Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Zakon Gryfa
 Rozpoczęty przez »oX, 17-07-2015, 15:23

18 odpowiedzi w tym temacie
»oX   #1 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Wysoki mężczyzna włożył do ust cygaro. Chwilę mielił końcówkę, aż w końcu odpalił. Po pomieszczeniu rozeszła się chmura dymu, a Garreth Slayman zakaszlał. Odziany był tradycyjnie w mundur Zakonu Gryfa.

- Murphy Murphy Murphy... co cię do mnie sprowadza? Zanim odpowiesz, to muszę pochwalić Twoje poczynania w Khazarze. Psowaty mocno się nacierpiał, zanim go zatłukłeś? Zdziwiony, że o tym wiem?
- Szczerze, to nie. Mogę tu zapalić?
- Pal. I mów. Nie mam całego dnia.
- Tak jest. Ostatnimi czasy miewam sporo rozterek wewnętrznych, zapewne wie Pan czemu. Życia nadludzi nie są usłane różami, szczególnie w naszym...
- Skończ pieprzyć o moralności. Z takimi sprawami możesz udać się do Babilonu. Bane mówił mi, że chcesz zostać łowcą. Jestem zaszczycony, bla bla bla. Mundur już na ciebie czeka w mieszkaniu, razem z pierwszymi wytycznymi. Miłej podróży. I znikaj mi z oczu, panie „rozterka wewnętrzna”.
- Tak jest! - Chris zasalutował i odwróciwszy się na pięcie, opuścił gabinet Slaymana.

* * *


W mieszkaniu starał się utrzymywać porządek, jak na wojskowego przystało, jednak w ostatnim czasie nie miał chwili dla siebie, a tym bardziej na sprzątanie. Sprzęt wojskowy walał się po całym salonie, podobnie jak puste opakowania po racjach żywnościowych. Uwagę przykuł leżący w kącie karton z jego nazwiskiem. Wiedział, czego może w środku się spodziewać, ale w ramach ostrożności nie rozerwał całości z dzikością Khazarczyka, lecz powoli, małym nożykiem odkrajał kawałki tektury. Zaczął się zastanawiać, co tak naprawdę wyprawia. Przecież mistrz Zakonu nie przysłałby mi bomby... chyba – pomyślał. Kilka minut później oczom ukazał się idealnie skrojony na rozmiar mundur. Błyszczał nowością i krzyczał, aby go założyć. Na dnie kartonu Murphy odnalazł małą kartkę z dwoma nazwiskami i adresem.

√Port morski Nan Gar
» Semakht Kherr
» Tomaghter Kherr


- Szykuje się długa podróż...

* * *


Przedostanie się do portu nie było trudne, lecz strasznie nużące, czego efektem było zmęczenie malujące się na twarzy łowcy. Podróż trwała łącznie kilka dni, bez zbędnych przerw i komplikacji. Khazarskie opowieści o „Zębach Demona” nie przeraziły Murphy'ego na tyle, aby zrezygnować z misji. Finalnie okazało się, że dotarcie nie jest tak trudne, a w opowieściach znaleźć można sporo fantastyki. Najtrudniejsze było wwiezienie potrzebnego ekwipunku, jednak i na to znalazł się sposób. Jak trudne może być przemycenie czegokolwiek do... portu? Wystarczyło sypnąć kilkoma monetami przy paru osobach i voilà – pakunek czekał w wynajętym pokoju hotelowym.

Nagijczyk zawitał na miejscu rano, więc cały dzień mógł poświęcić na poszukiwania. Salon Gier i Uciech okazał się być najlepszą opcją.

- Duże piwo dla mnie, a dla ciebie duży napiwek w zamian za trochę informacji. - Murphy położył na blacie sakiewkę wypełnioną po brzegi. - Szukam dawnych znajomych, może ich kojarzysz. Bracia Kherr, mówi ci to coś?
- Nawet więcej niż coś. Są stałymi bywalcami na górze. Dziewczyny skarżą się na agresję, ale.. co one mogą? Każdy na to leje ciepłym moczem.
- Wiesz, gdzie są teraz?
- A wyglądam jak tablica informacyjna? Nie wiem, jestem tu od nalewania piwa przyjezdnym. Mało kto ze mną rozmawia.
- Z doświadczenia wiem, że barman nie musi rozmawiać, żeby wiedzieć. Wasze oczy są czujne, jak...
- Może tak, może nie. Przypomnij czemu ich szukasz?
- Spotkaliśmy się kiedyś w jednej z nagijskich spelun, wypiliśmy odrobinę za dużo, sprawy poszły nie tak jak powinny i mamy niedokończony biznes. Nie wiem co jeszcze mógłbym ci powiedzieć.
- Zresztą.. co mnie to obchodzi.

Barman, wsunąwszy sakwę do kieszeni, rozejrzał się po barze i wskazał ruchem głowy na stół otoczony zgrają mężczyzn. Tam siedzą, znajomych nie poznajesz?, powiedział po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Być może domyślał się, o co może chodzić, albo faktycznie miał wszystko gdzieś.

- Semakht? Tomaghter? Kopę lat chłopaki!
- A ten to kto?
- Skąd mam wiedzieć? Znasz typa?
- A pytałbym kim jest, durniu?
- Pewnie nie. Co robimy?
- Nie wiem, lejemy po mordzie czy rozmawiamy?
- Czekaj no... Ej, Ty! Znamy się?
- Nie pamiętacie imprezy w Tonącym Szczurze?
- Tonącym... co? Sem, jednak lejemy!
- Eh...

Zaczęło się skromnie. Butelka rozbiła się o głowę rycerza, a walające po podłodze odłamki wbijały się gościom w podeszwy butów. Następnie, po udawanych upadku, Murphy przyjął kilkanaście kopnięć, to w brzuch, to w nogi, to nawet w okaleczoną głowę. Wił się na podłodze i próbował bronić, lecz napastnicy nie chcieli przestać. Sytuacja zainteresowała pozostałych gości, którzy chętnie przyłączyli się do bójki. Leżąc i udając wpół martwego, nagijczyk powoli rozumiał, czemu Khazarczyków nazywa się dzikusami. Po dwudziestu minutach wszystko wróciło do normy. Ludzie znowu siedzieli przy stole i grali w karty, jeszcze inni popijali lokalne trunki, a ci bardziej chętni wrażeń szli na górne piętro i oddawali rozkoszom.

Murphy wydał z siebie udawany jęk bólu i kątek oka spojrzał na przekupionego wcześniej barmana. Ten, skinąwszy głową na ochroniarza, wrócił do swoich zajęć. Wezwany ochroniarz pochwycił Chrisa i wyniósł na zaplecze.

- Szef nie lubi takich afer. Nie chcemy cię tu więcej, zrozumiano?
- Nie do końca. Muszę dostać się na górę, a Ty stoisz mi na drodze. - Zdziwienie wymalowało się na twarzy potężnie zbudowanego mężczyzny. - Tak, nic mi nie jest, niesamowite. Prowadzisz, czy mam posłać ci kulkę w łeb i samemu tam dojść?
- Kim ty jesteś?!
- Chris Murphy. Czystej krwi nagijczyk, szeregowy w pionie egzekutorów, łowca Zakonu Gryfa oraz członek korporacji TANARI. Głupim pomysłem było spytanie mnie o to...

Wyjęcie noża z pochwy nad kostką trwało kilka sekund, podczas których ochroniarz próbował uciec z powrotem do sali barowej. Rzucony w tył głowy nóż przeszkodził w osiągnięciu celu. Zwłoki osunęły się na drewnianą posadzkę, lecz szybko pochwycone nie wywołały hałasu. Murphy, najciszej jak potrafił, przedostał się na górne piętro, zakrywając zakrwawione ręce i twarz. Nie mógł pozwolić sobie na rozpoznanie przez kogokolwiek. No i dosyć bezsensownego przelewania krwi na dzisiaj..., dodał w myślach.

Korytarz ciągnął się bez końca i nie sposób było poznać, do których drzwi zapukali bracia Kherr. Na szczęście rycerza miał do czynienia z rodzeństwem totalnym dzikusów, więc ryki dochodzące z trzecich od wejścia drzwi świadczyły tylko o jednym. Pojękiwania i krzyki skutecznie zagłuszyły dynamiczne wejście do pokoju. Zszokowane rodzeństwo, przyłapane na gorącym uczynku, nie wiedziało co zrobić. Murphy poświęcił chwilę na rozmyślanie, dlaczego dwóch mężczyzn i jedna kobieta bawią się w pociąg...

- Pięknie. Nie dość, że dzikusy, to jeszcze.. Nie obrazicie się, jak nazwę was pedałami? I nie powinniście być braćmi? W Khazarze nie ma żadnych zasad moralnych?
- POWINIENEŚ NIE ŻYĆ! - Krzyknęli w jednym momencie, jednak było zbyt późno. Pierwsza kula powędrowała między oczy starszego, wywołując małą, błękitną eksplozję. Drugi z braci i jego partnerka zostali sparaliżowani. Łowca stanął nad nimi i posłał kolejną kulę.
- Zabrzmi głupio, ale nic nie widziałaś, prawda? Ehh.. nie potrafisz mówić? Cóż, jakby coś, to mnie tu nie było.

* * *


- I kobietę oszczędziłeś?
- Nie jestem mordercą.. Znaczy jestem, ale nie zimnokrwistym.
- To na cholerę zabiłeś ochroniarza?
- Wszedł mi w drogę.
- A poprosiłeś, żeby z niej zszedł?
- Nie do końca. Nie mogłem pozwolić sobie na świadków.
- Wróć.. to na cholerę oszczędziłeś kobietę?
- Misja została wykonana. Czy potrzeba czegoś więcej?
- Absolutnie. Po co cokolwiek ma mieć sens... Murphy, Murphy, Murphy... lubię cię. - Garreth Slayman odpalił cygaro i dym wypuścił wprost na twarz podwładnego. - Tylko myśl trochę bardziej w przyszłości. Przy okazji, póki pamiętam. Zachowujesz się w moim towarzystwie zupełnie inaczej, niż pozostali. Mówią, że jestem zdystansowany i bezwzględny. Spojrzenie wywołuje strach.. i tak dalej i dalej.
- Tak jest, panie Slayman.
- Więc czemu nie działa na ciebie?
- Działa. Od początku mam wrażenie, że MonoOstrze przebije mnie na wylot. Nie mogę jednak okazywać słabości, nawet w obliczy tak potężnych nadludzi. Wówczas nie mógłbym dobrze wykonywać powierzonych mi zadań.
- Wiedziałem, że się dogadamy. Gotowy na kolejne zadanie?
- Tak jest!
- Tylko tym razem ubierz mundur, bo ostrze naprawdę cię przetnie. Witaj w Zakonie Gryfa.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #2 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Ryk silnika masywnego pojazdu terenowego rozszedł się po okolicy, aby po krótkiej chwili zupełnie ucichnąć. Ze środka samochodu wysiadł wysoki na metr osiemdziesiąt mężczyzna. W prawej ręce trzymał srebrną walizkę, zaś w lewej granat dymny. Zbliżył się do odosobnionej od świata chatki. Mieściła się w lesie niedaleko miasta Sermora na terenie Khazaru. Wyjąwszy z walizki karabin szturmowy podszedł spokojnym krokiem do okna, kolbą wybił szybę i wrzucił „dymny”. Ze środka, wprost pod lufę broni, wybiegło dwóch niskich mężczyzn w ściśle nieokreślonym wieku. Pierwsze dwa pociski załatwiły sprawę, posyłając oponentów do piachu. Huk wystrzału ostrzegł pozostałych, że nie należy się śpieszyć i lepiej urządzić zasadzkę w bezpiecznym miejscu. Prowadzący ofensywę nie wiedział, kogo dokładnie można spodziewać się w chatce, więc postanowił wykorzystać inną strategię niż popularne wejście „na hura”. Przemieścił się wzdłuż ściany, nie wychylając głowy ponad parapety i chwilę później czekał przy tylnym wyjściu. Nadusił klamkę i przemyślał ponownie taktykę. Eh.. czy ktoś dziś zamyka drzwi na klucz..? Ciche wejście nie przyniosło pożądanego rezultatu i minąwszy futrynę zobaczył trzy strzelby wycelowane w twarz.

- Czego tu szukasz?! Kim, do ciężkiej cholery, jesteś?!
- Chris Murphy, łowca Zakonu Gryfa. Jesteście oskarżeni przez Cesarstwo o przeprowadzanie nielegalnych eksperymentów na terenie Khazaru. W skrócie grzebiecie tam, gdzie nie powinniście. Daję wam dwie możliwości. Wracacie ze mną i stajecie oficjalnie przed sądem, który nałoży na was karę śmierci, albo zabiję was tu i teraz. Oszczędzimy kłopotu urzędników.
- Ty....! - Najwyższy z całej trójki wystrzelił w stronę rycerza. Ten bez problemu uniknął strzału i skontrował, wykorzystując Ao Shouseki Nami. Gdy trio opadło na posadzkę, Murphy wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer do przełożonego.
- Panie Slayman, trzech zabitych, dwóch schwytałem żywcem. Co z nimi zrobić?
- Psowaci, czy nasi?
- Nagijczycy, tak jak podejrzewaliśmy.
- Jakieś dowody na prowadzenie eksperymentów?
- Nie rozglądałem się jeszcze, ale mogę popytać. - Potężny kopniak dosięgnął bojownika o blond włosach. - Gdzie macie laboratorium?
- W piw... w piwnicy!
- Wynaleźliście coś chociaż?
- Ni... nie... Brakuje nam.. obiektów do... badań.
- W sensie szukacie szamanów? Ok. wiem wszystko. - Murphy ponownie skierował uwagę na telefon. - Nie mają nic, jakie rozkazy?
- Na pewno sprawiają opór, więc dobij, spal chałupę razem z dowodami i ruszaj do Falvisa, ma dla Ciebie kolejne wytyczne.
- Nie będzie zbyt rozmowny, co nie?
- Bardzo śmieszne Murphy, bardzo. Ruszaj dupsko na północ.

* * *


Odnalezienie chatki Falvisa, po otrzymaniu potrzebnych informacji, nie było trudnym zadaniem. Murphy wszedł do środka i oczom ukazał się mężczyzna z zaszytymi rzemieniem ustami. Falvis, przydupas Slaymana, siedział przy ścianie i czekał. Po chwili spojrzał martwym wzrokiem na przybysza, wstał i z kieszeni workowatych spodni wyjął dwie zmiętolone skrawki papieru.

- Dzięki, Fal. Szkoda, że jesteś martwy i nie do pogadania, ale co poradzić. Przekaż szefowi, że biorę się za to. - Rycerz zamachnął skrawkami przed oczami czarnego i wyszedł.

Po wyjściu ze słomianego domostwa łowca udał się w miejsce zaznaczone na mapie. Wyglądało na to, że trzeba będzie pozbyć się kolejnych imbecyli maczających palce w sztuce przywoływania manitou. Dzień jak codzień, szepnął pod nosem Murphy. Według Garetha sekta lubująca się w czymś, w czym nie powinna, za siedzibę obrali wykarczowaną część lasu niedaleko Sermory. Na twarzy Murphy'ego, po odczytaniu wytycznych, pojawił się grymas niezadowolenia. Miał świadomość tego, że jest nisko postawionym łowcą, ale Slayman nie musiał gonić go po całym Khazarze bez celu. Postanowił, że jeśli wespnie się wyżej w Zakonie, to nie omieszka wypomnieć owej bezsensownej podróży.

* * *


Liczne fiolki wypełnione różnorakiej maści płynami walały się po niedbale złożonych regałach. Gdzieś w kącie pomieszczenia znajdowały się pazury i strzępki psiej sierści. Dziesięciu ludzi obradowało przy drewnianym stole, intensywnie gestykulując. Siedzący na wzgórzu Chris Murphy obserwował wszystko z odległości. Ustawił celownik, biorąc pod uwagę słaby wiatr i wyczekiwał. Dziewięciu mężczyzn o średniej budowie i jedna, drobna kobieta o długich blond włosach. Za główny cel obrał najwyższego z całej gromady i, wziąwszy głęboki oddech, nadusił spust karabinu snajperskiego. Przelał w pocisk część swojej nadludzkiej mocy i Ao Shouseki Nami wykonało zadanie. Dryblas padł martwy na ziemię, zaś pozostali zostali sparaliżowani. Murphy porwał się na równe nogi, zostawiając broń tam, skąd oddał przed chwilą strzał. Idąc w stronę domku wyjął zza paska pistolet i pogwizdując wykopał główne drzwi. Splunął na posadzkę widząc, co za eksperymenty przeprowadzała grupa.

- Macie w ogóle pojęcie, co wyprawiacie? - Powiedział tuż po przekroczeniu progu. - Manitou to obrzydlistwo, które musi zostać tam, gdzie obecnie jest. Rozumiecie? To, co odczuwacie, to chwilowy paraliż. Mógłbym wam powiedzieć jak działa moc nadludzi, albo kim w ogóle jesteśmy, ale szkoda mojego czasu. Działać przestanie w ciągu kolejnych dwóch minut, ale nie dożyjecie tyle.
Łowca ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu.

- Poza tą kobietą. Ona może być całkiem przydatna. No i nie lubię zabijać kobiet.

Dziewięciu żywych wpatrywało się w przybyłego z ogromnym przerażeniem. Próba ucieczki kończyła się na drobnych poruszeniu ciała, lecz nic poza tym. Blondynce zaczęły obficie spływać łzy po delikatnych policzkach.

- Przeżyjesz i płaczesz? Dziwne. -Huk dziewięciu wystrzałów rozszedł się po pokoju. - Idziemy.

Pomógł wstać kobiecie, przy okazji związując jej ręce z tyłu. Kilka chwil później, kiedy siedziała już na tylnym siedzeniu terenówki, nie omieszkał zakleić ust. Musisz się tak drzeć?, rzucił w myślach. Wóz przebijał się przez trudny teren Khazarskiej dżungli, kierując się na północny wschód, gdzie czeka prywatny odrzutowiec. Nikomu nigdy nie zaszkodziło poprosić o przysługę, szczególnie ogromną korporację TANARI, dla której wykonuje multum zleceń.

* * *


- Szefie? - oX wręcz krzyczał do słuchawki, próbując przebić się przez dźwięk startującego odrzutowca. - Misja wykonana, z małym bonusem!
- Murphy? Nie słyszę cię. Zadzwoń później.

*pip pip pip*

Stabilne połączenie udało nawiązać się trzydzieści minut później, kiedy przelatywał niedaleko Czerwonego Kontynentu.

- Misja wykonana. Wziąłem przy okazji zakładniczkę, może powiedzieć co nieco o tym, co porabiali w tym pseudo laboratorium. Znalazłem psie pazury i trochę sierści, raczej nie prawdziwego szamana. Zresztą i tak się nie dowiemy, bo puściłem wszystko z dymem.
- A co niby mamy z nią zrobić? Ugościć nagijskim pieczywem i piwem?
- Przesłuchać...?
- Też można. Dobrze, spotkajmy się jak wrócisz. Kolejne zadanie już czeka.
- Co do tego... jest mały problem szefie.
- Zamiast chaty spaliłeś pół Khazaru? Nie pogniewałbym się.
- Nie. Przed wyruszeniem spotkałem Kito Genkaku, mogę mieć niemały problem.
- Z KITO GENKAKU?! KTOŚ ZERŻNĄŁ CIĘ W MÓZG?!
- Spotkałem go przypadkiem, w Tonącym Szczurze. Muszę skontaktować się z kapitanem Aksenem. Genkaku wspomniał o szpiegu Kendeissona działającym na terenie Cesarstwa. Chce go martwego i to ja mam pociągnąć za spust. Słyszałem o nim sporo historii i wiem, że na tym się nie skończy.
- I co, Aksen ma dać ci zielone światło? Tobie? Ledwo wie kim jesteś.
- Dlatego potrzebuję pomocy...
- Zrobię co się da. Co jeszcze mówił?
- Daje mi namiar na szpiega, ja go zabijam. Wcześniej mogę wyciągnąć informacje o Kendeissonie. Tyle.
- Eh, [ cenzura ] twa mać, Murphy. Jak masz zamiar rozmawiać z przestępcami takiej klasy, to mów o tym od razu! Cieszę się, że jesteś lojalny względem nas, pociągnę sprawę dalej, a ty o nic się nie martw.

* * *


- Kapitanie Aksen? Można na słówko?
- Cóż sprowadza sławnego zabójcę psowatych do mojego gabinetu, panie Slayman?
- Olbrzymi problem wagi państwowej, kapitanie. Otrzymałem informację od jednego z naszych egzekutorów, że spotkał się z... Kito Genkaku. Rzekomo czystym przypadkiem, ale jednak. O wszystkim mi opowiedział. - Mistrz zakonu Gryfa sięgnął po cygaro, jednak widząc wzrok przełożonego od razu wsunął z powrotem do kieszeni. - Uważam, że jest godny zaufania z racji faktu, że mi o tym powiedział. Sprawa dotyczy Kalamira Kendeissona, zdraj...
- Wiem kim on jest, mów dalej.
- Murphy miałby zabić szpiega działającego w jego imieniu na naszym terenie. Samego Kendeissona tu nie ma, ale może zyskać informacje o miejscu jego pobytu. Jedyne czego potrzebuje to pozwolenie na misję.
- Jeśli jest szpiegiem, to zasługuje na śmierć. Jeśli ma to przynieść nam korzyć, niech działa. Chcę wiedzieć o wszystkim. I co najważniejsze. Niech nawiążę kontakt ze zdrajcą Sanbetsu, tym razem to my zagramy mu na nosie. Możesz odmaszerować.

* * *


- Masz zielone światło. Działaj.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #3 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
- Dzwońcie do Murphy'ego. Mamy nowe informacje. Niech wstrzyma się z misją zabicia szpiega Kendeissona.
- Tak jest, kapitanie Aksen.

___________________


Misja w Ur okazała się być zakończona. Po powrocie do miasta Murphy i Brown otrzymali wytyczne, że póki co mają zostawić fabrykę i wrócić do kraju. Po zabiciu Nemana sprawa musiała ucichnąć. Daizou, podejrzany o całe wydarzenie mógł zacząć węszyć, że Cesarstwo zaczyna działać. Z "górą" nie należy się kłócić, więc dwójka rycerzy opuściła Babilon, czekając na kolejne rozkazy.

Chris Murphy kończył przywiązywanie linek hamaka do drzewa, kiedy czynność przerwała wibracja telefonu. Slayman. Powiedział o nowych rozkazach i tym, że nie nadszedł jeszcze czas na "polowanie na szpiega". W międzyczasie nie pojawiło się żadne prioryretowe zlecenie. Murphy już miał odłożyć słuchawkę i wrócić do budowy leśnego schronienia, kiedy Slayman krzyknął donośnie "stój!".

- Właśnie dotarła do nas nowa informacja. Ta kobieta, którą ostatnio przytargałeś.. zaczęła mówić.
- Co mam zrobić?
- Oddział, który wybiłeś to kropla w morzu. Rozlani są po całym świecie. Zdradziła, że w ciągu kolejnych kilku dni planują wysadzenie jakiejś małej wsi w ramach odwetu za... nawet nie wiem za co. Damar? Jest coś takiego?
- Powiedział pan Damar?
- Głuchy jesteś czy znowu słaby zasięg?
- To moje rodzinne miasto. Nie jest duże, w dodatku bez stałego dostępu do prądu. Nie będzie problemem znalezieniem tych gnojków. Biorę się za to.

Wcisnąwszy telefon do kieszeni, rycerz całkowicie zrezygnował z budowy obozu w tym miejscu. Znajdował się około czterystu kilometrów od celu docelowego i dwadzieścia od miejsca, w którym zostawił samochód. Planował pobyć kilka dni na łonie natury, dokształcając umiejętności i zwykle odpoczywając, lecz misja ponad wszystko. Szczególnie, jeśli ma podłoże osobiste. Tyle z urlopu, pomyślał.

Półtorej godziny później siedział wygodnie w fotelu kierowcy. Nowo zakupiona maszyna była tej samej marki, co zniszczona ostatnio w Sanbetsu. . Przekazał ją do warsztatu specjalistów z Tanari i poprosił o kilka udoskonaleń. Wyższe zawieszenie, mocniejszy silnik, kuloodporne, przyciemniane szyby, satelitarna nawigacja i wyrzutnia kolczatek wmontowana w tylny zderzak czyniły z auta potwora nie do zatrzymania na drogach. Przekręcił kluczyk w stacyjce, do gps'a wklepał współrzędne Damaru i wdusiwszy pedał gazu do podłogi ruszył do rodzinnego miasteczka. Za pojazdem uniósł się tuman kurzu przysłaniający okolicę.

Mknąc nagijskimi drogami łamał większość możliwych przepisów, wyprzedzając na trzeciego, przekraczając dwukrotnie dozwoloną prędkość i narażając życie zwykłych kierowców. Z daleka poznał malowniczą okolicę Damaru i rozciągający się na wiele kilometrów górzysty krajobraz. Zaklął w myślach i zatrzymał maszynę przed wjazdem na teren nie pozwalający na przepływ jakiegokolwiek prądu. Wysłał wiadomość do przełożonego z informacją, że zbliża się do miejsca i nie będzie kontaktu przez najbliższy czas.

Damar przywitał masą transparentów obwieszczających przybycie ministra rolnictwa i zbliżającej się debaty. Doszedł spokojnym krokiem do nowo otwartej kawiarni.

- A więc o to chodzi...

Wszedł do budynku i zamówił specjał, Damarską cappucino. Minister ma przybyć kolejnego dnia w okolicach południa. Do ataku dojdzie zapewne w czasie debaty. Poziom ochrony jest minimalny, na miejscu znajdzie się lokalny oddział policji i kilku osobistych ochroniarzy ministra. Żadnych nadludzi.

- Chris! Nie poznałam cię wcześniej! - Około dwudziestoletnia brunetka zbliżyła się do stolika.
- Hej, Sisi.
- "Hej Sisi"? To wszystko na co cię stać po tak długiej nieobecności?
- Musiałem wyjechać, wiesz o tym. Nie chciałem tu wracać, ale zmusiła mnie praca.
- Więc masz mnie totalnie w dupie po wszystkim co przeszliśmy?
- Nie mam cię w dupie. To, co nas łączyło, to przeszłość. Nie jestem w stanie związać się z kimś na nowo. Poza tym byliśmy młodzi i głupi.

Cios w policzek wymierzony przez dziewczynę nie zdziwił rycerza. Można powiedzieć, że nawet się go spodziewał. Spojrzał na nią znudzonym wzrokiem i wskazał ręką krzesło po drugiej stronie stolika.

- Usiądź, porozmawiajmy chociaż.
- O czym chcesz rozmawiać? Powiedziałeś dosyć.
- Siadaj.
- Wciąż nie pozbyłeś się dyktatorskiego zachowania? Nie dziwię się. - Brunetka rozejrzała się, czy obecni gości zwrócili uwagę na małą wymianę zdań, po czym posadziła cztery litery na krześle. - Gdzie pracujesz?
- Nie mogę tego powiedzieć. Możesz jednak przyczynić się do sukcesu misji, jaką mi powierzono.
- Misji? Kim jesteś, Chris?
- Na pewno nie tym samym chłopakiem, z którym siedziałaś przytulona w górach, podziwiając gwiazdy. Dołączyłem do armii.
- Eh. I czego armia szuka w tej dziurze?
- Opowiedz mi o całej tej szopce na zewnątrz.
- Minister nagle zainteresował się rolnictwem. Chce sprawdzić jak idzie nam praca i czy może w czymś pomóc. Wiesz, wybory nie są aż tak oddalone, a każdy walczy o głosy. Chce pogadać z mieszkańcami, zaoferować jakąś pomoc, sprzedać milion obietnic, których nigdy nie spełni i takie tam.
- Widziałaś coś podejrzanego?
- Podejrzanego? Tutaj? Żartujesz sobie?
- Nie. Turyści zawitali do miasta?
- Poczekaj... - Sisi wzięła głeboki oddech i zagłębiła w myślach. - Zobaczyłam w restauracji u poczciwej Sophie czterech muzyków. Mocno się upili i bełkotali bezsensu, ale kurczowo trzymali przy sobie pokrowce na instrumenty. Zdziwiło mnie to, bo nie ma odbyć się żaden koncert w najbliższym czasie.
- Gdzie się zatrzymali?
- Na piętrze restauracji. Sophie przerobiła górę na pokoje gościnne, bo restauracja słabo działa.
- Cholera. Dzięki Sisi. - Murphy wstał od stołu, zostawił spory napiwek i chciał skierować się do wyjścia. - Muszę szybko się tym zająć. Co powiesz na kawę? Jutro?
- Zmieniłeś się. Armia cię zmieniła. Ale chętnie posłucham, dlaczego. O tej samej porze w tym samym miejscu?
- Do zobaczenia. - Murphy opuścił lokal i skierował w stronę restauracji u Sophie. Przez okno kawiarni ujrzał, że Sisi nie ruszyła się od stołu, jakby na coś czekała. Zignorował to. Nie było czasu na rozdrapywanie starych ran. Teraz liczyła się misja.

Nie można się dziwić, iż restauracja nie przynosi wielkich zysków. Zwiędnięte kwiaty przy wejściu, obskurny, zardzewiały płot, spróchniałe stoliki i wszechobecnie panujący brud na pewno zniechęcały klientelę. Wejście do środka zostało zasygnalizowane przez mały dzwonek wiszący nad drzwiami. Na sali wyglądało lepiej, lecz bez cudów. Murphy ujrzał starszą kobietę czyszczącą za ladą szklanki po piwie. Marne światło dostarczane przez lampy naftowe nie pomagało.

- Hej, ciociu Sophie.
- Chris! To ty! Chodź no tu się przytul do poczciwej ciotki!

Sophie nie była prawdziwą ciocią rycerza. Nie była nawet częścią rodziny. Pomagała wychowywać Murphy'ego, który nigdy nie poznał swojego ojca. Ją najbardziej zabolało zniknięcie. Gdy wymienili czułości, rycerz przybrał poważny wyraz twarzy.

- Jestem tutaj służbowo, a ciocia może pomóc rozwiązać mi pewien problem. Czy na górze dalej siedzi ekipa grajków?
- Służbowo powiadasz... Nie chcę wiedzieć. Tak, siedzą. W ogóle nie wychodzą z pokoju. Jedynie schodzą się posilić i wracają na górę.
- Dzięki, ciociu. - Murphy wyjął z kieszeni wypchaną pieniędzmi kopertę i wręczył staruszce. - Mi to się nie przyda, a tobie mocno pomoże. Chociaż tak mogę się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

Sophie, zajrzawszy do środka, o mało nie dostała zawału. Spoglądała to na Chrisa, to na pieniądze. Próbowała coś powiedzieć, ale rycerz uspokoił ją gestem dłoni. Poklepał delikatnie po ramieniu i powiedział, że jak skończy zadanie to wróci chociaż chwilę porozmawiać. Poprosił, aby zamknęła l i opuściła ze wszystkimi pracownikami lokal. Znowu musiał ją uciszyć i powiedział, że czas na wyjaśnienia przyjdzie później. Na razie jest to sprawa wagi państwowej i nikt nie może wiedzieć co się dzieje. Obiecał, że wszystko wyjaśni.

Gdy garstka ludzi wyszła na zewnątrz, Murphy wyjął zza paska glocka. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął tłumik i sprawnym ruchem przykręcił do gwintu lufy. Skradał się na górę kląc przy każdym skrzypieniu schodów. Liczył, że nie zostanie zdemaskowany. Sophie wspomniała również, że grajkowie wynajęli całe piętro dla siebie. Rycerz miał pewność, że to właśnie oni planują zamach. Usłyszawszy zza których drzwi dochodzą rozmowy przelał część douriki w pocisk i wystrzelił w drzwi. W trakcie oddawania strzału otworzył drzwi porządnym kopniakiem. Niebieska poświata rozbłysła w pomieszczeniu, paraliżując siedzącą przy stole czwórkę ludzi. Obserwowany przez unieruchomionych przyglądał się masie oręża leżącego na drugim stoliku, a także na całkiem sporą bombę.

- [ cenzura ]ło was? Jeszcze krzywdę sobie zrobicie.

Cztery stłumione dźwięki wydobyły się z pistoletu. Murphy obejrzał ładunek. Nieuzbrojony, na szczęście. Zabezpieczył co musiał, razem z całym piętrem i wyszedł na zewnątrz. Spotkał Sophię niecałe dwadzieścia metrów od wejścia, jak rozmawiała z inną kobietą w zbliżonym do jej wieku. Opowiedział, że zmuszony jest zamknąć lokal na przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. Nie musiał tłumaczyć czemu. Kobieta jedynie się domyślała. Biegiem udał się do miejsca, w którym zostawił samochód, aby móc wykonać telefon do przełożonego.

- Mam ich. Planowali coś tu wysadzić. Przejąłem ładunek.
- Co z nimi? Powiedzieli coś?
- Zabiłem bez słowa. Można nazwać to osobistą vendettą. Nie lubię, kiedy ktoś grozi mieszkańcom rodzinnego miasta. No i potrzebuję kogoś do posprzątania bajzlu.
- Nie bój się, już kogoś wysyłam. W raporcie napisz, że stawiali opór, czy coś. Zresztą nieważne. Dobra robota.

___________________


- Witajcie poczciwy mieszkańcy Damaru! - Stojący przy ambonie minister z olbrzymim uśmiechem witał ludzi.

Kawałek dalej, na piętrze restauracji, czyściciele Zakonu Gryfa wykonywali swoją pracę. Po ich działaniach nikt nie znajdzie nawet pojedynczego włosa. Jeszcze dalej, w damarskiej kawiarni Murphy rozmawiał z dawną miłością, Sisi. Pierwszy raz, od dłuższego czasu, na jego twarzy zawitał uśmiech.
Ostatnio zmieniony przez oX 12-01-2016, 11:27, w całości zmieniany 2 razy  
   
Profil PW Email
 
 
»Matheo   #4 
Rycerz


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 169
Wiek: 34
Dołączył: 11 Paź 2010
Skąd: Szczecin
Cytuj
Celny strzał w Tenri

Poranne promienie słoneczne intensywnie przedzierały się przez szczelinę w zasłonach. Wysoki Nagijczyk otworzył niechętnie jedno oko. Czuł się obco w pokoju. Zawsze z resztą tak było gdy spał w hotelu. Spojrzał na zegarek.
- Cholera znowu jestem spóźniony – syknął pod nosem
Rozejrzał się w poszukiwaniu koszuli. Marynarka leżała porzucona w okolicach drzwi. Na szklanym stole leżała w nieładzie, kusa czerwona sukienka. Brown automatycznie spojrzał w swoje lewo. Chudziutka, ale śliczna dziewczyna spała w najlepsze. Miała na sobie jego koszulę. Brown niewiele myśląc wyślizgnął się z hotelowego łóżka Ubrał się w wygniecione spodnie narzucił na siebie marynarkę. Wyglądał jak strptizer jadący na wieczór panieński. Miał już wychodzić, kiedy przypomniał sobie, że dał dziewczynie swoją wizytówkę. Najciszej jak się dało podszedł do jej torebki i wyciągnął, mały czarno biały kartonik. Usłyszał za sobą delikatny szelest. Jego wczorajsza zdobycz zaczynała się wiercić. Niewiele myśląc ruszył w stronę drzwi, zanim dziewczyna uzmysłowi sobie, że nie ma go w łóżku.

***


Był spóźniony, grubo spóźniony. Partner dzwonił już cztery razy za nim i nie chciał powiedzieć o co chodzi. Tymczasem on przez swoje one night stand był w proszku. Z hotelu pognał do swojego mieszkania, obmył szybko twarz i ubrał się w świeże ciuchy. Wszystkie czynności zajęły może dziesięć minut. Wbił się w swoje auto i ruszył z piskiem do komendy. Oczywiście musiała go zatrzymać drogówka. Kolejne trzy minuty stracił tłumacząc, że tak jak kontrolujący jest psem i jest spóźniony. Koledzy po mundurze machnęli ręką i go puścili. Wreszcie dotarł, dwie godziny po czasie. Ledwo przekroczył próg swojego biura, a jego kompan od razu rzucił.

- Stary Cię szuka

- Coś więcej? Chciał czegoś konkretnego?

- Nic nie mówił, tylko, żebyś się natychmiast do niego zgłosił.


Brown klął w myślach na samego siebie. Za wczorajsze zachowanie. Mógł spędzić spokojnie czas w domu, ale nie, zachciało mu się panienek i piwa miodowego.

***


- Wejść – zakomenderował surowy głos

Matt wkroczył do biura komendanta. Przedpołudniowe słońce ledwo przebijało się przez ciemnozielone zasłony. Idealnie z nimi współgrały dębowe meble. Przy zasłoniętym oknie stały z obu stron niewielkie, ale wysokie biblioteczki. Na samym środku stało ogromne biurko, a za nim równie wielki jegomość. Tom Pov dowodził komisariatem Avalon Północ od wielu lat. Nie uczestniczył w działaniach terenowych od ponad dekady. Złe nawyki żywieniowe przykuły go do biurka. Jednak on się nie przejmował tym, faktycznie był gruby, ociężały i powolny. Jednak jego komisariat był jednym z najlepiej ocenianych w całym kraju. Kiedy obejmował swoje stanowisko, było wiele rzeczy do naprawy. Tymczasem teraz to wzorcowa jednostka. Facet sprawiał wrażenie takiego dobrego wujka. Jednak w rzeczywistości był bardzo surowy i wymagający.

- Szefie ja to wyjaśnię… – zaczął swoje tłumaczenie Brown

Pov dał dłonią wyraźny znak by się zamknął. Mężczyzna powoli wstał i podszedł do niego. Poruszanie sprawiało mu wyraźny problem.

- Gratuluję

Wyciągnął dłoń i uścisnął prawicę Browna. Ten był skołowany. Szef widząc zaskoczenie zaśmiał się ochryple. Oczekiwał, że skołuje młodzieńca i mu wyszło.

- Generalny Inspektor Otto von-Trahim, wytypował pana jako jednego z uczestników ŚKP. Proszę więc udać się do domu spakować rzeczy i jutro z lotniska odlatuje pan z całą delegacją – wręczył Brownowi białą kopertę formatu A4 - Wszystkie szczegóły znajdzie pan w środku – usiadł za swoim biurkiem. Wyraźnie było widać, że dłuższe stanie sprawia mu problem – I osobista prośba, na konferencji nie należy paradować ze śladami szminki na szyi.

***


Taxówka podjechała. Policjant wrzucił walizkę do bagażnika. Po czym rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Spostrzegł w lusterku, że jego kierowcą jest kobieta. Czarnowłosa babeczka była ładna. Jednak roztaczała wokół siebie aurę niepewności. Nim Matheo się odezwał, on już zaczęła gadać.

- Pod moim siedzeniem znajdzie pan niewielką kopertę – mówiła obojętnym głosem – proszę zapoznać się z wiadomością, zapamiętać wszystkie szczegóły, a następnie zniszczyć.

Matt był na skonsternowany, miał złe przeczucie, że to znowu te gnidy z TANARI coś od niego chcą. Jednak miło się rozczarował wiadomość była od Garretha Slaymana. Zawierała miejsce i godzinę spotkania w centrum Tenri.

***


Po wylądowaniu na policjantów z Cesarstwa czekało kilkanaście luksusowych limuzyn. Natychmiast wyruszyli do Green Palace. Tam czekały ich procedury bezpieczeństwa. Każdy nowo przybyły otrzymał specjalny identyfikator. Były dwa rodzaje kart. Żółte otrzymywali uczestnicy, którzy mieli zaplanowany jakiś wykład lub prezentację. Natomiast zielone należały do pozostałych. Dzięki identyfikatorom mogli korzystać ze wszystkich wygód tego luksusowego kompleksu. Także dzięki nim zapisywali się na różne panele na konferencji.

***


Brown czekał w lokalu Oiseau Griffe. Niewielka knajpka położona nieopodal miejsca gdzie odbywał się światowy zlot policji. Miejsce przesiąknięte było dymem z cygar. Wybrał niewielki stolik umieszczony w rogu lokalu. Widział stąd większość ciemno-brązowego wnętrza.

Wziął do ręki menu. Gdy podeszła do niego kelnerka zamówił lokalną whisky na lodzie. Dziewczyna po chwili przyniosła trunek. Brown spróbował alkoholu. Był przyjemnie zaskoczony. Napój był miedzianej barwy o dość oleistej konsystencji, nie był jednak aż tak gęsty jak odmiany z Babilonu. Pozostawiał na języku słodkawy delikatnie owocowy posmak. Nuta zapachowa była przesiąknięta dymem. Postanowił, że przed opuszczeniem Khazaru musi zaopatrzyć się w tą whisky, bo wyjątkowo przypadła mu do gustu.

Delektował się trunkiem, ale nie przeszkodziło mu to w spostrzeżeniu, że od dwóch, no może trzech minut był obserwowany. Delikatnie kiwnął głową, jakby komuś przytakiwał. Chwilę później na drugim fotelu rozsiadł się Chris Murphy. Mieli okazję poznać się jakiś czas temu.

- Ty wybierałeś lokal?- zapytał przeglądając menu.

- Nie – starał się ukryć rozbawienie.

Kompan z Zakonu Gryfa wyglądał absurdalnie w garniturze. Widać było, że nie jest przyzwyczajony do tego typu garderoby i nie potrafił się w niej dobrze czuć.

Brown zamówił tym razem inną whisky. Poprosił jednak o parę ziarenek kawy, by oczyścić kubki smakowe, tak by mógł się cieszyć smakiem innej odmiany. Drugi Nagijczyk poprosił o najtańsze popłuczyny, które pewnie pędzono w jakimś starym magazynie. Wymieszał to jeszcze z napojem gazowanym, który zawierał absurdalne ilości cukrów i słodzików. Matt skrzywił się na sam zapach tego drinka.

Zaczęli rozmawiać, krótko po tym gdy młoda Khazarka przyniosła drinki. Chris poprosił jeszcze o popielniczkę i zaczął palić papierosa, który okrutnie psuły aromat cygar. Kiedy Murphy był pewny, że nikt go nie podsłuchuje zaczął streszczać co się dzieje. Na konferencji miał być skorumpowany komisarz z Khazaru. Wywiad ustalił, że nosi on przy sobie przenośny dysk, na którym może być wiele cennych danych. Był on również jednym z elementów łańcucha, który prowadził do anarchistycznej bojówki, powstałej w państwie puszczy. Teoretycznie nie był to ich problem, jednak w praktyce, to właśnie oni odpowiadali za morderstwo specjalisty od materiałów wybuchowych w Nebulu. Badania sprzętu komputerowego wykazały, że logowano się już po śmierci denata. Mieli więc dostęp do zapisków i dokumentów. Zakon postanowił wziąć w tym udział osobiście, ponieważ ekspert, był jednym z ich konsultantów. Brown widział jednak szerszy problem. Faktycznie, ofiarą był Nagijczyk, ale posiadanie przez anarchistyczne bydło takich danych, to już było poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Martwiło go też szczególnie skąd mogli mieć dane i tak dokładne informacje o zabitym.

- Wystawisz mi go, a sam zabierzesz dysk, wszystkie informacje masz tutaj – mówiąc to przekazał niewielkiego pendriva.

Murphy zgasił peta w popielniczce. Jednym haustem wypił popłuczyny, które zamówił. Uścisnął rękę Browna i opuścił Oiseau Griffe. Tymczasem Matt delektował się whisky o bursztynowej barwie i obserwował uroczą kelnerkę.

***


Pierwsze dwa dni konferencji mijały spokojnie. Brown poszerzał swoją wiedzę, aktywnie uczestniczył w dyskusjach, a wieczorami integrował się z policyjną bracią i flirtował z kelnerkami. Ten dzień był jednak inny, to miało się stać dzisiaj. Komisarz który był do likwidacji, miał prowadzić wykład odnośnie wykorzystania psów w czynności operacyjnej. Generalnie zagadnienie oklepane od wielu lat. Nic się w tej materii nie zmieniło. Jednak ów Khazarczyk był ekspertem w swojej dziedzinie, popełnił wiele publikacji naukowych, a także przeszkolił dziesiątki ludzi do pracy z czworonogami. Matt nie spodziewał się zbyt wielu osób. Mówiono, że facet nawet nie zmienia swoich prezentacji, tylko rok w rok mówi to samo. Warunki wręcz idealne. Plan był dziecinnie prosty. Stanąć przy oknie i zadać pytanie. Murphy ściągnie go ze snajperki, wszyscy padną na ziemie, a on wtedy niepostrzeżenie zabierze dysk.

***


- Zastrzelony miał czterdzieści sześć lat. Komisarz Arastan York służył w policji od dwudziestu pięciu lat. Pracował z młodymi adeptami w stołecznej akademii policyjnej. Wszystko wskazuje na to, że był on przypadkową ofiarą. Sprawcę ujęto już trzy godziny po zdarzeniu. Przy takim natężeniu policjantów na metr kwadratowy można się było tego spodziewać. Zamachowiec to młody obywatel Khazaru. Znaleziono przy nim broń z której strzelano, a na niej jego odciski palców. Cesarscy i Sanbetańscy krytycy nie zostawiają suchej nitki na… - Brown zgasił telewizor.

Zadanie się udało. Pozostało tylko przekazać dysk. Matt przejrzał go pobieżnie. Natrafił tam na wiele ciekawych informacji. York nie był zwykłym mundurowym, to był prawdopodobnie szaman. Miał powiązania z różnymi dziwnymi grupami. Przed przekazaniem danych dla zakonu, zrobił jedną kopię dla DSBE i jedną na własny użytek. W końcu informacje to cenna broń.


Granatowo Bordowy Świat W Naszych Głowach Od Najmłodszych Lat....
Ostatnio zmieniony przez Matheo 18-08-2015, 17:50, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #5 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Mężczyzna stojący przy oknie na czterdziestym piątym piętrze wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów. Wyjął jednego i wsunął do kącika ust. Drugą ręką wygrzebał z pełnej śmieci innej kieszeni zapalniczkę. Odpaliwszy papierosa spojrzał na Avalon, stolicę Cesarstwa. Światła w większości budynków zgaszano sukcesywnie, aż w końcu ciemność ogarnęła dużą część miasta. Ciszę i rozmyślania przerwała wyglądająca młodo dziewczyna, o kręconych blond włosach.
- Tu nie wolno palić, Chris. - W jej głosie dało się usłyszeć nutę irytacji.
- No to naprawcie czujniki dymu, bo chyba nawalają.
- Wiesz coś o nawalaniu, prawda?
Mężczyzna momentalnie zgasił papierosa w popielniczce i obrócił w stronę dziewczyny. Chciał złapać ją za szyję i przycisnąć do przeciwległej ściany, lecz w ostateczności opanował nerwy. Odetchnął głęboko i spojrzał na rozmówczynię.
- Opanuj się i weź trochę wolnego. Rozumiem wszystko. Okazało się, że masz ojca.. w sensie, żywego ojca. Ewidentnie wybrał złą stronę, skopał ci dupsko jak małolatowi, ale – Scarlett zrobiła chwilę przerwy – TO NIE POWÓD ŻEBY MNIE ATAKOWAĆ, DURNIU.
- Wiem, przepraszam. - Murphy odpalił kolejnego papierosa.
- Jaja sobie robisz? - Dziewczyna wytrąciła mu z rąk fajkę i spoliczkowała. - Idź już stąd. Podobno Slayman chciał z tobą zamienić parę słów.
- Slayman? - Spytał zdziwiony Murphy.
- Niewyraźnie mówię? Rozmawiałam już z ojcem. Póki co nie ma nic do roboty dla ciebie, więc dostałeś tydzień wolnego. Spożytkuj go jak chcesz. I przestań tyle palić.
Dyrektor wykonawczy, Scarlett Kane, obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę windy. Przed zamknięciem się drzwi puściła oczko do podwładnego i delikatnie się uśmiechnęła. Ciężko było Murphy'emu ją zrozumieć. Wszedł do drugiej, wolnej windy i wybrał na panelu guzik z napisem „0”. Tuż po opuszczeniu przeszklonego budynku wyjął telefon i wystukał z pamięci numer do przełożonego w Zakonie Gryfa.
- Chris Murphy – przywitał go znajomy głos. - Ciężko cię odnaleźć w ostatnim czasie.
- Witam, panie Slayman. Podobno mam się do czegoś przydać.
- Nie będę ci tłumaczył takich rzeczy przez telefon. Staw się jak najszybciej u mnie. - Murphy już odkładał telefon, lecz Slayman dodał jeszcze jedno zdanie. - Tym razem ubierz mundur, jasne?
* * *

Ubrany w mundur Zakonu mężczyzna wkroczył do małego pomieszczenia cuchnącego dymem papierosowym. Spojrzał na siedzącego za biurkiem przełożonego, który odpalał kolejną fajkę. Następnie wzrok zatrzymał na zamkniętym oknie i ponownie skierował na Slaymana. Żaden z nich nie przerwał ciszy. W końcu, po upływie pięciu minut, odezwał się starszy z nich.
- Chris Murphy.
- We własnej osobie. - Powiedział spokojnym tonem łowca, próbując nie kaszleć po każdym wypowiedzianym słowie. - Podobno jest coś do zrobienia?
- Gdzie się podziewałeś przez ten czas?
- Infiltrowałem babilońską fabrykę w Ur, spotkałem tam swojego ojca, zlał mnie jak małolata i zniknął. Próbowałem go namierzyć, zdobyć jakiekolwiek informacje, ale nic nie byłem w stanie zrobić. A jak w Zakonie?
- A więc Bullock jeszcze żyje powiadasz... - Slayman wstał od masywnego, drewnianego biurka i podszedł do okna. Chwilę zajęło mu, zanim je otworzył. Ponownie usiadł i włożył do ust kolejnego papierosa. - Zdziwiony, że go znam?
- Trochę.
- Był porucznikiem pionu wojskowego, którym dowodzi Gravier. Wiem tylko tyle, że robił interesy na boku, ktoś go nakrył i szybko zniknął, unikając sądu. Może kapitan powie ci coś więcej, chociaż nie zawracałbym mu tym teraz dupy.
- Nie mam zamiaru. Przynajmniej na razie.. Więc. Zlecenie?
- Zlecenie. Tak. Mówiłeś, że infiltrowałeś jakąś fabrykę?
- Tak, w Ur.
- A więc daję ci okazję na przeżycie tego jeszcze raz, tym razem w Sanbetsu. Co powiesz?
- O co dokładnie chodzi?
Slayman zaciągnął się mocno tytoniowym dymem, wypuścił w górę kilka kółek, zarzucił nogi na biurko, odchylając przy tym krzesło do tyłu. Po kilku kolejnych kółkach w końcu ponownie wrócił do rozmowy.
- Dostałem cynk, że sanbeci kombinują coś z manitou. Wiem co myślisz. Sanbeci i manitou to coś jak świnia i siodło. Zupełnie nie pasuje, ale tak jest. Nie wiem na co tym razem wpadli, ale liczę, że wrócisz z ciekawymi informacjami.
- Lokalizacja?
- Omoi Munashi – odrzekł oschle Slayman.
- Z tego co mi wiadomo, jest to twierdza nie do zdobycia. Jak mam niby ją.. - Garreth ruchem ręki powstrzymał podwładnego od wypowiedzenia kolejnych słów.
- Żartowałem! Ahahah żebyś widział swoją minę! Wyluzuj, Murphy. Barany o których mówię zaszyły się gdzieś na wschód od Higure, w pobliżu rzeki Shizu.
- Spory obszar do przeszukania.
- Masz całkowitą rację, Murphy. Szczególnie, kiedy mówimy o podziemnym laboratorium. Ale kto jak nie ty da radę?
Mina łowcy wykrzywiała się w coraz większym grymasie niezadowolenia, kiedy Slayman po raz kolejny się zaśmiał, oświadczył, że to naprawdę ostatni już dowcip, po czym wręczył kartkę, na której znajdowały się dokładnie współrzędne geograficzne laboratorium. Murphy bez słowa wziął ją do ręki i schował do kieszeni munduru. W geście szacunku skinął w stronę przełożonego i opuścił biuro. Czekała go kolejna długa podróż na lotnisko, skok ze spadochronem i wysadzenie jakiegoś podrzędnego laboratorium. Kwestia wysadzenia była opcjonalna, ale wskazana. Slayman nie lubił zostawiać przy życiu kogokolwiek, kto maczał przy czymkolwiek związanym z Manitou.
* * *

Kilka dni później,
lokalizacja nieznana
.

- Murphy na pozycji.
- Przyjąłem. Infiltracja, wysadzenie, ucieczka. Nic trudnego, prawda? Pamiętaj, ci naukowcy nie działają oficjalnie, więc nikt się tym nie przejmie za bardzo. No i wysadź to gówno w cholerę.
- Bez odbioru. - Łowca jednym kliknięciem wyłączył comlink i ruszył przed siebie. Odnalezienie włazu nie było trudnym zadaniem, głównie dzięki dostarczonym materiałom przez Zakon. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta rano, czyli pora najmocniejszego snu. Miał cichą nadzieję, że to właśnie będą robić lokatorzy laboratorium. Odgarnął na bok zgrabnie ułożone gałązki i przyjrzał się włazowi. Nic nie wskazywało na to, że sanbeci zabezpieczyli się na wypadek nieproszonych gości. Po marnym maskowaniu, zdobyciu dokładnej lokalizacji i pozostałym informacjom dostarczonym dzień wcześniej, Murphy nałożył rękawice na dłonie i podniósł wieko. Zsunął noktowizor na oczy i, uzbrojony jedynie w pistolet z tłumikiem i przypiętą do pleców kataną, zjechał po drabinie w dół. Światła były wyłączone, co w połączeniu z absolutną ciszą nie wróżyło nic dobrego. Wyjął z małej torby przewieszonej przez ramię cztery ładunki C4 i przykleił wzdłuż ściany. Oglądając wnętrze placówki naukowej w barwach zieleni nie dostrzegł póki co nic godnego uwagi. Ruszył przed siebie długim korytarzem i zatrzymał przy pierwszych drzwiach. Delikatnym ruchem nacisnął klamkę i wszedł do środka. Dostrzegł trzy regały wypełnione po brzegi segregatorami i książkami. Chwycił ten z napisem „Obiekt 4 – martwy”. Drugie słowo ktoś dopisał czerwonym markerem. W środku znajdowały się liczne notatki z załączonymi zdjęciami. Murphy nie do końca wiedział na co patrzy, więc chwycił kolejny, tym razem „Obiekt 5 – martwy”. Ponownie to samo. „Obiekt 7 – martwy” - podobnie jak poprzednicy.
- Badają tu... zwierzęta? - Szepnął sam do siebie, nie kryjąc zdziwienia. W tym samym czasie usłyszał coś, co brzmiało jak skomlenie. Momentalnie chwycił za pistolet i wycelował w stronę drzwi. Nikogo. Odłożył dokumenty na miejsce i ruszył za źródłem hałasu, zostawiając wcześniej C4 na ścianie.
Pomóż mi.
- Co, do cholery? - Rozejrzał się, jednak znowu nikogo nie widział. Czyżby mózg płatał mu figle? Wolnym krokiem ruszył dalej.
Pokój 4B. Pomóż mi.
- Kto tu jest? Pokaż się. - Spróbował powiedzieć to cicho, lecz głos rozszedł się echem wzdłuż korytarza. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi. O ile ktoś w ogóle przebywał w placówce. Spojrzał na kolejne drzwi – numer trzy. Przyłożył do nich ucho i usłyszał ciche pochrapywanie. Slayman nie posiadał informacji o liczbie personelu, co znacznie utrudniało zadanie. Mógł wejść do środka, zastrzelić wszystkich, jakich dostrzeże i zakończyć misję, jednak głos słyszany w głowie nie dawał mu spokoju. Pokój cztery... Musiał go znaleźć. Chciał już ruszyć dalej, kiedy sprawy postanowiły się skomplikować. Chrapanie ustało i zostało zastąpione cichym głosem budzika. Usłyszał, że z łóżka wstaje przynajmniej dwóch ludzi. Cofnął się o kilka kroków, podniósł noktowizję na wypadek zapalenia światła i wycelował lufę w stronę drzwi. Otwierały się do wewnątrz, co zapewni łatwy strzał. Nabierał coraz większych podejrzeń. Laboratorium bez alarmu, badania nad zwierzętami, mała liczba personelu i dziwny głos w głowie. Dwie minuty po ostatnio usłyszanych odgłosach drzwi lekko się uchyliły, lecz nikt nie wyszedł.
- Steve, zapomniałeś o płaszczu. Znowu.
- Cholera. Za każdym razem. Włączysz zasilanie?
- Tego też nie zrobiłeś? Z kim ja pracuję...
- A widzisz, żeby coś się paliło? Nie włączyłem, więc możesz mnie wyręczyć.
Chwilę później wszystko przebiegło zdumiewająco szybko. Wszystkie lampy na suficie jednocześnie się zapaliły, oświetlając cały korytarz. Człowiek wyglądający na około czterdzieści lat, ubrany w biały płaszcz, wyszedł z pokoju. Przywitała go kula w sam środek głowy. Murphy sekundy później znajdował się w środku, traktując ołowiem drugiego mężczyznę. Rozejrzał się, czy nie ma nikogo więcej i mając pewność, że jest tylko on i dwa trupy, skierował się w stronę kolejnego pokoju. Na ścianie znajdowały się dwoje drzwi, oznaczone kolejno „4A” i „4B”. Zignorował te po lewej i wszedł do pokoju oznaczonego literą „B”. Na środku znajdował się metalowy stół, obok niego mniejszy, na którym leżały narzędzia chirurgiczne. Na stole dostrzec można było plamy krwi. Reszta jak w każdym laboratorium – blat, szafki, fiolki, więcej narzędzi chirurgicznych i to, co zdziwiło rycerza najbardziej. Na końcu pomieszczenia, obok zlewu, stała duża, metalowa klatka.
- Oni naprawdę badają tutaj zwierzęta... - Jednym kliknięciem ponownie włączył comlink. - Tu Murphy, odbiór.
- Już po? Co tam znalazłeś?
- Nie jestem pewien czy badali tu Manitou, szefie. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie jacyś zoofile.
- Zoofile?
- Zajmowali się badaniem zwierząt. Zwykłych. Patrzę właśnie na Khazarskiego Dobermana śpiącego w klatce. Sprzątnąłem dwóch naukowców, jeśli tak można ich nazwać. Rozkładam resztę ładunków i spadam.
- Hm. - Slayman wydawał się być mocno zdziwiony. - Wysadzasz? A co z psem?
- A co ma być? Przecież go ze sobą nie wezmę...
- A jeśli powiem ci, że to rozkaz? Że masz go zabrać ze sobą, wykąpać, nakarmić i tak dalej i dalej?
- Wtedy go wypełnię, ale będę mocno zdziwiony.
- Więc to rozkaz. Przyda ci się towarzysz. A ja mam słabość do psów.
* * *

Kilka dni później,
Zakon Gryfa.


- Muszę ci powiedzieć Murphy, że wyglądasz idiotycznie z psem na smyczy.
- Eh... Rozkaz to rozkaz. Mogę spytać..
- Nie, nie możesz. Dowiesz się tego z czasem. Dbaj o niego, wygląda przyjaźnie.

Doberman zamerdał krótkim ogonem i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Spojrzał na swojego nowego pana i krocząc dumnie przy jego nodze, opuścił gabinet Garretha Slaymana.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #6 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Lokalizacja nieznana.

- Tu Slayman. Jeden z moich łowców wyciągnął paczkę ze skrzynki. Nie, nie ma o niczym bladego pojęcia.
- Chcesz, żeby z nim został? - Głos dobiegający ze słuchawki był nadwyraz opanowany. - Nie wiąże się z tym żadne ryzyko?
- Nie żartuj. Aspołeczny rycerz ma teraz kompana, jest dobrze. Zadbam o to, żeby zabrał go na kolejną misję. Do tego czasu powinien się dowiedzieć, że jego pies potrafi gadać.
- Obyś się nie przeliczył, Slayman. Chcielibyśmy uzyskać odpowiedzi w najbliższym czasie.
* * *

Miasto Avalon, Nag.

Chris Murphy. Rycerz, egzekutor, łowca, prywatny kontraktor i obecnie właściciel uratowanego psa położył nogi na szklanym blacie stołu i głośno ziewnął. Sięgnął po kubek z kawą i upił spory łyk, po czym donośnie kaszlnął. Spod stołu usłyszał warknięcie sygnalizujące głębokie niezadowolenie nowego kompana.
- Może mam sobie pójść, żebyś mógł spokojnie spać? - Powiedział do pupila, nie ukrywając niezadowolenia.
W odpowiedzi ujrzał, jak Bullet obraca się na plecy, rozkłada na bok tylne łapy i ukazuje swoje przyrodzenie i tyłek.
- Przypomnij mi jeszcze raz czemu cię uratowałem?
Tym razem Bullet przeszedł samego siebie i wypuścił z tylnej części ciała trującą chmurę. Murphy momentalnie poderwał się z kanapy i otworzył okno. Skorzystał z okazji, że w końcu się podniósł i odpalił papierosa. Stojąc przy oknie spojrzał w miejsce, w którym dopiero co znajdował się Bullet. Chmura musiała i jemu wyjść na złe, ponieważ leżał już na zajętej wcześniej kanapie.
- Bullet. Jaja sobie robisz? Złaź stamtąd.
- Dasz mi w końcu spokój?
- Co, do cholery?!
- Nie jesteś zbyt mądry, co?
- Bullet?
- O tym durnym imieniu pogadamy kiedy indziej, ok?
- Jak?
- Jak się z tobą komunikuje? Poprzez telepatię.
- Jak to w ogóle możliwe? Sanbeci osiągnęli taki sukces?
- Dupa nie sanbeci, gówno wiedzieli. Zabili niepotrzebnie moich znajomych. No, poza Dave'm, jego nigdy nie lubiłem. Nic o mnie nie wiedzieli, ale mieli przeczucie jak to mawiali. Badali mnie jakimiś przyrządami, coś zapikało, oni się podniecili, bla bla bla, dużo by gadać. Poszli spać, ja poszedłem spać w tej nędznej klatce i przebudziły mnie kroki na korytarzu. Twoje kroki.
- Ten głos w głowie... był twój? Czekaj. - Murphy odpalił kolejnego papierosa i przyklęknął przy parapecie, nie mogąc zrozumieć sytuacji.
- Mam czekać aż się zesrasz pod oknem?
- Dobra, pomińmy że gadam z psem. W myślach. Nieważne. Jesteś chodzącym na czterech łapach chamem.
- I telepatą.
Leżący na kanapie Bullet zamerdał krótkim ogonem, widocznie ciesząc się z faktu posiadania takiej mocy. Rozmowę przerwała wibracja telefonu wciśniętego do kieszeni spodni. Nie odrywając wzroku od psa, rycerz wyjął urządzenie i wcisnął zielony przycisk. Pierwszy odezwał się Slayman.
- Chris Murphy. - Chwila przerwy. - Murphy! Jesteś tam?
- Jestem. Zamyśliłem się. Kolejne zadanie? Tym razem mam uratować kota z drzewa?
- Waż słowa, Murphy. Poza tym nie cieszysz się z nowego nabytku?
- Jestem wręcz zachwycony. Więc.. zlecenie? - Niecierpliwił się rycerz.
- Tak, zlecenie. Tym razem bardziej skomplikowane. Udasz się do kraju śmierdzieli, dokładnie do miasta o iście pięknej nazwie Atahualpa. Znajdziesz tam Khazarczyka imieniem Marco. Nietrudno go znaleźć. Wysoki na prawie dwa metry, włosy do połowy pleców, strasznie śmierdzi, no i ma ogromną bliznę na pół twarzy. Działa potajemnie na terenie Khazaru ponad rok. Zakon ceni sobie jego usługi i ty również będziesz musiał. Przekaże ci zdobyte informacje o jakimś kulcie czcicieli Manitou. Marco podczas ostatniego raportu napomknął, że mogli jednego przyzwać. Wiesz co musisz zrobić, jeśli to prawda.
- Zaczynam się pakować.
- A, Murphy! Jeszcze jedno! - Wykrzyczał do słuchawki Slayman.
- Tak?
- Zabierz psa!
- Po jaką..? - Ale przywódca Zakonu zdążył się rozłączyć.
* * *

Okolice Ereszkigalu, Babilon.

Mówi się, że do miasta najłatwiej dostać się drogą lotniczą. Jest to jak najbardziej prawda chyba, że podróżuje się razem ze zwierzęciem, które na pokłady samolotów często nie są wpuszczane. W tym przypadku nie było inaczej. Zdenerwowany Murphy spojrzał na towarzyszącego mu podczas podróży dobermana i wykrzywił usta w grymiasie niezadowolenia. Westchnął głęboko i wyjął z kieszeni telefon. Po kilku kliknięciach w ekran usłyszał sygnał wybierania. Pierwsza odezwała się dziewczyna.
- Jeśli chcesz prosić o przysługę, to wykorzystałeś ich dosyć.
- Cześć Scarlett. Potrzebuję przysługi.
- Fantastycznie! Wyglądam ci na wróżkę?
- Momentami. Jest szansa na małą podwózkę? Utknąłem w okolicy Ereszkigalu, a muszę szybko dostać się do Atahualpy.
- Jasne, Chris! Już wysyłam w pełni zatankowany odrzutowiec, podaj tylko swoją lokalizację! Albo nie, czekaj. Po jaką cholerę miałabym ci teraz pomagać?
- Bo mnie lubisz? Nie wiem? - Murphy wziął głęboki oddech. - Muszę dostać się do Khazaru i odnaleźć kontakt Slaymana, zanim zdarzy się coś złego. Sprawa jest dosyć poważna.
Dłuższa cicha nie wróżyła nic dobrego, aczkolwiek rycerz spokojnie czekał, spoglądając kątem oka jak Bullet podlewa okoliczną roślinność. W końcu Scarlett wznowiła rozmowę.
- Wyślij koordynaty, pilot właśnie wchodzi do kabiny.
- Dzięki, będę ci dłużny.
- Który raz? No ale.. w imię Cesarstwa, co nie?
- W imię Cesarstwa.
* * *

Atahualpa, Khazar.

Scarlett Kane zrobiła coś więcej, niż załatwienie podwózki prywatnym odrzutowcem TANARI. Nie dość, że pozwoliła na podróż z psem, to jeszcze w tak krótkim czasie wyrobiła lewe dokumenty, aby legalnie wylądować w stolicy regiony Nubii bez wzbudzania podejrzeń.
Już podczas lotu łowca podziwiał miasto i zastanawiał się, co kryją w sobie masywne piramidy. Nie rozumiał Khazaru i zrozumieć go nie chciał, jednak momentami kraj szamanów go fascynował. Po wyjściu z samolotu założył okulary przeciwsłoneczne i sprawdził, czy smycz Bulleta jest na tyle krótka, aby mógł iść wyłącznie przy nodze.
- Czy to naprawdę konieczne? Mogę iść bez niej, wiesz o tym.
- Stwarzaj pozory. - Rzucił oschle przed siebie rycerz. - I nie mów za dużo. Muszę wyglądać idiotycznie mówiąc sam do siebie.
- Spoko. Tak w ogóle to chce mi się pić i bym się odlał w jakimś zaciszym kącie. Da radę?
Jednak Murphy skwitował to milczeniem i szedł przed siebie. Po irytujących odprawach i kontrolach opuścili teren lotniska i udali się do centrum miasta.
- Serio. Chce. Mi. Się. PIĆ!
W głowie łowcy słowa Bulleta rozniosły się echem i wzdrygnął się, co następnie było przyczyną uderzenia w stojący nisko billboard.
- Bullet!
- Czego, sieroto?
- Daj mi chwilę wytchnienia, dobra? Znajdziemy przytulne gniazdko i będziesz mógł się napić, zeszczać, zesrać i nie wiem co jeszcze.
- Stary. Lejesz w domu? Za kogo ty mnie masz?
- Tak się składa, że leję w domu...
Po kilkunastu minutach zatrzymali się przy jednym z ulicznych sklepów z pamiątkami i Murphy zakupił podręcznik turystyczny i najnowsze wydanie gazety khazarskiej. Wyczytał, że trwają poszukiwania niejakiego Nightwinga odpowiedzialnego za rozpylenie rzekomo trującej substancji.
- Nuda. – Usłyszał w głowie Murphy.
- Czytasz to co ja czytam w myślach?
- Jestem zdolnym psem. Ha!
- A umiesz chodzić na dwóch łapach?
- Czytaj dalej, albo skończysz z plamą na spodniach.
Żaden z artykułów nie zainteresował nadczłowieka, ani Bulleta. Chwilę wertował strony to w gazecie, to w poradniku, nie mogąc skupić się na żadnym, ponieważ Bullet zaczął ciągnąć go ostrymi zębami z nogawkę spodni. Miał już pognieść wydanie Wolfenstein'u, kiedy oczom ukazał się mały artykuł wciśnięty pomiędzy reklamami i ogłoszeniami. Zignorował psa i szybkim ruchem wyjął telefon. Odsunął się kilkanaście metrów dalej, chcąc uniknąć jakiegokolwiek podsłuchu.
- Masz coś? - Garreth Slayman odebrał już po pierwszym sygnale. - Odnalazłeś Marco?
- Wylądowaliśmy całkiem niedawno i nie miałem zbyt dużo czasu. Mam złe wieści.
- Złe w stylu nie zdążyłem do kibla, czy złe na zasadzie mamy [ cenzura ]?
- Drugie. W gazecie znalazłem reportaż z miejscowego kasyna. Doszło niedawno do poważnej awantury, prawdopodobnie poszło o kasę, na miejscu pojawiły się równocześnie służby początkowe i coś, co można chyba nazwać mafią.
- Zaczynasz mnie irytować Murphy, do rzeczy. - Wtrącił Slayman.
- Czytam opis rzekomego sprawcy całej awantury, z ciała którego wyciągnięto piętnaście pocisków wystrzelonych z broni krótkiej.
- Daruj sobie. - Ponownie wtrącił Slayman. - Marco?
- Według opisu tak. Ponad dwa metry i blizna na twarzy. Przypadek?
- Za długo żyję, żeby wierzyć w przypadki. Ktoś musiał wpaść na jego trop, niedobrze. Dowiedz się co jest grane, a jak poczujesz czyjść wzrok na plecach to uważaj. I strzelaj pierwszy.
- Popytam trochę i z samego rana szerzej się zagłębię w sprawę. Bez odbioru.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #7 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Ciemne pomieszczenie spowijał mrok, przez który próbował przedrzeć się promień światła latarki. Przeczesywał pokój od lewej, do prawej strony, lecz bezskutecznie. Baterie były już na wyczerpaniu, co skutkowało momentami efektem stroboskopu. Kilka uderzeń chudej ręki przywracało pełne zasilanie, ale nie na długo.
- Ralph, tu nic nie ma! - Mężczyzna odwróciwszy głowę krzyknął gdzieś za siebie. - RALPH?!
Jedyne źródło światła z impetem upadło na ziemię. Jego właściciel, wykorzystując ostatnią chwilę życia spojrzał niżej, na wystającą z brzucha, nienaturalną dłoń o długich pazurach. Sekundy później bezwładne ciało leżało obok latarki, a nikłe światło oświetlało przerażoną twarz.
* * *

Dźwięk dzwoniącego telefonu, połączony z masą psiej śliny na twarzy wybudził rycerza ze snu. Sięgnął ręką w stronę, z której dochodził dźwięk i w końcu, gdy natrafił na brzęczący przedmiot, przysunął go bliżej twarzy. Bez większego zastanowienia nacisnął zielony przycisk i tłumiąc ziewnięcie czekał, aż rozmówca odezwie się pierwszy.
- Tylko mi nie mów, że spałeś. - Ochrypły męski głos odezwał się ze słuchawki. - Masz coś dla mnie?
- Póki co nic.
- Pojechałeś tam na wakacje? Nie mamy dużo czasu.
- Przyjąłem. Bez odbioru.
Murphy wywlókł się z łóżka i skierował od razu w stronę łazienki. Po prysznicu i podstawowych czynnościach ubrał cywilne ubrania, zapiął Bulleta na smycz i ruszył w stronę targowiska. Gdy mijał jedno ze stoisk handlowych w głowie zaczepił go Bullet.
- Słuchaj. Starsza kobieta i ten łysy facet. Mówią coś o gościu z dziurą w brzuchu. Głuchy jesteś?
Murphy mozolnym krokiem skierował się w stronę dyskutującej pary i udając zainteresowanie pamiątkami ręcznej roboty przysłuchał się rozmowie. Z tego co mówili wywnioskował, że tragedia miała miejsce w jednej z nieczynnych komnat wewnątrz najstarszej piramidy w mieście. Podejrzewa się, że zabici – dwójka mężczyzn – planowali kradzież dzieła sztuki skrytego w pomieszczeniu, jednak kilka dni wcześniej całą kolekcję wykupił nieznany bogacz z Babilonu.
- Pomóc w czymś? Sterczy pan tutaj i chyba nie może się zdecydować. - Odezwała się kobieta widząc, że rycerz dziwnie się zachowuje przy wystawie.
- Nie jestem stąd. - Odrzekł Murphy. - Szukam czegoś dla żony, uwielbia kolekcjonować dzieła sztuki z każdego zakątka świata.
Obierając taką ścieżkę rycerz powrócił do pokoju hotelowego z drewnianą figurką wilka.
- Mi tam się podoba...
- Daj spokój, Bullet. Musimy dostać się do tej komnaty. Może coś wywąchasz.
- Jak niby chcesz się tam dostać? Ze mną w dodatku.
- Tego jeszcze nie przemyślałem.
* * *

Slayman stał przy oknie i, paląc papierosa, klął pod nosem. Spojrzał przez ramię na leżący na biurku telefon i zaklął po raz kolejny. W końcu dogasił peta i chwycił za komórkę. Wystukał numer do jednego ze swoich łowców.
- Murphy! Dlaczego dowiaduję się n i e o d c i e b i e o podwójnym morderstwie w mieście, w którym właśnie przebywa twoja dupa?! - Nie dając chwili rozmówcy, Slayman kontynuował. - Dziura w pieprzonym brzuchu?! Pazury?! Czy tym durniom udało się coś przyzwać?! CO TAM SIĘ DZIEJE?
- Spokojnie, szefie. Udało mi się dotrzeć na miejsce zbrodni. Obawiam się, że ta sprawa nijak ma się do polowania na sektę.
- O czym ty, do cholery, mówisz?
- Bullet wyniuchał tym swoim mokrym nosem coś ciekawego. Zrobił czary mary, sam nie wiem do teraz co on potrafi do końca, ale powiedział, że za śmierć tej dwójki odpowiada zwykły zmiennokształtny.
- Co znaczy „zwykły zmiennokształtny”?
- No... - Murphy próbował znaleźć odpowiednie słowa. - Jakiś dziki szaman. Nie wiem. W każdym razie nic niezwykłego, jestem przecież w kraju dzikusów.
- A skąd wiesz, że to zupełnie inna sprawa?
- Marco miał w ciele dziury po kulach, nie pazurach. Metodyka działania jest zupełnie inna. Wybraliśmy się z Bulletem na spacer w okolice biura koronera, ale nic nie wskóraliśmy. Poza tym ta dwójka chciała obrabować khazarski skarbiec z jakimiś pierdołami w środku, ale ktoś kolekcję wykupił wcześniej. Ani Marco, ani Zakonu, ani Sekty raczej nie interesowałyby jakieś malowidła, prawda?
- No nie... - odpowiedział zniecierpliwiony Slayman. - I co dalej? Murphy? MURPHY?!
* * *

- Powiedz mu no powiedz mu powiedz powiedz powiedz!
- Jak mam mu coś powiedzieć, jak połączenie szlag trafił?
- Ktoś idzie.
Bullet przyjął bojową postawę i ustawił się przy drzwiach, powarkując. Murphy zmierzył go wzrokiem i przyłożył palec wskazując do ust, uciszając kompana. Wyjął zza paska pistolet i zajął dogodną pozycję za kanapą.
- Jaki plan?
- Połóż się gdzieś, udawaj że śpisz, daj im wejść, a później wgryź się tam gdzie światło nie dochodzi, a ja zajmę się resztą. - Wyszeptał w stronę pas łowca.
Bullet się nie pomylił. Nieproszeni goście zaczęli grzebać w zamku i sekundy później drzwi do pokoju hotelowego lekko się uchyliły. Pierwszy, którego ujrzał leżący pies, mierzył metr osiemdziesiąt i ważył około 70 kg. W rękach trzymał pistolet z nałożonym tłumikiem. W ślady za nim poszła szczupła blondynka, również uzbrojona. Rozejrzeli się po pomieszczeniu, dostrzegając jedynie leżące zwierzę.
- Dwóch ludzi. Dwa pistolety z tłumikami. Stoją metr od drzwi, jeden na prawo, druga na lewo. Wystrzel to swoje niebiesko gówno i ich ogłusz, ja zamknę drzwi co by nikt nie widział. Trzy... dwa... HAU!
Murphy postawił według poleceń i wychyliwszy się szybko znad kanapy oddał pojedynczy strzał. Niebieska aura powlekła pocisk, który wbił się w dopiero co zamknięte psią łapą drzwi i eksplodował. Mężczyzna i kobieta padli sparaliżowani na ziemię.
- Następnym razem pomyśl o wyciszeniu strzału, co geniuszu? Mamy farta, że na dole mają głośną imprezę.
- Chyba musimy sobie pogadać – rzekł Murphy, zbliżając się do leżących. - Kto was przysłał i skąd wiedzieliście gdzie szukać?
- Sparaliżowałeś ich... nie odpowiedzą.
- Racja.
W odpowiedzi łowca otrzymał grymas niezadowolenia i zdziwienia. Musiał nauczyć się opanowania w rozmowach z Bulletem. W końcu dziwnie wygląda, kiedy ktoś mówi do siebie.
* * *

Kobieta o krótko ściętych włosach i błękitnych oczach, licząca może trzydzieści pięć lat, zrzuciła z siebie szlafrok i położyła na kozetce. Prostym gestem ręki przywołała młodego chłopaka, który natychmiast zaczął ją masować. Przyzwyczaił się do tego, że masowana wydawała z siebie dźwięki rozkoszy, jakby dochodziła. Po miesiącu pracy nauczył się to ignorować. Byli w połowie sesji, kiedy do pomieszczenia wparowała młoda dziewczyna z telefonem w ręku i kroplami potu na czole. - Pani! Mamy problem!
- Jestem zajęta, Becky. Oby to było ważne. - Powiedziała starsza, nie podnosząc głowy. - Czemu przestałeś masować, John?
- Przepraszam... - mruknął pod nosem.
- Nie mamy kontaktu z Vanessą i Franco od kilku godzin.
Kobieta podniosła najpierw głowę, aby zmierzyć wzrokiem podwładną, a następnie wstała całym ciałem, ukazując szczupłe, zadbane ciało. Nie wstydziła się nagości, do czego obecni również byli przyzwyczajeni. Wskazała na leżący na podłodze szlafrok. Chłopak poderwał się, aby jak najszybciej go podnieść i założyć na swą pracodawczynię. Ta podziękowała , delikatnie opuszczając głowę. Następnie wyprosiła go z pokoju.
- Gdzie ich wysłaliśmy?
- Do Atahualpy, moja pani.
- I mieli tam...? Przypomnij mi proszę.
- Śledzili mężczyznę, który węszył przy sprawie tego dryblasa, moja pani.
- I? - Ponagliła dziewczynę.
- Odnaleźli go w hotelu. Postanowili wkroczyć do środka, pani.
- A kto im na to pozwolił?
- Nikt, moja pani. - Dłonie dziewczyny zaczęły drżeć w przerażeniu.
- Spokojnie, kochanie. Nie zrobię ci krzywdy. To nie twoja wina. Dowiedz się co tam się stało i z kim mamy do czynienia.
- Zrobię co w mojej mocy, pani.
- Zawołaj proszę chłopaka, nie skończył jeszcze pracy.
* * *

Ciała Vanessy i Franco odnalazł pracownik restauracji, znajdującej się dwa kilometry od hotelu, w którym Chris Murphy wynajął pokój. Patolog w swoim raporcie zawarł informacje, że mężczyzna musiał sporo wycierpieć przed śmiercią. Prawdopodobnie był torturowany przez osobę zaznajomioną z tematem. Kobieta miała więcej szczęścia, zginęła od pojedynczego strzału prosto w serce.
* * *

- Więc? Co się stało? Przerwało nam ostatnio.
- Ktoś zakradł się do pokoju hotelowego. Kobieta z facetem, uzbrojeni. Niezbyt wyszkoleni, jakieś pionki. Wydobyłem od nich informacje o tej pieprzonej sekcie. Dowodzi nimi jakaś stara kobieta, ale nie znali imienia. Nakazuje podwładnym nazywać się „panią”. Rozkazy dostawali przez jej podwładną. Spotykali się w Tenri, ale nie zdążyli podać więcej szczegółów.
- To na co jeszcze czekasz?
- Jestem już w drodze. Do usłyszenia później, szefie.
Ostatnio zmieniony przez oX 03-12-2015, 23:36, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #8 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Oiseau Griffe. Mała knajpa w stolicy państwa Khazaru, w której nie tak dawno temu Chris Murphy spotkał się z innym członkiem Zakonu. Matt Brown poprosił wówczas o małą przysługę, którą egzekutor spełnił bez większego problemu. Niestety w danym momencie Murphy musiał liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Nikt nie przyjdzie mu z pomocą, ani nikogo nie może o cokolwiek poprosić. Praca dla Slaymana nie była łatwa. Zadanie wydawało się z początku banalnie proste, lecz z każdym kolejnym dniem pojawiały się nowe komplikacje. Ostatnim, czego rycerz się spodziewał, była wizyta dwójki uzbrojonych ludzi mających tylko jeden cel – zabić. Murphy żałował, że musiał zabić kobietę. Nie lubił tego. Dla jej dobra najpierw ponownie ją sparaliżował, następnie zakrył oczy i dopiero na końcu celnie strzelił w serce, aby nie musiała cierpieć. Z mężczyzną o imieniu Franco, czego dowiedział się w trakcie rozmowy, rozmawiał dłużej, posługując się najróżniejszymi metodami tortur. Nie był twardzielem, większość wyśpiewał już po pierwszej sesji. Na nieszczęście łowcy, nie wiedział zbyt dużo ani o swojej pracodawczyni, ani organizacji dla której pracuje. Zaprowadził jednak Murphy'ego do Tenri, a to już coś.

Rycerz wyrwał się z zadumy, spytany przez kelnerkę po raz drugi czy coś podać. Wymusił uśmiech i poprosił o mocną, czarną kawę oraz największego burgera jakiego mają i porcję mocno posolonych frytek. W oczekiwaniu na jedzenie sprawdził najnowsze informacje z Khazaru i wszedł na stronę zgłaszania osób zagonionych, mając nadzieję, że ktoś szuka tej dwójki z Atahualpy. Nic. Zgrabna i ładnie ubrana kelnerka postawiła przed Murphym filiżankę z kawę i po upływie chwili doniosła talerz z jedzeniem. Uśmiechnęła się szczerze widząc leżący na stole pokaźny napiwek. Chciała już odejść, kiedy rycerz ją zaczepił.

- Pani wybaczy, ale mam trochę dziwne pytanie. Może ciut niestosowne.
- Tak? - Odpowiedziała, wciąż się uśmiechając. Całkiem prawdopodobne, że liczyła na dodatkową premię za samą rozmowę.
- Wiem, że jesteśmy w dużym mieście i takie tam, ale...
- Śmiało, proszę się nie krępować. - Zachęcała blondynka.
- Chodzi o to, że umawiałem się kiedyś z dziewczyną z tych okolic... i całkowicie straciliśmy kontakt przez moje służbowe wyjazdy. Może kojarzy ją pani?

Murphy kliknął kilka razy w ekran telefonu i w końcu odpalił galerię. Wybrał zdjęcie dziewczyny, które zrobił dwie godziny przed podziurawieniem jej serca. Nie uśmiechała się, ale jakimś cudem nie wyglądała jak przerażona owieczka. Kelnerka chwilę wpatrywała się w ekran, pomlaskując ustami, by w końcu pokiwać głową.

- Całkiem ładna, dobry gust. Nie kojarzę jej, ale mogę trochę popytać.
- Byłbym zachwycony, dziękuję.
- Jest tylko jeden problem, panie...
- Finch. Garry Finch.
- Więc panie Garry. Popytam, ale jak czegoś się dowiem..
- Proszę. - Murphy podsunął kartkę, na której nabazgrał swój numer telefonu. - To powinno ułatwić sprawę.
- Zwykle jest tak, że to dziewczyna podaje numer do siebie. - Kelnerka zachichotała pod nosem. - Odezwę się.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Zadzwoniła po skończeniu swojej zmiany, kilka minut po dwudziestej trzeciej. Leżący na kanapie Murphy, oglądający razem z Bulletem nudne, khazarskie telenowele, podał dziewczynie swój adres. Mocno upierała się, że woli informacje przekazać na żywo. Gdy rycerz usłyszał pukanie do drzwi pokoju hotelowego wiedział, czego się spodziewać. Kelnerka o długich, blond włosach, stała w wejściu ubrana w ładnie skrojoną sukienkę. W dodatku twarz pokrywał makijaż i nijak przypominała tą samą dziewczynę spotkaną po południu. Przestraszyła się, widząc dobermana.

- Gryzie? - Spytała na wejściu.
- Nie znam łagodniejszego psa, spokojnie. Przygarnąłem go ze schroniska i od tamtego czasu grzecznie ze mną podróżuje, nikomu nie sprawiając kłopotów.
- Dobra ściema, Chris. Przekaż jej, że chętnie bym pogryzł te jej pośladki.
Ignorując Bulleta, Murphy zaprosił dziewczynę do środka. Dopiero po wypiciu dwóch kieliszków wina i przećwiczeniu wielu figur akrobatycznych zaczęła opowiadać. Zegar wskazywał trzecią dwadzieścia.

- Co to było... - mówiła zdyszana. - No ale.. Ta dziewczyna... Jedna z koleżanek.. Ją poznała... Nazywa się.. Masz może coś do picia?
- Jasne, już podaję. - Odziany jedynie w ręcznik, Murphy udał się do kuchni i po chwili wrócił ze szklanką wody. Jessica, bo tak przedstawiła się kelnerka, wypiła ją jednym haustem.
- Vanessa. No ale umawiałeś się z nią, to wiesz jak się nazywa przecież. Nie wiem czemu od razu nie powiedziałeś, ułatwiłoby to sprawę. Na czym to ja...
- Vanessa. - Ponaglił ją Murphy.
- Racja! Więc podobno poznała jakiegoś faceta... No, niestety. Wpadła niby w złe towarzystwo i szybko zniknęła.
- I nikt nie wie gdzie się udała?
- Niestety.
- A ten facet?
- A co? Chcesz go znaleźć i pobić z zazdrości? - Zaśmiała się Jessica.
Murphy uśmiechnął się w myślał, przypominając sobie Franco błagającego o życie.
- Nie jestem aż takim zazdrośnikiem. Widocznie wybrała lepiej.
- Co zrobisz, Garry. Niektóre dziewczyny nie mają gustu.
* * *

- Często będzie nas odwiedzać? Fajny widok.
- Daj spokój, Bullet.
- Nie bądź już taki zamknięty w sobie, panie rycerzu. Kobieta by ci się przydała!
- W moim zawodzie nie ma czasu na takie rzeczy. Aż dziw, że mam.. wiesz, ciebie.
- Super. Oddaj mnie najlepiej.
Bullet odwrócił się do właściciela tylną częścią ciała i z impetem padł obrażony na podłogę. Na chęć pogłaskania głośno zawarczał dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na tak szybkie pogodzenie. Murphy postanowił dać mu trochę czasu dla siebie i wyciągnął telefon.
- Chris Murphy. Znowu. Aż tak lubisz ze mną rozmawiać? - Slayman wydawał się być w dobrym humorze.
- Vanessa i Franco. Facet rzekomo nakłonił ją do przejścia na złą stronę. Chwilę później zniknęli, nie wiadomo gdzie.
- I to wszystko co udało ci się zdobyć?
- Niestety. Organizacja, jakiej szukamy musi być nowa i nieźle zaopatrzona. W ludzi i sprzęt. Wiedzą, jak unikać radaru.
- A ciebie mam po to, żebyś odnajdywał takich ludzi i posyłał kulkę między oczy.
- Jestem w mieście, które mieści się w pieprzonej grocie. Nad głową mam tony kamieni. Nie mam żadnych wskazówek gdzie zacząć szukać. Nic. Zero.
- Słuchaj no, Murphy. Może czas na pracę incognito?
- W sensie... mam wejść w ich szeregi?
- Brawo! Coś tam jednak potrafisz wydedukować.
- I jak niby mam to zrobić? - Murphy puścił mimo uszu ostatnie zdanie.
- Nie wiem, idź do baru dla kryminalistów? Na pewno jakiś mają. Albo! Mówiłeś, że koleś ściągnął babę na swoją stronę. Może jednak idź do zwykłej knajpy? Murphy, jesteś dorosły. Poradzisz sobie.
Garreth Slayman rozłączył się bez dodatkowego pożegnania, czy czegokolwiek. Zdenerwowany Murphy wyjął wymiętoloną paczkę papierosów z kurtki i jednego odpalił.
- Dym mi szkodzi, możesz sobie pójść?
- Bullet...
- Nie odzywaj się do mnie. I idź z tym gównem.

Nie wiedzieć czemu, ale doświadczony rycerz zachował się jak małe, posłuszne dziecko i udał się w stronę kuchni. Poza tym musiał zebrać myśli, a towarzystwo psa mówiącego w głowie na pewno nie byłoby pomocne. Gdy dopalał trzeciego, popijając go khazarskim piwem, wpadł na pewien pomysł. Niestety kompletnie nie znając miasta wiedział, że każda pomoc się przyda. Znowu sięgnął po telefon i zadzwonił do dopiero co poznanej kelnerki.
- Cześć, Jess. Do której dziś pracujesz?
* * *

Wnętrze lokalu wypełniał dym papierosowy i zapach potu. Grupa dużych rozmiarów mężczyzn zasiadała przy samej ladzie, głośno dyskutując z barmanem. Ich ręce pokrywały różne tatuaże. Jednak jeden wzór u każdego był taki sam. „Khazarskie pantery”. Murphy zaśmiał się w głowie na sam wydźwięk nazwy. Jessica, ubrana zupełnie inaczej niż ostatnim razem, chwyciła Chrisa pod ramię i razem przeszli do wolnego stolika. Tym razem ubrała się w zwykłe, jeansowe spodnie i białą bluzkę, na którą zarzuciła skórzaną kurtkę.
- Jesteś pewna, że Vanessa tu przychodziła? - Zapytał Murphy, gdy złożyli pierwsze zamówienie. - Trochę nie jej styl.
- Nie znałam jej Garry, więc nie wiem. Ale znajoma opowiadała, że zaczęła się kręcić po tej okolicy, a to jedyny bar.
Murphy zmierzył wzrokiem całą salę – obskurną i dawno nie malowaną. Gołym okiem widać było, że nie było to idealne miejsce na randki, lecz spotkania gangu. Rycerz nigdy wcześniej nie słyszał o grupie panter i wolałby, żeby tak pozostało. Nie był też zadowolony z faktu, że poprosił niewinną i nieświadomą niczego dziewczynę o pomoc. Kilku minut po opróżnieniu drugiego piwa łowca wstał, przeprosił partnerkę i udał się do toalety. Obskurnej, rzecz jasna. Wracając zobaczył, że jeden z mężczyzn siedzących wcześniej przy ladzie zaczepił Jess.
- Jakiś problem? - Spytał łowca, stając za partnerką.
- Nie... pan tylko chciał o coś spytać.
- I spytał już?
- Mam problem, gnoju? Pogadać nie można? Chcesz w pysk?! - Góra mięsa, jak nazwał go w myślach Murphy, był w stanie upojenia alkoholowego i walka z nim nie byłaby wyzwaniem nawet dla nie nadczłowieka.
- Uspokój się. Nie chcemy tu robić awantury, prawda?
* * *

- JAK TO ZROBIŁEŚ?!
- Później opowiem, teraz biegnij!
- Ale...! Ich było..! JAK?!

Przerażona dziewczyna biegła ile sił w nogach, spoglądając co chwilę na Murphy'ego. Ten, nie zatrzymując się, uśmiechał pod nosem. Właśnie skopał tyłek pięciu członkom groźnych panter. Wiedział, że nie może pozwolić sobie na zbyt wiele, bo wieść się rozniesie. Mógł też trochę przesadzić, o czym przekonał się później. Mimo wszystko mała bójka zaowocowała efektami.
* * *

- Jeszcze raz, żebym zrozumiał. Poszedłeś się odlać, a jakiś dryblas proponował twojej panience kogoś lepszego, niż ty?
- Tak.
- I skopałeś mu dupę?
- Tak.
- I czterem jego kumplom?
- Tak.
- I według ciebie był z tego pożytek?
- Tak.
- A raczysz mi powiedzieć jaki?!
- Tak, szefie. Gang nazywa się Khazarskimi Panterami. Jestem więcej niż pewny, że ten cały Franco do nich należał. Skojarzyłem tatuaż jaki miał na szyi. Musiał zwerbować Vanesse i zaczął pojawiać się z nią w tym obskurnym barze.
- No... i co z tego?
- Mam trop, to mało?
- A masz pojęcie, że zrobiłeś tam niezłą awanturę i pewnie niedługo o tym usłyszymy z oficjalnych źródeł?
- Naprawdę szef sądzi, że wielce groźny gang przyzna się, że czterech dryblasów skopał ktoś mojej postury?
- Racja. Więc... Pantery, tak? Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Ty węsz dalej.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #9 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Kryjówka Khazarskich Panter,
dokładna lokalizacja nieznana, rejon Nubia.


Umięśniony mężczyzna, prezentujący zgromadzonym nagi tors pełen blizn, wykrzykiwał wniebogłosy masę przekleństw. Podszedł do jednego z podwładnych i złapał za długie włosy, po czym podniósł go na wysokość kilku centymetrów nad ziemią. Zza paska spodni wyjął ceremonialny nóż o zakrzywionej głowni i powolnym ruchem przejechał wzdłuż gardła. Polała się masa krwi, a bezwiedne ciało opadło z impetem na posadzkę. Reszta, stojąc bez ruchu i oglądając krwawą scenę, wzdrygnęła się na ten widok. Przywódca splunął na twarz martwego i doprawił całość kopniakiem. Gestem ręki nakazał służącym sprzątnięcie stworzonego przez siebie burdelu i jeszcze raz zlustrował stojących niedaleko. Wyglądał na spokojniejszego niż przed chwilą.
- Jeśli jeszcze raz dowiem się, że nasza... że moja grupa została poniżona w taki sposób jak ostatnio, to wszyscy, powtarzam wszyscy skończycie jak ten baran! A teraz wynocha i znajdźcie buca odpowiedzialnego za bajzel w barze!
Wszyscy, poza przywódcą, opuścili sporych rozmiarów pomieszczenie, starając się powoli i cicho oddychać, nie wydając z siebie zbędnych odgłosów, aby ponownie nie rozgniewać szefa. Ten z kolei przyglądał się przez chwilę plamie krwi i usiadł na masywnym, drewnianym tronie wyłożonym futrem pantery. Założył ręce na pierś i czekał, aż czekające za filarem zwierzę wyłoni się z cienia i ukaże w całej okazałości swoje piękno. Pantera postąpiła kilka kroków do przodu, prezentując błyszczącą sierść, ostre kły i pazury. Mniej więcej w połowie drogi rozpoczęła przemianę i gdy doszła już do tronu, przywódca podziwiał piękną, nagą kobietę. Uśmiechnęła się w jego stronę i pogładziła policzek delikatną dłonią o długich paznokciach.
- Nihyo, czemu to zrobiłeś? - Przemówiła głosem równie delikatnym, jak skóra pokrywająca jej ciało.
- Saisho... nie mogę pozwolić, aby imię naszej grupy zostało skalane przez niekompetencję. Wiesz o tym.
- Pozbawiłeś nas wojownika. A nie możemy pozwolić właśnie na to, na straty.
- Nie możemy znaleźć gnoja odpowiedzialnego za sprawę w barze. Zaczyna mnie irytować, że jakiś gnój panoszy się po naszych terenach i robi to, co robi.
- Opanuj język, to po pierwsze. Przywódcy nie wypada tak się odzywać. Szczególnie w mojej obecności. Po drugie... Z kim mamy do czynienia?
- Podejrzewam nadczłowieka. Prawdopodobnie nagijczyk. Mamy jego rysopis i wszyscy go szukają. Nie ukryje się przed gniewem Panter. Gwarantuję ci to.
- Pokaż mi.
Nihyo wyciągnął z tylnej kieszeni spodni wymiętoloną kartkę papieru i przekazał stojącej obok kobiecie. Rysopis przedstawiał mężczyznę w wieku dwudziestu pięciu lat, może odrobinę więcej. Krótko przystrzyżony, z średnią blizną na lewym policzku i kilkudniowym zarostem. Kobieta-pantera uśmiechnęła się do siebie.
- Przystojniak. Chętnie go poznam.
Ostentacyjnie odwróciła się na pięcie i powędrowała w głąb pomieszczenia, ponownie transformując się w zwierzę i znikając w ciemności.

* * *

Las nieopodal Tenri.

- Serio? Ale Chris, Serio?
- O co ci znowu chodzi?
- O co? Pytasz o co mi chodzi? Źle ci było w ciepłym pokoju hotelowym? Przyjemne dywaniki na podłodze, kanapa, kominek, miska z wodą...
- Zatęskniłem za lasem.
- ALE JA NIE!
- Nie marudź, Bullet. Rozejrzyj się. Dzięcioły, świergotki, papugi...
- Dzięcioła to ja widzę tylko jednego.
- Piękna zieleń, co nie?
- I ty torturujesz ludzi? Serio?

Murphy zignorował ostatnie słowa kompana i zaczął zwijać małe obozowisko. Odpiął elastyczne linki od drzew i zdjął tarpa osłaniającego hamak, odrzucił śpiwór na ziemię i, zwinąwszy wszystko, schował do plecaka. Zakopał dziurę, w której zobaczyć można było mały żar i kątem oka spostrzegł Bulleta sikającego na plecak. Wydał z siebie pomruk niezadowolenia i wrócił do maskowania swojej obecności w lesie. Gdy skończył pakowanie podszedł do stojącej niedaleko miski z wodą dla psa i odwdzięczając się, nasikał do niej.

- Jesteś pieprznięty, Chris. Po pierwsze – logiczne, że tego nie wypiję. Po drugie, nie ja to będę musiał sprzątać. Po trzecie – jasne, zostaw ją tutaj, żeby nas wytropili. Po czwarte, plecak śmierdzi człowiekiem na kilometr, tylko nam pomogłem! Durniu.
- Czasem nie mam na ciebie siły. Naprawdę.
- Możemy już iść? Srać mi się chce.
- Prowadź więc?
- Nie znam drogi. Ty idź pierwszy.
- Bo nie mógł mi się trafić pies tropiący...
- Co tam marudzisz pod nosem?
- Nic. Chodźmy. - Murphy, zarzuciwszy oszczany plecak na siebie, wyjął z kieszeni kurtki mapę. - Musimy minąć Czerwieński Zagajnik i trochę nadłożyć drogi. Nie mam zamiaru pchać się w to bagno i później cierpieć. No i poza tym ta durna papryka by nas tylko spowolniła.
- Co ty nagle w botanika się zmieniłeś?
- Coś tam łyknąłem z tej dziedziny podczas wielu podróży. Gotowy?
- Ja tak... ale to ty chcesz iść zostawiając karabin przy drzewie.

Chris momentami nie wiedział, co się z nim dzieje. Zawsze był przygotowany na każdą okoliczność, zabieraj wszystko, czego potrzebował i nie zapominał o najmniejszej pierdółce. Od jakiegoś czasu targały nim dziwne myśli, głównie dotyczące sensu życia jako chodzący zabijaka na zlecenie. Doliczyć można do tego ostatnie spotkanie z Jessicą, która uruchomiła w rycerzu skrywane głęboko uczucia. Chwycił oparty o drzewo karabin i bez słowa ruszył przed siebie.

- Ej no daj spokój, nie dołuj się. Zabijasz w dobrym celu, Jessica to spoko laska, też bym na nią poleciał, no i masz mnie! – Bullet radośnie zamerdał końcówką ogona i podbiegł do nogi kompana. Ten spróbował wymusić coś na styl uśmiechu, co zakończyło się dziwnym grymasem na twarzy i ruszył dalej.

Tymczasem, pół kilometra od miejsca postoju Murphy'ego i Bulleta...

- Namierzyłem go. Idealnie pasuje do rysopisu. Rozkazy?
- Śledź go jeszcze przez chwilę i wykończ, najlepiej jednym strzałem.
- Tak jest.
* * *

Wysoki mężczyzna, chowający się dotychczas w zielonej gęstwinie, schował telefon do kieszeni spodni i odsunął głowę od lunety zamontowanej na karabinie snajperskim. Wstał i strzepał brud ze spodni, po czym podniósł broń z ziemi, schował dwójnóg i zawiesił karabin na plecach. Powolnym krokiem ruszył w tę samą stronę, co poszukiwany. Przeskakiwał od drzewa do drzewa unikając wykrycia. Zmniejszył odległość do około dwustu metrów i dzięki znajomości terenu cały czas obserwował ofiarę. Ta, w towarzystwie czworonoga, poruszała się wolnym tempem, co chwilę spoglądając na mapę. Ewidentnie ścigany mężczyzny, rzekomo odpowiedzialny za pokonanie kilku członków Panter, nie miał pojęcia o poruszaniu się po tak zalesionym terenie. W momencie, kiedy na chwilę przystanął, ponownie próbując odnaleźć dobrą drogę, Shig-han usadowił się w odpowiednim miejscu, wycelował i nacisnął spust. Huk wystrzału rozniósł się po okolicy, płosząc zwierzynę i ptactwo.

Kilka chwil wcześniej, moment wymarszu.

- Ktoś siedzi nam na ogonie. Znaczy tobie, ja nie mam. No dobra, mam, ale krótki. Wiesz o co chodzi.
- Tak Bullet, ktoś nas śledzi, wiem. Zabawnie wygląda w tej czapce z liści.
- Co robimy?
- Odejdźmy kawałek, udając że nie wiemy jak iść. Będę co chwilę spoglądał na mapę i wyglądał jak dureń.
- Co do tego...
- Cicho – uciszył psa Murphy. - Idziemy.
* * *

Rycerz uniósł karabin w stronę miejsca wystrzału i strzelił, aktywując swoją moc. Pocisk pokryty zieloną aurą zmienił kształt, stając się tarczą. Bez problemu zatrzymał nabój. Skryty w krzakach napastnik, pierwszy raz w swoim życiu jako płatny zabójca, nie trafił w cel. Poderwał się na równe nogi, próbując uciec, lecz bezskutecznie. Drugi, tym razem powleczony niebieską aurą pocisk, mknął w jego stronę, w końcu wbijając się w lewy bark. Bullet biegł jego torem, zupełnie jakby gonił za frisbee. Złapał za rękę leżącego napastnika pod wpływem paraliżującej mocy i pociągnął w stronę właściciela. Murphy, stojąc nad mężczyzną, patrzył na niego z zaciekawieniem. Szyję pokrywał tatuaż widziany wcześniej u innych bywalców baru, w którym urządził niezłą jatkę. Bullet tradycyjnie nie potrafił opanować emocji i, stanąwszy na wysokości głowy poległego, uniósł tylną łapę i pokrył twarz leżącego żółtą cieczą.

- Bullet... - Murphy uderzył otwartą dłonią w czoło. - Dobra, trzeba by go gdzieś zabrać i posłuchać, co ma ciekawego do powiedzenia.

* * *

- Cześć szefie. Nowe informacje. Pantery urządziły sobie na mnie małe polowanie, ale wysłali tylko jednego...
- Yhym...
- No i wydobyłem od niego kilka ciekawych informacji. Znam lokalizację ich kryjówki i imię jednego z przywódców.
- Jednego? To ilu ich mają?
- Dwóch. Mężczyzna i kobieta.
- Yhym...
- Póki co muszę wracać do Cesarstwa, jest szansa na jakiś transport?
- Nie.
- No dobra. Póki co nie jestem gotowy na infiltrację ośrodka, potrzebuję małej pomocy od kogoś bardziej doświadczonego i wpadłem na pewien pomysł.
- Hm?
- Hans Kelt.
   
Profil PW Email
 
 
»oX   #10 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Na tropie, cz. 1
_____________


Kryjówka Khazarskich Panter,
dokładna lokalizacja nieznana, rejon Nubia.


- JAK TO ZNIKNĄŁ?! - Ubrany jedynie w porwane spodnie mężczyzna krzyczał w stronę podwładnego. - Z kim mamy do czynienia? Ciągle ten sam? Kim on jest? Jakim prawem jeden marny człowieczek wchodzi nam w paradę?
- Nie mamy pojęcia. Komórka Josh'a musiała zostać zniszczona podczas walki. Nie możemy go namierzyć.
- Ciało? Znaleźliście chociaż ciało? - Żyła na czole przywódcy panter zaczęła gwałtownie pulsować. - Czy macie cokolwiek?
- Nic. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Wysłaliśmy najlepszych tropicieli, ale ślady prowadziły donikąd, a zapachy niwelował smród uryny.
Nihyo podszedł spokojnym krokiem do stojącego kilka metrów dalej chłopaka i przyłożył mu nóż do szyi. Podwładny trząsł się ze strachu, jednak próbował zachować kamienną twarz. Gdy pierwsza kropla krwi opadła na głownię ostrza, brudne i potargane spodnie dodatkowo splamiły się cieknącym moczem.
- NIHYO! - Kobiecy głos wyrwał mężczyznę z transu i momentalnie odsunął ostrze. - Oszalałeś?
Piękna kobieta, odziana w długą, dobrze skrojoną, czarną suknie postąpiła krok do przodu. Zbliżywszy się do obu reprezentantów płci przeciwnej wykonała prosty ruch ręką, ukazując przy tym długie i ostre pazury. Wymierzyła porządny cios, zdrapując im jednym zamachem część skóry na twarzy.
- Oh, zostanie blizna.. wybaczcie. Teraz weźcie głęboki oddech i odsapnijcie. Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Ty – palcem wskazała młodego. – Ruszaj do Tenri. Rozkazy podeśle ci na skrzynkę. I się przebierz. – Zgrabnym ruchem dłoni wskazała mu drzwi i wzrok skierowała na Nihyo.
- Zrób jeszcze raz coś takiego..
- I co, zabijesz mnie? Nie żartuj sobie, kochany. Skupmy się na interesach. Marnujesz siły na jakiegoś podrzędnego turystę.
- Tury… TURYSTĘ?! Koleś morduje naszych!
- Może dlatego, że ich na niego nasyłasz? Oddychaj. – Kobieta podeszła do drewnianego stołu i spojrzawszy na mapę, wskazała palcem Yurę. – Jak sytuacja w stolicy dystryktu Honkan?
- Fabryka działa prężnie. Funkcjonariusze nie reagują na wezwania, większość mamy w kieszeni, co daje nam wolną rękę. Młodzi sprawdzają się znakomicie.
- Mhm… - Saisho nie była zadowolona z odpowiedzi. – Zyski?
- Młodzi przynoszą średnio dziesięć tysięcy kouka dziennie.
- Dziesięć? W stolicy? Komu to sprzedają, sprzątaczkom? Gdzie politycy? Służby porządkowe? Ważni ludzie? Nie po to całe życie budowałam ten interes, żeby zarabiać… tyle ile mówisz.
- Budowaliśmy. – Nihyo mocno zaakcentował ostatnią sylabę. – Planuję udać się tam osobiście jutro i wszystko sprawdzić.
Kobieta bez słowa odwróciła się od rozmówcy i ruszyła w stronę wyjścia. Pod nosem wyszeptała jedno słowo, lecz mężczyzna nie był w stanie go usłyszeć.

* * *

- Daleko jeszcze?
- Mniej niż pięć minut temu, kiedy pytałeś o to samo.
- A wiesz, że mogłoby być jeszcze mniej? Wleczesz się jak żółw!
- Bo niosę wielki plecak? Z twoim żarciem, zapasem wody i wszystkim innym?
- Jesteś nadczłowiekiem!
- Więc?
- Myślałem, że jesteście szybsi...
Rozmowę przerwała wibracja telefonu. Murphy sprawnym ruchem wyjął go z kieszeni kurtki i, zobaczywszy imię dzwoniącego, od razu przeciągnął palcem po zielonej słuchawce.
- Tak szefie? – rozpoczął.
- Falvis się przydał?
- Jasna sprawa, wszystko było przygotowane. Nie mógłby posprzątać w tej chacie? Śmierdzi gorzej niż Bulleta gówno.
- Ej!
- Ja tam nie wiem, nie ma zbyt ciekawego życia po życiu, wiesz?
- Widać. Dzięki za zorganizowanie sprzętu, ruszam w teren. Jessica przeprowadziła się do Yury parę dni temu.
- Ruszam w teren znaczy u ciebie tyle, co jadę podupczyć?
- Tu ma trochę racji, Chris... wstydź się.
- Podobno ktoś rozprowadza tam nowy narkotyk – ciągnął rycerz, nie zwracając uwagi na pozostałych rozmówców. – Na pewno nie są to Smoki ani Syndykat. Podejrzewam Pantery. Ten ostatni pseudo snajper wspomniał coś o Yurze podczas którejś tam tortury.
- Więc łap trop i do dzieła. Bez odbioru.
-To chyba do mnie było, nie?

* * *

Yura, Khazar

- Chcesz pan kupić zegarek? Biżuterię? Fajki? – karłowaty mężczyzna przystanął przy dobrze zbudowanym mężczyźnie wyglądającym na nie więcej niż trzydzieści lat. – Tanio tanio tanio!
- Nie, zjeżdżaj.
- Opchnę za pół ceny, najlepsze ceny w stolicy!
- Powiedziałem zjeżdżaj. Głuchy jesteś?
- Panie, słyszę to każdego dnia! A jak ktoś jednak kupi to jest zadowolony, sam pan zobaczysz!
- Chcesz zobaczyć zęby dobermana wbite w twoje chude łapska?
Słysząc to, Bullet delikatnie zamerdał ogonkiem i wyszczerzył zęby w chytrym uśmiechu. Zawarczał w stronę ulicznego sprzedawcy, który momentalnie zapiął płaszcz i oddalił się w stronę innego potencjalnego klienta, kląc pod nosem. Murphy odpalił papierosa i spojrzał na zegarek. Cenił sobie punktualność, jednak Jessica zdawała się tym nie przejmować. Spóźniała się już trzydzieści minut, co było powodem irytacji rycerza i coraz bardziej chamskich odzywek do zaczepnych sprzedawców.
- Z tym wgryzieniem się grubasowi w dupę to już przegiąłeś.. tak jaby coś. Fuj.
W trakcie palenia trzeciego papierosa z tłumu przechodniów wyłoniła się kobieta o jasnych blond włosach i przyzwoitym makijażu. Ubrana w białą sukienkę sięgającą lekko ponad kolana stała się obiektem westchnień mijanych mężczyzn. Zobaczywszy poznanego nie tak dawno temu Chrisa od razu radośnie się uśmiechnęła i pomachała w jego stronę. Ten, rzuciwszy peta na chodnik, odwzajemnił uśmiech.
- Miałeś rzucić! – przywitała go Jessica. – Cześć!
- Cześć – odpowiedział oschle Murphy, patrząc na zegarek.
- Wiem, wiem! Spóźniłam się! Mają tu okropną komunikację! Ale wszystko lepsze od tamtej pieprzonej jaskini!
- Żartuję, nic się nie stało. Idziemy? Drażni mnie ten tłum.
Jessica odpowiedziała twierdząco ruchem i chwyciła partnera pod ramię. Przeszli tak raptem kilka kroków, kiedy dziewczyna zatrzymała się i spojrzała obok.
- Bullet! Cześć! Nie widziałam cię!
- Tak mi rób, tak tak tak! Trochę niżej! – Delikatna dłoń, połączona z długimi paznokciami oznaczały dla psa olbrzymią rozkosz. Jessica drapała i obściskiwała psa do momentu, kiedy Murphy zakaszlał. – Wal się. Ty mnie nigdy nie pieścisz. Daj dziewczynie robić swoje.
- Idziemy? Zarezerwowałem nam pokój w hotelu i wieczorem stolik w restauracji. Pchlarza możesz pomiziać jak już dotrzemy na miejsce.
- Ale ty jesteś sztywny czasami! Dobra, chodźmy!
- Gnój.

Dwie godziny później.

Murphy wyjął z mini barku khazarskie piwo, za którym de facto nie przepadał, ale stawiał je ponad eksluzywne trunki. Krzyknął do biorącej prysznic Jessiki czy też coś chce, lecz ta odmówiła. Wykorzystał wolną chwilę i wystukował na ekranie telefonu numer przełożonego w Zakonie. Rozmawiał krótko i zwięźle, przekazując zdobyte informacje. Nie dowiedział się dużo, ale miał pierwszy trop. W restauracji, do której miał się udać wieczorem, pracuje młody chłopak, rzekomo odpowiedzialny za rozprowadzenie nowego narkotyku. Nosił niezbyt ciekawą nazwę.
- Panterska ekstaza. Serio Murphy, serio?
- Niestety. Przynajmniej mam pewność, że to oni są za to odpowiedzialni. Przycisnę wieczorem młodego i może dowiem się czegoś więcej.
- Nie. – Powiedział surowo Slayman. – Obserwuj go, ale z ukrycia. Nie wychylaj się, nikt nie musi cię tam widzieć. Jasne?
- Zrozumiałem. Muszę kończyć, bez odbioru.
- Z kim rozmawiałeś? – owinięta ręcznika Jessica wkroczyła cichym krokiem do pokoju.
- Nikt ważny. – Odpowiedział Murphy i schował telefon do kieszeni. – Daj znać jak będziesz gotowa do wyjścia.

* * *


Chris Murphy, pod pretekstem pilnego wyjazdu służbowego, rozstał się z Jessicą po zakończonej kolacji. Powiedziawszy, że jutro odwiedzi ją po popołudniu, ruszył w swoją stronę. Dziewczyna pożegnała go buziakiem w policzek, ciągle się uśmiechając. Rycerz udał się w wąską uliczkę, w której pozostawił wcześniej plecak zawinięty w kilka worków na śmieci. Nurkowanie do konteneru nie należało do najprzyjemniejszych. W końcu, gdy odnalazł rzeczy, wspiął się po drabinie strażackiej na dach budynku. Przed oczami miał zaplecze restauracji. Rozłożył ulubiony karabin snajperski, zamontował lunetę i czekał, aż młody kelner skończy pracę. Spojrzał na zegarek. Cyfrowy wyświetlacz wskazywał 22:07. Yura, mimo faktu bycia stolicą dystryktu, nie tętniła nocnym życiem. Większość ludzi przesiadywało jeszcze w kasynach lub pozbywało się kolacji w różnorakich, bocznych uliczkach. Drzwi lokalu otwierały się co kilka minut, wpuszczając i wypuszczając kolejnych gości. Murphy był zdziwiony, że o tej porze restauracja wciąż jest otwarta. Wychodząc z Jessicą sądził, że byli jednymi z ostatnich. Czekał w bezruchu czterdzieści pięć minut, aż w końcu, w szkiełku lunety pojawiła się postać, na którą czekał. Chłopak wyszedł i od razu z kieszeni spodni wyjął paczkę papierosów. Siwa chmura dymu krążąca wokół obserwowanego utrudniała obserwację, szczególnie że jedynym oświetleniem na zaplecze była migająca żarówka przy drzwiach. Ni stąd ni zowąd, spokojny jak dotąd kelner, zupełnie zmienił nastawienie. Gwałtownie kręcił głową na wszystkie strony i wydawałoby się, że chciał uciec. Nie, to nie było złudzenie, on naprawdę chciał zwiać. Murphy przesunął delikatnie karabin w lewo, chcąc zobaczyć co go tak cholernie wystraszyło. Nic. Powrócił wzrokiem do chłopaka i jedyne co ujrzał, to opadające bezsilnie zwłoki. Rycerz momentalnie poderwał się na równe nogi i chciał już ruszyć w pościg, kiedy przypomniał sobie słowa Slaymana. „Nie wychylaj się”. Wiedział, że nie może zostać długo w tym miejscu, bo za chwilę zjedzie się cała rzesza służb porządkowych. Spakował wszystko i ruszył w stronę hotelu.

Przez całą drogę do wynajętego pokoju ani razu nie usłyszał syreny.

* * *


- Hej Saisho, pozbyłem się czterech. – Niski męski głos rozbrzmiał w słuchawce. – Okradali nas, gnoje.
- Zrobiłeś to w swoim stylu czy po cichu, tak jak prosiłam?
- Po cichu. Nie martw się, wszystko załatwione. Spędzam tu noc i wracam. Do zobaczenia.

* * *


- Bullet! Bullet cholera! – Zdenerwowany rycerz rzucił stojącym w korytarzu butem wprost w głowę leżącego na kanapie psa. – Wstawaj, mamy robotę!
- Bo ty musisz wiecznie trafiać.. zostanie mi guz.
- Nie ma czasu na żarty. Jak dobry jesteś w tropieniu?
- Jestem psem, jak myślisz?
- Dobra. Pakuj się i ruszamy.
- Co ja mam niby spakować... JESTEM PSEM!

Bullet spostrzegł, jak Murphy nerwowo chodzi po pokoju, wystukując co chwilę coś na ekranie swojego telefonu. Wiedział, że tym razem nie ma miejsca na żarty i trzeba wziąć się do pracy. Podniósł prawą łapę do góry i zaczął lizać sobie przyrodzenie. Spostrzegłszy czyn towarzysza kątem oka, Murphy uderzył dłonią w czoło i odszedł do drugiego pokoju.

- Przecież nie pójdę śmierdzący na misję!
Ostatnio zmieniony przez oX 14-01-2016, 17:37, w całości zmieniany 2 razy  
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0.3 sekundy. Zapytań do SQL: 16