na wyspie. Na szczęście po kilku minutach usłyszał znajomy głos. Odszukanie młodego biznesmena było już tylko formalnością. Jesus poczekał na odpowiedni moment, po czym ruszył w stronę klienta i delikatnie go potrącił. Pozwolił, by ich spojrzenia spotkały się. Zadowolony, pomaszerował przed siebie. Hes udał się w odosobnione miejsce, gdzie po dwóch minutach zjawił się młody Croakjoy.
- Jak się tu dostałeś? Zresztą, nieważne. Masz coś dla mnie? - zapytał Khazarczyk
- Tu jest wszystko - mag przekazał mu wydrukowane zapisy z obserwacji oraz płytę z nagranymi filmami - pewnie znajdzie się tu jakis komputer?
- Choć za mną - rzucił Ambuscat i pewnym krokiem ruszył przed siebie.
Dotarli do jego prywatnego pokoju i mogli wreszcie obejrzeć nagrania.
- Nie jest tego dużo, ale chyba nie mogłem oczekiwać więcej. Mam nadzieję, że się uda. Rozliczymy się później. Proszę cieszyć się imprezą.
Bez wątpienia to był najlepszy sylwester w życiu Jesusa Abreu.
   
Profil PW Email
 
 
»Sorata   #5 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
Powiadają, że żadna praca nie hańbi, jednak Fenris nie potrafił się do tego powiedzonka przekonać. Nie, żeby miał w tej materii jakiś wybór. Pozbawienie finansowania z P.L.A.N.Tu bolało bardziej niż chciał przyznać. Nie dlatego, że za mało zarobił - wypracowane nawyki sprawiały, że spokojnie mógł żyć z odsetek. Jednak pozostając w ukryciu, zaskakująco łatwo traciło się dostęp do swobody wypłaty własnych środków. Podczas pracy dla khanatu nie zwracał tak wielkiej uwagi na elektroniczne ślady. Martwił się tym ktoś inny, a on pracował niemal wyłącznie z gotówką. Po ucieczce Nayati i własnej, miał poważniejszy zgryz i niestety musiał podejmować się zleceń prywatnych. To konkretne załatwił mu Frostwind. Jak zawsze niezawodny, Misiek zadbał nawet o to, by nie musiał daleko się przemieszczać. Ukrywający się w lasach na północy Khazaru, Sorata nie miał pojęcia o nadchodzącym przyjęciu rodziny Croakjoyów, ale mniej więcej wiedział, o kogo chodzi. Większość ludzi na świecie kojarzyła to nazwisko z siecią hoteli i szeroko pojętymi interesami. Głowie rodu – Amarowi, miała w tym roku stuknąć okrągła setka. Piękny wiek. Z maila, który szaman czytał w jednej z licznych w stolicy kafejek, wynikało że wraz z nowym rokiem w rodzinie Croakjoyów zacznie się bezkompromisowa wojna o spadek. W tym przypadku, jego cel nazywał się Ambuscat Croakjoy i był siódmym synem siódmego syna starego Amara. Poza zdublowaną szczęśliwą liczbą, nic nie wskazywało, że mężczyzna ma jakąkolwiek szansę na dziedziczenie, ale diabeł pewnie tkwił w szczegółach. Według krótkiej notki, Ambuscat wplatał się w hazard i zadłużył gdzieś w Tenri. Lokalizacji kasyna brakowało. Sorata przekazał odpowiedź z nadzieją, że adres, z którego korzystał nadawca nie jest tylko tymczasowy. Jeszcze raz przeczytał maila, upewniając się, że zapamiętał każdy fragment, wylogował się i wyszedł z kafejki.

***


Musiał przyznać, że miał szczęście. Następnego dnia skrzynka pocztowa wyświetlała nieprzeczytaną wiadomość od wczorajszego kontaktu. Była podobnie lakoniczna, jak pierwsza. Miał udać się do hotelu „Iglica” w samym centrum miasta i poprosić o klucz do apartamentu prezydenckiego. Wykwintnie i onieśmielająco zarazem. W przebieralni pobliskiego sklepu odzieżowego ubrał personę Jingu Hana – prywatnego detektywa i dopasował do niego odpowiednią odzież. Fenris Nocny Cierń wylądował tymczasowo w koszu wraz z jego ubraniami.
W ociekającej przepychem recepcji hotelu nikt poza personelem nie zwrócił na niego większej uwagi. Zgłosił zapotrzebowanie na klucz i gdy boy przekonał się, że nie ma bagażu, odrobinę bardziej ochoczo poprowadził go do windy ze złoconymi guzikami. Chłopak w białych rękawiczkach uprzedzał go w naciskaniu guzików i otwieraniu drzwi, jakby dotyk parweniusza mógł bezpowrotnie skalać mury tej świątyni bogactwa. Han zmarszczył nos, rozbawiony i zirytowany w równej mierze. Zdecydował, że nie da napiwku. Zresztą, biorąc pod uwagę stan finansów detektywa, boy mógł po prostu wyśmiać. Zamiast tego, wprowadził mężczyznę go do wielkiego apartamentu i bez słowa zamknął za nim drzwi. Gdy szczęknęła klamka sąsiedniego pomieszczenia, podziwiał właśnie puszysty dywan. Podniósł wzrok i pierwszym, co zobaczył, były stopy w szpilkach i smukłe nogi. Ich właścicielka - śliczna brunetka po trzydziestce, weszła zdecydowanie do pokoju, dosłownie promieniując pewnością siebie, charakterystyczną dla członków starych rodów. Wbrew nazwisku, próżno było szukać śladu przepychu w jej ubiorze. Nie posiadała żadnej biżuterii poza srebrną szpilą, którą spinała oszałamiające loki i pierścieniem na prawej ręce. Niemniej, prosta biel i czerń jej ubioru, skonfrontowane z typowo khazarskim, ciemniejszym odcieniem skóry, wywierały piorunujące wrażenie. Zapewne nie tylko na Jingu Hanie, ale każdym, kto miał do czynienia z dziedziczką Croakjoyów. Spojrzenie za to miała tak zimne, jakby ktoś włożył dwie kulki łożyskowe w jej oczodoły.
- Gdyby załadować nimi rewolwer, zabiłyby wilkołaka. - Czar damskiej urody prysł.
- Dzień dobry, Pani Croakjoy - otrząsnął się i przejął inicjatywę, podkreślając jednocześnie wielką literę. Nie wyciągnął dłoni na powitanie. Bogaci lubili nieprzesadną służalczość. - Powiem szczerze, że nie spodziewałem się bezpośredniego spotkania, ale informacje zawarte w załącznikach nie umożliwią sprawnego śledztwa.
- Liczyłam na osobisty kontakt. Pańscy znajomi sugerowali, że jest pan niezastąpiony. – Oceniła go wzrokiem poddając tą opinię w wątpliwość. - Chcę mieć pewność, że zdąży pan przed północą trzydziestego pierwszego.
- Niecały tydzień? To będzie Panią kosztowało. – niewielka ilość klientów skutecznie wyleczyła Hana z odrzucania nawet tych z najdziwniejszymi wymaganiami.
- Spodziewałam się niemałych kosztów, gdy wysyłałam zlecenie. – fuknęła.
- Może mi Pani coś powiedzieć o Ambuscacie? – spróbował ją udobruchać. Wkurzeni klienci mieli tendencję do skąpstwa. Natychmiast zmieniła wyraz twarzy i wyciągnęła zdjęcie, na którym widniał młody mężczyzna. Więc to też była gra.
- Przebojowy, pewny siebie i bezwzględny w interesach. Wielu uważa go za odbicie dziadka z jego lat młodości. – Wyraźnie denerwował ją sukces krewnego.
- Rozumiem, że prawda jest inna.
- Prawda wygląda tak, że Ambuscat to utracjusz, niegodny naszego nazwiska. Przegrał w karty nie tylko większość swojej firmy, ale i coś dużo bardziej cennego. – zsunęła pierścień ze szmaragdem z palca serdecznego.
- Wygląda na drogi, ale nie wyobrażam sobie, żeby odpowiadał rozmiarowi długu, o którym Pani pisała.
Pozwoliła sobie na krótki, melodyjny śmiech.
- Rodowy sygnet Croakjoyów ma ważniejszą rolę, dalece przekraczającą wartość kruszcu. - Obracała sygnet między palcami, a fasety nieprzyzwoicie dużego kamienia odbijały refleksy zielonego światła na twarze ich obojga - Każdy z pierścieni jest jedyny w swoim rodzaju i zależnie od rozmiaru, jest swoistym czekiem realizowanym przez każdego starszego członka imperium Croakjoyów. To wyraz zaufania Panie Han. Zaufania, które Ambuscat sprzeniewierzył. A ja chcę mieć na to dowód i chętnie za niego zapłacę.
- Zrobię co w mojej mocy – obiecał chowając zdjęcie do kieszeni płaszcza. – Jakiś pomysł, gdzie mógłbym zacząć?
- Na pewno przegrał go gdzieś w Yurze. .
- Dziękuję. – z trudem powstrzymywał wściekłość. Yura była świątynią hazardu. Tamtejsze kasyna na pewno nie udzielą mu bezpośredniej informacji o klientach. – Jeśli Pani pozwoli zabieram się do roboty.
- W recepcji otrzyma pan zaliczkę na koszty podróży. Proszę mnie nie zawieść.

***


Większość pieniędzy wydał na czarter do Yury i wynajem pokoju w kiepskim motelu, po czym rozpoczął mozolne poszukiwanie właściwej jaskini hazardu. Miał nadzieję, że Ambuscat nie zdecydował się na prywatną grę poza kasynem. To bezpowrotnie przekreśliłoby jego szanse. Od razu wykluczył najpodlejsze przybytki - krew Croakjoyów zwarzyłaby się, nim ktokolwiek z tej rodziny postawiłby w tych ruderach nogę. Czas nie pozwalał mu na subtelność. Skopiował otrzymane zdjęcie dwieście razy i rozdał kopie żebrakom z obietnicą zapłaty za każde potwierdzone informacje. Wypytywał bramkarzy i portierów. Spał raptem po cztery godziny na dobę. Każdego dnia powtarzał tą samą trasę i odwiedzał te same gęby. Opłaciło się. Trzy niezależne źródła potwierdziły wizytę Ambuscata w Sfinksie – siódmym największym kasynie w mieście. Pozostałe od zleceniodawczyni pieniądze podzielił na trzy równe części i zapłacił za informacje. Bez sięgnięcia do portfela Fenrisa i tak nie byłby w stanie wejść do piramidy, w której znajdowało się kasyno. Na szczęście w Yurze półświatek miał się dobrze. Wystarczyło pół godziny i spora prowizja, ale dysponował wreszcie dużo większą i co lesze nierejestrowaną gotówką. Natychmiast zaopatrzył się w dwa drogie garnitury i wynajął porządny samochód. Gdy podjechał pod kasyno, wyglądał w każdym calu jak znudzony nuworysz na urlopie. Przybytek był ogromnym molochem, wyższe piętra obsługiwały większe stawki i grubsze ryby. Przez pierwszą godzinę Han próbował poznać rozkład pomieszczeń, ale szybko zrozumiał, że bez ściągnięcia uwagi ochrony nic nie zdziała. Przedostał się do najwyższego dostępnego piętra i dosiadł się do stolika z black jackiem. Przegrał teatralnie parę razy, a potem zaczął wykorzystywać swoje ukryte atuty. Największą korzyścią dzielenia ciała szamana był niewątpliwie przeszkolony i sprawny umysł. Han zaczął liczyć karty i zaczął wygrywać większość rozdań. Rozgrywka szybko się wykruszyła, a gracze, którzy przegrali zgromadzili się dopingując za jego plecami. Ktoś postawił mu whisky. Detektyw świetnie się bawił. Krupier był profesjonalistą i zorientował się niemal na samym początku. Niemniej, pozwolił na powiększanie się leżącej przed Hanem kupki żetonów do momentu, gdy na jego ramieniu spoczęła łapa ochroniarza. Bez zmiany wyrazu twarzy, ogłosił zamknięcie stolika i przekazał zwycięzcy żetony sprawnie posegregowane w poręcznej kasecie. Han w obstawie dwóch goryli udał się potulnie do windy, która zabrała ich na górę. Szybko trafili do pokoiku, który musi istnieć w każdym kasynie – niewielkiej klitki śmierdzącej chemikaliami i nadtopioną izolacją. Czekał już w niej postawny, szpakowaty mężczyzna z marsem na twarzy w obstawie dwóch kolejnych osiłków. Detektywowi odebrano kasetkę ze zdobyczą i bezceremonialnie wepchnięto w jedyne przy stole krzesło. Dopiero teraz, zachmurzony facet się odezwał.
- Nazywam się Ambrosius Gelmond i jestem właścicielem Sfinksa. Imponująca liczba wygranych pod rząd – pokazał ekran odtwarzający w pętli doskonałą passę Hana .- Pomyślałem, że chciałby mi pan coś z tej okazji powiedzieć.
- Rodzice gangsterów nazywają dzieci takimi imionami? – wydawał się szczerze zaskoczony. – Szkoła musiała być ciężka, prawda?
- Oszukujesz i obrażasz mnie w moim w moim przybytku?! - rąbnął pięścią w stół.- Dopilnuję, gnojku, żebyś nigdy więcej nie chwycił karty w dłonie.
Goryle Ambrosiusa znali rutynę. Wszyscy czterej chwycili dłonie Hana i rozpostarli je na blacie. Gelmond wyciągnął spod stołu dłoń z młotkiem i podsunął go niemal pod nos detektywa uśmiechając się triumfalnie. To co mówił, natychmiast straciło dla Hana znaczenie.
Przekonany o konieczności włamania do sejfu, detektyw zobaczył błysk własnego szczęścia spoczywający na palcu Gelmonda. W tym przypadku kamień był inny - czerwony, ale kształt nie pozostawiał wątpliwości – właściciel kasyna bezczelnie nosił jeden z sygnetów Croakjoyów.
Młotek opadł na podstawioną dłoń z głuchym łupnięciem, a cała piątka mężczyzn w pomieszczeniu otwarła usta ze zdumienia, nie doczekawszy się nawet namiastki wrzasku.
Zamiast tego obserwowali obnażone kły bestii w ludzkim ciele. Nie zauważyli, gdy Hana zastąpił Fenris. Ich błąd.

***


W toalecie szaman umył sygnet i ukrył pod marynarką czerwone plamy na koszuli. Schował zdobycz do kieszeni, a urwany palec wyrzucił do popielniczki. Gelmond nie zdążył zadzwonić do kas, więc nie miał nawet problemu z realizacją wypłaty. Odzyskał całą zainwestowaną gotówkę z niewielkim, choć apetycznym bonusem. Do motelu wrócił pogwizdując. Dwa telefony później miał już umówiony lot do Wilczej Paszczy. Przy odrobinie szczęścia zdąży na kilka chwil przed rozpoczęciem przyjęcia.
.
.
.
Nie zdążył. Kłopoty zaczęły się już na lotnisku, gdzie bezosobowy głos poinformował o opóźnieniu lotu. W efekcie szaman dotarł do Białego Hotelu poważnie spóźniony. Na domiar złego nie potrafił skontaktować się telefonicznie ze zleceniodawczynią, by przekazała polecenie wpuszczenia go na teren. Podziękował jednak snobom, bo ochrona podobnych przyjęć zawsze przemieszczała się w garniturach. Śmiesznie łatwo obezwładnił osamotnionego mężczyznę i związał go jego własnymi ubraniami. Zabrał słuchawkę, krótkofalówkę i broń, po czym z identyfikatorem przypiętym do piersi spokojnym krokiem przeszedł na taras Białego Hotelu. Wyrzucił sprzęt do wody i nonszalancko wszedł do urządzonej z przepychem sali.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Śmietanka towarzyska z całego świata lukrowała swoje ego nieszczerymi pochlebstwami i wystudiowanym śmiechem. Złapał kieliszek z szampanem by łatwiej wmieszać się w tłum i i udał się na łowy. Znalezienie Pani Croakjoy nie było wielkim problemem. Wyglądała na złą jak osa, ale Fenris podszedł do niej jakby tego nie zauważał. Ledwie go rozpoznała w stylowym ubraniu.
- Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Coś pani upadło na parkiecie – podał jej złożoną poszetkę. W środku była kartka z numerem konta i sygnet Ambuscata.
Zamierzał opuścić przyjęcie natychmiast, by nie ryzykować przebudzenia ochroniarza, ale gdy mijał jeden ze stołów, znajomy zapach nasunął miłe, choć niesprecyzowane wspomnienia. Obrócił się mimo woli, żeby ujrzeć upięte platynowe włosy wymykające się niesfornymi kosmykami na kształtną szyję. Czarna sukienka podkreślała płynne, oszczędne ruchy odwróconej plecami kobiety. Nawet jego zleceniodawczyni nie wywarła takiego pierwszego wrażenia.
- Pani wybaczy. - Odezwał się bez zastanowienia. Gdy się obróciła, szczerze się ucieszył, że zealoci również pracują tej nocy. - Odnoszę wrażenie, że się znamy.
Mimo, że odbyła się dawno temu, rozmowa w kawiarence nieopodal nadal czasem mu się śniła. Chociaż całkiem nieświadomie, Arafel stała się dla niego jednym z katalizatorów zmiany i chciał jej za to podziękować.
- Uwierzyłbyś, że właśnie myślałam o gofrach? - Jeśli odczuwała jakiekolwiek zaskoczenie, nie dała po sobie poznać. W kącikach jej ust krył się zagadkowy półuśmiech.
- I gumie Turbo - odwzajemnił żart. - Zatańczymy? Rzadko tradycyjnie obchodzę nowy rok. - Zabrzmiało jakby się tłumaczył. Zgrabnie. Naprawdę zgrabnie
Orkiestra jakby wyczuła moment - grali akurat nie za szybki utwór, nasuwający na myśl mroczny, przytulny jazzklub. Naoko wyminęła go i ruszyła sama w stronę tańczących. Bezkolizyjnie wsunęli się na parkiet i bez słowa zakołysali w rytm muzyki. Fenris dziękował w myślach trenerom tańca, których kiedyś przeklinał. Warto było się męczyć, choćby dla uczucia spokoju w tej chwili. Nie spostrzegł końca utworu. Arafel przysunęła się tak blisko, że widział wyraźnie ukryty w złotych tęczówkach smutek. Pachniała ciepłą kombinacją perfum i skóry. Niemal jednocześnie zrobili krok w tył.
- Miło było ciebie zobaczyć. – odezwała się pierwsza, uśmiechając się lekko.
- Wzajemnie. - Skłonił się i z niechęcią wypuścił dłoń koleżanki po fachu. Zdecydowanym tempem podążył z powrotem na taras.
- Tylko nie zgub swojego kryształowego pantofelka. Nigdy nie wiesz, kto go może odnaleźć. – usłyszał ją wyraźnie mimo gwaru. Przed wyjściem zdążył jeszcze zgarnąć jeden z kieliszków niesionych przez kelnera. Ciepła, równikowa noc ukryła go, gdy szedł przystanią i zrzucał wierzchnie ubranie. Jeden z butów położył tak, żeby wystawał delikatnie poza krawędź i wsadził do niego niekoniecznie kryształowy kieliszek. Gdy wycierał je z odcisków, nie umiał powstrzymać uśmiechu.
Północ i 1618 powitał wśród drzew, otoczony obłokiem pary powstałej po kąpieli i biegu. Przyglądał się fajerwerkom w Białym Hotelu i głęboko oddychał chłodną morską bryzą. Niech się dzieje co chce. To będzie dobry rok.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #6 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj
Weszła pewnym krokiem do kwiaciarni i podeszła do lady. Położyła na niej zwitek banknotów. Kwiaciarce oczy zalśniły w dość oczywisty sposób.
- Proszę przygotować największy bukiet kwiatów, jaki może pani zrobić. Na dzisiaj, a dokładnie do 30 minut. Po tym czasie pojawi się tu kurier, który odbierze bukiet.
- Ale... to tak mało czasu...
Arafel położyła na ladzie drugie zawiniątko. Kobieta spojrzała na pieniądze, następnie na zasobność kwiaciarni, by ostatecznie spojrzeć prosto w oczy białowłosej. Kiwnęła głową i zabrała się do pracy, uprzednio zbierając pieniądze z lady.
Naoko oparła się o ścianę i przyglądała niewidzącym wzrokiem kwiaciarce. Myślami była już daleko stąd.
*
Kilka dni wcześniej pojawił się w jej mieszkaniu niezbyt wysoki mężczyzna o bardzo przeciętnym wyglądzie. Przedstawił się jako Tom i w imieniu swojego pracodawcy, pana Croakjoya, prosił Arafel o prześwietlenie jednego z krewnych zleceniodawcy. Mimo że dziewczyna nie zajmowała się podobnymi sprawami, te przyjęła. Głównie z powodu nudów i sporego wynagrodzenia. Z góry zażądała zaliczki w wysokości 30% na pokrycie kosztów zlecenia. Gdy tego samego dnia zauważyła, że jej konto bankowe wzrosło o pokaźną sumkę, sięgnęła do dużej, żółtej koperty. W środku znalazła zdjęcie swojego celu, Adama Croakjoy'a, jak również kopie podstawowych dokumentów, jak metryka urodzenia, historia chorób czy ulubione miejsca, w których można było go znaleźć. Ostatnie kartki natomiast zawierały bardzo niepokojące informacje, których prawdziwość miała za zadanie potwierdzić.
*
Idealnie 30 minut od przyjęcia zamówienia w drzwiach pojawił się wysoki kurier z szerokim uśmiechem. Złotooka podeszła do niego, wyjęła kolejny plik banknotów i wcisnęła mu w rękę. Następnie podała kartkę z adresem, pod który miał natychmiast dowieść kwiaty. Chłopak z powątpiewaniem spojrzał na ogromny bukiet o średnicy blisko metra, wykonanego z pięknych, wielokolorowych róż.
- Nie wiem, czy zmieszczę się z nimi w drzwiach.
- Zmieścisz – zapewniła go w progu i szybko wyszła z budynku. Ukryła się tuż przy ciężarówce kurierskiej i czekała.
Chwilę później z kwiaciarni wyszedł kurier, ledwie niosąc olbrzymi bukiet. Jakimś magicznym sposobem otworzył drzwi do samochodu i ostrożnie włożył tam kwiaty. Zamknął drzwi i ruszył do tych od strony kierowcy. Tymczasem Arafel skorzystała z Hachlafy i w jednej chwili znalazła się w ciężarowej części, tuż obok kwiatów. Samochód ruszył, złotooka przytrzymała instynktownie kwiaty i ponownie pogrążyła się w myślach.
*
Sprawa Adama Croakjoy'a była bardzo delikatna, a nie miała wystarczająco dużo czasu, aby przyjrzeć się jej z należytą uwagą. Na szczęście nie była pierwszym lepszy przypadkowym człowiekiem i wiedziała, że jeśli istniały dowody na potwierdzenie, że Adam Croakjoy kochał dzieci mocniej, niż powinien, to je znajdzie.
Na samym początku włamała się do laptopa detektywa prowadzącego sprawę. Nie było to trudne, w dzisiejszych czasach ludzie przechowują większość rzeczy w dość dostępnych miejscach. Ominięcie firewalla było wręcz banalnie proste, detektyw nie posiadał żadnego dodatkowego zabezpieczenia. W pożyczonych materiałach znalazła wiele dodatkowych informacji dotyczących biotechnologa. Jednak notatki były póki co zbyt ogólne. Widać było jak na dłoni, że detektyw bada sprawę ostrożnie.
Złotooka wydrukowała interesujące ją notatki i rozłożyła na podłodze. Usiadłszy na podłodze, oparła się plecami o metalowy stelaż swojego małżeńskiego łóżka i sięgnęła z przyzwyczajenia po kiseru. Jej ręka zamarła w połowie drogi. Przecież już nie paliła, nie była w stanie. Pokręciła głową i sięgnęła po niewielką piłeczkę i zaczęła odbijać ją o ścianę. Musiała wyruszyć w teren, miała kilka pomysłów, ale za mało czasu.
- Gdzie uderzyć? - rzuciła w przestrzeń, oczekując odpowiedzi. Spodziewała się za jakiś czas jakąś otrzymać. Bliżej jej było do szaleństwa, niż spokoju ducha.
*
Ciężarówka zatoczyła krąg i zatrzymała się przed budynkiem, w którym odbywał się bankiet. Kiedy kurier otworzył drzwi, do środka wpadło trochę światła. Arafel skorzystała tym razem z Mitached i znikła w cieniu ogromnego bukietu. Mężczyźni stojący na straży byli trochę zdziwieni tak późnym pojawieniem się prezentu, ale po dokładnym sprawdzeniu kwiatów, postanowili wpuścić kuriera z nietypową przesyłką. Zanim trafiła do środka, nasłuchała się, jaki bukiet jest ciężki, zarówno od kuriera, jak i od ochrony Białego Hotelu. W duchu życzyła, by ręce im poodpadały od tego dźwigania.
Bukiet wylądował w jednym z pokoi znajdujących się tuż obok sali bankietowej. Złotooka wyłoniła się z cienia dopiero kiedy upewniła się, że została sama w pomieszczeniu. Poprawiła długą, metalową spinkę podtrzymującą włosy i zamieniwszy się miejscami ze swoim cieniem, znalazła się tuż za jedną z kolumn w sali bankietowej.
Przyjęcie, mimo że gustowne, nie wywarło na niej większego wrażenia. Wydawało się, że już to wszystko kiedyś widziała. Ludzie wyglądali tak samo jak wszędzie, tak samo się uśmiechali i kłamali prosto w oczy. Kiedyś na pewno skorzystałaby z okazji do dobrej zabawy, jednak nie dziś. Miała jeszcze kilka minut do spotkania w sali obok. Nie pozostało jej nic innego, jak czekać.
*
Włamanie się do domu Adama Croakjoy'a było banalne, szczególnie, że oprócz niezbyt gorliwej ochrony, w małej rezydencji nie było nikogo więcej. Cała rodzina wyjechała wcześniej na wyspy Wilczej Paszczy. Arafel musiała tylko zapętlić nagrania pustych korytarzy i odtworzyć je na ekranach w pomieszczeniu ochrony – podpięcie do skrzyni serwerowej znajdującej się na posesji załatwiło sprawę. Mimo że Adam Croakjoy należał do jednej z bogatszych rodzin na świecie, nie zadbał wystarczająco o należyte środki bezpieczeństwa. Jego strata, a jej zysk.
Dość szybko odnalazła gabinet biotechnologa i w miarę szybko złamała hasło dostępu. Zaczęła przeszukiwać dokumenty, ale nie znalazła w nich nic godnego zainteresowania. Musiała zatem przejść do sieci. Przejrzała historię przeglądarki z ostatniego miesiąca. Szybko zauważyła, że dość często pojawia się strona tutejszego portalu. Kliknęła w odnośnik, który przeniósł ją na podstronę portalu. Na pierwszy rzut oka wyglądał na serwis społecznościowy. Po kilku minutach była już zalogowana jako C-joy i miała dostęp do wszystkich treści, jakie umieszczał Adama Croakjoy na stronie i zapisane rozmowy. Coś ją tknęło.
Znalazła na pulpicie terminarz biotechnologa. Porównała daty i godziny. Sięgnęła po nośnik danych i po wgraniu wszystkich potrzebnych informacji, wymknęła się z posesji. Tak szybko, jak to było możliwe.
*
- Pani wybaczy. - Drgnęła lekko na dźwięk. Nie usłyszała, żeby ktoś za nią stanął. Mimo zbicia z pantałyku, odwróciła się do mężczyzny. Od razu rozpoznała w nim dawno nie widzianego szamana. - Odnoszę wrażenie, że się znamy.
Przypomniała sobie zaraz ich rozmowę w kawiarni. Wydawało się, że było to w innym świecie, w lepszych czasach.
- Uwierzyłbyś, że właśnie myślałam o gofrach? - Uśmiechnęła się delikatnie. Nie potrafiła już sama wracać do miłych wspomnień, a to do tych należało.
- I gumie Turbo - odwzajemnił żart. - Zatańczymy? Rzadko tradycyjnie obchodzę nowy rok.
Na pewno, Fenrisie. Żadne z nas nie miało wiele okazji na tradycyjne obchody nowego roku.
Jak na zawołanie wynajęty zespół zaczął grać dość wolną, lekko jazzową piosenkę. Arafel wyminęła go z tym samym półuśmiechem i skierowała kroki w stronę tańczących.
Bez problemu znaleźli się na parkiecie i złapali odpowiedni rytm. Złotooka była pod wrażeniem, bo nie przypuszczała, że szaman będzie tak dobrze tańczyć. Podobno ta sztuka zanika wśród młodych mężczyzn. A tu takie miłe zaskoczenie.
Arafel doceniła taniec w ciszy. Nie chciała zakłócać chwili spokoju. A tak mogła na kilka minut zapomnieć o zadaniu, które ją tu sprowadziło.
Gdy utwór dobiegł końca, stanęła tuż przy Fenrisie i spojrzała mu prosto w oczy, jak zwykła robić.
- Miło było ciebie zobaczyć.
Posłała mu po raz ostatni uśmiech i odsunęła się o krok. Mężczyzna już zaczął iść w kierunku wyjścia, gdy rzuciła na odchodnym.
- Tylko nie zgub swojego kryształowego pantofelka. Nigdy nie wiesz, kto go może odnaleźć.
Kątem oka ujrzała Toma wchodzącego do bocznej sali. Ruszyła w tę samą stronę. Pracownik Croakjoy'a (nigdy nie zapytała o imię pracodawcy) znikł w pomieszczeniu, którego pilnowała jeden z ochroniarzy Białego Hotelu. Dziękując w duchu za swoje umiejętności, po raz kolejny tego wieczoru użyła Hachlafy i zmaterializowała się tuż za mężczyzną.
- Tomie, mam to o co prosiłeś – zaczęła bez zbędnych ceregieli.
- Naoko! Wystraszyłaś mnie! Jak się tu... - mężczyzna nie ukrywał zdziwienia.
- Chyba nigdy nie doceniłeś w duchu moich umiejętności – mruknęła i wyjęła spinkę podtrzymującą kok. Podczas gdy włosy opadły na jej w półnagie ramiona, wyjęła z ozdoby nośnik danych. - Masz przy sobie ten swój mały, śmieszny wyświetlacz obrazów?
Kiwnął głową, wyjmując z kieszeni marynarki wąski, elektryczny ekran. Arafel wsunęła kartę pamięci i zaczęła wyświetlać zrzuty ekranów.
- Tu masz wszystkie rozmowy, jakie przeprowadził Adam Croakjoy z różnymi nieletnimi. Jak widzisz, niektórzy z nich nie mają skończonych nawet 13 lat. A teraz porównaj to z jego prywatnym terminarzem. Daty tak zwanych spotkań biznesowych pokrywają się z tymi, podczas których miało dochodzić do spotkań z nastolatkami. Tutaj – przesunęła pliki palcem – masz wszystkie parametry, jakie mogłam porównać. Jego maile służbowe i wiadomości do nastolatków były wysyłane z tego samego numeru ip.
- Nie znalazłaś żadnych zdjęć?
- Ten Adam nie jest skończonym kretynem, między poszczególnymi sesjami często jest kilka godzin różnicy. Podejrzewam, że właśnie wtedy przeglądał strony dla kochających za mocno, a później czyścił historię przeglądarki. W każdym razie znajdziesz jeszcze w materiałach prywatne notatki tego detektywa, nie wiem, czy wniosą coś do sprawy... Ale więcej nie dało się załatwić. Gdybym miała jeszcze z dwa tygodnie, złapałabym go na gorącym uczynku.
- Nie, to powinno wystarczyć... Jeszcze dzisiaj zatwierdzę przelew, będzie ekspres. Spodziewaj się środków po północy... - szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Przystanął pod samymi drzwiami. - Chciałabyś poznać pana Croakjoy'a?
- Nie – odpowiedziała beznamiętnie, zgarniając włosy na jedną stronę, przysłaniając lekko puklami twarz. - Nie bez przyczyny jesteś pośrednikiem w tej sprawie. Wykonałam zadanie, nic więcej mnie nie interesuje.
- Dobrze. Do zobaczenia... Dziękuję.
- Dziękuj Lumenowi, że mnie znalazłeś, a mi wystarczy przelew.
Wyszła drzwiami znajdującymi się po drugiej stronie pomieszczenia, prowadzącymi na korytarz. Stamtąd skierowała się prosto do wyjścia. Żegnały ją zainteresowane spojrzenia ochrony – nikt nie pytał ją o zaproszenie. Wszak takie były zalety wychodzenia, a nie wchodzenia z zamkniętych imprez.
Początkowo kusiło ją, by zostać do końca i przekonać się, kto zostanie nową głową rodziny. I ile imion zostanie przy tym zmieszanych z błotem. Zrezygnowała jednak z tego pomysłu, bo w sumie nie interesowało jej to całe zamieszanie.
- Może znajdę coś ciekawego po drodze? - Mruknęła do siebie, narzucając na siebie długi, zimowy płaszcz pożyczony ukradkiem z szatni.


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 
»mablung   #7 
Agent


Poziom: Keihai
Posty: 117
Wiek: 34
Dołączył: 05 Paź 2010
Skąd: Warszawa
Cytuj
Wielki mężczyzna patrzył na ekran zawieszony w rogu baru. Dookoła panowała wrzawa. Niektórzy krzyczeli z radości, inni klęli na czym świat stoi i darli skrawki papieru. Jeszcze inni leżeli pod ławami pijani w trzy trąby. On przyjmował to wszystko na chłodno. Rzadko jego pierwszą reakcją było coś innego. W dłoniach trzymał podobny świstek. Kupon zakładów z wyścigu "Er-Ur" wystawiony na imię Mike Wazowski, jeden z jego nielicznych aliasów. Ekran telewizora przestał wyświetlać linię mety, a zamiast niej pojawił się uśmiechnięty prezenter w studiu. Papier wylądował w koszu.
"Cholera, byłem pewien, że ta rudowłosa na motocyklu wygra" - westchnął do siebie w myśli i dopił kufel piwa. Od razu poprosił o jeszcze jeden. Na to jeszcze go było stać.
Gdy kilkanaście minut później opuszczał bar wysuszył więcej niż jedną kolejkę. W głowie szumiało mu lekko, ale szedł przed siebie pewnie tuląc byczy kark w poły szarego płaszcza. Potrzebował pieniędzy, zaryzykował hazard, nie wyszło. Można się było tego spodziewać. Od ostatnich wydarzeń w Khazarze góra wstawiła go do "lodówy". Musiał się jakoś sam utrzymywać, a o powrocie do centrum badawczego nie chciał na razie słyszeć. W kieszeni zawibrował telefon. Obcy numer i to zagraniczny. Mężczyzna ważył go przez chwilę w dłoni, jakby się nad czymś zastanawiając, po czym nacisnął słuchawkę.
- Pan Mike Wazowski?
Głos nie przypominał mu żadnego zleceniodawcy ani oficjalnego łącznika, ci zresztą nie korzystali z komórek.
- Tak. Znamy się?
- Nie. Doszły do mnie jednak słuchy, że poszukuje pan okazji do zarobku. Mój pracodawca mógłby mieć dla pana ciekawą propozycję.

***


Samolot powoli zbliżał się do lotniska. Pilot przygasił światła w kabinie pasażerskiej i rozpoczął nadawać sygnał o zapięciu pasów. Mablung wybudził się z drzemki. Spojrzał za okno w kierunku rozjaśnionych świateł kompleksu "Wilczej Paszczy". Tam na dole czekał na niego jego zleceniodawca. Mandred Croakjoy, przyszły dziedzic fortuny rodziny Croakjoy. Obawiał się jednak, że jego ojciec może mieć inne plany. On zaś nie zamierzał do tego dopuścić. Tutaj wkraczał Mike, a raczej agent Mablung. Nie wiadomo czy Mandred choćby podejrzewał kogo wynajmuje do swojego zadania. Dla niego liczył się efekt. A było nim powstrzymanie Layli Croakjoy, jego siostrzenicy. Podobno odnotowała wiele sukcesów, jak na swój młody wiek, poszerzając wpływy firmy w Babilonie. Na sugestie o płatnym zabójstwie zareagował śmiechem, czego nie można było powiedzieć o dwóch nagich dziewczynach i małoletnim chłopcu, którzy leżeli z nim razem w łożu. Mandred obrócił sprawę w przedni żart, źle odczytując słowa agenta.
- Chodzi wyłącznie o zdyskredytowanie małej. Wystarczy, żebyś dał mi odpowiednią dźwignię, a sam się nie zajme.
Przed podjęciem zadania skontaktował się oczywiście ze swoim oficerem nadzorującym. Ten początkowo nie był zadowolony, w końcu przyjmował zlecenie od obywatela Khazaru w celu działalności na terenie ich sojusznika, Babilonu. Szybko dał się jednak przekonać i zezwolił na akcję, podkreślając, że Mablung będzie działał pół-oficjalnie, a w razie czego państwo wyprze się jakiegokolwiek związku z nim. Nie dodał, że w razie wpadki szybciej otrzyma kulkę w łeb niż dojdzie do jakiegokolwiek procesu, ale takie już były procedury.

Akcja nie należała do specjalności agenta. Pieniądze oferowane przez bogatego hedonistę przekonały go jednak do poszerzenia swojego zakresu usług. Nie tracąc czasu, którego i tak było mało, udał się prosto do Babilonu. Spędził dwa tygodnie na obserwacji dziewczyny. Nic to nie dało, była krystalicznie czysta. Nawet mandaty parkingowe opłacała ze zdumiewającą starannością. Włamanie do jej mieszkania również nie przybliżyło go do wykonania zlecenia. Postanowił spojrzeć na sprawę z innej perspektywy. Ktoś kto w tak szybkim czasie osiąga takie sukcesy musi mieć coś za uszami. Skontaktował się z przyczajonym agentem, analitykiem pracującym w jednej z fili sanbetańskiej firmy finansowej. Mablung myślał, że nie zgłosić się po oficjalną pomoc do ich sojusznika, w końcu słyszał o jednym zelocie, który sam rozgryzł podobną sprawę, ale zdecydował się działać przy pomocy własnych środków. Początkowo również nie przyniosło to żadnych skutków, aż pewnego wieczoru otrzymał telefon od, notabene, Mike'a.
- Przejrzałem te twoje dane. Babka ma naprawdę niezłe sukcesy na swoim koncie. No i to spojrzenie...
- Do rzeczy - warknął zniecierpliwiony agent.
- Jasne. Z grubsza sprawa wygląda na czystą. Wielkie sukcesy, rozrost firmy, poszerzanie wpływów. Jednak jeżeli przyjrzymy się głębiej zauważymy dziwne ruchy pracownicze w poszczególnych filiach. Zwolnienia, przedłużające się urlopy, pozbywanie się kadr, zamrażanie aktywów aż w końcu zawieszanie działalności. Trafiłem też na kilka ugód z pracownikami, żeby nie gadali za głośno pewnie. Trwało to z górą kilka lat. Po cichu, spokojnie. Aż tu nagle bum, filie są odwieszane i dalej prowadza swoją działalność.
Przedłużające się milczenie ze strony Mablunga chyba zmusiło Mike'a do użycia prostszych słów.
- Te filie były na granicy ubóstwa! - podkreślił ostatnie słowo i wziął bucha, pewnie papierosa. - Zawieszano ich działalność, żeby nie musieć starać się o układ albo ogłaszać upadłości. A potem, po kilku latach, nagle znalazły się środki, żeby firma dalej się rozrastała i wyszła z ubóstwa.
- Ktoś ją dofinansował. To nie wydaje się aż tak dziwne - dopytywał agent.
- Nie, chyba że weźmie się pod uwagę, że darczyńca to idiota. Ta kwota nie miała się prawa mu zwrócić i to pomimo sukcesów pani Layli.
- Czemu wiec to zrobił? I kto był tym darczyńcą? Trzeba to sprawdzić
Kolejny głęboki wydech, tym razem pełen satysfakcji.
- Już to zrobiłem. Oczywiście poszło to przez kilka podstawionych przedsiębiorstw-krzaków. Ten kto to zaplanował zna się na swojej robocie. Zresztą nie dziwie się, patrząc na jego udziały w innym znanym lokalu.
- Jakim?
- Słyszałeś może o Klubie nocnym "Prurient"?

To było więcej niż potrzebował. Dwa wieczory planowania, cztery połamane nosy, dwa stany krytyczne oraz przetrzebiona ochrona lokalu później, Mablung stał oko w oko z właścicielem. Glock przystawiony do potylicy ułatwił mu odkrycie kombinacji sejfu z dokumentami. Tam zaś znalazł więcej niż potrzebował ale skupił się wyłącznie na transakcjach z Białym Hotelem. Akt wykupienia akcji, korespondencja listowna ( sprytne!) z Layla, szczególny oraz dane klientów z którymi się tam spotykano oraz szczegóły transakcji. Przemyt broni, narkotyków, ludzi, prostytucja prawdziwe abecadło kryminalnej aktywności. Podziękował uderzeniem w potylicę i wreszcie ściągnął kominiarkę z głowy. Miał to czego szukał.
Koperta z dokumentami dalej ciążyła w kieszeni płaszcza. Samolot dalej kołował. Mablung uśmiechnął się. Łatwa forsa

***


- Połączenie nie może być zrealizowane.
Cholera. Cholera. Cholera. Sieć przeciążona. Samolot kołował o godzinę dłużej. Dodatkowa kontrola przy wyjściu i poszukiwanie bagażu. Wszystko to trwało znacznie dłużej niż planował! Mimo najszczerszych chęci nie zdąży już spotkać się z klientem zanim ten dostanie sie na odseparowaną część wyspy, jedynie dla zaproszonych gości. Wszystko niech trafi szlag!
Potrzebował ochłonąć. Mroźne zimowe powietrze na zewnątrz i huk lądujących samolotów pozwolił mu zebrać myśli. Oficjalną droga pozostawała poza jego zasięgiem. Był zbyt charakterystyczny, żeby podawać się za kogoś innego. Pozostawał zatem plan B. Szarpnął za torbę podróżna i ruszył w kierunku opuszczonej teraz plaży.

Plan B zakładał podkradnięcie się incognito. Plus takiego planu, był do tego szkolony. Minus, przyjęcie obywało się na wyspie. Studiowanie planów hotelu na nic się zdało, jeżeli nie dostanie się na wyspę. Jeżeli chodzi o przykrywkę to nie miał z tym problemów. Przyjrzał się dokładnie ochronie Mandreda. Wszyscy nosili podobne garnitury z wyszytym ryngrafem. Podrobienie go u zdolnej szwaczki było sprawa marginalną. Idealnie nie wyglądał ale w mroku mało kto by się zorientował. Dodatkowo ten bordowy kolor załatwiał sprawę. Totalne bezguście. Nadal pozostawał jednak problem dotarcia na wyspę. Gdy wyjawił o tym Mike'owi ten zasugerował strój płetwonurka. Mablung nie miał czasu na tłumaczenia jak beznadziejnie sztampowym i nierealnym jest to rozwiązanie. Zdecydował się na improwizacje. Znowu dopisało mu szczęście. Niedaleko ośrodka znajdował się magazyn z atrakcjami dla gości. Kłódka ustąpiła momentalnie. Po chwili przemierzał wodę w skradzionym kajaku górskim. Delikatnymi ruchami zanurzał wiosła, żeby nie zdradził go żaden dźwięk. Jednocześnie skanował teren dookoła.
Na samym przyjęciu trzymał się z dala od świateł i gości. Udało mi się dostroić swoje urządzenie do częstotliwości ochrony. Nikt nawet nie podejrzewał, że ten wielkolud nie należy wcale do ochrony hotelu. Pozostawała więc kwestia odnalezienia zleceniodawcy. Z tym było już dużo prościej. Ciągle miał w pamięci jego odcisk grawitacyjny. Nie bawił się z resztą gości. Znajdował się w jednym z pokoi gościnnych i to nie sam.
Klucząc po korytarzach hotelu dotarł na miejsce w przeciągu kilkunastu minut. Przy drzwiach stał prywatny ochroniarz Mandreda. Wzrostem i postawą przypominał Mablunga ale z twarzy pasował by raczej do cherubinka.
- Pan prosił, żeby mu nie przeszkadzać -odpowiedział zdecydowanie za wysokim głosikiem.
- Mam do niego interes
- Masz interes powiadasz? - zapytał z przekąsem, groźniej. - To idź do łazienki sobie strzep. Który masz numer?
Agenta wryło w ziemię. O co chodziło temu paneczkowi?
- Co?
- Nie rozumiesz? Teraz moja kolej. Czekaj w spokoju na swoją.
- Nie mam czasu na twoje romanse - warknął Mablung sięgając po klamkę. Ochroniarz okazał się dysponować zdumiewająco dobrym refleksem. Zaciśnięte pięść gruchnęła w brzuch. Drugi cios zmierzał nieuchronnie w stronę szczęki. Gdyby nie szybki unik ta z pewnością wypadła by z zawiasów. Kolejne dwa ataki również zafurkotały w powietrzu. Cała nagromadzonego tego dnia w ciele agenta frustracja uwolniła się gdy jego pierwsza kontra trafiła idealnie w splot, drugie uderzenie złamało nadgarstek narwańca a kopniak w podbrzusze wybił nim zamknięte drzwi. Znajdujący się wewnątrz Mandred i jego konkubina zerwali się nagle z łózka. Ona zakrywała się pospiesznie poduszką, a on skrył się pod pościelą.
Mablung wszedł do środka i powoli zamknął za sobą drzwi. U Croakjoy powoli odzyskiwał rezon.
- Ah, to Ty. Zdobyłeś to o co prosiłem?
- Tak, wszystko jest w tej aktówce. Dane o bankructwach filii i transakcji z klubem nocnym "Prurient". A także informacje o przemytach i innych szemranych interesach przy wykorzystaniu Białego Hotelu. Wystarczy?
Mandred najwyraźniej już nie słuchał. Z wypiekami na policzkach przeglądał dokumenty.
- Zdecydowanie. Zapłata zgodnie z umową zostanie przekazana kanałami kontaktowymi.
- Miło się współpracowało - mruknął niechętnie Mablung po czym spojrzał na jęczącego olbrzyma o twarzy cherubinka. - I przepraszam za twojego chłoptasia.


Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią
   
Profil PW Email
 
 
^Tekkey   #8 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 34
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj
[Ninmu] Tablica zleceń - Na własną rękę II

Kosmaty mecz


To czego żądasz, zdobędziesz uśmiechem raczej aniżeli mieczem.


1614 r., Port Lotniczy Wilcza Paszcza, Khazar
Są dni, gdy służba wymaga poświęceń. Kiedy patrzy się w twarz śmierci, usiłując zakłuć niemilców, zanim oni zrobią to samo tobie. Takie, w które zostaje się bohaterem, po prostu robiąc, co słuszne. Dla kraju i narodu. I są takie, jakim był ten dzień. Bezproduktywne. Rozwleczone przez przelot, jet lag i perspektywę czekania kolejnych godzin na możliwość dalszej podróży. Cóż zrobić? Nagłe wezwanie z samego rana, bez uprzedzenia - wyjazd służbowy. I nawet nie wypada się krzywić, bo to rozkaz. Tekkey już kilkukrotnie obiecywał sobie w trakcie tej niemożebnie przedłużającej się wycieczki, że po wspięciu się na jakiekolwiek wyższe stanowisko nader rzadko będzie ruszać tyłek z fotela, by drałować na pole walki we własnej osobie. Niech się wykażą młodsi stażem agenci. Genbu co najwyżej będzie sobie maczać palce w tym i owym, o ile poczuje się zainteresowany. Ale raczej nie.
Ookawa ziewnął przeciągle, drzemiąc na blacie stolika między pustą filiżanką po kawie, a niedojedzonym obwarzankiem. Zerknął na jeden z wielkich zegarów podwieszonych nad tablicą lotów. Jego wskazówki ledwie się przesunęły od ostatniego razu, gdy na niego kukał. Jak tak dalej pójdzie, szybciej będzie popłynąć wpław.
- Ziaaaf... - stęknął, bezskutecznie usiłując dotlenić mózg.
Byle tylko coś się zaczęło dziać! Cokolwiek! Niech ktoś poślizgnie się na skórce od banana. Niech się pokaże jakiś celebryta w otoczeniu paparazzi. Niech po lotnisku krąży zdeformowany facet bez oka. Kontrolę przejął zawodowy dryl. Baaardzo nonszalancko wywiadowca podniósł się do pozycji siedzącej i udał, że jest absolutnie pochłonięty pożeraniem pączka. I choć za sam smak obwarzanek zasługiwał na uwagę, chuunin poświęcał większość mocy przerobowych swego mózgu koncentracji na wyostrzeniu nadludzkiego zmysłu. Nie bez trudu ponownie wyłowił cudaka z tłumu. Pierwsze wrażenie ani trochę go nie zwiodło. Stopy w tych butach zdecydowanie nie miały ludzkiej struktury żylnej. A oko, tu trudno ocenić. Nic tam nie wydawało się zbudowane anormalnie, aż do samej gałki ocznej. Jej po prostu nie było. Może jakiś pirat? Albo jego rodzice byli rodziną, jeszcze zanim powiedzieli sobie "tak"? Na szkoleniu wstępnym w agencji doświadczeni znawcy tematu ostrzegali, że tak naprawdę jedynym pewnym sposobem na wykrycie szamana było przeprowadzenie próby wody. Zapachu mokrego futra nie dało się pomylić z niczym innym.
Zajrzał do filiżanki, ale no tak - kawa już wyszła. Wycierając usta serwetką, znowu zerknął na zegar i rozejrzał się wkoło ze znudzoną miną. Chimyaku niewiele mówiło o rzeczywistym wyglądzie, a chciał się lepiej przyjrzeć obcemu. Facet średniego wzrostu, jeszcze całkiem młody, a jednak z burzą siwych włosów na makówce. Czemu miał wrażenie, że zza wielkich okularów ten odmieniec odwdzięczał się spojrzeniem?
- A było nie kusić losu - szepnął do siebie Genbu.
Agent energicznie wstał i ruszył w kierunku obcego, zgarniając podręczny bagaż. To znowu stare credo - zakłuć niemilców, zanim oni zrobią to samo. Albo też wyciągnąć rękę. Przecież zmiennokształtny chyba jej nie ugryzie?
- Dzień dobry. Ciepły dziś dzień, prawda? – zagaił dziwak, nim Sanbeta miał szansę wydukać choćby słowo.
Też był nieufny. Nie zdjął transformacji, a uwadze nadludzkiego zmysłu agenta nie umknęły zaciśnięte w charakterystyczny sposób pięści w kieszeniach. Domyślał się, co Khazarczyk tam chowa. Sam też nosił noże umocowane na udach pod ubraniem.
- Eee, tego... nie zdążyłem wymyślić co właściwie powiedzieć. Cześć? Witaj? Chyba po raz pierwszy spotykamy się oko w oko, panie Cierniu Nocy. Czy ja wspomniałem, że nie mam wrogich zamiarów? Nie? Bo nie mam. Agresja: poziom 0 - rozkręcił się Ookawa, starając uprzedzić słowami rozlew krwi.
Bo jeśli miał rację w swych podejrzeniach, opartych głównie na narkotycznych zwierzeniach Kour'Qana i opisie pamięciowym w raportach agencji, to prawdopodobnie właśnie podbiegł do wkurzonego wilka samotnika i nie przymierzając kopnął go w jaja. Któż mógł się spodziewać, że transformowany Fenris Nightthorn będzie sobie we własnej osobie paradował po Wilczej Paszczy? Pragmatyczne zawieszenie broni na terenie najważniejszego portu lotniczego świata niekoniecznie musiało w tym przypadku wiązać ręce Soraty. Po pierwsze, krążyła mocno podbudowana faktami pogłoska, że rzucił robotę i zniknął w półświatku jako zdrajca swojej ojczyzny. Jak wielki wywołał gniew Khana świadczyło to, że wyznaczono za jego głowę znaczną sumkę i w te pędy wciągnięto na ichniejszą listę najbardziej poszukiwanych. Po drugie, były khazarski as najwyraźniej nie stronił od wykorzystania pełni swych możliwości nawet w przygodnej bójce. Całkiem niedawno bez wahania zmasakrował na głównej ulicy Har, miasta kontrolowanego przez plemię Aka'Che, całą ekipę Orlich Skrzydeł wraz z bożyszczem areny Kour'Qanem. Tym samym, który niegdyś dokopał Kaeru Araraikou. To dawało solidną rękojmię o możliwościach Khazarczyka. Na szczęście zakapior jakby odrobinę się rozluźnił po powitaniu z agentem. Ale tylko odrobinę. Dłonie nadal trzymał blisko broni.
- Zagrasz w squasha? - zaproponował ni z tego, ni z owego.
Były as khazarskiego wojska właśnie wyzwał Genbu partyjkę? Na pewno była to lepsza opcja, niż próby wzajemnej anihilacji. Jednak równy facet z tej wrażej machiny do zabijania. Chyba że chodziło właśnie o to, by usunąć z miejsca publicznego i dyskretnie pozbyć się niewygodnego świadka.
- Czemu nie? W zasadzie bardzo chętnie, bo nudzę się tu jak mops - przytaknął, mimo wątpliwości. - Sam już nie pamiętam kiedy ostatnio grałem. Mogę liczyć na małe fory?
Fenris zadumał się, jakby okazanie litości w konfrontacji było z jego perspektywy trudną do rozważenia kwestią filozoficzną. Nastąpiła niezręczna pauza w konwersacji i to nie ta z gatunku przyjemnych. Genbu stał i wybałuszał oczy, czekając na wyrok, a Nightthorn powoli trawił temat.
- A będą potrzebne? - gdy wreszcie odezwał się, nadal wydawał się odrobinę niepewny.
Jedno było trzeba przyznać - jak się już na coś zdecydował, szaman nie tracił czasu. Bez zbędnego bicia piany odwrócił się na pięcie i pomaszerował do szafki, w której najwyraźniej miał swoje rzeczy. Czekając na jego powrót, Tekkey rozglądał się dyskretnie. Wymiana uprzejmości to jedno, ale dłuższa rozmowa ze ściganym banitą mogła w końcu zwrócić czyjąś uwagę. Nawet licząc na to, że zaproszenie nie było jakąś wyrafinowaną zabójczą pułapką, nie powinni więcej dyskutować w publicznym miejscu.
Lekko skinął głową wracającemu Soracie i ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem. Nie na ślepo, bo orientował się mniej więcej gdzie w kompleksie lotniska zlokalizowane były boiska do squasha. Mniej więcej. No, to chyba było gdzieś w tym generalnym kierunku? Na szczęście wybrał dobrze i nie zbłaźnił się w oczach nowego kompana, a miła pani w recepcji nie czyniła im żadnych problemów w zamówieniu kortu. Szaman wydawał się wiedzieć co robi, to on dogrywał szczegóły. Po pobraniu potrzebnego sprzętu, mężczyźni rozdzielili się przy szatniach.

Ookawa szybko przebrał się w dołączony do karnetu lżejszy strój i gotów był już przestąpić próg, gdy w pełni dotarło do niego w co się pakuje. Nie musiał się oglądać, by wyczuć zwinięty w kłębek czerwony kombinezon, który kusił, by zabrać go ze sobą i nieco zwiększyć swoje szanse na przeżycie, w razie gdyby koleżeński sparing zmienił się w bójkę. No nic. Wóz albo przewóz. Ostatniego kroku ku drzwiom agent jednak nie wykonał. Zerknął w lustro przy drzwiach i jego zdecydowanie wyparowało. Zapomniał o portach naczyniowych na przedramionach... teraz świetnie widocznych spod krótkich rękawów białej koszulki polo. Sparing może i przyjacielski, ale nie przesadzajmy z tą komitywą. Nie ma co wręczać informacji o sobie na srebrnej tacy.
Ostatecznie Tekkey dołączył nieco spóźniony do już oczekującego Szamana, a górę jego przedramion osłaniały lekkie płócienna ochraniacze na łokcie uformowane z krwawej tkaniny. W najgorszym razie mogłyby zostać szybko przeformowane w broń. Zamachnął się kilka razy na próbę rakietą i uśmiechnął przepraszająco do współgracza.
- To powinno wystarczyć jako rozgrzewka. Nie pamiętam zasad. Przypomnisz?
- Serwujemy naprzemiennie z prawej i lewej, do utraty punktu. Przynajmniej jedna stopa w kwadracie. Celujesz w pole wytyczone liniami. Strata punktu po dwukrotnym odbiciu od podłogi. Reszta wyjdzie w praniu - uprzejmie poinstruował oponenta.
Pierwsze trzy naprzemienne serwy Genbu i Soraty nie ułożyły się najlepiej dla Sanbety, mimo tego że Nightthorn cofnął transformację i grał jako zwykły człowiek. Khazarczyk z łatwością wychwytywał jego uderzenia i rewanżował się własnymi - bodaj nawet silniejszymi. Dopiero po czwartym serwie i zażartej wymianie uderzeń wet za wet, agent zdobył swój pierwszy punkt. Dodało mu to sil. Z nową nadzieją przyłożył się do uderzenia iiiii... w kąt sali leciała już szybka oraz podstępnie podkręcona piłka. Jednak Fenris nie dal sie oszukać. Odpłacił Genbu pięknym za nadobne, czyli wsteczną rotacją, przed którą Sanbeta nie potrafił się skutecznie wybronić. Ledwie ją wyłapał na rakietę, ale odbiła się za słabo i zasadniczo w zupełnie innym kierunku, niż mógłby chcieć. Oponent nie miał problemów z wyprowadzeniem miażdżącego dobicia. Kolejną wymianę wygrał za to chuunin. Póki co siły wydawały się być wyrównane. Wprawdzie szpieg przegrywał, ale strata nadal była do odrobienia. Zamarkował powtórzenie manewru z podkręceniem, ale posłał piłkę w drugą stronę. Siwowłosy bez najmniejszych problemów dopadł ją i jakby od niechcenia odpalił ripostę, której Tekkey w żaden sposób nie mógłby powstrzymać. Pierwszy raz stracił punkt w tak szybki i głupi sposób. Dłuższą chwilę zajęło mu otrząśnięcie się z szoku, wiec bez zaskoczeń także we własnym serwie wygrał zmiennokształtny. Genbu znów miał piłkę w ręku i okazję, by zacząć odrabiać straty. Przeciągał sekundy, strzelając oczami na boki. Prawo? Lewo? Jakiego ruchu spodziewał się renegat? Włożył w uderzenie rakietą całą swą siłę i posłał piłkę na wprost w ścianę. Odbijając się, musiała uderzyć w jego własną twarz. Szaman zareagował z opóźnieniem, jakby nie potrafił uwierzyć w to co widzi. Usiłował jednocześnie wejść między ścianę a nadczłowieka i trafić piłkę, ale spóźnił się może o ułamek sekundy. Pierwszy as serwisowy tej rozgrywki stał się faktem i należał właśnie do agenta. Przez chwilę wydawało się, że Fenris naprawdę wziął to do siebie. Cała jego mimika i mowa ciała demonstrowały gniew i agresję. Jeszcze tym razem udało mu się okiełznać rozczarowanie.
- Twój serw - mruknął tylko i wrócił na swoje pole.
Kolejne rundy toczyły się ze zmiennym szczęściem: raz to agent triumfował, raz szaman. Generalnie po dwudziestym punkcie pot lał się z Genbu strumieniami, a mimo to był niemal pewien, że daremnie się wysilał. Sorata był w squasha bezdyskusyjnie lepszy i wynik to odzwierciedlał. Zwyciężył, zdobywając trzynaście punktów w stosunku do ledwie siedmiu punktów Genbu.
- Dobra gra, ten set wygrywa Khazar. No, wiesz o co chodzi. - Odchrząknął Ookawa, jakby dopiero po czasie zdał sobie sprawę z niezręczności tego stwierdzenia. - Może mała przerwa przed rewanżem? Zaraz wypluję własne płuca.
Szaman zgodził się bez większego problemu. Rozdzielili się i każdy wrócił odświeżyć się do własnej szatni.

Po szybkim opłukaniu się pod prysznicem i otarciu firmowym ręcznikiem z nadrukiem schematycznego wizerunku wysp archipelagu Wilczej Paszczy, agent powrócił na kort. Odświeżony, ale też zmotywowany do kolejnej potyczki. W końcu nie chciał wyjść na mięczaka przed kolegą z branży. Standard hotelu naprawdę był imponujący, więc bez trudu zaopatrzył się we własnej szatni w kilka puszek z zimnymi napojami. Wolał nie myśleć na ile skasuje go sympatyczna pani z recepcji za naruszenie zawartości minilodówki. Cóż, każdy kij ma dwa końce. Wymagasz wiele, to i wiele płacisz. Wzruszył ramionami i pociągnął łyk. Przynajmniej jego Kokora była odpowiednio schłodzona. Trzeba się cieszyć z drobnych błogosławieństw. Oponent też wychynął ze swojego narożnika, taszcząc butlę krystalicznej wody mineralnej. To dopiero będzie musiało uderzyć go po kieszeni.
- Dotarło do mnie, że choć rozegraliśmy już jedną partię na rozgrzewkę, nadal nie ustaliliśmy o co właściwie gramy. Przegrany w kolejnym secie płaci za napoje? A może o coś jeszcze? - Tekkey pogodnie zagadnął współgracza.
- Przyznam, że o tym nie myślałem. Chciałem cię tylko odciągnąć, w przypadku gdybyś próbował czegoś głupiego - natychmiast odparł Sorata.
A więc jednak! Tekkey momentalnie przerwał próby wytrząśnięcia na język ostatnich kropli Kokory, uparcie nie chcących opuścić puszki. Wiedział, że nadal tam były! Słyszał je! Wprawdzie miał teraz pilniejsze problemy, jak próby uniknięcia asasynacji, ale...
- Dotąd nie planowałem niczego głupiego, to jakby przydarza mi sie samo. Błogosławieństwo albo klątwa, trudno powiedzieć. Ale tutaj? W Wilczej Paszczy? Jest chyba powszechna zgoda na brak niezgody w tym miejscu. Wyluzuj trochę! - próbował rozładować napięcie.
Podziałało, bo Fenris niedbale oparł się o ścianę, ale gdzieś w jego ruchach nadal czaił się niepokój.
- Staram się. Szkolenie weszło mi w krew bardziej niż bym chciał. Nie wspomniałeś jednak o swoich zamiarach po opuszczeniu lotniska.
Siłą rzeczy Tekkey nie miał najszczęśliwszej miny. Tajemnica służbowa to święta rzecz. Tylko jak mu to wytłumaczyć, tak żeby nie doszło do tragicznego nieporozumienia? Spojrzał w górę, jakby pytał lokalnych bożków dlaczego właśnie jego to spotyka, tęsknie zerknął na kort, a potem znowu na Soratę. Koniec końców, zdecydował się na brutalną szczerość.
- Miałem nadzieję, że dasz mi chociaż szansę na rewanż, zanim zacznę cię podpytywać o słonia w salonie, ale skoro nalegasz. Szukam kogoś. Typ średniego wzrostu, urody nieszczególnej i wyraźnie sanbeckiej. Cechy wyróżniające: oszczędnie owłosiony, zerowa pamięć do personaliów. Krótko mówiąc: mam prześledzić ostatnie chwile Genkaku i sprowadzić ciało bohatera z powrotem do wdzięcznej Ojczyzny. - Chuunin teatralnie otarł łżę. - Chciałbyś się podzielić jakimiś tropami?
Puls człowieka gwałtownie przyśpieszył na wspomnienie Genkaku. Bał się, że agent poluje na jego głowę? I słusznie. W końcu żadna to tajemnica, że był równie umoczony w sprawę Kayzera Soze w równym stopniu co były generał. Przynajmniej jeśli wierzyć raportom opartym na zeznaniach świadków wybuchów w SanFarm.
- Radziłbym zapytać Lisa Pustyni. Słyszałem, że żywotnie przejmuje się losem nadludzi - podrzucił renegat, ledwie maskując głębię buzujących uczuć.
- Więc po to Kayzer Soze chciał nawiązać kontakt z Krwawymi Szakalami? Dzięki. Ujmę to w raporcie jako "informację z dobrze poinformowanego źródła". Zresztą, cały ten raport to tylko formalność, żeby biurokratom zgadzało się wszystko w papierkach.
Khazarczyk nie wyglądał na przekonanego. Trzeba mu było podrzucić inny temat do przemyśleń, więc chuunin nachylił się poufale i poprosił półgłosem.
- Zrób mi przysługę i przekaż Genkaku, że wypełniłem jego ostatni rozkaz co do joty. Będzie wiedział o co chodzi - zasalutował niedbale i mrugnął do Nightthorna.
- Żadna przysługa. Sam byś do tego doszedł - ten mruknął, nie zobowiązując się do niczego.
Trudna publika. Agent wzruszył ramionami i zaczął otwierać kolejną puszkę.
- Może i tak, ale jak mówiłem: to dochodzenie to tylko formalność. Ktoś musi pojechać na miejsce i potwierdzić to, co już i tak wszystkim wiadomo.
Pociągnął łyk Kokory i zmienił temat.
- Tak właściwie: czemu się z nim zadajesz? Też chcesz ratować świat, jak Genkaku? Czy może poszło o złoto i to, że po odejściu z Khazaru nie bardzo masz się z czego utrzymać? A może o jeszcze coś innego?
- Pomógł mi, więc się rewanżuję. Nie wczytuj się za bardzo w kontekst.
Z każdym kolejnym pytaniem Nightthorn robił się coraz bardziej tajemniczy i uciekał w ogólniki. Trudno było przegapić sygnał do zakończenia rozmowy. Tekkey dopił napój i odłożył puszkę obok poprzedniej.
- Wybacz moją ciekawość. Nie co dzień spotyka się na przyjaznej stopie z wyższym oficerem obcego mocarstwa. A skoro o tym... - Podniósł rakietę i rozejrzał się za piłką. - No to co? Ku chwale Sanbetsu!
- Może innym razem. Właściwie to już będę się zwijał.
Fenrisowi jakby przeszła ochota na rozgrywkę. Przeszedł do szatni i szybko spakował sprzęt do torby, nie zawracając sobie głowy przebraniem.
- No co ty, Fenrisie? Wymiękasz? - zareagował z opóźnieniem nadczłowiek.
Nagłe poddanie sprawiło, że tkwił niczym dudek na pustym korcie. Zamiast triumfu, czuł jedynie nieprzyjemny posmak bezdyskusyjnej porażki w pierwszym secie.
- Mam to uznać za walkower i ogłosić moralne zwycięstwo w całym meczu? Bo totalnie zaraz to zrobię! - wołał za odchodzącym Khazarczykiem Genbu. - A tak w ogóle, to "honor" dyktuje dać szansę odegrać się przegranemu. Chyba znacie takie pojęcie w waszym tropikalnym grajdołku, co?
- Walkower to akurat twoja wygrana. Możesz ją proklamować wszystkim zainteresowanym. Przez wychowanie na zadupiu, poza pojęciem honoru znam jeszcze tylko przysłowie ludowe. Nie wchodź zbyt głęboko w las. - Szaman wyszarpnął rakietę z torby, niszcząc zamek. - Gramy.
Dobra wiadomość była taka, że Sorata naprawdę wrócił na kort. Zła, że cały czerwony i to nie tylko z powodu niedawnego wysiłku. Kto by pomyślał, że wystarczy mała prowokacja, by skrywany gniew wykipiał na powierzchnię? Nowo rozpoczęty set miał podobny przebieg jak poprzedni, ale całkiem inną atmosferę. Kolejne minuty tylko wzmagały zaciekłość szamana. Już po kilku serwach zdobył sporą przewagę, ale nadal nie było mu dość. W każde uderzenie wkładał pełnię energii, nie odpuszczał żadnej piłki - nawet tych, które z góry zdawały się nie do wybronienia. Gdzieś w połowie rozgrywki jego serwy stały się nieprecyzyjne, pozbawione głębszego namysłu, trudno powiedzieć czy ze zmęczenia czy zniecierpliwienia. Ookawa wykorzystał słabość współgracza. Od pierwszego przyjęcia przejmował kontrolę nad tempem gry, posyłał piłkę w rejony niewygodne do obrony dla serwującego. Punktował w ten sposób pięć razy z rzędu. W swoich wznowieniach nie szło mu tak różowo. Fenris nadal był demonicznie zafiksowany na piłce. Nic nie umykało jego błyskawicznym reakcjom. Dopiero mała finta ze strony agenta, zamarkowane przedwcześnie uderzenie i falstart Soraty, pozwoliły mu uzyskać jeden skromny punkt. Za to tuż po kolejnym swoim serwie musiał się ratować unikiem, by nie dostać piłką w nos po kontrze Khazarczyka. Zgadywał, że ten odwdzięczał się w ten sposób za poprzedni trick.
Koniec meczu był już bliski. W jego trakcie pierwotna dominacja zmiennokształtnego najpierw stopniała, a następnie zniknęła. Mieli remis, obaj uzyskali po osiem punktów. Cztery kolejne serwy musiały być rozstrzygające. I chyba realizacja tego faktu pozwoliła Fenrisowi trochę ochłonąć ze ślepego gniewu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie walnął piłki jedynie na siłę, bez przygotowywania się do nieuniknionej obrony. Różnicę było widać jak na dłoni. Po długiej wymianie uderzeń zdobył upragniony punkt, dający mu przewagę. Za to nadzieje agenta na kolejnego asa prysły, gdy również dał się wciągnąć w przedłużającą się konfrontację, którą w dodatku przegrał, bezpowrotnie tracąc szanse na zwycięstwo. Sorata prowadził dziesięć do ośmiu. Sprawa zawisła na ostrzu noża. Jedynymi alternatywami pozostały remis albo klęska. Tekkey musiał, po prostu musiał zdobyć kolejny punkt. Nadczłowiek włożył w obronę przed stratą punktu całe siły jakie mu pozostały, dwoił się i troił, starając się dotrzymać kroku zmiennokształtnemu. W końcu, minimalnie, ale wygrał! Zdobył kolejny punkt. Nadzieja nie umarła. Schylając się po piłkę czuł, jak ślizga się mu w dłoniach od potu wyciekającego każdym porem skóry. Nawet nie pamiętał kiedy ostatnio aż tak się wysilał. I po co? Żeby wygrać głupi mecz w squasha! Gdyby jakiś prorok uchyliłby przed nim o dzień, o godzinę wcześniej, rąbek tajemnicy czasu i ostrzegł w przepowiedni o takim rozwoju sytuacji - szpieg nie tylko nie uwierzyłby mu, ale wyśmiał w żywe oczy. A jednak był, gdzie był i stawiał wszystko na jeden rzut kością przeznaczenia. Miał bolesną świadomość, że wszystko leży teraz w jego rękach. Podrzucił lekko piłkę i przyłożył jej rakietą. Kości zostały rzucone.
Po wszystkim, Sorata dysząc ciężko usiadł na ziemi i schował twarz w dłoniach. Dziwne, bo przecież wygrał. Jedenaście do dziewięciu. Nie ma się co czarować: ten serw Ookawie nie wyszedł. Jeszcze przez kilka minut usiłował się bronić, ale Nightthorn zwietrzył słabość i walił o ścianę niczym w bęben, posyłając Sanbetę w rozpaczliwy taniec po całym polu rozgrywki. Można by sądzić, że południowiec czerpał dziką satysfakcję z przebiegu ostatniego fragmentu pojedynku, ale proszę: zamiast triumfować, padł na ziemię jak ścięty i kontemplował ból istnienia. Ookawa też zresztą miał mieszane uczucia. Z jednej strony - znowu przegrał, choć minimalnie, a raczej nie miał już szans na odegranie się w kolejnym secie. Z drugiej - zmusił przeciwnika do podjęcia rękawicy i oceniając wyłącznie po jego rozpaczliwym geście na zakończenie - Sanbeta i tak mógłby ogłosić moralne zwycięstwo. Gdyby chciał i się na to odważył. Ale jaki z tego pożytek?
- Brawo! Odrobina motywacji i potrafisz dokonać cudów - pochwalił współgracza pogrążonego w marazmie.
To wreszcie wyrwało Fenrisa z zadumy. Zerwał się na równe nogi i nie zaszczycając chuunina odpowiedzią, odszedł do swojej butelki z wodą. Połowę wypił, a drugą wylał na siwą czuprynę. Genbu nie odpuszczał. Powoli skrócił dystans między nimi z ręką wyciągniętą do zgody.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego żarciku na rozpoczęcie? To nie byłaby żadna frajda wygrać walkowerem, bleh. Wszystko zostaje w grze?
Renegat krótko i mocno uścisnął podaną dłoń.
- To zależy od ciebie - ostrzegł.
- No cóż, ja nie zwykłem chować urazy. Przegrałem. Miło i pożytecznie spędziliśmy popołudnie Zabiliśmy trochę zbędnego czasu. Może kiedyś to powtórzymy, jeśli znowu na siebie wpadniemy w tej okolicy. A póki co, bywaj. Nie daj się im złapać, Cierniu Nocy.
Szaman jedynie bez słowa machnął ręką na pożegnanie i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Tekkey posprzątał po obu i, chcąc nie chcąc, uregulował w kasie rachunki za napoje. Przegrana to przegrana, musi boleć. Szkoda, że po kieszeni, ale taki jest sport. Liczył sobie na plus przeżycie nieoczekiwanego spotkania z wyjątkowo niebezpiecznym człowiekiem. Człowiekiem, który walczył jak równy nadludziom. Zdecydowanie nie był to ktoś, komu Ookawa mógłby chcieć nadepnąć na odcisk. Dobrze, że chociaż na końcu wygasili spięcia i rozstali się w pokoju. Czuł, że to dopiero początek wspaniałej przyjaźni. Chwila... czy Genbu w ogóle się przedstawił Fenrisowi?
Wyniki rzutów kostką Spoiler:



Sędziuje: NieBotyczny Mukuro! :hentai:
Set I


Serw Soraty - S. 5 siły [wygrywa 1-4,5] vs G. 6 szybkości [wygrywa 5-10]
1. 2 Wygrana, punktuje S
2. 8 Przegrana, punktuje G
3. 8 Przegrana, punktuje G
4. 2 Wygrana, punktuje S
5. 2 Wygrana, punktuje S
6. 7 Przegrana, punktuje G
7. 9 Przegrana, punktuje G
8. 2 Wygrana, punktuje S
9. 4 Wygrana, punktuje S
10. 7 Przegrana, punktuje G
Sorata 5/5 Genbu

Serw Genbu - G. 3 siły [wygrywa 1-2,5] vs S. 8 szybkości [wygrywa 3-10]
1. 4 Przegrana, punktuje S
2. 4 Przegrana, punktuje S
3. 7 Przegrana, punktuje S
4. 10 Przegrana [Krytyk], punktuje S
5. 1 Wygrana [Krytyk], punktuje G
6. 3 Przegrana, punktuje S
7. 9 Przegrana, punktuje S
8. 9 Przegrana, punktuje S
9. 2 Wygrana, punktuje G
10. 8 Przegrana, punktuje S
Sorata 8/2 Genbu

Wynik końcowy: Sorata 13 :choose: Genbu 7

Set II

Serw Soraty
1. 13 Przegrana, punktuje G
2. 5 Wygrana, punktuje S
3. 6 Wygrana, punktuje S
4. 14 Przegrana, punktuje G
5. 12 Przegrana, punktuje G
6. 10 Przegrana, punktuje G
7. 12 Przegrana, punktuje G
8. 14 Przegrana, punktuje G
9. 2 Wygrana, punktuje S
10. 11 Przegrana, punktuje G

Sorata 3/7 Genbu

Serw Genbu
1. 19 Przegrana, punktuje S
2. 12 Przegrana, punktuje S
3. 9 Przegrana, punktuje S
4. 11 Przegrana, punktuje S
5. 3 Wygrana, punktuje G
6. 1 Wygrana [Krytyk], punktuje G
7. 20 Przegrana [Krytyk], punktuje S
8. 12 Przegrana, punktuje S
9. 14 Przegrana, punktuje S
10. 17 Przegrana, punktuje S

Sorata 8/2 Genbu

Wynik końcowy: Sorata 11 :choose: Genbu 9



A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
»Sorata   #9 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1471
Wiek: 39
Dołączył: 15 Gru 2008
Skąd: TG
Cytuj
Kolejny dzień na lotnisku nie przyniósł nowych doświadczeń. Fenris schował sportową torbę do skrytki, rutynowo transformował ukryte pod luźnymi ubraniami ciało do stopnia uniemożliwiającego łatwą identyfikację i skrupulatnie zajął się doskonaleniem węchu i pamięci. Brak zleceń pionowych nie mógł doprowadzić go do wygaśnięcia nawyków. Poza tym zawsze istniała przecież drobna szansa, że uchwyci jakikolwiek zapach związany z Mni. Kilkadziesiąt razy dał się już ponieść nadziei i pobiegł za tropem tylko po to, by poczuć kolejne ukłucie rozczarowania. Nie dał się jednak zniechęcić i nadal wytrwale pielęgnował każdy objaw paranoicznego przyzwyczajenia. Dlatego, gdy zza okularów przeciwsłonecznych wymienił przedłużające się spojrzenie z przypadkowym pasażerem, zdecydował się podejść i wybadać sytuację. Ubranie mężczyzny było podejrzanie rozgrzane w otoczeniu klimatyzowanego przecież terminala. Może i nie był już rządowym szamanem, ale nadal czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo ojczyzny.
- Dzień dobry. Ciepły dziś dzień, prawda? – zagaił, nie zdejmując transformacji. Ręce w kieszeniach zacisnął na przymocowanych do uda nożach.
Zaskoczenie mężczyzny było znacznie mniejsze niż się spodziewał. Wyglądało nawet na to, że rozpoznał szamana.
- Eee, tego... nie zdążyłem wymyślić co właściwie powiedzieć. Cześć? Witaj? Chyba po raz pierwszy spotykamy się oko w oko, panie Cierniu Nocy. Czy ja wspomniałem, że nie mam wrogich zamiarów? Nie? Bo nie mam. Agresja: poziom 0 – zapewnił szybko, a Sorata musiał powstrzymać poirytowane syknięcie. Był przekonany, że obsługi kryptonimów uczą Agentów już na treningu początkowym. Jednak pierwsze wrażenie, odrobinę go uspokoiło. Mimo, że mężczyzna znał jego tożsamość, wydawał się wystarczająco nieopierzony, by nie sprawiać problemów. Starcie na terminalu z magiem lub mutantem mogło skończyć się nieprzewidzianymi skutkami, ale z dwojga złego wolał to, niż psychopatycznego zamachowca. Po zbliżeniu się, nadnaturalnym zmysłem wychwycił nutkę znajomego zapachu dochodzącą od nieznajomego. Psi węch pozwalał na niesamowite cuda. Czyżby podwójny agent? Gen wspominał mu o co bardziej wybitnych podopiecznych, ale nie do końca domyślał się, czy któryś z nich siedzi teraz przed nim. Na swój użytek postanowił nazywać go Juniorem.
- Zagrasz w squasha? – zdecydował połączyć przyjemne z pożytecznym.
- Czemu nie? W zasadzie bardzo chętnie, bo nudzę się tu jak mops. – nieznajomy zgarnął podręczny bagaż i spokojnym krokiem dołączył do stojącego szamana. - Sam już nie pamiętam, kiedy ostatnio grałem. Mogę liczyć na małe fory?
Znajoma gra na wybadanie i fałszywe gładkie słówka. Sorata zwątpił w pierwsze wrażenie. Może facet po prostu był przyzwyczajony do spotkań z wrogiem na swoich warunkach? Może to jakaś prowokacja Inpu? Zamyślił się i przez to pauza wyszła nienaturalnie długa.
- A będą potrzebne? – Wymiana zdań zbiła go z tropu. Zawrócił do szafki, w której zostawił torbę. Mimo nonszalancji, coraz szybciej przerzucał karty w pamięci, żeby odszukać nazwisko Agenta. Gdy podszedł ponownie, nieznajomy lekko skinął głową i ruszył przed siebie, nie oglądając się za plecy. Tropienie na dziś mógł uznać za zakończone, ale i tak był podekscytowany nadchodzącą partyjką. Jeśli Junior okazałby się ulepiony z tej samej gliny, zapowiadała się naprawdę pysznie.

Wypożyczalnia sprzętu i strojów była na szczęście otwarta. Szaman wybrał najmniej sprężystą piłeczkę i udał się pierwszy do szatni, żeby cofnąć transformację bez postronnych. Agent ociągał się z przebraniem i gdy w końcu pojawił się na korcie miał na sobie dodatkowe ochraniacze na stawy, których Fenris nie skojarzył z wypożyczalni.
Sanbeta uśmiechnął się.
- Nie pamiętam zasad – machnął parę razy rakietą. - Przypomnisz?
- Serwujemy naprzemiennie z prawej i lewej, do utraty punktu. Przynajmniej jedna stopa w kwadracie. Celujesz w pole wytyczone liniami. Strata punktu po dwukrotnym odbiciu od podłogi. Reszta wyjdzie w praniu.
W myślach nadal przeglądał listę nazwisk znanych Agentów. Poza Genem najbardziej niebezpiecznym był Ookawa. As wywiadu. Ale czy to on? Może być ostro. Nie żałował, że pozostawił broń ukrytą. Poczuł mieszankę podniecenia i niepokoju wyobrażając sobie krwawą łaźnię, w jaką mógł zmienić się mecz.
Pierwsze serwy poświęcił na przebadanie możliwości przeciwnika. Zemściło się to na nim w czwartej wymianie, gdy Agent nagle przyspieszając, zdobył w końcu pierwszy punkt. A więc gramy na poważnie?. Stopniowo przyspieszał kolejne wymiany. Agent nadążał, jak można było spodziewać się po mutancie. Punkty rosły po obu stronach. Bez żadnego ostrzeżenia Junior zamarkował odbicie i strzelił z całą siłą w miejsce, gdzie stał. Fenris musiałby wbiec w niego z pełną mocą, by odbić nieczyste zagranie. Ułamek sekundy zawahania kosztował go zwycięstwo w secie. Jego głowę zaprzątała za to chwilowa wizja alternatywy. A gdyby wpadł na Agenta? Może tamten potraktowałby to jako zaproszenie do walki? Porzuciliby rakietki i spletliby się na podłodze w kłębie pięści, kłów i pazurów?
Uświadomił sobie, że uczucia odzwierciedlają się na jego twarzy i zdołał się opanować.
- Twój serw – mruknął i odwrócił twarz do przeciwległej ściany, oddychając ciężko. Mało brakowało.
Kolejne rundy również zdawały się wyrównane, ale szaman zaczął kontrolować rozgrywkę. Oddychał równo i regularnie punktował coraz bardziej zmęczonego rywala.
- Dobra gra, ten set wygrywa Khazar. No, wiesz o co chodzi. – wysapał Junior – Może mała przerwa przed rewanżem? Zaraz wypluję własne płuca.
Sorata skinął głową i poszedł do szatni schować się pod prysznicem. Lodowaty strumień ochłodził mordercze zapędy. Wróciło zastanowienie. Czego mógł chcieć ten dziwny Sanbetańczyk?
Kupił w automacie wodę i wrócił na kort.
- Dotarło do mnie, że choć rozegraliśmy już jedną partię na rozgrzewkę, nadal nie ustaliliśmy o co właściwie gramy. Przegrany w kolejnym secie płaci za napoje? A może o coś jeszcze? – zagadał Junior z sympatycznym uśmiechem.
- Przyznam, że o tym nie myślałem. Chciałem cię tylko odciągnąć, w przypadku gdybyś próbował czegoś głupiego – odparł szczerze.
Sanbeta dopił ostatnie krople z puszki.
- Dotąd nie planowałem niczego głupiego, to jakby przydarza mi sie samo. Błogosławieństwo albo klątwa, trudno powiedzieć. Ale tutaj? W Wilczej Paszczy? Jest chyba powszechna zgoda na brak niezgody w tym miejscu. Wyluzuj trochę! – uśmiechnął się szczerze, a Fenris natychmiast dodał aktorstwo do rosnącej listy jego umiejętności. Oparł się jednak o ścianę chcąc go jeszcze dodatkowo wybadać.
- Staram się. Szkolenie weszło mi w krew bardziej niż bym chciał. Nie wspomniałeś jednak o swoich zamiarach po opuszczeniu lotniska.
- Miałem nadzieję, że dasz mi chociaż szansę na rewanż, zanim zacznę cię podpytywać o słonia w salonie, ale skoro nalegasz. Szukam kogoś. Typ średniego wzrostu, urody nieszczególnej i wyraźnie sanbeckiej. Cechy wyróżniające: oszczędnie owłosiony, zerowa pamięć do personaliów. Krótko mówiąc: mam prześledzić ostatnie chwile Genkaku i sprowadzić ciało bohatera z powrotem do wdzięcznej Ojczyzny. - teatralnie otarł nieistniejącą łzę. - Chciałbyś się podzielić jakimiś tropami?
Sanbetsu było na tropie Gena?! Krew uderzyła Soracie do głowy. Może faktycznie najlepiej byłoby sprzątnąć niechcianego gościa tu i teraz? Ile wiedzą o Keyserze Soze? Ile wiedzą o udzaiel Fenrisa w zamachu na San Farm?
- Radziłbym zapytać Lisa Pustyni –zamarkował wymówką. - Słyszałem, że żywotnie przejmuje się losem nadludzi.
- Więc po to Kayzer Soze chciał nawiązać kontakt z Krwawymi Szakalami? Dzięki. Ujmę to w raporcie jako "informację z dobrze poinformowanego źródła". Zresztą, cały ten raport to tylko formalność, żeby biurokratom zgadzało się wszystko w papierkach.
Miną przekazał, co sądzi o słabym blefie. Sanbetańczyk natychmiast dorzucił kolejną porcję informacji:
- Zrób mi przysługę i przekaż Genkaku, że wypełniłem jego ostatni rozkaz co do joty. Będzie wiedział o co chodzi - zasalutował niedbale i mrugnął do Nightthorna.
- Żadna przysługa. Sam byś do tego doszedł - ten mruknął, nie zobowiązując się do niczego. Póki co wyszedł bardzo korzystnie na tej wymianie. Agent wzruszył ramionami.
- Może i tak, ale jak mówiłem: to dochodzenie to tylko formalność. Ktoś musi pojechać na miejsce i potwierdzić to, co już i tak wszystkim wiadomo. Tak właściwie: czemu się z nim zadajesz? Też chcesz ratować świat, jak Genkaku? Czy może poszło o złoto i to, że po odejściu z Khazaru nie bardzo masz się z czego utrzymać? A może o jeszcze coś innego?
- Pomógł mi, więc się rewanżuję. Nie wczytuj się za bardzo w kontekst.
Teraz z kolei to on był pod ścianą. Ponownie poczuł się bardzo niepewnie. Co innego czysto fizyczne starcie na korcie, ale rozmowa z Agentem, za plecami którego stała potęga całego państwa, była całkowicie innym wyzwaniem. Tym bardziej, że szaman stracił protekcję własnego, ile by nie była warta.
- Wybacz moją ciekawość. – Odpuścił mu Junior. - Nie co dzień spotyka się na przyjaznej stopie z wyższym oficerem obcego mocarstwa. A skoro o tym... - Podniósł rakietę i rozejrzał. - No to co? Ku chwale Sanbetsu!
- Może innym razem. Właściwie to już będę się zwijał.
Fenrisowi przeszła ochota na rozgrywkę. Przeszedł do szatni i szybko spakował sprzęt do torby, nie zawracając sobie głowy przebraniem.
- No co ty, Fenrisie? Wymiękasz? – w głosie zabrzmiała kpina. - Mam to uznać za walkower i ogłosić moralne zwycięstwo w całym meczu? Bo totalnie zaraz to zrobię! – podobnie jak szaman przyspieszył. O co mu jeszcze chodziło? - A tak w ogóle, to "honor" dyktuje dać szansę odegrać się przegranemu. Chyba znacie takie pojęcie w waszym tropikalnym grajdołku, co?
Cholerny zadufany w sobie skubaniec. Khazarska propaganda zaszyta w podświadomości zareagowała bezbłędnie. Diabelny mutant. Wróg ojczyzny. Technologiczny śmieć. Zaraza planety. Szaman stłumił indoktrynację i wyszarpnął rakietę z torby, rozwalając całkowicie zamek.
- Walkower to akurat twoja wygrana. Możesz ją proklamować wszystkim zainteresowanym. Przez wychowanie na zadupiu, poza pojęciem honoru znam jeszcze tylko przysłowie ludowe. Nie wchodź zbyt głęboko w las. Gramy.
To tyle, jeśli chodzi o zachowanie spokoju. Krew tętniła szamanowi w skroniach. Wypytywanie agenta obudziło w nim agresję i desperacko chciał ją wyładować na korcie. W kolejnych wymianach wykorzystywał całą swoją siłę i szybkość, zdeterminowany by pokazać oponentowi, że człowiek może dogonić wytwór bioinżynierii nawet bez w oparcia w manitou. Spokojny Agent odpowiadał wolniej, ale bardziej technicznie. W końcu zaczął się odgrywać. Sorata zacisnął tylko żeby i wbił wzrok w piłkę. Żądne zagranie nie było dla niego stracone. Uwijał się po korcie jak błyskawica, nie zamierzając ustąpić ani o krok. Wysiłek wypalał agresję i w końcu przy remisie na ósmym punkcie odzyskał stabilność. Po raz pierwszy mecz zaczął sprawiać mu przyjemność. Przy kolejnych odbiciach zaczął używać większej części mózgu. Junior również nie zamierzał odpuścić. Jednak po odzyskaniu przez Khazarczyka równowagi, nie miał większych szans.
Zwyciężywszy jedenaście dziewięć, Sorata poczuł tak silną falę ulgi, że aż przysiadł. Dysząc, schował twarz w dłoniach próbując wypalić resztę hormonów stresu.
- Brawo! Odrobina motywacji i potrafisz dokonać cudów – rozległo się echem w nagle cichej Sali. To wyrwało Fenrisa z zadumy. Zerwał się na równe nogi, napił się wody i oblał rozpaloną głowę.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego żarciku na rozpoczęcie? – Agent podszedł z wyciągniętą dłonią. - To nie byłaby żadna frajda wygrać walkowerem, bleh. Wszystko zostaje w grze?
Uścisk dłoni był wilgotny od potu, ale mocny.
- To zależy od ciebie
- No cóż, ja nie zwykłem chować urazy. Przegrałem. Miło i pożytecznie spędziliśmy popołudnie Zabiliśmy trochę zbędnego czasu. Może kiedyś to powtórzymy, jeśli znowu na siebie wpadniemy w tej okolicy. A póki co, bywaj. Nie daj się im złapać, Cierniu Nocy.
Po prostu bydlę. Ironiczne bydlę. Szaman bez słowa machnął ręką na pożegnanie i wyszedł. Na ten dzień miał już dość kontaktów między(nad)ludzkich.


Kryteria oceny walk: Klimat 4/10 Mechanika 3/10 Warsztat 3/10. W razie wątpliwości - konsultuj. Pomoc: https://tenchi.pl/viewtopic.php?p=17457#17457
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 13