1 odpowiedzi w tym temacie |
*Lorgan |
#1
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 05-05-2013, 22:38 [Lokacja] Latające Wodospady
|
Cytuj
|
Autor: Sorata
- Dotarliśmy proszę Państwa – przewodnik stanął rozkraczony w zwalniającym autokarze i z uśmiechem spoglądał na podekscytowanych wycieczkowiczów – ostatnia i zarazem największa atrakcja dzisiejszego dnia - zawiesił teatralnie głos – Latające wodospady Sanbetsu!
Ludzie zareagowali żywiołowym aplauzem.
- Postój trwa dwie godziny. Zaręczam, że w tym czasie zdążycie Państwo zapełnić większość pamięci w Waszych aparatach.
Turyści wysypali się z pojazdu wielobarwną kaskadą i natychmiast ruszyli pod górę, wysypaną drobnymi kamieniami ścieżką. Gdy dotarli do tarasu, oniemieli. Dopiero po kilku minutach, zgodnie z obietnicami przewodnika, rozległ się charakterystyczny dźwięk migawek.
***
Latające Wodospady umiejscowione są głęboko w Parku Krajobrazowym Unido. W trzech, prawie stumetrowych kaskadach spada tutaj woda z niewielkich strumieni, które łączą się w rzekę Jinsoku. Widok, szczególnie w świetle dnia, jest urzekający. Jednak to inna rzecz sprawia, że wodospady trafiły na listę Zabytków Natury Sanbetsu i corocznie przyciągają rzesze turystów. Jest to bowiem jedyne odkryte przez człowieka miejsce, gdzie grawitacja nie zachowuje się zgodnie z przyjętą normą. Para wodna łączy się w niewielkie lewitujące krople, które rozszczepiają światło jak tysiące maleńkich pryzmatów. Efekt obejmuje też niewielkie kamienie na brzegu co pozwala wyznaczyć jego dokładną granicę. W centrum oddziaływania znajduje się niewielka wysepka z kamienną tablicą, na której czas praktycznie już wytarł pozostałości antycznego pisma. |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
^Tekkey |
#2
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 23-10-2014, 00:10
|
Cytuj
|
Drzwi pociągu rozchyliły się z cichym sykiem, wypuszczając pasażerów na wielobarwny bruk peronu kolejowego w Iwie. Przyjezdni natychmiast wmieszali się pomiędzy gęste szeregi oczekujących na przyjazd, którzy ze swej strony zaczęli przeć przed siebie, do wnętrza. Dotąd względnie uporządkowana struktura morza ludzi momentalnie zmieniła się w gmatwaninę przeciwnych prądów, pełną zawirowań i nieszczęsnych rozbitków porwanych siłą tłumu. Wszystkiemu temu przyglądał się z głupią nostalgią człowiek stojący nieruchomo na progu wagonu. W większości Sanbetsu taki chaos wokół podróży był czymś niespotykanym. Mentalność nacji należy do najrzadziej zmieniających się rzeczy na świecie, a Tekkey miał przed swoimi oczyma najlepszy dowód, iż niezależność i upór mieszkańców Unido nadal były w narodzie silne. Z nie mniejszym rozrzewnieniem wdychał rześkie górskie powietrze, nieznacznie trącące w tej chwili pociągowymi smarami i maślanym zapachem popcornu niosącym się od pobliskiej budki z przekąskami. Kontemplował też znajome widoki: wnętrze hali dworca, wyrastający za przeszkloną kopułą dachu las wieżowców Iwy na tle błękitnego nieba, poczerwieniałe z gniewu twarze stojących przed nim górali, odgrażających się nakopaniem mu dupy, jeśli się natychmiast nie ruszy z drzwi. Ostatecznie wykonał ten ostatni krok, z pomocą niewartego wspomnienia popchnięcia zza pleców. Po raz pierwszy od trzech lat Genbu postawił stopę na ziemi autonomicznego regionu Unido. Był w domu.
Jak można się było spodziewać, kubeł zimnej wody wyrywający z błogostanu przyszedł szybko. Czekali na niego tuż za drzwiami dworca. Czarna, pancerna limuzyna stojąca na zakazie parkowania przyciągała zgorszone spojrzenia przechodniów, ale ci szybko uznawali że nie warto się wtrącać. Trzej ochroniarze skutecznie straszyli postronnych ponurymi twarzami, odstającymi kwadratowymi barkami czarnych jak smoła garniturów i noszonymi pod nimi kaburami pistoletów.
- Dzień dobry, Paniczu – powitał agenta starszy jegomość, kłaniając się bardzo formalnie. On też się nic a nic się nie zmienił, nawet ten staromodny zaczes włosów pozostał ten sam.
- Już ci kiedyś mówiłem: nie nazywaj mnie paniczem! Nic mnie nie obchodzi, co masz do przekazania. Co również ci ostatnio powiedziałem – Tekkey wypomniał ostatnie spotkanie majordomusowi swego dziadka. Jeszcze jako rekrut w strukturach Sanbetsu dał się wmanipulować kochanej rodzince w szemrane interesy z przemytnikami w Akuto Hora, a co gorsza babilońskim finansistą Jeremiahem Colonym. Miał nadzieję, że kilka autorskich przeróbek, które naniósł na plany techniczne systemu namierzania przekazanego obcokrajowcowi, odbiło się poniewczasie na jego kieszeni.
- Dziadek Panicza oczekuje, że dzisiejszy powrót do domu będzie oznaczał koniec tej, jeśli mogę zacytować: „kretyńskiej błazenady i gonitw z pukawką”. Nadal oczekuje na Panicza dziedzictwo firmy i obowiązek podjęcia dzieła wielu pokoleń rodziny Resshinro… – służący stopniowo podnosił głos, przemawiając już tylko do pleców oddalającego się bezceremonialnie wyrodnego spadkobiercy górniczego zaibatsu.
- Nazywam się Ookawa, Tamonie. Nigdy o tym nie zapominaj – odkrzyknął młodzieniec, maszerując nonszalancko w dal z dłońmi w kieszeniach. Dopiero po przejściu kilku przecznic przestał do bólu zaciskać je w pięści.
***
Jeśli dotąd Genbu mógł tylko podejrzewać, dlaczego właśnie jego przełożeni skierowali do tej sprawy, to wszystko stało się jasne po wizycie w gabinecie burmistrza na szczycie świdrowatego wieżowca ratusza. Gospodarz miasta, naczelny komendant regionalnej policji oraz dowódca Pogotowia Górskiego Unido przyznali się wezwanemu agentowi do tego, czemu gorąco zaprzeczali przed dziennikarzami. Nie mieli bladego pojęcia gdzie szukać złota. Brutalny napad na konwój transportujący kruszec do narodowych rezerw Sanbetsu wstrząsnął opinią publiczną. Władze autonomicznego obszaru po raz kolejny publicznie straciły twarz. To tyle, jeśli chodzi o kampanię Seikigunu mającą promować bezpieczeństwo publiczne. Bez ukręcenia głowy sprawie nieodległa już w czasie, bo planowana na przyszły tydzień, parada wojskowa w Iwie zmieni się w ponurą parodię. Udowodni jedynie społeczeństwu, że zakute w hełmy trepy kompletnie nienadaną się do utrzymania porządku w Unido. Ostatnim czego potrzebowało Sanbetsu, to pozwolić góralom z Unido na bezkarny powrót do wygasłych przed wiekami rozbójniczych tradycji przodków. Wyślizgnął się tylnim wyjściem, pozostawiając oficjelom to frontowe, oblegane przez dziennikarzy. Odrzucił ofertę pomocy służb. Wiedział jak dobrze znają te góry, a mimo to zdołali w nich stracić trop napastników. Może faktycznie miał paranoję, co zresztą otwarcie wykrzyczał mu w twarz szef policji, ale w ich szeregach mógł kryć się kret, który skierował pościg na manowce. Szpieg nie potrafił im zaufać i wcale nie musiał. Zrobi to po swojemu, z pomocą własnego zaplecza. Skierował się na lotnisko, wbijając wzrok w kolorową kostkę brukową, byle tylko nie patrzeć na Iwę. Na fantazyjne fasady domów, imponujące fontanny, nowatorskie i zdecydowanie przepłacone wieżowce górniczych spółek. Wszędzie blichtr, kicz, nowobogackie efekciarstwo. Obłuda i kłamstwa. Były tu ledwie kilka godzin, a już zaczynał sobie boleśnie przypominać dlaczego opuścił rodzinne strony. Jak bardzo pogardzał tym miejscem.
***
Wnioski wyciągnięte z dotychczasowego śledztwa nie rokowały dobrze. Kordon policyjny zablokował główne drogi i przeszukiwał wszystkie pojazdy, ale niewiele to dało. Rabusie najwyraźniej zaszyli się gdzieś w głęboko w górach i czekali z wydostaniem łupu z matni aż sprawa trochę przyschnie. Jak dotąd skutecznie, nawet z pomocą bezterminowo wyczarterowanego śmigłowca przyjaciela agent nie potrafił znaleźć żadnego tropu. Najwyraźniej Unido nie chciało wydać swoich ludzi. Niezaprzeczalnym sukcesem było zawężenie obszar poszukiwań do części masywu Goriato na południe od Iwy. Zataczając coraz szersze piesze kręgi w okolicy miejsca napadu, Ookawa zauważył żleb pozornie wyglądający na niedostępny, a po sprawdzeniu którego znalazł w skale ślady wbitych i wyrwanych haków. Przez kilka dni podążał śladem, nie zadając sobie trudu gotowania posiłków czy spędzaniu nocy na śnie. Tricell i kwadransowe drzemki też mogły utrzymać go na nogach. Przystawał jedynie gdy trop stawał się zbyt niewyraźny, lub gdy odkrywał, że dał się zwieść uciekającym i zboczył ze ścieżki ich ucieczki. Dalszy trop wiódł na południe, w kierunku grawitacyjnej anomalii u początku rzeki Jinsoku. Turyści mogli wierzyć, że imponujące wodospady, do których jest w stanie dowieść ich autokar, to wszystkie takie cuda w okolicy. Tylko lokalni ludzie wiedzieli, że w górnym biegu rzeki, u samych jej źródeł, istnieją także mniejsze, bardziej niedostępne „latające wodospady”. Z pewnością warte dokładniejszego sprawdzenia z powietrza.
Tak więc Tekkey siedział bez ruchu kolejną godzinę w fotelu drugiego pilota, z wielkimi goglami podłączonymi do kamer termowizyjnych wycelowanych we wszystkie strony. Helikopter ostrożnie prześlizgiwał się nad pozieleniałymi, omszałymi wierchami gór, kierowany pewną ręką Ettenfalla. Tak naprawdę, szukali guza. W napadzie większość strat wśród strażników złota spowodowała nie otwarte starcie z napastnikami, ale ostrzał z dalekosiężnej broni snajperskiej. Napastnicy mieli dość obycia z bronią, by zmasakrować obstawę furgonu, ale nie dość by uniknąć ofiar wśród cywili. W wymianie ognia ucierpiały ich prawie dwie dziesiątki. Nie dość, że złodzieje i mordercy, to jeszcze pozbawieni zawodowego profesjonalizmu. Niemniej dysponując taką bronią, napastnicy z pewnością rozmieszczą obserwatorów w miejscach z dużym polem ostrzału. A na to liczył agent, albo że ciepłotę ciała na zimnej skale wychwycą kamery, albo że nadludzkie zmysły wychwycą sygnały życiowe przyczajonego człowieka. W ostateczności rabusie mogli spróbować strącić helikopter, o czym lojalnie uprzedził „Śmigiela” wynajmując go do tej roboty. Miał tylko nadzieję, że nie powtórzy się przykry epizod z ataku na kryjówkę Czarnych Żmij. Także przyjaciel zaczął uważać Tekkeya za paranoika po tym, jak upierał się by przed startem wyposażyć helikopter w wabiki mylące system naprowadzania rakiet. Mieli szczęście, że wojskowi niechętnie, ale rozstali się ze sprzętem. Ta ich parada nie zawali się, jeśli jeden myśliwiec nie wypuści nad miastem świecidełek ku uciesze tłumów.
Ookawa niemal przegapił obrys cieplny człowieka wtulonego w szczelinę pod nawisem skalnym. To mógł być oczywiście człowiek nie zamieszany w całą sprawę, tylko czemu cywil miałby ponuro wodzić za helikopterem lufą karabinu? Agent nie mówił o niczym towarzyszowi, niech leci jak leciał. Może rabuś uzna, że nadal są nieświadomi jego obecności i na ślepo włóczą się po górach. Jeśli dało się uniknąć konfrontacji, to należało rozwiązać problem dyskretnie, po szpiegowsku. Dopiero kilka kilometrów dalej poprosił Erika by zwiększył wysokość i zawiesił helikopter w miejscu. Musiał go okłamać, że ma na sobie kombinezon ze skrzydłami, na co Nagijczyk musiał przypomnieć mu kąpiel w jeziorze Tanjouseiki. Życzył też lepszego lądowania. Ten północny humor...
Raz jeszcze Ookawa ślizgał się pomiędzy szczytami na skrzydłach kombinezonu, luźnych płatach materiału nadającej ludzkiej sylwetce wygląd latającej wiewiórki i siłę nośną, tym razem nie zakupionego, ale stworzonego własnymi nadludzkimi uzdolnieniami. Przemykając niczym pocisk obok snajpera posłał w jego kierunku hak żyłki rękawicy Ryoushi, używany zazwyczaj do wspinaczek. Rabuś wrzasnął zraniony płytko, a po chwili ponownie, wyrwany z leża wprost w powietrze czerwonymi nićmi przytwierdzonymi do grotu. Tekkey szarpnięty w tył dodatkowym ciężarem pozwolił swojemu płaszczowi rozwinąć się kopułę spadochronu, spowalniającą wspólny upadek. Miał nowemu koledze do zadania kilka pytań.
***
Wartownik przy wejściu do jaskini oparł o skałę lufę i ostrożnie spojrzał w celownik optyczny pełen złych przeczuć. Był pewien, że usłyszał wcześniej krzyk, a teraz po łagodnym zboczu wspinał się w kierunku kryjówki człowiek. Zaklął pod nosem, widząc kolegę, który miał dziś pecha wyciągnąć los skazujący na wartę na szczycie. Jeśli chciał się od niej wykręcić nie odbębniwszy pełnej wachty, to srodze się zawiedzie. Nastroje wśród towarzyszy już teraz nie były zbyt dobre, złoto źle działa na umysły. Szczególnie, gdy trzeba siedzieć jak trusia w zimnej i mokrej dziurze w ziemi, czekając aż gliniarze znudzą się bezowocnym węszeniem. Jeśli rycerze fortuny zaczną jeszcze do tego olewać obowiązki, dyscyplina się załamie i kto wie czy to czekanie nie zwróci ich przeciwko sobie. Z drugiej strony, mniej ludzi do podziału łupu to zawsze dobra wiadomość. Strażnik fachowym okiem zmierzył kolegę prześlizgującego się pomiędzy szeregami wkopanych w ziemię min. Wystarczyłby mały „wypadek z bronią”, lekki postrzał, źle postawiona stopa… i natychmiastowy zysk dla pozostałych. Mężczyzna przetarł oczy, zniesmaczony swymi myślami. Z drugiej strony, jeśli jego kusiły, innych z pewnością też. Będzie musiał na nich uważać.
- Jeszcze nie minął czas warty. Wracaj na stanowisko – warknął do zbliżającego się snajpera.
- Wiem, ale chyba coś znalazłem. Tylko popatrz – odpowiedział ten, niosąc jakiś przedmiot ostrożnie niczym jajko.
Nie wypuszczając broni z ręki, góral spojrzał nieufnie na trzymany w dłoniach kompana matowy czerwony kryształ. Nigdy nie widział czegoś podobnego, a przeżył w Unido całe życie. Złoto miało swój urok, ale to fascynowało nawet bardziej, właśnie powiewem nowości, tajemnicą.
- Co to u diabła jest? Pokaż mi to – zażądał.
Kształtu dziwnego obiektu nie dało się opisać jednym słowem. Nieregularnie obły? Coś jak duża truskawka? Pod pewnym kątem wyglądał nawet sercowato. W dotyku także był inny, niż można by się spodziewać. Chłodniejszy od temperatury ciała, ale zdecydowanie nie temperatury zwykłego kamienia. Jakby miał w sobie własne, wewnętrzne ciepło. I lepił się. Rozbójnik powąchał obiekt trzymany w poplamionych dłoniach. Znał ten zapach.
Chciał sięgnąć po broń, ale nie potrafił oderwać rąk od kryształu. Chciał krzyczeć, ale kolega zdusił dłonią rodzący się w ustach dźwięk. W ustach spętanego własną chciwością mężczyzny zaczęła formować się druga, zarazem lepka i twarda kula. Wierzgnął, usiłując narobić hałasu, ten zdrajca przydusił go, psiknął mu w twarz jakimś świństwem. Po chwili nie potrafił już nawet ruszyć małym palcem. Wlepił nienawistne spojrzenie w snajpera.
- Nie mów, że też o tym nie myślałeś. Po prostu byłem szybszy. My zapłaciliśmy za to złoto cenę w krwi, a Ja zapłacę ją znowu – zdrajca uśmiechnął się złowieszczo.
Trzymając w rękach broń wartownika, swobodnym krokiem wszedł do jaskini zbójców.
Wartownik nie mógł zrobić nic. Bezsilnie słuchał tego dnia jeszcze wiele, wiele krzyków. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
Ostatnio zmieniony przez Tekkey 23-10-2014, 00:11, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,09 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|