Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Grobowiec Demonicznego Imperatora
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 10-09-2012, 00:13

2 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj

Autor: ???

Szedł ostrożnie, oświetlając latarką zakurzony tunel. Ściany budowli były dość równo ociosane, lecz gra cieni sprawiała, że wydawały się powykrzywiane na różne, groteskowe sposoby.
Ciche kliknięcie oznajmiło najgorsze. Mężczyzna rzucił się do tyłu w akcie desperackiej walki o życie. Ostatnim razem to pomogło. Tym razem pułapka była inna...
Ściany zaczęły zbliżać się ku sobie, kamień tarł o kamień, a pył osypywał się po niewielkich zagłębieniach. Oczy nieszczęśnika rozszerzyły się z przerażenia, a z gardła wydobył się przeraźliwy wrzask, który zginął gdzieś w odmętach przeklętego labiryntu.


***

Głęboko pod wielkim miastem Higure mieści się grobowiec bezimiennego, demonicznego imperatora. Został wzniesiony prawdopodobnie w okolicach roku osiemsetnego. Złożono w nim i zapieczętowano ciało wielkiego władcy wraz z jego najcenniejszymi skarbami. Całość zabezpieczono najzmyślniejszymi pułapkami, które pozostały zabójcze po dziś dzień. Nawet układ korytarzy jest swego rodzaju ochroną: przejścia łączą się i rozdzielają w taki sposób, żeby uniemożliwić sprawną nawigację potencjalnym złodziejom. Grobowiec jest wielkim kompleksem, zajmującym kilkanaście kilometrów kwadratowych pod grubą warstwą ziemi i skał. Przecina go w kilku miejscach podziemna rzeka, co dało podstawę kilku dodatkowym, wodnym pułapkom.
Centralna komnata, w której spoczywa sarkofag i niezliczone bogactwa, ma wysokie sklepienie w kształcie kopuły oraz wiele poustawianych w równych odstępach filarów, ozdobionych tekstami religii Shintō.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
^Tekkey   #2 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 33
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj
Uprzedza się, że chronologia przedstawianych tu zdarzeń jest zapisem wysoce losowej i powiązanej jedynie luźnymi skojarzeniami ścieżki myśli rozproszonego umysłu.


Świat pękł na dwoje. Jak do tego doszło? Sam już nie wiem. Od wnętrza trawi mnie cierpienie, przepalający trzewia ogień. Z każdą upływającą chwilą przybiera na sile. Jeśli żar wzmoże się choć trochę stanę w płomieniach? Może to odegna oblepiającą wszystko smolistą ciemność . Trucizna! Jak trucizna fałszywej nadziei sączy się daleki, zielonkawy blask. Jedno kłamliwe oko mami, zmuszając do kolejnego kroku. Po co iść, gdy ciemność wzywa, ofiaruje wieczne ukojenie. Martwi między martwymi, nie ma życia w pustych korytarzach grobowca. Z każdym… krokiem? Tak nie chodzą ludzie, złamani wpół, szarpnięciami całego ciała posuwając się do przodu. Po co iść? Cel, cel jest najważniejszy. Czy wszystko stracone, już czas na ostateczny akt oddania? Nie wiem. Nie będę wiedział, póki nie zobaczę celu. Dlatego idę, by wykonać misję, chociaż nie ma powrotu. Tylko złudne ogniki jaśniejące w ciemnościach. Wspierając się ciężko na sztucznej kończynie docieram do nich. Mur! Mur,mur,mur, kolejna ściana. Zabić, zabić nadzieję. Z rozpaczy rozpala się ognik zniszczenia, parząc dłonie objawia się wewnątrz wzniesionej metalowej protezy. W eksplozji jasności, błękit zderza się z zielenią. Ciemność wróci, wróci jak uprzednio. Wszystko zachodzi czerwienią…

***

Skąpane w karmazynowym świetle Higure, w całej swej metropolijnej okazałości, leżało agentowi u stóp. Całkiem dosłownie. Rozciągnięta na matach podłogi mapka turystyczna przedstawiała mocno schematyczny plan miasta. Nadal czytelny, mimo plam po napojach wszelakich, pajęczyny zgnieceń i papierosowej dziury wypalonej w miejsce parku Midoyori. Taksówkarz, sknera, targował się o każde kouka odkupnego ze swoim przygodnym pasażerem i kontrahentem. Upiorna, czerwona poświata pochodziła od otaczających kręgiem papier barwionych świec . Wszystkie haniebnie kopciły, zasnuwając mdlącym wyziewem niewielkie pomieszczenie. Przeżuwając własną wersję uniwersalnego panaceum o szlachetnym smaku wiśniowym, Tekkey kołysał się w półprzysiadzie na piętach, spoglądając z lotu ptaka na znane sobie doskonale ulice. Wzdłuż jednej z nich, trasą przypominającą ślad tańca godowego pijanego węża, podążał teraz kryształowy wisiorek. Zwieszony ledwie kilkanaście centymetrów nad powierzchnią, sunął statecznie i pewnie, jak po niewidzialnej nitce. Swoją podróż przerwał w połowie długości żółtej linii, wiodącej od Dzielnicy Fabrycznej do nadbrzeża Przystani. Drukowany przewodnik bezczelnie kłamał, oznaczając ją kolorem opisanym w legendzie jako „nawierzchnia asfaltowa”. Własnymi, bosymi stopami Genbu miał nieprzyjemność stwierdzić tragiczny stan techniczny owego szlaku, doraźnie reperowanego resztkami materiałów przeznaczonych na ten cel z budżetu rady miasta. Dobrze, że choć odrobina pozostawała na właściwy cel, po przywłaszczeniu sobie większości przez tego czy innego kolesia polityków czy kreatywnego biznesmena. Rybia Głowa nigdy nie wydała na świat męża stanu, który mógłby zadbać o dopilnowanie interesów ziomków z sąsiedztwa. A nawet jeśli, to najwyraźniej nie interesował go los rezydentów piekła, z którego sam się kiedyś wyrwał.
- Taaak, z całym szacunkiem dla sacrum, energii wszechświata… no, całego rytuału i pani. Czy to już wszystko? Wiem, że on tu BYŁ. Ja pytam gdzie JEST.
Trzymająca talizman zasuszona staruszka podniosła jedną powiekę, morderczym spojrzeniem gasząc dalsze reklamacje.
- Nie gada, tylko się skoncentruje. Czasu trzeba, wszakże. Cudów nie ma – sennym głosem dopowiedziała reprymendę wróżbitka, ponownie popadając w trans.

***

Wszystko wokół było doskonale ciche. Lekkie stąpnięcia agenta nieprzyjemnie zgrzytały o kamienne podłoże. Z wiekowego pyłu, spowijającego puste korytarze, wybijały się nikłe obłoczki opadające na świeże odciski stóp. Poza nimi nie ma niczego, żadnych śladów, głosów, świadczących o istnieniu innych stworzeń. Nawet zmysł Chimyaku nie jest w stanie wychwycić pojedynczego choćby śladu życia. W katakumbach nie ma dla niego miejsca. Co za szaleństwo popchnęło starożytnych do stworzenia tego upiornego pałacu skrytego pod rzecznym mułem i skałami. Cóż za obłęd popchnął współczesnych mieszkańców słonecznego świata do zstąpienia w domenę mroku. To chciwość, pragnienie przywłaszczenie sobie zapomnianej potęgi. Być może nie bez powodu pogrzebanej wraz ze swoim ostatnim panem, skoro potrafi nakłonić do czynów tak sprzecznych z naturą.
Złowieszcze kliknięcie nie zrobiło na agencie wrażenia. Groźne były odgłosy trącej o siebie w ruchu skały, pojedynczych szczęknięć zwalnianej pułapki słyszał już wiele i większość nie stanowiła najmniejszego zagrożenia dla utkanego z Akai Kenshi kombinezonu. Niezbyt żwawy piruet i gliniany dzban, wypadający z komory w suficie zakrytej dotąd zapyloną zaślepką, roztrzaskał się o posadzkę. Wydobywający się z niego obłoczek żółtozielonego gazu nie wyglądał zbyt zastraszająco zza przezroczystej przesłony Egzopaka, obejmującej całą twarz. Sądząc po nierównej fakturze sufitu w dalszej części korytarza, musiał on być usiany podobnymi niespodziankami. Podnosząc Genkeishitsu agent począł rozgrzewać w jego wnętrzu błękitną porcję plazmy, lecz po chwili porzucił ten zamiar. Jeden Akuma wiedział, czego napchali do garnków budowniczy pułapki. Czopowanie jej strugą stopionej skały mogło przynieść więcej kłopotu, niż pożytku. Wsuwając broń do impregnowanej kabury na plecach, Tekkey począł rozplatać nicie tworzące osłonę przedramion. Lekkimi strzepnięciami dłoni zakotwiczając sznurki na ścianach, splatał elastyczny pomost ponad posadzką. Delikatnie testując zasięg ugięcia się siatki, wstąpił na czerwoną ścieżkę, podążając nią przed siebie. Nie zaniedbał też zwinięcia niepotrzebnych już fragmentów konstrukcji, starając się nie dotykać ścian bardziej niż to konieczne. Nigdy nie wiadomo co może uruchomić kolejny umilacz podróży. Choć Tekkey wyszedł już poza zasięg pułapki dzbanów, nadal poruszał się górną drogą. W końcu, po co ryzykować? Lekki ruch powietrza, nasilający się z każdym przebytym metrem, zwiastował niedługą zmianę otoczenia. A więc istniały w tym labiryncie wąskich przejść także większe sale. Cóż, może tam pułapki skonstruowane są nieco bardziej finezyjnie. Im bliżej podchodził, tym bardziej nie dawało mu spokoju poczucie, że o czymś zapomina. Dopiero zbliżywszy się na kilkadziesiąt kroków zrozumiał, że przytępione bezprecedensową, absolutną bezczynnością zmysły nie wychwyciły dobiegających od ujścia korytarza ludzkich sygnałów. Ktoś jeszcze trafił w ten punkt grobowca. Było ich dwóch. Jeden, chyba przeciętnej postury, pozostający w niemal całkowitym bezruchu. A drugi, drugi był specyficzny. Genbu spowolnił tempo marszu, zwijając resztkę niepotrzebnych fragmentów sieci na ramiona. Jednocześnie skoncentrował się wzmocnieniu zasięgu i detali dostarczanych przez Chimyaku. W jego umyśle zaczął się kreślić, żyłka po żyłce, obraz figury niezwykłej, z grubym, obłym tułowiem i patykowatymi kończynami. Ookawa poczuł, jak jego własna krew zaczyna buzować i nie bacząc na dalsze ostrożności rzucił się biegiem w kierunku pomieszczenia. Towarzyszyły temu zgrzyty mechanizmów, zwalnianych spustów i zaczepów, ale przejmował się ich bezsilnym trzeszczeniem jeszcze mniej niż uprzednio. Gitter! Poszukiwacz winien śmierci dziecka z Rybiej Głowy, stał teraz spokojnie w zasięgu agenta. Agenta współwinnego tej śmierci. Bezcelowość zgonu chłopca dotknęła go bardziej, niż skłonny był przyznać. To pierwszy raz, gdy Genbu faktycznie zawiódł, pozwalając niebezpiecznemu przeciwnikowi się wymknąć. Wtedy wierzył, że to przypadek zetknął ich ze sobą i pojedynek rozpoczął się wyłącznie z jego winy. Obecnie zaczynał mieć co do tego wątpliwości. Widząc śledzące kroki Babilończyka kryształowe wahadełko, przesuwające się dokładnie tą samą trasą, którą Genbu opuścił arenę, powróciły słowa wypowiedziane przez Poszukiwacza. „Nietrudno było CIĘ spotkać, agencie.”Regularne występy w nielegalnych walkach musiały naprowadzić Herolda na jego trop. Wszystko było ukartowane.
Może wstępując w otchłań mrocznego piekła Ookawa miał cichą nadzieję znaleźć okupienie za winy. Służąc, Sanbeta nie potrafił obronić mieszkańców swego kraju. Napotykając dawnego oponenta i wymierzając karę, mógłby opłacić życiem zealoty rachunek wyrządzonych krzywd. Tu i teraz los podsuwał ku temu okazję. Jeśli trzeci uczestnik scenki spróbuje się wtrącić, jego imię również trafi do księgi umarłych.
- Gitter, ty plugawy pomiocie Sheolu! – z budzącym grozę okrzykiem słusznego gniewu, mściciel wtargnął na arenę walki dwóch łowców skarbów . Potężny komin skalny pełen poruszanych mechanicznie… schodów? Przez krótki moment, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, w oczach Babilończyka dostrzegł przeżerający duszę strach.
Chwilę później konsekwencje ignorowania mechanizmów pułapek dały o sobie znać. Gruba, kamienne płyta wysunęła się ze ściany, odcinając agenta od nemezis. Gniewnym ruchem zrywając z pleców kaburę z plazmowym miotaczem, zdolnym przepalić przeszkodę, mężczyzna cofnął się nieco, aby uniknąć poparzeń. Tyle, że głaz podążył z nim. Niezrażony Tekkey sarknął, cofając się jeszcze kilka kroków, by ponownie wyjść z zasięgu rażenia. Obsuwający się zrazu powoli, po nieco opadającej posadzce, kamień zaczął skokowo nabierać prędkości. Z tego co mgliście przypominał sobie agent ,w dalszej części opadała ona jeszcze bardziej. Stają przed wyborem między ratowaniem własnego życia a zemstą, długo ważył opcje, cofając się jedynie tyle, aby uniknąć zmiażdżenia. Podjąwszy decyzję, raz jeszcze skoncentrował się na Chimyaku. Mając nadzieję, że większość pułapek po drodze była jedynie jednorazowego użytku, usiłował odczytać przebieg odległego starcia. Dwie postacie uwijały się zatopione w odwiecznym rytmie tańca śmierci. Dziwna anomalia, która nastąpiła u przeciwnika Poszukiwacza, przypominała szamańską przemianę Danna. Szaman i Zealota, jeden wart drugiego. Trzeźwiący smród moczu przywołał agenta od cudzych do jego własnych kłopotów. Z góry spadały glinianym deszczem dzbany, na przemian wypełnione łatwo rozpoznawalnym amoniakiem i żółtozielonym gazem. Nagły niepokój ogarnął Sanbetę – poczuł zapach? Pobieżna kontrola dotykowa maski tlenowej ujawniła kilka wyszczerbień i głębokich rys. Pułapki jednak nie okazały się całkiem nieszkodliwe. Mieszanina gazów wypełniała płuca nieznośnym pieczeniem. Agent przyspieszył, motywowany kamieniem osuwającym się tuż za nim po pochylni. Nie tylko uwalniał on wszystkie płyty naciskowe na swej drodze, ale tez uszczelniał korytarz, spychając obłok przed sobą. Z każdym kolejnym pojemnikiem roztrzaskującym się o posadzkę, stężenie trucizny rosło. Z nagłym niepokojem Genbu przypomniał sobie pozornie nieszkodliwy mechanizm, który mijał na skrzyżowaniu otwierającym korytarz. Małe krzesiwo zwiastowało teraz duże kłopoty. Obiema rękami rozrzucając kotwy krwawej sieci, biegł krztusząc się oparami. Dla stworzenie dość dużej i wytrzymałej wiązanki, by choć na chwilę zdołała spowolnić rozpędzony głaz, potrzebował materiału i dłuższej chwili. Ani jednym ani drugim nie dysponował w tymże momencie. Dla przyspieszenia procesu ostatecznie zdecydował się poświęcić nogawki kombinezonu. To był wyścig, z czasem, samym sobą i mechanizmem pułapki. Jeśli chciał raz jeszcze odnaleźć Gittera musiał być szybki, szybszy niż podejrzewali twórcy labiryntu.


***

Holograficzny obraz beepera zafalował lekko, gdy taksówka z piskiem opon wpadła w cień pod betonową arkadę, przebiegającej wysoko nad nimi, Powietrznej Autostrady. Kierowca z uśmiechem maniaka na ustach przemknął slalomem pomiędzy wolniejszymi pojazdami, nienagannym driftem prześlizgując się na wolny pas krzyżującej się prostopadle ulicy. O zgrozo, na prostej jeszcze przyśpieszył, niemal wprasowując swego pasażera w przedni fotel.
- Jak to? Wszyscy wiedzą? To podobno… nasze miasto. Przeciek? – urywanymi zdaniami zdołał wydusić z siebie Ookawa, miotany w pasach siłą bezwładności na kolejnych zakrętach.
Widoczny na wyświetlaczu szpiegowskich soczewek jounin Aotaro jedynie wzruszył ramionami, raz jeszcze prowokując młodszego kolegę do refleksji nad niezwykłymi anatomicznymi możliwościami ludzkiego ciała.
- Nie u nas. To Nagijczycy stoją za tym spędem. Cóż zrobić, „kiedy umierasz z pragnienia, jest już za późno, by wykopać studnię.”
Genin może i rzuciłby równie celnym przysłowiem, ale jego piekielny szofer miał własną wizję definicji komfortu jazdy. Pędząc bolidem jak rakietą, nagle zatrzymał go w miejscu, z czarującym uśmiechem przepuszczając przez jezdnię oczekującą na krawędzi chodnika kobietę.
- A propos kopania – na wypadek gdybyś nie zdołał zabezpieczyć celu, masz moją autoryzację na podjęcie wszelkich działań przeciw jego wydobyciu, jakie uznasz za stosowne. Niezależnie od wielkości tąpnięcia, Akigyou zdoła zatuszować sprawę na powierzchni.
Wypukłe, rybie oczy kulturysty nie zdradzały ani odrobiny współczucia. Taka branża.
- Tylko Yamamoto znał wszystkie wejścia do grobowca – kontynuował odprawę hologram dowódcy. – Teraz wiedzą o nich także Poszukiwacze. Jeśli oni byli w stanie powiązać jego osobę ze sprawą, to inne wywiady również. To twoja szansa, myśl nieszablonowo i znajdź inną, lepszą drogę i bądź pierwszy na miejscu.
Agent wykorzystał na przemyślenie sytuacji krótką zwłokę w podróży, podczas gdy nieznajoma zapisywała szminką swój numer na ramieniu gentelmana za kierownicą wozu.
- Wstąpimy po moje rzeczy do motelu „Bieluń” przy moście Czung Un. Później jest jeszcze jedno miejsce, gdzie muszę się pilnie pojawić - Genbu przywołał do rzeczywistości towarzysza podróży.
-Spokojna głowa, szefie. Zestaw małego agenta czeka w bagażniku. Możemy natychmiast ruszać do akcji. – Znad uchylonych okularów patrzyły na pasażera z lusterka wstecznego dziwne, żółtozielone oczy. No tak, nic nie jest dziełem przypadku.
- Zatem zmiana planów. Musimy szybko wydostać się za miasto. Jest pewna osoba, która może nam pomóc.
Poniewczasie przyszła refleksja, że wobec tego rozmówcy, nieuważnie wtrącone w zdanie „szybko” może się okazać pierwszym krokiem nie do grobowca, a własnego grobu.

***

Ze ściany na wysokości oczu, nadkruszona, pożółkła czaszka szczerzyła do agenta zęby w ironicznym uśmiechu. Tekkey odwzajemnij go, nanosząc na beeperowy skan podziemia lokalizację kolejnej pułapki. Z oczodołu wesołego umrzyka wystawało poczerniałe ostrze szpikulca, zaklinowanego widać przez odłamki szczątków nieszczęśnika. Wygląd metalu nie przysparzał powodów do radości. Im bliżej powierzchni, tym bardziej czynniki środowiskowe, jak wilgoć i obieg powietrza, dotykały korytarzy i mechanizmów. Poczerniały, rozpadający się pod dotykiem kolec oznaczaj mniej więcej tyle, że po godzinach błąkania się pod ziemią, agent znowu znalazł się u początku drogi ku skarbcowi.
Przykrości sytuacji dopełniał gorzki posmaki porażki, po nieudanej próbie dokonania vendetty. Choć po przemyciu twarzy wodą z bukłaka obrzęk i pieczenie ustąpiły, maska tlenowa doznała uszkodzeń nie do naprawienia w warunkach polowych. W zasadzie jedynym, co powstrzymało Ookawę od jej porzucenia był niewielki reflektorek umocowany na jej szczycie. Był jedynym źródłem światła, jaki zawierał „niezbędnik agenta” z bagażnika taksówki. Pomimo zapewnień, niewiele zgromadzonego w nim sprzętu nadawało się do eksploracji głębin. Ostatecznie jedynymi elementami pożyczonymi z jego zasobów stały się Egzopak, Kusari Tou, pastylki odżywcze na wypadek dłuższej wędrówki. No i Genkeishitsu, potężna giwera stukrotnie warta każdego kilograma swojego ciężaru. Sprawnym ruchem wyłuskując ją ze szczelnego pokrowca, agent wdusił spust, spopielając po dziesięciu sekundach oczekiwania umrzyka i resztki pułapki.
Choć twórcy grobowca dysponowali nieporównanie prymitywniejszą technologią, zdołali nieźle dopiec intruzowi. Wybuch sprężonego gazu na szczęście zastał Tekkeya już poza feralnym korytarzem. Niemniej struga gorącego powietrza dosięgła go na swój sposób, przypalając nieosłonięte łydki. Każdy krok stał się torturą, a twórcom labiryntu nie można było odmówić i innych wrednych i sadystycznych pomysłów na obrzydzenie życia gościom.
Cienkie, porcelanowe talerze, porozmieszczane bez żadnego widocznego wzoru w kamiennej posadzce , niewątpliwie zaliczały się do tych pierwszych. Po nastąpieniu na nie noga zapadała się w głąb, kaleczona ostrymi odłamkami. Próby wyciągnięcia jej z dziury jedynie przysparzały bólu i obrażeń więźniowi. W modelu, z którym zapoznał się Genbu, na uwięzionego spadał jeszcze topór-wahadełko . Na szczęście ciężarek kusarigamy roztrzaskał w porę przepróchniałe drzewce broni, posyłając ją w nieszkodliwy,paraboliczny lot. Lub też największa pułapka w jaką się dostał Sanbeta – pozornie zwykły, lekko zakrzywiający się korytarz, okazał się wielkim, ruchomym kołem z niewiadomych powodów przyspieszającym im dłużej pozostawać. Samo w sobie może nie było bardzo mordercze, ale na nazbyt leniwych biegaczy oczekiwał na jego końcu złowrogi młockarski mechanizm. Zbudowany był z gigantycznych pni, niechybnie będących kotyjskimi Yadrassilami. O doskonałości wyważenia przez pradawnych inżynierów całej pułapki,miał okazję przekonać się młodzian, gdy wykończony kolejną tego dnia ucieczką spopielił kłody plazmą. Natychmiast zaczęło się chybotać, zwalając z nóg człowieka. Jedynie dzięki asekuracji czerwonych lin i cudownie odzyskanym siłom zdołał umknąć z kolebiącego się kręgu, mając za placami piętnastometrowe płomienie buchające z wysuszonych kłód.
Przeglądając zapisaną przez zegarkowy beeper trasę marszu uzupełnioną o dane ze skanów ternu, agent dochodził do wniosku, że mimo chwilowych przebłysków geniuszu, konstruktorzy piekielnego pałacu zmarłych nie mogli się poszczycić spójnym projektem architektonicznym. Poszczególne fragmenty korytarzy różniły się budulcem, wykończeniami i zaawansowaniem pułapek. Czy istniał wzór w tym budowlanym chaosie? Agent przewijał i obracał poszczególne obrazy, nakładając je na siebie i łącząc w jedną, trójwymiarową mapę na holograficznym wyświetlaczy na nadgarstku. Obraz, który się wyłaniał był co najmniej niepokojący. Kilometry korytarzy i setki pułapek stworzone dla jednego człowieka. Gdzie ja kazałbym się pochować, będąc wszechwładnym i najwyraźniej nieco paranoicznym imperatorem? Zafrasowany Sanbeta sięgnął do paska po kolejny listek gumy, natrafiając nieoczekiwanie na coś jeszcze. Z niedowierzaniem popatrzył na kryształowy medalik wróżbitki. Niezbyt się przydał do zlokalizowania Gittera. W tym przypadku niestandardowe myślenie okazało się nieco zbyt… niestandardowe. Wahadełko otrzymał niejako w spadku, wróżbitka rzuciła nim w niego ogłaszając jednocześnie plajtę biznesu. Po piątej lub może szóstej próbie wyprowadzenia przyrządu poza Rybią Głowę. Podobno przez „te cholerne żyły wodne” każda wróżba za pomocą artefaktu będzie spaczona. W sumie mówi się tyle ostatnio o podziemnych rzekach… W chwili olśnienia agent nałożył na swój trójwymiarowy model współczesną mapę Higure. Zapamiętana przez niego trasa wisioru pokrywała się, z jakby rzadszą wzdłuż niej, siecią tuneli. A grobowiec pewnie cały czas tkwił dokładnie we wskazanym na mapie punkcie. Wróżbiarstwo… Z lisim uśmiechem agent rozłożył ręce z wyprostowanymi palcami wskazującymi.
- Prowadź wahadło! W którą stronę kieruje mnie przeznaczenie? - mężczyzna zerwał się na nogi, zwieszając z dłoni łańcuszek. Niepewnie spojrzał na niezbadaną dotąd odnogę korytarz w kierunku, w którym wychylił się kryształ. Przysiągłby, że znajduje się on dokładnie w przeciwną stronę, niż komora centralna. Cóż, nie dyskutuje się z przeznaczeniem. Nim zdołał przejść choć pięć kroków na nowej ścieżce, krótkie kliknięcie oznajmiło odnalezienie nowej pułapki. W twarz Tekkey wystrzelił ze ścian obłok niezidentyfikowanej substancji, a potem wszystko się wokół nagle się roooooooozzzpłyyynęłoooo.

***

Ciało półprzytomnego agenta wtoczyło się przez dymiące jeszcze zgliszcza ściany. Widziana nieustannie w korytarzach uciążliwa zieleń noktowizora, wbudowanego w jedyną jeszcze sprawną soczewkę kontaktową szpiegowskiego beepera, ustąpiła zalewającej wszystko ciepłej jasności. Genbu rozciągnął się na posadzce, wpatrując się w zarys gigantycznej, podziemną kopuły komory centralnej. Zjeżdżając wzrokiem niżej, dostrzegł coś równie ciekawego. Niemal.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 23-05-2013, 22:36, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
^Pit   #3 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj
[Nimmu] Tomb Raider III

Znowu tu byłem. Podmokłe jaskinie kryjące w swych ciemnościach najwymyślniejsze pułapki. Nawet najzwyklejsza mgiełka unosząca się nad ziemią, oświetlana lekko przez fosforyzujące bakterie, mogła stać się zdradliwą. Odgłos skapującej wody mieszał się z wyciem wiatru, wpadającego tu przez przeróżne szczeliny. Pstryknąłem palcami, wytwarzając oświetlającą wszystko wokół kulę. Echo syknięcia poniosło się po pobliskich ścianach. Musiałem uważać, nie chciałem przypadkowo spowodować zwarcia. Ostatnim razem okazało się to wielce pomocne, kiedy trzeba było znokautować Tenmę, jednak teraz sytuacja wyglądała inaczej. Miałem pod swoją opieką dwójkę Smoków, a tym prąd nie służył. Dosłownie jak prawdziwym, latającym stworzeniom z legend (choć czy będąc napakowanym elektrycznością nadczłowiekiem, tłukącym się z władającymi magią ludźmi, nadal wolno mi było wierzyć w takowe?).
- Patrzcie pod nogi, a jak tylko zobaczycie światło padające na gipsową płytę, omijajcie ją - poleciłem żołnierzom, pamiętając poprzednią ekspedycję w głąb grobowca. - Uwierzcie mi, potem będzie juz tylko gorzej.
Schodziliśmy po obtłuczonych, porośniętych gęsto mchem schodach, rozglądając się dookoła. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zaraz z ciemności wyskoczy na nas jakiś szkielet, albo inne opętane szamańskim duchem truchło. Im schodziliśmy głębiej, tym szybciej biło mi serce. Do tego doszło nieprzyjemne pulsowanie z tyłu głowy, które szybko ustało. Od czasu do czasu naszych uszu dobiegały dziwne szmery, to znów przeciągłe gwizdy, jakby upiorne ptaszysko albo inny nietoperz. Wydało mi się w pewnym momencie, że to brzmi prawie jak rozmowa pomiędzy duchami. Ostatnim razem wyobraźnia też płatała mi figle, ale żeby aż tak?
Dotarliśmy do miejsca, gdzie kończył się jeden z korytarzy. Trafiliśmy na wydrążoną w skale komnatę z zawalonym w pół drogi skalnym mostem. Punkt przełomu, jak to nazwałem. Po drugiej stronie, w marnym świetle latarki widać było dalszą część klaustrofobicznego korytarza.
- Włączyć mapę, poruczniku? - zapytał jeden z przybocznych. Skinąłem potakująco głową. W pamięci beepera, który ocaliłem z walki z Tenmą, wciąż znajdował się zapis częściowej drogi do jednej z centralnych komnat. Wciąż brakowało sporo do pełnego obrazu, ale dzięki temu nie błądziliśmy po omacku.
- Tuż pod nami powinien znajdować się korytarz, prowadzący do niższych partii, jest! - pokazałem palcem na holograficznym obrazie. Doszedłem do krawędzi półki skalnej i puściłem elektryczną kulę o dosyć dużej mocy. Ta, opadając, odsłoniła przed nami fragmenty drogi ciągnącej się pod nami.
- No, nie wiem panie poruczniku - zawahał się Smok. - To dość stromo. Jak nie trafimy idealnie w punkt to spadniemy w przepaść.
- Dlatego chwycicie się mocno mnie. - Uśmiechnąłem się, poprawiając kapelusz. Popatrzyli po sobie, po czym zabezpieczyli plecaki i torby z ekwipunkiem, złapali mnie pod ramię. Nabrałem zatęchłego powietrza w usta, poczekałem, aż moje serce się uspokoi. Policzyłem do trzech i skoczyłem w dół, uaktywniając potężną bańkę. Wyhamowaliśmy lot i we trójkę wylądowaliśmy nad wejściem do niższych korytarzy. Sprawnym uderzeniem piorunowej pięści zrobiłem w nim dziurę sporych rozmiarów, wznosząc tumany kurzu. Wskoczyłem jako pierwszy lądując na jednym z przycisków. Usłyszałem kliknięcie, a zaraz po nim głośny świst. Okręciłem się, wymijając dwie naścienne strzały, które złamały się na pobliskich ścianach z wiekowych cegieł. Po raz kolejny oświetliłem sobie pole widzenia elektrycznym łukiem. Przed oczami ukazała mi się szczerbata, wyschnięta gęba z pustymi oczodołami, ubrana w coś, co kiedyś było ubraniem. Wzdrygnąłem się lekko, ale nic więcej. Poprawiłem kapelusz, jakby trochę w geście szacunku dla zmarłego.
- Schodzimy za panem! - usłyszałem nad sobą. Asekurowałem pierwszego, gdy przez ciasny korytarz przeleciała smuga wiatru. Był tak silny, że aż zatrzepotały mi klapy płaszcza, a przyklapione pod nakryciem włosy uniosły się lekko.
- Co to było? - zapytał żołnierz, który po chwili zaczął asekurować swojego towarzysza.
- Nie mam pojęcia - odparłem równie zdumiony. - Zwykle coś takiego się nie zdarza. Nie w martwym korytarzu jeszcze bardziej martwego imperatora.
- Kolejna pułapka? - zasugerował drugi Smok. Moja ręka spoczęła naturalnie na kaburze rewolweru. - W którą stronę idziemy?
Wskazałem palcem kierunek - przeciwny do podmuchu - po czym chwyciłem jeden z plecaków i ostrożnym krokiem udałem się naprzód.
- Według wskazówek profesora Hornwela, nieodkryty grobowiec znajduje się mniej więcej na tej głębokości - oznajmiłem, spoglądając po raz kolejny na mapę. Przed nami był fragment, którego nie zdołałem odkryć poprzednio, dlatego szedłem cały nastroszony. Bez przeszkód dotarliśmy do czegoś, co wyglądało jak ślepa uliczka. Znów zapowiadało się żmudne poszukiwanie drogi. Jednak coś było nie tak.
- To wygląda, jak fragmenty dwóch ścian, ściśnięte ze sobą razem - zauważyłem.
- Czyżby ktoś próbował tędy wcześniej iść? - zapytał jeden z towarzyszy. Wydawało się to być prawdopodobne, wszak w niedawnej przeszłości odwiedzających te grobowce było wielu. Wepchnąłem palce między szczeliny, jednak masywne skalne bloki ani drgnęły, były zbyt mocno zwarte. Po raz kolejny jedyną droga okazała się być ta przez górną część korytarza, nieprzeznaczoną do spacerowania po niej. Kiedy tylko wychyliłem się przez dziurę w "suficie", przeczucie kazało natychmiast schować głowę do środka. Coś przysnęło obok mnie, rykoszetując w nicość.
- Cholera, co to było! - Smoki natychmiast przygotowały broń, próbując spojrzeć z dołu przez wyrwę.
- Poczekajcie momencik! - Odbiłem się od podłogi i stanąłem nad korytarzem, stając na chwiejnych cegłach. Stałem tak sekundę, drugą, nasłuchiwałem, poszedł kolejny strzał, tym razem słyszalny. Rozpostarłem barierę i w tym samym momencie posłałem dwie kule w górę. Jakaś ciemna sylwetka dała susa. Była na takiej wysokości, jak my wcześniej. Może to ona zawaliła most? Czym prędzej wydostałem z dołka kompanów i pobiegliśmy do następnego "punktu przełomu". Cały czas stałem z tyłu, chroniąc ich tarczą energii. Snajper próbował jeszcze dwa razy, jednak bez rezultatu. Nie traciłem czasu na wymianę ognia, nie było sensu. Nagle okazało się, że nie mamy zbyt wiele czasu.
- Ktoś żyje w takim miejscu?! - zdumiał się jeden z wojaków.
- Może wszedł tu ostatnim razem i się zagubił? - odparł drugi. Wtedy ten pierwszy natychmiast zaprzeczył jego teorii.
- I czym by się żywił? Korzonkami i świecącymi bakteriami?
- Wody miał pod dostatkie....o kurde!
Jeden z naboi trafił niebezpiecznie blisko, rykoszetując. Może moje zdolności obronne nie były aż tak dobre, jak uważałem? Spojrzałem na wykazy beepera i czym prędzej wybiłem kolejną dziurę w podłodze. Cała jaskinia zatrzęsła się niebezpiecznie. Donośny dźwięk, przypominający kruszenie szkła dobiegł nas znad głowy.
- Stalaktyty lecą!
Nasza trójka po raz kolejny tego dnia wbiła się do podziemi, znacznie bardziej stromych niż poprzednio, sekundy przed tym jak ogromny fragment zaostrzonego na końcu kamulca spadł, zawalając fragment korytarza. Sturlaliśmy się w miejsce pełne wody. O mało co nie wpadłbym na jakiegoś wysuszonego nieboszczyka, któremu widać było dokładnie żebrowe kości.
Pozbieraliśmy się po szalonej jeździe i czym prędzej udaliśmy do komnaty, której istnienia pewien mógł być tylko profesor Hornwel.
- Starożytny manuskrypt nie wspominał o snajperze - wykrztusił wciąż lekko oszołomiony żołdak.
- Ani o całej reszcie pułapek - zauważyłem. Mając na uwadze przeciwnika nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że po raz kolejny walczę z Shippouginem. Był śmiertelnie dobry w tym co robił, potrafił trafić z każdego kąta, a co gorsza, dotrzymywał mi kroku. Tylko co miałby robić w samym sercu Sanbetsu, kiedy nie tak dawno jeszcze walczyliśmy w najzimniejszym miejscu na ziemi? Gdy uświadomiłem sobie ten fakt, moje przemyślenia wydały mi się niedorzeczne. To był snajper, i owszem, posiadał ponadprzeciętne umiejętności. Ale to nie był srebrnooki.
Wkroczyliśmy do pomieszczenia, które kiedyś musiało być dobrze chronioną drogą wejściową do grobowca. Świadczyły o tym postrzępione pozostałości proporców rodowych, bogato zdobione kolumny, jak i ściany pokryte gęsto malowidłami, przedstawiającymi bożków religii Shintō. Zewsząd lały się pojedyncze strumyczki wody, które kiedyś użyźniały ogrody, stanowiące boczne korytarze całego kompleksu. Przynajmniej na to wyglądały prostokątne plamy z ziemią, z której wystawały poskręcane korzenie. Wtem fragment jednej ze ścian się otworzył, ukazując obracający się stożek z ostrzami.
- Uwaga! - jeden z przybocznych rzucił się do przodu, uaktywniając tym samym drugą pułapkę. Chrzęstnęło, zgrzytnęło, drewniane bale zostały zwolnione.
Na szczęście, obydwa okazały się być stare, przeżarte przez czas, ostrza dawno zaś stępiały, albo dopadła je korozja.
- Więcej szczęścia jak rozumu - skwitowałem całą sytuację, pomogłem wstać fuksiarzowi z podłogi i razem przeszliśmy przez wodną zasłonę, docierając do dość obszernego pomieszczenia. Pomiędzy czterema kolumnami, przedstawiającymi bogów religii Sanbetsu znajdowała się wymalowana na podłodze spirala, a na niej podest z artefaktem.
- Jassssna cholera - skomentowałem pełen emocji. - To naprawdę tu jest.
Podszedłem ostrożnie bliżej, ale zatrzymałem się w pół drogi. Natychmiast dobyłem dwóch pistoletów i obróciłem za siebie. Smoki postąpiły podobnie, widząc mnie. Wtem coś świsnęło, przecinając linię wodnej kurtyny.
- Uważaj!
Zdążyłem tylko krzyknąć, ale jeden z przybocznych upadł na kolano, wypuszczając broń z ręki. Nie wypuszczając rewolwerów, rozpostarłem barierę i wyprułem do przodu. Drugiego snajper już nie dał rady trafić.
- Ichi, zajmij się Shinem! - rozkazałem przeskakując ciecz. Iskry posypały się malowniczo, na moment zamieniając mnie w żywą kometę z płonącym warkoczem za sobą. Szukałem napastnika, dostrzegłem tylko mgiełkę. Strzeliłem czterokrotnie. Fioletowawy obłok przemieścił się, ale byłem pewien, że go trafiłem. Naprawdę walczyłem z duchami. Widmo zaszło mnie od tyłu, próbując ogłuszyć karabinem. Odbiłem atak kolbą rewolweru a drugą zaatakowałem, celując tam, gdzie to "coś" mogło mieć głowę. Weszło bez pudła, npastnik zwalił się na podłogę. Nogą kopnąłem w kąt snajperkę.
- Coś ty za jeden, co?!
Maskowanie wyłączyło się i zobaczyłem sylwetkę oprawcy. Była to młoda kobieta, około dwudziestu lat, posiadająca jasne, krótko przystrzyżone włosy. Tak wykrzywiła twarz, że wyglądała jak siostra Kyoko Imai, może tylko trochę mniej dziecinna. To co ją wyróżniao, to niezwykły srebrzysty blask tęczówek w jej oczach.
- Shippougin...- wymsknęło mi się mimowolnie. Usłyszała to i otworzyła usta w zdumieniu. Wtedy to poczułem za sobą obecność jeszcze jednej osoby. Odwróciłem się, strzelając natychmiast. Obcy rewolwer rozpadł się na kawałki i wylądował gdzieś w rowie.
- Niemożliwe, nikt nie jest tak szybki! - wycharczał napastnik, trzymając za odrętwiałą dłoń. Był mi znany aż za dobrze.
- Witaj Polokov, jak tam ręka?
- Araraikou, ile razy jeszcze musisz wejść mi w drogę, zanim nauczysz się by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy?!
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie.
Archeolog wyszczerzył zęby po czym zaczął się wycofywać. Tym razem chciałem wreszcie to zakończyć.
- Droga powrotna wiedzie stromo w górę. Już nie zwiejesz.
- Tak ci się tylko wydaje!
Wtedy uświadomiłem sobie, że prawie zapomniałem o dziewczynie. Obejrzałem się za siebie, ale tam już nikogo nie było. Wróciłem wzrokiem do Polokova, ale zobaczyłem tylko pięść na swojej twarzy. Odleciałem do tyłu, ale utrzymałem równowagę, wypalając dwukrotnie z obu rewolwerów. Szuja w skórzanej rękawicy i cylindrze skulił się natychmiast, kobieta rzuciła się po karabin. Jeden ze Smoków powstrzymał jej zakusy, ta znów zniknęła. Poczułem obok siebie podmuch. Naboje w rewolwerze się skończyły. Musiałem zdecydować kogo pojmać: Polokova, czy podejrzaną. Życie podopiecznych było ważniejsze, doskoczyłem do swoich i rozpostarłem barierę. Niewidzialną poraził prąd, szybko odskoczyła. Tym razem zabrała snajperkę i wraz ze swoim pracodawcą poczęła wycofywać się z pola bitwy.
- To dzięki niej się tu dostałeś, rozumiem - rzekłem, po czym zapytałem. - Jak cię zwą, piękna?
Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę, wahała się między wycelowaniem we mnie, a odwrotem. W końcu odpowiedziała.
- Jestem Lumi - zaczęła, znów jakby zamyśliła się. Polokov, stojący za nią, dostawał już gorączki. - Nie...Susan...jestem Susan.
I tyle ją widziałem. Rozpłynęła się, wraz z nieuczciwym łowcą skarbów. W komnacie zrobiło się cicho.
- Czyli teraz Polokov też ma agentów na swoich usługach - wypalił ranny w bitwie przyboczny. Jego ramię było właśnie operowane przez drugiego.
- Myślę, ze długo jej przy sobie nie utrzyma. - Uśmiechnąłem się. - Widzę to w jej oczach. A poza tym honor jej ludu na to nie pozwoli.
- Jej ludu? To kim ona jest?
- Cóż...jeśli jesteś z Galwind, zwie się ich Tåkete...
Artefakt należał do nas.
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0.08 sekundy. Zapytań do SQL: 14