Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Monastyr Gorejącego Brzasku
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 15-09-2011, 23:43

1 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Tekkey

Inkwizytor Eram otarł spoconą twarz jedwabną chustką z monogramem, chyba po raz tysięczny od kiedy opuścili łódź. Znękanym wzrokiem wodził za swoim przewodnikiem usiłując stawać w tych samych miejscach co on, koncentrując się na umieszczonym na plecach między łopatkami symbolu na nieskazitelnie białej szacie. Choć dopiero zbliżał się świt, upał był nie do wytrzymania. Płonące głęboką purpurą słońce, zawsze chciwe krwi niewiernych, znak nieukończonej krucjaty Gorejącego Brzasku, wyrodnych dzieci Lumena i Kościoła. Prowadzący pochód mężczyzna zatrzymał się nagle, dostrzegając widać nareszcie koniec krętej ścieżki wspinającej się mozolnie po nadmorskich urwiskach.
- Oto przybyliśmy na miejsce, posłanniku. Monastyr jest przed nami – głos był lekko zachrypnięty, jakby jego właściciel rzadko miał okazję go używać.
Nie czekając na odpowiedź ruszył przed siebie, w kierunku widocznego na tle jaśniejącego nieba zikkuratu. Gość podążył za nim, ostrożnie stawiając stopy. Na wpół przezroczysta, spękana skorupa chrupiąca w rytm ich kroków nie budziła jego zaufania. Jak każdy racjonalny człowiek wolał pozostawić chodzenie po szkle ulicznym fakirom.

Monumentalną budowlę otaczały kręgiem fasetowane pod dziwnymi kątami kolumny, zwieńczone niewielkimi siedziskami. Oficjel przetarł po raz kolejny czoło, ze zdumieniem zauważając że w cieniu wejściowej arkady gorąco nie zmalało nawet odrobinę. Wręcz odwrotnie, stało się jeszcze bardziej intensywne. Zresztą o prawdziwym cieniu nie mogło być mowy, rozmieszczony wzdłuż ścian korytarza o trójkątnym przekroju system zwierciadeł rozpalony był już blaskiem, choć słońce jeszcze nie wzniosło się nad horyzont. W czasie wędrówki po krętych korytarzach Eram zobaczył dość, by potwierdzić najgorsze obawy kurii. Oddziały wygolonych mnichów mijały go, marszowym krokiem zdążając na zewnątrz na ćwiczenia. Choć twarze i umięśnione torsy mieli poznakowane poparzeniami, najstraszniejsze były ich oczy, płonące niebezpiecznym, fanatycznym blaskiem. Przewodnik otworzył jedne z drzwi, gestem zapraszając do środka. Była to wąska klitka, bez posłania czy jakiegokolwiek umeblowania. Jednej ze ścian po prostu nie było, otwierając widok na szklaną nieckę płaskowyżu.
- Miałem się spotkać z waszym przeorem. To wygląda raczej na celę, mam rozumieć że jestem więźniem?
- Życzeniem przeora było, byś przed spotkaniem mógł choć raz ujrzeć gorejący w tej świątyni brzask oczyma jednego z nas. Wrócę po południu.
Drzwi zamknęły się cicho, nim inkwizytor zdołał zaprotestować. Ich metalowa powierzchnia parzyła w dotyku, mnich skierował na nie z drugiej strony jedno ze zwierciadeł? Nad pustkowiem falowało gorące powietrze. Kultyści wspinali się na szklane kolumny, zasiadając na ich czubkach w pozach medytacyjnych. Inne grupki rozpoczęły trening kondycyjny. Babilończyk zastanawiał się jak donieść o sytuacji przełożonym, gdy ponad krawędzią płaskowyżu ukazało się słońce, zalewając nieznośnym światłem celę. W dole słoneczne zajączki słane przez załamania kolumn rozpalały do białości zalegające na niecce okruchy, przetapiając je w kałuże płynnego szkliwa. W ogniskowej niecki na szczycie zigguratu skała buchnęła płomieniem, podobnie jak tlące się szaty mnichów w dole. Ot, kolejny dzień w monastyrze.


***

Monastyr to siedziba i twierdza zgromadzenia Gorejącego Brzasku, jednego z najbardziej ortodoksyjnych frakcji Kościoła Zjednoczonego. Udokumentowane początki ruchu sięgają roku 1549 czyli zawarcia pokoju w Arkadii, kończącego wojnę światową. Ekspansjonistyczne idee napędzające wczesny rozwój Kościoła nie zniknęły wraz z tym momentem. Najzagorzalsi zwolennicy kontynuowania świętej misji nawracania innych nacji ogniem i kulami, w tym kilku teologów oraz wielu z wojskowych, otwarcie wyrażało swe niezadowolenie z nowego kierunku w polityce zagranicznej. Mniej więcej tyle jest powszechnie wiadome, reszta natomiast stanowi efekt pracy inwigilacyjnej Inkwizycji.
Przewodnictwo ruchu dostało się w ręce Garudy, wcześniej prostego piechociarza w babilońskiej armii, który zdołał skupić wokół siebie najaktywniejszych malkontentów. Porzucili stanowiska i szarże znikając bez śladu, by po kilku latach zostać namierzonymi przez wywiad na północnym wybrzeżu Stepów Jutrzni, gdzie obwarowali się w zaadaptowanej do swych celów pradawnej budowli wzniesionej przez jakąś zapomnianą kulturę. Nie był to przypadkowy wybór, bowiem jest to punkt najbliższy na kontynencie do znienawidzonego cesarstwa Nag, któremu poprzysięgli zemstę. Istnieje także dodatkowy czynnik, dla którego zikkurat jest ich ośrodkiem. Naturalny fenomen zdaje się ściągać na wyżynę niespotykane nigdzie indziej ilości światła. Jego strugi wydają się zawieszone w powietrzu, niemal namacalne, a zgromadzenie mimo różnicy zdań co do polityki pozostało głęboko i fanatycznie oddane Lumenowi. Mnisi przenieśli trening na kompletnie inny poziom, uznając promienie słoneczne za jawny dowód łaski boga i źródło mocy. Medytacje w palących z góry promieniach, spotęgowanych ognistymi zajączkami słanymi przez zwierciadła, to dla nich chleb powszedni. Niewiele wiadomo o strukturze organizacyjnej ugrupowania, ale biorąc pod uwagę znaczny procent dawnych żołnierzy w ich szeregach, prawdopodobnie przypomina wojskową. Nadrzędnym celem i ideą Gorejącego Brzasku jest w końcu rozpętanie kolejnej krwawej krucjaty, która oczyści świat z niewierzących.
Usiany błyszczącymi okruchami jasnego szkła, kwarcu i miki, opadający ku centrum grunt tworzy nieckę naturalnego zwierciadła, z ogniskową wymierzoną w kamienną iglicę budowli, którą każdego dnia rozpala do białości. Oprócz kręgu wokół budowli, na całym jej obszarze można ujrzeć wyszlifowane pale szkła. Wysokie, trójkątne korytarze budowli oświetla skomplikowany system zwierciadeł pozwalający światłu rozchodzić się w każde miejsce. Nie dobiega ono jednak z zewnątrz, a ze środka monastyru, gdzie patriarcha ruchu, Garuda, strzeże niezwykłego kryształu, płonącego żywym ogniem.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
^Pit   #2 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj
[Nimmu] Prawo Zemsty II

Wylądowałem myśliwcem nieopodal stepów jutrzni. Nadajnik profesora Scarenborougha wciąż działał. Idąc piszczącym tropem beepera natrafiłem na ślad samolotu. Czerwony, dość zabytkowy dwupłatowiec zaginionego, do tej pory utrzymywany w idealnym stanie, definitywnie pozbawiony został podwozia, do tego dochodziło urwane skrzydło. Szybko przeszukałem wnętrze, jednak nie natrafiłem na nic konkretnego. Zaniepokoiłem się jeszcze mocniej. Czyżby obawy Hornwela miały się potwierdzić? Przeszedłem jeszcze spory kawałek i natrafiłem na coś, co wyglądem przypominało ołtarz. Serce zabiło mocniej, gdyż na samym jego szczycie ktoś leżał. Zamarłem, dreszcz przebiegł mi po plecach i sparaliżował wszystkie nerwy w moim ciele. Profesor leżał w kałuży krwi z wyrazem okropnego bólu na twarzy. Dosłownie, jakby ktoś go zaskoczył. Na gołej piersi miał wycięte nożem słowo „heretyk”. Bałem się ruszyć nieboszczyka, ale chociaż zamknąłem mu oczy i wciąż na wpół otwarte, zsiniałe usta. Czym prędzej spróbowałem skontaktować się z Hornwelem w Sanbetsu. Niby byłem zaznajomiony z tego typu widokami, jednak ręce wciąż mi drżały. Ściągnąłem rękawice pilota, by łatwiej wystukać numer na dotykowym ekranie. Wtedy to zorientowałem się, że ktoś mnie obserwuje. Odwróciłem się natychmiast, uniknąłem strzałki; ta roztrzaskała się na pobliskiej ścianie. Wtem zza kolumn wyskoczyło trzech, obstrzyżonych na krótko facetów w lekkich, treningowych szatach. Wymieniłem kilka ciosów z pierwszym, złapałem na blok kopnięcie drugiego, trzeci wyskoczył znad nad nich z kastetem. Odskoczyłem, nieomal nie rozbijając się o ołtarz, i wyciągnąłem rewolwer. Huk wystrzału słychać było na kilometr, ale powstrzymało to zakusy jednego z oponentów. Padł, rażony pociskiem w ramię. Jego towarzysze spróbowali ponownie, wymachując wyciągniętymi zza pasa sejmitarami. Posłałem ich na deski poziomą falą elektryczności. Była na tyle słaba, by ich nie pozabijać, ale wystarczająca do odepchnięcia.
- Proszę, proszę, kolejny heretyk przyszedł rozbijać się w naszych progach. – Na kolumnie stanął trochę bardziej doświadczony, wytatuowany na twarzy, mnich. Zaraz potem dookoła zaroiło się od uzbrojonych w karabiny i szable wojowników. – Twoje bożki pozwalają ci na niezłe sztuczki! To już jednak niedługo!
- Nie jestem tu by z wami walczyć – zacząłem, wciąż jednak ściskając rewolwer w dłoni i iskrząc energią w drugiej. – Ale jeśli zabiliście profesora, to przynajmniej chcę wiedzieć, dlaczego!
- Udajesz głupiego? Przyszedłeś tu dokończyć jego dzieła – sięgnął po pistolet, spoczywający dotąd w tylnej części jego spodni. – Niech Lumen się nad tobą zlituje, głupcze.
Zewsząd rozległo się warkotanie karabinów. Wszyscy obrali za cel mnie. Nabrałem powietrza w płucach, pozwoliłem elektrycznej mocy przemieścić się do palców u dłoni i rozpostarłem nad sobą duża, gęstą barierę, wyłapującą, czy nawet zatrzymującą na sobie wrogie kule. Część zgromadzonych doznała szoku, inni strzelali nawet zacieklej. Ja tymczasem zrobiłem kilka kroków do przodu. Komando cofało się, nie zaniechując jednak ataku. Kilku wojowników skoczyło za mnie, ale ich noże, sztylety i rękawice rozbiły się o nieprzeniknioną tarczę.
- Nie…chcę…z wami…walczyć! – oznajmiłem głośno i wyraźnie. „Generał” dał znać podopiecznym i po chwili znów zrobiło się cicho.
- W takim razie co robi na naszej ziemi innowierca, uzbrojony po zęby, posiadający moce, pochodzące z cienia? – przystawił mi rewolwer do czoła. Pot poleciał mi po skroni, jednak zachowałem zimną krew, napinając twarz.
- Wczoraj ten człowiek jeszcze żył – wskazałem na zbezczeszczone zwłoki Scarenborougha. – A dziś jest martwy. Zaprzeczysz, że to wasza robota?
- Ty naprawdę nic nie wiesz, czy po prostu bardzo dobrze udajesz? – zaczął „generał”, spoglądając na mnie zimnym spojrzeniem. – Ten…heretyk, twierdził, że jest przyjacielem naszej religii, że ją szanuje i pragnie zrozumieć. Prosił o audiencję u przeora, o wskazówki odnośnie jakiegoś diademu króla…
Coś zamigotało mi w głowie. Nie tak dawno temu prowadziłem ekspedycję poszukiwaczy, która obrała sobie za cel właśnie ten artefakt; wtedy był tam i Scareborough, a przede wszystkim Hornwel. Dziwne, że ten drugi nie pisnął nawet słowem, o co tak naprawdę chodzi. Z drugiej strony, dostałem tylko krótką notkę, podpisaną jego nazwiskiem; lecz czy to był tak naprawdę on?
- I co się stało potem? Został na czas „próby”, pilnowany przez czterech wysokich rangą strażników.
Zgromadzeni opuścili głowy, szepcząc pod nosem jakieś modły.
- Dostał od nas szansę a wykorzystał ją, by ich otruć – dokończył przyciszonym głosem, pełnym odrazy i nienawiści. Mi z kolei ciężko było w to uwierzyć.
- Mądrzy i wytrenowani mnisi dający się otruć? – zacząłem, uważając jednak na swój ton, gdyż cały czas trzymali mnie w zwartym kordonie. – Czterech po kolei? Przez jednego profesora w wieku około czterdziestu lat?
- Coś implikujesz, przybyszu?
Złapałem się za brodę. Gdybym miał tylko możliwość przyjrzenia się tym ciałom. Scarenborough nie był nigdy specem od trucizn, nawet mieszkając pięć lat w Sanbetsu, dlatego w tym aspekcie moja wiara była nikła. Powtórzyłem to „generałowi”; jak można się było spodziewać, pokręcił tylko głową, omal nie wychodząc z siebie.
- Heretyk, bezczeszczący nasze ciała? Nic z tego!
- Możesz mnie nawet trzymać pod strażą i patrzeć mi na ręce.
- Bo to coś da – prychnął, mając w pamięci mój wybuch energii przed chwilą. Ostatecznie jednak, decyzja należała do Garudy. Ten bacznie przyglądał mi się od dłuższej chwili. Był tak samo podejrzliwy, jak reszta, jednak miał za sobą lata doświadczeń. Emanowała od niego niesamowita aura, tak jakby był w stanie korzystać ze swojego Douriki, niczym potężny Zealota. Jedynym porównaniem, jakie mi przychodziło na myśl, był Dokuro. Dopiero teraz zrozumiałem, co dla nich oznacza „głębia wiary”; nie musieli umieć wykorzystywać jej w pełni bojowo, raczej przypominało to masywne duchowe skupienie.
- Spojrzałem w twoją duszę, twoja aura jest zaskakująco czysta, jak na heretyka – zaczął mędrzec, pojawiając się przed całym tłumem. – Jeśli masz jakąś teorię, to mów szybko, nim postanowimy całą swoją mocą wykurzyć cię z naszego ołtarza.
Prowadzili mnie przez pokryte mgłą bagna, przez kamieniste zbocza, aż na horyzoncie zamajaczyła trójkątna sylwetka zikkuratu. Zewsząd patrzyły na mnie oczy wyznawców monastyru. Im bliżej budowli byłem, tym więcej promieni słonecznych oświetlało budowlę i jej dziedziniec. Otoczony przez około dwadzieścioro osób doprowadzono mnie do miejsca, gdzie spoczywały ciała otrutych strażników. Nawet po śmierci robili wrażenie – ich wymalowane, muskularne torsy świadczyły o tym, że byli perfekcyjnie wytrenowani. Pozbawiono mnie wszystkich sprzętów, nawet płaszcza i kapelusza nie pozwolono mi mieć.
- Masz pięć minut. Potem musimy ich przygotować do ceremonii poświęcenia Lumenowi.
Wystarczyły by trzy. Ostrożnie obejrzałem zwłoki. Robiłem to już wcześniej, przy sprawie „czarnej Liz”; momentalnie wiedziałem gdzie szukać. Wierzący niemalże dostawali drgawek widząc, kiedy podnosiłem ręce zmarłych do góry, albo przekręcałem je na brzuch. Coś mnie tknęło, uśmiechnąłem się pod nosem. Wstałem od zmarłych i poprosiłem o podanie mi manierki profesora, którą rzekomo ich poczęstował. Wylałem kawałek na ściereczkę, powąchałem.
- Macie tu jakieś rośliny? - zapytałem z głupia fant. Odpowiedź okazała się satysfakcjonująca. Nieopodal rosły krzewy, z liści których dało się uzyskać odpowiednio gorzką i trującą substancję. Jednak te dodatkowe godziny, spędzone nad studiowaniem rzadkich roślin okazały się bardzo przydatne, nie tylko w dzikiej głuszy. Szepnąłem na ucho jednego z wojowników parę słów. Zmieszał się, popukał po głowie, raczej był niechętny, by wykonać moje polecenie. I tak teraz wszystko zależało od interpretacji przeora.
- Macie heretyka w obozie, i nie jestem to ja…

***

Katakumby straszyły mokrymi, ciasnymi korytarzami. Ze ściany wychodziły w pewnych miejscach kable elektryczne. Przejście pojaśniało; lampy brzęczały ponuro, odkrywając mroczną tajemnicę. Ubrany jedynie w czerwoną szatę i białawe spodnie, ogolony na łyso mnich przecisnął się do przodu. Przeszedł obok szafy ze sporym arsenałem broni, ominął stolik z opróżnionymi dawno temu butelkami, przedarł sporych rozmiarów pajęczynę i dotarł do zakurzonego, drewnianego kuferka. Chuchnął, wzbijając w powietrze pył i dobrał się do przerdzewiałej kłódki. Dużych rozmiarów, zabytkowy klucz przekręcił się w zamku. Mężczyzna zamarł na moment, zaniechał otworzenia skrytki. Prawa ręka powędrowała w stronę zalegającego za pasem sejmitara. Nie zdążył. Huknęło, broń brzęknęła, upadając na ziemię.

***

Wojownik stał, trzymając się za przestrzeloną dłoń, z rany której powoli sączyła się krew. Wyszczerzył zęby ze złości. Z lufy mojego rewolweru wciąż szedł dymek.
- Masz szczęście, że nie użyłem któregoś z moich pocisków, są znacznie bardziej dokuczliwe- rzuciłem, wciąż trzymając złodzieja na muszce. Zaraz za mną stało czterech wojowników, jak i sam Garuda.
- Francis – zaczął, zwracając się do rannego. – Czego tu szukasz? Dlaczego nie pilnujesz swojego przeora? Gdzie twoja rytualna rękawica zabójcy?
- Z…zgubiłem ją! – skłamał. Widać to było w jego oczach. Oddychał ciężko, przez zaciśnięte zęby.
- A nieprawda – podniosłem tobołek ze złotą rękawicą w środku. Miała specjalne ostrze, nakładane na palec. W ten sposób można było zadawać rany kłute, jak również szarpane. – Leżała sobie w wysokiej trawie w pobliżu bagna. Normalnie nie szło by tego znaleźć, ale mam swoje sposoby. Gdybyś ją zgubił, nie specjalnie zostawił, czemu zabezpieczałbyś ją przed wilgocią?
- Co to ma do rzeczy? – wypalił sfrustrowany Francis.
- A to, że taką bronią można bardzo łatwo przebić się między kręgi szyjne. Tak zabiłeś czwórkę wojowników.
- To absurd!
- W takim razie wytłumacz mi, jakim cudem czterech wojowników, otrutych, ma na karku ślady po precyzyjnym wbiciu? – odezwał się przeor. Nie było w jego słowach złości, raczej głęboki żal. – Dlaczego to zrobiłeś, przecież byłeś idealny, miałeś wszystko…
- Taki sam ślad ma profesor Scarenborough, poza tym tą rękawicą bardzo łatwo wyszarpać napis. Do tego ta manierka – pokazałem ją zgromadzonym. – Scarenborough lubił sobie popić i raczej nie podawałby ascetycznym mnichom nagijskiej whiskey.
- Jakiej whiskey? Przecież tam była woda…
- Bukłak ze skóry łatwo nie oddaje zapachu czegoś, co od zawsze tam zalegało. Zwłaszcza nie po jednym dniu!
Francis cofnął się, próbując skoczyć po broń. Sieknąłem go elektryczną mocą, rzucając na deski.
- Siadaj i słuchaj dalej! Zakradłeś się do profesora, zabiłeś chroniących go ludzi, a potem złapałeś zdezorientowanego profesora. Szybko wylałeś zawartość jego manierki i dodałeś przygotowanej wcześniej trucizny. Wlałeś w ich usta ciecz, po czym stwierdziłeś, że powstrzymałeś groźnego heretyka.
- Dlaczego miałbym to robić, co? – prychnął wygolony mnich.
- By wbić się w łaski przeora, jako jego „personalny ochroniarz” – zaczął generał, który cały czas uważnie słuchał pod ścianą. – Potem, podczas ceremonii spalenia wojowników postanowiłeś zakraść się po klucz Garudy. Zresztą sam fakt, że jest on teraz w kufrze o tym świadczy.
- Co jest w tym kufrze, co wymagało aż takiego poświęcenia – zapytał Garuda, podchodząc bliżej do zmieszanego i przerażonego złodzieja. Oczy przeora po raz kolejny przeniknęły jego duszę. – Jakaż to niezdrowa rzecz cię zaślepiła?
W schowku spoczywał szukany przez Hornwela diadem króla: srebrny, o falistym motywie, posiadający trzy rogi, dwa po bokach i jeden, większy z przodu, w który wtopiony był rubin.
- Kto ci kazał go zdobyć – zapytałem, przykucając przed całkowicie rozbitym psychicznie człowiekiem.
- Heretyk, nazywający siebie Polokovem – powiedział bez emocji. – Obiecał mi wieczne życie w dobrobycie, jeśli zabiję profesora, który tu przybędzie i zdobędę artefakt.
- Polokov – powiedziałem pod nosem. – Ten zdradziecki pies, pewnie chciał wrobić w to Hornwela, ale nie wyszło mu to, jak trzeba. Postanowił więc dotrzeć do mnie, jako, że prowadziłem wcześniej ekspedycję z tamtym w grupie.
- Synu… padłeś ofiarą złudzenia. I za to czeka cię kara od samego Lumena… - rzekł Garuda, po czym złapało go dwóch wierzących.
- Nie, tylko nie to więzienie, tylko nie smażenie się w tej klatce! Nie, nieeee!

***

- Jak diadem króla znalazł się w waszym posiadaniu – zapytałem, mając przed sobą czterech zamordowanych. Garuda był skłonny mi opowiedzieć
- Po wojnie część naszych misjonarzy przywiozło ze sobą łupy z khazarskiej krucjaty. Przez lata zdążyliśmy ich sporo stracić. Dlatego postanowiliśmy, że ci, którzy są w drodze, zabiorą cząstkę naszego dziedzictwa ze sobą, do swoich grobów. Mi w udziale przypadł ten diadem. Przez lata miał swoje honorowe miejsce na szczycie zikkuratu, jednak poprzedni przeor postanowił inaczej. To był zbyt łatwy łup, nawet teraz jest…
- Co z nim teraz zrobisz?
- Jesteś niezwykłą osoba, Kaeru. Gdybym mógł, oddałbym ci go, za to, czego dokonałeś. Ale nie mogę. To zbyt kuszący artefakt, ale nawet jeśli, to będę w stanie go chronić. Niech ta historia stanie się przestrogą dla naszych wiernych.
Kiwnąłem głową. Pożegnałem przeora, reszta patrzyła na mnie dość niemrawo, dlatego czym prędzej udałem się z powrotem w stronę myśliwca. Nie wracałem jednak sam. W ładowni leżało ciało, przykryte dokładnie tkaniną, Scarenborougha. Należał mu się porządny pogrzeb, jak na oddanego sprawie archeologa, przystało.
Silniki zawyły, komputer pokładowy zapiszczał i po chwili już miałem za sobą północne klify Babilonu.
Ostatnio zmieniony przez Pit 04-11-2012, 16:06, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0.17 sekundy. Zapytań do SQL: 13