Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 251 Wiek: 28 Dołączył: 28 Maj 2015 Skąd: Zagłębie kabaretowe
|
Napisano 20-02-2018, 19:32 [Ninmu|Świat] Na tropie
|
|
W ścisłym związku fabularnym z ninmu Soraty.
***
Ciężki zapach starych, dębowych półek, kurzu zalegającego na najwyższych ich partiach i aromat świeżo parzonej herbaty roznosił się po pomieszczeniu, kiedy przechodziłem pomiędzy półkami, rozstawiając nowo zdobyte w Arkadii starocia. Proces mimo swojej mozolności niezwykle mnie cieszył. Czekałem bowiem na kogoś. I to nie byle kogo. Chwalcie Lumena za Korneliusza dalej pracującego w okupowanej przez Widmowych Rezydencji Orsini i za jego rozeznanie w ich dziwnym hobby polegającym na chęci pokonania najsilniejszych osób, jakie tylko mogą znaleźć...
- Dzień dobry! - krzyknął ktoś, przy akompaniamencie wiszącego nad drzwiami małego dzwoneczka.
- Dzień dobry. - Odpowiedziałem spokojnie, dając chwilę przybyszowi na rozejrzenie się i nie wychodząc zza regału, który nas dzielił. - Dziś zamknięte. Nie widział Pan tabliczki?
- Proszę wybaczyć. - Odpowiedział wysoki, szczupły mężczyzna, o siwych, nieco nieokiełznanych włosach. To musiał być on. Wyglądał dokładnie tak, jak określił go Korneliusz. - Nie jestem zbyt spostrzegawczy. Nie przyszedłem zresztą po książki. Chyba że ma pan egzemplarz "Drapieżcy szczytowego". W takim przypadku bardzo chętnie po negocjuję.
- Zauważyłem - mruknąłem, mając nadzieję wyglądać na znudzonego. - A, niestety mimo nazwy nie specjalizuję się w książkach... Jak pan zresztą widzi, większość zbiorów to dawne bronie. - Przerwałem na moment i pod pretekstem dziwacznego, nieco dziecinnego przekrzywienia głowy w bok, który w środowisku zwierząt mógłby zostać uznany za zaproszenie do walki, przyjrzałem się dokładniej przybyszowi. - Nie wygląda mi Pan na Babilończyka. Musi być Pan więc w nieco delikatniejszej sprawie. Zapraszam, niech Pan spocznie - rzekłem, wskazując fotel i podchodząc powoli do okna, z którego chwyciłem malutką konewkę.
Mężczyzna usiadł, kątem oka wydawał mi się spięty, potwierdził to również Mente.
- A więc w czym mogę panu służyć? - zapytałem, podlewając stojące na oknie białe róże, które dostarczył dziś Korneliusz.
- Przejdę od razu do sedna. Jak się pan domyślił, to ja przesłałem kwiat. Kage. - przedstawił się, wywołując na mojej twarzy uśmiech, który z powodu mojego ustawienia musiał zostać przeoczony. Nie bardzo pasowało to do tego, co wiedziałem.
- Może mi pan mówić per Victor. Kryptonimy są na mniej cywilizowane okazje, prawda? Mam rozumieć, że przyszedł Pan zamówić pakiet specjalny? - odwróciłem się na pięcie, odkładając jednocześnie konewkę. - Czy też chce Pan sprzedać nam swoje usługi?
- Trafienie w obu przypadkach. Mój zleceniodawca chce kamienia, który jest w posiadaniu pańskiej organizacji. Od siebie, w akcie dobrej woli mam tylko informację. Widmowi Rycerze namierzyli Caliboche'a. Księgowość zawsze warto zabezpieczyć prawda? - Dopiero? zdawało się krzyczeć całe moje wnętrze. Od początku nie lubiłem skurczybyka, który praktyczne samodzielnie trzymał łapę na większości płynnych aktywów Róży. Ale grać musiałem dalej.
- Skąd mam wiedzieć, że Pana informacje są prawdziwe? - rzuciłem jakby od niechcenia, przyglądając się paznokciom. Na spokojnie usiadłem. - I skąd mam wiedzieć, jaki to kamień i co za niego dostaniemy? Raczej nie rzuci mi pan bajki o ratowaniu świata, prawda? - zażartowałem. Jeżeli to o nim mówił mi Lumen w wizji, to wolałbym się pociąć. Nie wyglądał zbyt... interesująco.
- Jestem gotów poczekać na efekt. Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że jeśli my namierzyliśmy pana Caliboche, Widmowym również nie sprawi to trudności.
- Chyba się nie rozumiemy. Caliboche jest zaledwie trybikiem w maszynie Róży. I da się go łatwo zastąpić. Niemniej jednak dziękuję za ostrzeżenie. - założyłem nogę na nogę i pochyliłem się delikatnie w stronę rozmówcy. - Jednak nie odpowiedział Pan na moje pytanie. Co to za kamień? Rubiny raczej pana nie interesują, chyba że akurat pański pracodawca szuka specyficznej wielkości do naszyjnika dla ukochanej. - Przejdź wreszcie do rzeczy, a nie mydlisz mi oczy nic nieznaczącym człowiekiem, którego w innym przypadku sam wcześniej czy później bym wyeliminował.
- Niedawno znaleźliście jeden z domniemanych Klejnotów Uroborosa. - przyznał niechętnie mężczyzna. - Chcielibyśmy go odzyskać. I obaj wiemy, że bez tego "trybika" wasze finanse znajdą się jeszcze w większym dołku. - Całą postawą mówił „Wiem, jak nisko upadliście”. Nie wiedział jednak, jak wielkie zasoby finansowe poukrywała Elena po całym świecie.
Victor uśmiechnął się pod nosem.
- Zdaje Pan sobie sprawę, że tak zwanych Klejnotów Uroborosa są tysiące? Jeżeli bywa pan, w co wątpię, na balach, z pewnością zauważy pan, że każdy ważniejszy arystokrata zarzeka się, że ten jego jest tym jedynym i niezaprzeczalnie prawdziwym. - przystanąłem na moment, prostując się. - Co do Caliboche... Fakt. Niepotrzebnie liczyłem na pańską ślepotę. Więc czego pan oczekuje? Mam przynieść klejnot bez żadnego pokrycia? A jeśli Widmowi nie zaatakują? Co wtedy?
Dałem się złapać? A przynajmniej na to wskazywałaby zmiana w falach mózgowych mojego rozmówcy. Złapaliśmy się obaj, tylko on o tym jeszcze nie wiedział.
- Wtedy będzie pan bezpieczny i udzieli mi rabatu na kamień, który jak pan spostrzegł, jest niemal bezwartościowy. - odbił piłkę. - Powiedzmy dziesięć tysięcy?
Dziesięć tysięcy? Albo mnie prowokuje, albo uznaje za głupca. Jesteśmy w antykwariacie, a nawet fałszywki chodzą za więcej niż pięćdziesiąt tysięcy. W końcu ich wykonanie musi być perfekcyjne... Ale w tym wypadku wolałem zyskać coś więcej niż pieniądze. Informacje, kontakty, możliwość późniejszej współpracy, a mój rozmówca dalej wyglądał, jakby nie zdawał sobie sprawy, że ja wiem to, co on od początku starał się zataić...
- Może zróbmy tak... Zabezpieczę klejnot. Ukryję w takim miejscu, że z pewnością nie zginie. A jeżeli Caliboche rzeczywiście się coś stanie, w zamian za użyteczną informację uzyska Pan go ode mnie. Jednak jeśli dowiemy się, że to pańska robota... Dowie się pan znaczenia powiedzenia „Nie ma róży bez kolców”. Myślę, że jeżeli pana pracodawcę stać na skupowanie klejnotów i wysyłanie pracownika do innej organizacji... Zaoferuje przynajmniej trzy razy tyle.
Mało. Bolało mnie, jak mało chciałem utargować za takie cudo. Ale jednocześnie musiałem grać takiego, na jakiego wyglądałem.
- Stoi. - zgodził się bez chwili wahania. - Zakładam, że ma pan dużo pracy. Dziękuję za spotkanie. Zgłoszę się niebawem.
***
Sprawy przybrały dokładnie taki obrót, jaki chciałem. Mimo pozornego najazdu, jaki zrobiłem na willę Caliboche, zabrania ze skarbca swoich pamiątek rodzinnych, w tym ukochanego sygnetu ojca, oraz zabezpieczeniu przedmiotu umowy i opierdzielenia wszystkich strażników tej zidiociałej kreatury, że nawet słoń przejdzie obok nich niezauważony, niespecjalnie wpłynęło to na ich jakość. Owszem - ilość strażników wzrosła kilkukrotnie, jednakowoż ich jakość, ze względu na dużą liczbę i lenistwo, wprost proporcjonalnie się zmniejszyła. W pewien pokręcony sposób mnie to cieszyło. Kolejna zlikwidowana osoba na drodze do odbudowy potęgi Białej Róży. Dzieła mojego życia.
Caliboche zmarł kilka dni później. Sam zablokowałem sekcję zwłok, powołując się na prawo do pochówku w nienaruszonym stanie ciała. Czasami te dziwne prawa doprowadzały mnie do śmiechu, zwłaszcza gdy obserwowałem, jako jedyna osoba oprócz księdza, bambusową trumnę wjeżdżającą do wielkiego pieca krematorium. Niedługo po tym w moim antykwariacie znowu pojawił się "tajemniczy jegomość".
***
I w ten oto dziwny sposób wylądowałem w Higure, gdzie zatrzymano mnie na bramkach lotniskowych, ze względu na przewóz przedmiotu o potencjalnej wartości historycznej. No szlag by to trafił. Na szczęście dosyć szybko, jako obywatel sojuszniczego państwa zostałem odprowadzony do kierownictwa lotniska, gdzie po batalii słownej, ukazaniu papierów potwierdzających, że kamień, który przewożę, jest bardzo dobrze wykonaną fałszywką, oraz wytłumaczeniu, że nigdzie nie ruszam się bez tej pamiątki rodzinnej, bo jest to jedyne, co pozostawił mi ojciec, a do Higure przyjechałem w interesach, żeby nawiązać znajomości pomiędzy właścicielami innych antykwariatów zostałem puszczony wolno.
Tylko wrodzona paranoja zmusiła mnie do wynajęcia pokoju hotelowego, w którym spędziłem pół dnia, po to, by następne zwiedzać okoliczne uliczki, zachodząc co jakiś czas do sklepów i stoisk z pamiątkami. Cały ten czas miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, więc kiedy w nocy ruszyłem na umówione miejsce spotkania - do baru o wdzięcznej nazwie GenBar, zabrałem ze sobą gazetę i długopis. Mój znajomy już rozmówca, tak jak wspominał, stał za barem. Usiadłem więc przy nim, zamówiłem w spokoju piwo i rozejrzałem się spokojnie po sali, podczas gdy on czyścił szklanki. I wtedy ją dostrzegłem. Ta sylwetka już kilka razy mijała mi gdzieś na horyzoncie, a tę twarz z pewnością nieraz widziałem w jednej z telewizji. Popijając piwo, które, nawiasem mówiąc, było zaskakująco dobre, jak na wygląd baru, wpisałem w puste kratki krzyżówki Kobieta-Róg-Śledzi. Nawet średniorozgarnięty pawian zrozumiałby taki kod, więc nie musiałem się martwić o barmana.
- Przepraszam...? - rzuciłem do niego z niewinnym uśmiechem. - Zna Pan może odpowiedź? - zastukałem długopisem w miejsce na gazecie.
Mężczyzna powoli podszedł, przyglądając się pustym polom i wiadomości.
- Może "słoń"? - odpowiedział, biorąc do ręki długopis i wpisując Będę-Czekać.
Spojrzałem na gazetę.
- Rzeczywiście! Jejku, głupi jestem, dziękuję - i odbierając od niego długopis, potrąciłem kufel z piwem, które zalało gazetę, powodując jej kompletne zniszczenie. - Przepraszam... Chyba jestem zmęczony, ja...
- Niech Pan po prostu już idzie - westchnął barman, chwytając ścierkę.
I tak zaczął się tydzień szukania i odwiedzania każdego antykwariatu, który tylko udało mi się w Higure znaleźć. Nie miałem wątpliwości, o co chodzi tej kobiecie. Chciała dowiedzieć się, dlaczego jakiś Babilończyk jeździ sobie po świecie z fałszywką historycznego reliktu. A ja nie chciałem za żadne skarby zdradzić się z jego sprzedaży. Babiloński światek salonowy od razu by mnie rozszarpał na strzępy. W końcu mieli na chwalenie się nimi monopol. Chcąc to w końcu rozwiązać, przybrałem najbardziej szaloną minę i kryjąc się za rogiem, wyskoczyłem na nią, gdy tylko jej kroki były wystarczająco blisko.
- Wiem, kim Pani jest! - wykrzyczałem jej w twarz, oskarżycielsko wskazując palcem.
- Ja...
- Jest Pani od nich! Od tych monopolistów! Ja doskonale zdaję sobie o tym sprawę! Nie stłamsicie nas, słyszy Pani?! Nie stłamsicie! Mali przedsiębiorcy nie ugną się przed tymi waszymi molochami! Ja to Pani mówię, ja! Dumny właściciel małego przedsiębiorstwa! Małego antykwariatu...
Prowadziłem monolog dobre 10 minut, rzucając głową i rękami, przyciągając też uwagę przechodniów. Raz nawet usłyszałem spokojnie kochanie, to tylko świr. Nie patrz się na niego. Gdzieś w połowie początkowo przestraszona reporterka zmienił się w zrezygnowaną, aż w końcu odeszła, dzięki czemu zadowolony wróciłem do hotelu.
Następnego wieczora po upewnieniu się, że i tym razem nikt za mną nie podąża wszedłem spokojnie do miejsca spotkania. Z racji, że było nas zaledwie dwóch, spojrzałem hardo w oczy barmana i powiedziałem
- Tak, udawałem wariata. Zaakceptuj to. - Po czym położyłem przed zdezorientowanym mężczyzną kamień na stół. - Pieniądze, kiedy Ci będzie pasować. A tak poza tym... Zjadłeś już kiedyś jakiś świat wilczku?
I wyszedłem. Godzinę później leciałem już samolotem do mojego kochanego Babilonu. |
W więziennej rozpaczy... |
|