2 odpowiedzi w tym temacie |
»Drax |
#1
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 242 Wiek: 33 Dołączył: 06 Sie 2010 Skąd: Gliwice
|
Napisano 22-02-2016, 22:35 [Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Yakuza: Phantom Knights
|
Cytuj
|
Płonąca Róża cz. II
Marcus uniósł wzrok znad gazety i spojrzał na wystraszonego dziennikarza siedzącego po przeciwnej stronie niewielkiego biurka. Znajdowali się w ładnie urządzonym mieszkanku Babilończyka w północnej części peryferii Arkadii. Stara, acz zadbana kamienica umiejscowiona była w rzekomo bezpiecznej okolicy, lecz w żaden sposób nie przeszkodziło to renegatowi we włamie do lokum jednego z bardziej poczytnych dziennikarzy w stolicy Państwa Kościelnego. Sąsiedzi nic nie usłyszeli, podobnie jak żona mężczyzny, śpiąca spokojnie w pokoju obok. Sam redaktor nie miał nawet szansy, by wezwać policję, więc mogli na spokojnie odbyć rozmowę.
- Dobry artykuł, jak zwykle zresztą, Bolzoni. Świetnie ująłeś to, co teraz dzieje się w Cesarstwie. Można powiedzieć, że jestem fanem – Widmowy Rycerz złożył gazetę w pół i rzucił na blat, cały czas wpatrując się w swojego rozmówcę.
- Cz-czego chcesz? Błagam, ja… jesteś z Nag?
Marcus skrzywił usta w lekkim uśmiechu.
- Owszem, ale nie dramatyzuj, Bolzoni, niezbyt mnie interesują wydarzenia z mojej ojczyzny.
- Więc co…
- Wiesz kim jest Elena Orsini?
- Oczywiście, chyba każdy wie - dziennikarz zdawał się pokonywać powoli strach, zdając sobie sprawę, iż raczej nie grozi mu niebezpieczeństwo.
- Miałem na myśli to, czy wiesz kim jest naprawdę.
Bolzoni zawahał się.
- Słyszało się to i owo – odpowiedział w końcu, a jego wzrok powędrował ku telefonowi leżącemu tuż obok porzuconej gazety.
- Jeśli jeszcze raz spojrzysz na ten telefon, albo zrobisz cokolwiek innego, co mi się nie spodoba, to poucinam ci kciuki – powiedział spokojnie zabójca, z satysfakcją obserwując przerażenie powracające na twarz Babilończyka. – Co słyszałeś?
- No cóż… - odchrząknął – mówi się, że stoi na czele jakiejś organizacji przestępczej… i, że za drzwiami jej rodzinnej rezydencji dzieją się naprawdę przerażające rzeczy, o ile właśnie nie organizuje tam przyjęć…
- To wszystko? – Widmowy Rycerz wydawał się zawiedziony.
- Nigdy nie zgłębiałem tego tematu, zawsze myślałem, że to tylko plotki…
Hawtin westchnął niecierpliwie i wyciągnął z kieszeni pamięć przenośną, przesuwając ją po biurku w stronę dziennikarza.
- Przestudiuj to, co tam znajdziesz, wyciągnij wnioski i zrób to, co robisz najlepiej.
Bolzoni bezwiednie chwycił pendrive’a, a na jego twarzy zaczęła wykwitać ciekawość, tak bardzo charakteryzująca ludzi jego fachu. Marcus spojrzał na niego wyczekująco.
- Mam to przeczytać teraz? – Zapytał zdziwiony.
- Nigdzie nam się nie śpieszy.
- Jest środek nocy…
- Czytaj – syknął.
Przez następne pół godziny dziennikarz studiował materiały dostarczone mu przez nieznajomego, który czekał spokojnie, usadawiając się wygodnie na kanapie. W końcu mężczyzna oderwał się od monitora i odwrócił w stronę intruza.
- Jeśli to wszystko jest prawdą…
- Jest.
- To jest bardzo duża sprawa. I cholernie niebezpieczna. Mój szef tego nie puści, zresztą jego nazwisko też tu padło… Poza tym ci wszyscy ludzie, którzy tutaj są wymienieni, to w większości grube ryby…
- Twój szef już nie jest problemem.
- Nie?
- Dowiesz się rano, w redakcji. A większość pozostałych ludzi, o których wspomniałeś, w ciągu dwóch tygodni albo zginie, albo odwróci się od Orsini.
Bolzoniego na moment zatkało, a strach, o którym już zapomniał, ponownie powrócił i to w zdwojonej formie.
- K-kim jesteś? – zadał w końcu pytanie, które, jak sobie uświadomił, powinien był zadać na samym początku.
Marcus go zignorował i, wstając z kanapy, zaczął się zbierać do wyjścia.
- Wiele będzie się działo w Arkadii w najbliższym czasie i wszystko będzie w jakimś stopniu związane z Eleną Orsini i jej organizacją. Opisuj to tak, jak tylko ty potrafisz, Bolzoni – Nagijczyk był już u progu mieszkania – Ale jeśli zobaczę choćby najmniejszą wzmiankę o mnie, albo powiadomisz władze o tym spotkaniu… – uciął i wskazał ruchem głowy na drzwi z sypialni, gdzie cicho pochrapywała małżonka dziennikarza.
- Ale… a-ale przecież oni mnie zabiją, jeśli to wszystko prawda!
- Nie będą mieli na to czasu.
***
Odgłos nieustannie wyjących syren policyjnych zdawał się być co raz to głośniejszy. Hawtin zmełł w ustach przekleństwo i kopniakiem wyważył drzwi do kuchni. Zamek puścił od razu, ukazując bogate – jak reszta willi – wnętrze. Pomieszczenie wykafelkowane było w czarno-białych barwach, doskonale wyposażone i niemalże sterylnie czyste. Jedynie właściciel posesji, próbujący się właśnie przecisnąć na zewnątrz przez okno, nie pasował do całości obrazu.
Nagijczyk doskoczył do grubasa, złapał go za pasek i silnie pociągnął w swoją stronę. Nic to nie dało – prałat musiał nieźle zaklinować się w okiennicy. Ponowił zatem próbę, wkładając w to więcej siły i ostatecznie udało mu się zwalić mężczyznę na posadzkę. Archiprezbiter zakwilił i w panice, ciągle leżąc na podłodze, zaczął się wycofywać, byle dalej od intruza.
Marcus przejechał palcem po kuchennym blacie i przyjrzał mu się bliżej.
- Ani krztyny kurzu, niesamowite. Czemu taki czyścioch maczał palce w brudnych interesach?
Dostojnik kościelny w końcu wstał na równe nogi i ruszył biegiem ku wyjściu. Mocne kopnięcie w plecy sprawiło, że stracił równowagę i całym ciężarem ponownie padł na kafelki.
- Nie… nie… nie… - jęczał, odwracając się na plecy i z przerażeniem wpatrując się w czarnowłosego młodzieńca.
- Co „nie”? Nie wspierałeś Eleny Orsini? Nie byłeś jej wtyką w kościelnej hierarchii? Nie brałeś od niej pieniędzy za szeptanie pochlebnych słówek do ucha Merriama?
- Skąd… Ona cię zniszczy! Ona… - jego bełkot przerwał pisk hamulców dobiegający z zewnątrz. Radiowozy dotarły na miejsce, a archiprezbiter jakby nagle się opamiętał. – Policja! Policja, pomocy! – ryknął.
Marcus warknął i błyskawicznie przystawił sztych miecza do wydatnego brzucha leżącego.
- Nie, błagam… - grubas ponownie skrzywił się z przerażenia.
- Przestaniesz pomagać Orsini i jej organizacji?!
- T-tak, tak! Przysięgam na Lumena!
Nagijczyk zmrużył oczy, przez chwilę wahając się przed podjęciem decyzji. Przeklęty spaślak miał naprawdę godne pochwały zabezpieczenia w swojej willi, które dały mu czas na wezwanie przedstawicieli prawa. Nadczłowiek obawiał się również, że wraz z policją dotarł tu jakiś zealota – w końcu chodziło o całkiem ważną postać w hierarchii kościelnej. Nie to, żeby bał się walki samej w sobie – o nie – po prostu wolał, póki co, unikać uwagi władz Babilonu. W każdym razie, gdyby nie to wszystko, gdyby miał więcej czasu na rozmowę z archiprezbitrem, to może i by mu udało się coś ugrać. Ten ostatni jednak sam sobie zgotował taki los.
- Nie wierzę – mruknął w końcu zabójca i wraził katanę głęboko w trzewia ofiary.
Gdy policjanci wparowali do pomieszczenia, dostojnik kościelny już nie krzyczał – stracił przytomność, a wkrótce miał być martwy. Po mordercy nie było już śladu.
***
Andrea Novo pospiesznie pakował najpotrzebniejsze rzeczy do niewielkiej walizki. Noc, która miała być przełomową dla jego kariery, okazała się katastrofalna w skutkach. Nie dość, iż jego wspólnik przeżył zamach, to wynajęte zbiry z Białej Róży zostały wybite do nogi. Zapewne przez innego zabójcę, opłaconego właśnie przez tego zasranego kurdupla, z którym zmuszony był prowadzić interesy od tak wielu lat. A teraz, Andrea był w stanie na to postawić cały swój majątek, owy zabójca zmierzał do jego mieszkania, w oczywistym celu.
Jakby na potwierdzenie tych słów, z drugiego końca pokoju rozległo się ciche chrząknięcie. Biznesmen aż podskoczył ze strachu, wypuszczając zwinięte spodnie na podłogę. Plecy oblał mu zimny pot, a kolana zadrżały. Czyżby to był koniec? Po kilku sekundach, które wydawały się trwać wieczność, Novo odwrócił się w tamtą stronę.
Na fotelu pod ścianą ktoś siedział. Pomieszczenie oświetlało jedynie światło księżyca, toteż nie można było zbyt wiele zobaczyć, lecz Babilończyk był w stanie przysiąc, że tajemnicza postać trzyma na kolanach jakiś podłużny kształt. Miecz? Kto używa tego w obecnych czasach? Jeśli jednak faktycznie zabójca używał ostrza, to wciąż była jakaś szansa na ratunek.
Andrea bez słowa i dalszej zwłoki, rzucił się w kierunku swojego biurka i niemalże wyrwał niewielką szufladkę z łożysk podczas próby wydostania pistoletu. Gdy broń znalazła się w jego dłoni, poczuł nagły przypływ triumfu, który jednakże szybko prysł pod naporem ogromnego bólu. Intruz wykręcił mu rękę i jedyna szansa na ocalenie stuknęła o panele i poszurowała kilka metrów dalej.
- Próba godna pochwały, ale zupełnie niepotrzebna. Nie mam zamiaru cię zabijać – rzekł napastnik i jakby na potwierdzenie swoich słów, poluzował swój chwyt na tyle, by biznesmen mógł się wyrwać.
Andrea skrupulatnie skorzystał z okazji i błyskawicznie wycofał się na kilka kroków od nieznajomego. - - Nie zabijesz mnie? To… to po co tu jesteś?
- Powiedziałem, że nie mam takiego zamiaru, a to się jeszcze zmienić. A jestem tu, bo mam nadzieję przyzwoicie zarobić.
- Zarobić? – Novo był kompletnie skołowany.
- Tak, ale po kolei – nieznajomy podszedł do porzuconego pistoletu, odkopnął go w róg pokoju, po czym z powrotem usiadł na fotelu. – Do tej pory zawsze kontaktowałeś się z Eleną Orsini, gdy potrzebowałeś kogoś od brudnej roboty, zgadza się?
- Ja…
- To było pytanie retoryczne. Wiem, że tak. Radziłbym zmienić praktyki.
Andrea nie odpowiedział ani słowem. Sytuacja zwyczajnie go przerosła.
- Twój wspólnik nadal żyje, zabójcy z Białej Róży kompletnie zawiedli i leżą teraz martwi, a twoje życie również wisi na włosku. Niezbyt dobrze wyszedłeś na kontaktach z Orsini. Ja natomiast gwarantuję rzetelne wykonanie pracy, co nie tak dawno udowodniłem – rzekł beznamiętnym tonem, jakby było mu zupełnie obojętne, czy faktycznie cokolwiek zyska na tej rozmowie.
- Chcesz… chcesz, żebym Cię zatrudnił?
- Tak. Mam jednak dwa warunki.
- Warunki? – Babilończyk wciąż miał problemy, by otrząsnąć się z szoku.
- Po pierwsze, dwukrotnie przebijesz to, co dostałem od twojego wspólnika za ochronę. Po drugie, rozpowiesz swoim znajomym o niekompetencji Eleny Orsini i jej organizacji.
Novo głośno przełknął ślinę, analizując to, co właśnie usłyszał. Strach i kuriozum wydarzeń z tej nocy nie pomagał mu w skupieniu. W końcu jednak udało mu się zebrać myśli.
- Czy dobrze rozumiem? Oferujesz mi swoje usługi w morderstwie osoby, którą przed chwilą ocaliłeś z moich rąk?
- Taki zawód. Zgadzasz się?
Tym razem biznesmen nie zastanawiał się długo.
***
Hawtin klapnął na łóżko. Zmęczenie po solidnie przepracowanej nocy dawało mu się we znaki. Już od dwóch tygodni mordował, zastraszał, bądź przekupywał ludzi związanych z Białą Różą i Eleną Orsini. Urzędnicy, biznesmeni, dostojnicy Kościoła, policjanci – każdy kto znalazł się na listach Bastianelliego i Tesema miał w ostatnim czasie niezbyt przyjemne spotkanie z Widmowym Rycerzem. W najlepszym wypadku kończyło się to dla nich niechętną współpracą z młodzieńcem, w najgorszym, jak w przypadku Archiprezbitra – śmiercią.
Bolzoni też wykonywał świetną robotę – jego artykuły nigdy bezpośrednio nie oskarżały Orsini, lecz zdawał się krążyć wokół niej niczym swoisty sęp. Dodając do tego zniechęcenie przez Marcusa dotychczasowych klientów Białej Róży, to czarne chmury zbierające się nad głową Eleny można było zobaczyć niemalże gołym okiem.
Pierwszy etap został zakończony. Przyszedł czas na bardziej bezpośrednie środki. |
Per aspera ad astra. |
|
|
|
»Drax |
#2
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 242 Wiek: 33 Dołączył: 06 Sie 2010 Skąd: Gliwice
|
Napisano 16-04-2018, 20:14
|
Cytuj
|
Silnym los pomaga. Część II.
Gdzieś w Khazarze. Obecnie.
Marcus ocknął się, cały zlany potem, przez chwilę mrugając intensywnie powiekami. Nie potrafił wyostrzyć wzroku, przed oczyma mając jedynie zlane w jedną ciemną plamę brązy drewnianego sufitu. Jego ciałem wstrząsnął pojedynczy, acz silny dreszcz. Spróbował podźwignąć się nieco na przemoczonej i cuchnącej poduszce, lecz zrezygnował, gdy zamazany świat zawirował mu przed oczami, po chwili zastąpiony wirującymi czarno i wielokolorowymi plamkami. Zaklął w myślach i przymknął powieki, starając się zapanować nad nagłym przypływem mdłości. Nie udało mu się i jedynym sukcesem w tej sytuacji było przekręcenie głowy na bok i zwrócenie zawartości żołądka – w postaci samej żółci – na skraj posłania zamiast na samego siebie.
Ktoś podszedł do łóżka i, przyłożywszy rękę do jego czoła, zapytał o coś, czego Marcus nie potrafił zrozumieć. Słowa docierały do niego jakby przytłumione i z opóźnieniem. Spróbował samemu coś powiedzieć, ale wtedy tamten wetknął mu w usta niewielką rurkę, przez którą po chwili popłynął jakiś płyn. Hawtin długo nie wytrzymał i po chwili zaczął się krztusić, co wywołało tylko kolejne skurcze żołądka. Efekt mógł być jeden, ale tym razem nie zdołał się już nawet odwrócić.
Kilkanaście minut później w końcu udało mu się ponownie otworzyć oczy. Tym razem widział już wyraźniej, lecz nie podjął kolejnej próby podniesienia się z barłogu – wiedział, że nie da rady. Poprzestał więc na tępym wpatrywaniu się w belki sufitu, starając się przy tym zliczyć dni spędzone przykutym do łóżka. A może to już były tygodnie? Nie miał pojęcia – ostatni czas upływał mu między snem, a letargicznymi momentami przytomności.
Był ciężko chory – to wiedział. Co jednak tą chorobę wywołało? To już nie było takie pewne. Jeszcze przed przybyciem do Khazaru nie był w pełni zdrowia, lecz przecież przez kilka dobrych miesięcy potrafił polować na swój cel bez większych problemów. Dopiero później zaczął odczuwać, jak jego organizm co raz mocniej buntuje się przeciw jakiejkolwiek wzmożonej aktywności fizycznej. Ostatecznie pewnego dnia nie był w stanie kontynuować pościgu za grupką Krwawych Szakali, padając twarzą w błoto na środku jakiejś zawszonej wioski. Co się z nim później działo? Tego nie był w stanie stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Kiedy się ocknął, leżał już w tym przeklętym łóżku, nie mogąc nawet samodzielnie wetknąć sobie butelki z wodą do ust.
W ciągu kilku przytomnych chwil starał się zgromadzić tyle faktów o swojej obecnej sytuacji, ile tylko mógł. Zabrano mu jego sprzęt i wszystkie osobiste rzeczy – pod kołdrą był całkowicie nagi. Drewniany sufit i ściany, a także ogólna skromność pomieszczenia i brak jakichkolwiek urządzeń medycznych wskazywał na to, że nie umieszczono go w szpitalu. Być może zaopiekował się z nim ktoś z tej wioski, w której stracił przytomność? Jakiś miejscowy znachor na przykład? Taką przynajmniej żywił nadzieję, zważywszy na ilość tego paskudnego leku, który w niego wlewano za każdym razem, gdy się wybudzał. Tak myślał, że to był lek. A może ktoś celowo podawał mu jakąś substancję niepozwalającą na powrót do pełni sił? Tego też nie można było wykluczyć. Żył jednak i nie potrafił znaleźć racjonalnego powodu, dla którego ktoś miałby go podtruwać, zamiast po prostu podciąć gardło i mieć problem z głowy. Przetrzymywano go dla okupu? Nikt by za niego nie zapłacił złamanego grosza – Widmowi Rycerze wyklęliby go i wykluczyli ze swego grona jako nieudacznika, natomiast jego ród… Marcus już dawno zerwał łączące ich więzi. Pewnie myśleli, że nie żyje. I tak miało być.
Nie tak sobie wyobrażał swoją pierwszą wizytę w Khazarze. Planował szybko pozbyć się wyznaczonego mu celu, a potem zrobić sobie krótki odpoczynek – pragnął rozwiązać zagadkę męczących go ataków tak szybko, jak to możliwe. Przedtem tłumaczył to sobie wzrostem nadludzkich zdolności, lecz teraz już wcale nie był tego taki pewien – minęło już naprawdę wiele czasu od kiedy to wszystko się zaczęło. Podczas pierwszego wzrostu mocy również pojawiły się podobne objawy, lecz po pierwsze trwało to dosłownie moment – może godzinę – a po drugie, dolegliwości były znacząco słabsze.
Nagle jego ciałem wstrząsnęła kolejna fala drgawek. Skrzywił się, czując jak choroba wykańcza go nie tylko fizycznie, lecz również mentalnie. Miał przykre wrażenie, że jeśli taki stan potrwa jeszcze trochę, to już nigdy nie powróci do niezachwianej pewności siebie, jaka jeszcze do niedawna go cechowała.
A zaczęło się całkiem nieźle…
***
Północne wybrzeże Khazaru. Okolice Yury. Rok temu.
Statek z wczasowiczami dobijał właśnie do doków nieopodal jakiejś turystycznej miejscowości. Jej nazwa zapisana była w przewodniku dostarczonym wszystkim pasażerom na samym początku podróży, lecz Marcusowi nie chciało się do niego zaglądać. Nie interesował go wypoczynek ani lokalne atrakcje, wszak nie przybył do ojczyzny zwierzoludzi zaznać relaksu. Wręcz przeciwnie – czekała go cała masa roboty. Na sam początek trzeba było zlokalizować cel, co w jego przekonaniu miało stanowić najtrudniejszą część zadania – Khazar ze swoimi dzikimi dżunglami, a być może również płonące piaski Pustyni Rozpaczy, z pewnością potrafiły dać w kość każdemu, a co dopiero nienawykłemu do takiego terenu Nagijczykowi. Jego obecny pracodawca przekazał mu wprawdzie trochę informacji, co pozwalało zawęzić obszar poszukiwań, aczkolwiek ten wciąż pozostawał dosyć spory. Tym bardziej, że większość oddziałów Krwawych Szakali, w tym również ten, którym kierował jego cel, pozostawała w ciągłym ruchu. Musieli mieć jednak jakieś centra operacyjne, bazy wypadowe, czy azyle, gdzie można było znaleźć konkretniejsze wskazówki co do miejsca pobytu następnej ofiary Marcusa. A najlepiej, gdyby w takowym przebywał on sam.
Obszar poszukiwań miały stanowić okolice Yury – jednego z największych miast Khazaru, lecz do samego miasta z piramidami ponoć nie miał się co zapuszczać – przynajmniej takie były porady obecnych zleceniodawców Widmowego Rycerza. Co nie znaczyło, że nie miał zamiaru wcale się tam nie pojawiać. Wręcz przeciwnie – zaraz po oględzinach nieruchomości należących do babilońskich bogaczy leżących kilkanaście kilometrów od tego ośrodka wczasowego, planował zawitać właśnie do słynnego miasta piramid, kasyn i wielkiego handlu. Krwawe Szakale, wedle znanych informacji, stosowały raczej partyzanckie zagrywki, unikając dużych skupisk ludzkich pokroju Yury, ale nie oznaczało to przecież, że w mieście nie znajdzie się ktoś, u kogo można zasięgnąć języka. Im więcej ludzi, tym więcej plotek i wszelakiego rodzaju pogłosek, spośród których można było zazwyczaj znaleźć prawdziwe perełki w postaci konkretnych tropów. Tak, jeśli oględziny posiadłości Babilończyków nie naprowadzą go na żaden ślad, Yura będzie odpowiednim kierunkiem dalszych poszukiwań.
- Bagaże czekają już na państwa na molo – mówił tymczasem kapitan, podchodząc do każdego z gości i podając mu rękę. - Dziękuję wszystkim za wspaniały wspólny rejs i życzę udanego pobytu. Polecam się gorąco na przyszłość! - W końcu zbliżył się do Marcusa i konspiracyjnym szeptem oznajmił – Zgodnie z życzeniem, pana bagaż został załadowany do podstawionego jeepa.
Widmowy skinął lekko głową, lecz zignorował podaną mu dłoń. Nie dość, że musiał zapłacić tamtemu całkiem niezłą sumkę, by jego bagaże były trzymane osobno, to jeszcze całą podróż marynarz naprzykrzał mu się ciekawskimi pytaniami i sztuczną familiarnością.
- No cóż… tak – kapitan zawahał się i cofnął rękę z lekkim uczuciem zażenowania na twarzy. - Za dwa tygodnie ponownie zawitamy do tutejszego portu. Liczę, że będę mógł ponownie pana gościć na moim statku.
- Zobaczymy.
- Doskonale! – Ucieszył się. Widocznie miał nadzieję na kolejną ekstra premię i odpowiedź Nagijczyka wziął za dobrą monetę. - Zatem życzę udanego pobytu. Jeśli mogę polecić…
Marcus zrobił krok, przerywając w ten sposób kapitanowi i jednocześnie zmuszając do ustąpienia z drogi. Większość pasażerów zdążyła już po podstawionym trapie opuścić łódź i na pokładzie pozostała już tylko resztka maruderów wraz z członkami załogi, którzy zapewne również zacierali ręce z zadowolenia – wizyta w porcie równała się najwidoczniej dwóm, czy trzem nocom, podczas których będą mogli sobie ulżyć przy szklaneczce czegoś mocniejszego. To podsunęło Marcusowi pewien pomysł.
Szybko odszukał marynarza, który już wcześniej wydał mu się najbardziej podejrzany z całej załogi – kilka nieciekawych blizn, w tym dwie takie, które przywoływały na myśl stłuczone szkło po butelce. Zniszczona cera i lekko nawiedzone oczy dopełniały obrazu stałego bywalca najpodlejszych mordowni. No i nieodłączny element marynarskiego wizerunku – tatuaże. Całe ich mnóstwo, w tym jeden przedstawiający półnagą kobietę umiejscowiony – a jakże – na odsłoniętym bicepsie. Właśnie o kogoś takiego mu chodziło.
Kilkanaście minut później, Marcus ładował już swój bagaż na tylne siedzenie podstawionego jeepa. Wziął trochę tego ze sobą, nie da się zaprzeczyć. Dwa przepastne futerały zawierały jego Praetoriana i trzy nowe miecze – dwa jatagany i katanę, tak jak wcześniej. Dwa pierwsze zakupił w standardzie, bez żadnych zbędnych zdobień i dziwacznych wymysłów. Na katanę pozwolił sobie jednak wydać nieco więcej – chciał, by jak najbardziej przypominała mu egzemplarz, który stracił po walce z di Angelo. Nie było go jednakże stać na ostrze w całości wykonane z czarnego diamentu, a i babiloński zbrojmistrz nie wydawał mu się na tyle utalentowany, by powierzyć mu stworzenie tak misternego dzieła. Niemniej katana świetnie leżała mu w dłoni, tsukę owinięto czarnym jedwabiem, a nadmiar materiału swobodnie wypływał z kashiry, natomiast na okrągłą ciemną tsubę naniesiono wizerunek oplatającego ostrze złotego węża. Samo ostrze wykuto z najlepszej dostępnej stali – Hawtin chciał się nawet szarpnąć na monokryształy, ale okazało się, że zbrojmistrz niestety nie miał do nich dojścia i Widmowy musiałby się trochę na ich dostawę naczekać – natomiast sama krawędź tnąca… No cóż, tutaj nie mógł się już pohamować i zlecił, by wykonano ją z upragnionego czarnego diamentu. Całość prezentowała się wspaniale i wręcz nie mógł się już doczekać, by sprawdzić nową broń w boju.
Resztę bagażu zajmowały już zwykłe ciuchy, bielizna i przybory codziennego użytku. Nie zapomniał również spakować kilku puszek ze sprayem przeciw komarom – ponoć tu, w Khazarze, było ich całe zatrzęsienie, podobnie, jak innego robactwa. Nie wspominając już o szamanach. Z tymi ostatnimi Marcus nie mierzył się do tej pory, a jedynym którego poznał, był Blackstar. Nic więc dziwnego, że miał wielką ochotę spotkać na swej drodze jednego z tych nawiedzonych zwierzaków i skrzyżować z nim ostrza… a raczej ostrze z pazurami, zębami, czy innymi częściami ciała.
No cóż, co się odwlecze, to nie uciecze. Widmowy, załadowawszy ostatni bagaż, wskoczył do kabiny jeepa i odpalił silnik. Najpierw przeczeka do wieczora i odwiedzi kilka miejsc, szukając ludzi, których polecił mu zdewastowany życiem marynarz – okazywało się, że turystyczna mieścina również posiadała swój niewielki półświatek, niewielki odprysk gangów trzęsących Yurą – a dopiero jutro wyruszy do zdewastowanych nieruchomości bogaczy z Babilonu. |
Per aspera ad astra. |
|
|
|
»Drax |
#3
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 242 Wiek: 33 Dołączył: 06 Sie 2010 Skąd: Gliwice
|
Napisano 29-04-2018, 11:41
|
Cytuj
|
Silniejszym los pomaga. Część III
Khazar. Rok temu.
Talme, niewielka turystyczna miejscowość położona kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Yury nie wyróżniała się zanadto od innych tego typu miejscowości na północnym wybrzeżu Khazaru. Ot, piękna piaszczysta plaża, kilka przyciągających oko ośrodków wypoczynkowych, liczne puby, restauracje i sklepiki z pamiątkami. Raj dla turysty i całkiem niezłe źródło dochodu dla władz. Dla Marcusa natomiast liczyło się przede wszystkim to, że miasteczko posiadało też swoją drugą naturę, ożywającą po zmroku, gdy grzeczni wczasowicze kładli się spać w wygodnych łóżkach, a ci mniej grzeczni ruszali do nocnych klubów. Na tych ostatnich bowiem interes zbijali dostawcy wszelkiego rodzaju używek pobudzających, bądź wręcz odwrotnie – zaburzających zmysły.
Nagijczyk właśnie władował kułak w żołądek lokalnego dealera narkotyków i odsunął się, pozwalając tamtemu swobodnie jęczeć i charkać z bólu. Noż, którym jego ofiara początkowo starała się go odstraszyć, leżał kilka metrów dalej, podobnie jak spluwa.
- Pies by cię… Czego ode mnie chcesz, skurrrwysynu?! - Wydusił z siebie rzezimieszek, wciąż lekko skulony. - Towaru? Bierz i odpier.dol się ode mnie!
Widmowy z niewzruszonym wyrazem twarzy chwycił go za fraki, brutalnie przyparł do ściany budynku i tym razem wbił mu kolano w brzuch. Nie dopuścił jednak do kolejnej serii pojękiwań i szarpnięciem zmusił dealera do wyprostowania się, a następnie huknął go pięścią w podbródek, po raz kolejny posyłając na ziemię.
- Zmienisz swój ton, to po pierwsze. Po drugie, nie chcę słyszeć z twoich ust niczego poza odpowiedziami na moje pytania. Zrozumiałeś, czy ująć to krócej?
- Tak, tak, kur… zrozumiałem – dealer mocno oberwał, ale w oku, którym łypnął na swojego oprawcę wciąż tliła się iskra oporu.
Nie był jakimś byle wymoczkiem, to Marcus mógł mu oddać. Ale nie miał za bardzo ochoty tracić czasu na użeranie się z podrzędnym pionkiem khazarskiego półświatka. Z tego względu wydobył jeden z jataganów z pochwy i przytknął czubek ostrza do szyi leżącego.
- Na pewno?
- Tak, tak! - Tym razem w oczach tamtego można było znaleźć już tylko strach.
- Dobrze. Skąd bierzesz swój towar?
- Z Yury, jak wszyscy.
- Od Krwawych Szakali?
- Co? Nie, nie, Szakale… - nagle nabrał wody w usta, chyba za bardzo biorąc sobie do serca polecenie, by odpowiadał jedynie na zadane pytania.
- Co Szakale? - Zapytał Marcus zimno, nie pozwalając nagłemu przypływowi nadziei znaleźć odzwierciedlenia w głosie.
Czyżby tak szybko trafił na jakąś pożyteczną informację?
- Chu.je tylko przeszkadzają w interesach, palą magazyny, atakują transporty, ostatnio ponoć zastraszyli, albo pobili kilku sprzedawców. Przez chwilę myślałem, że może ty od nich…
- Nie.
- Więc czego… - dealer przerwał, gdy ostrze mocniej nacisnęło jego skórę, a kilka kropelek krwi wydostało się na wolność.
- Dlaczego Szakale próbują przeszkodzić w handlu narkotykami?
- Nie wiem, przysięgam, że nie wiem.
Marcus schował ostrze i, odwróciwszy się bez słowa, zostawił dealera samemu sobie. Nic więcej konkretnego i tak pewnie by się już nie dowiedział od podrzędnego handlarza prochami. Nagle usłyszał huk, a potem przeraźliwy świst tuż po lewej stronie. Niewiele brakowało! Nie spodziewał się, że handlarz narkotykami znajdzie w sobie tyle odwagi. Lekceważąc go popełnił niemalże śmiertelny błąd – nie miał przecież na sobie Praetoriana, by uchronił go postrzałem. Nagijczyk warknął, bardziej zły na siebie, niż na strzelającego, i objął moc. Potężny podmuch wichury, która nagle się zerwała, załomotał wściekle o okna pobliskiego pensjonatu, po czym poddał się władzy Marcusa i natarł z całą swoją furią na dealera. Ten tylko zdołał zakląć nim wiatr rzucił go o ścianę, pozbawiając tchu. Nie zdążył się na dobre pozbierać, a Widmowy już ponownie przytykał mu ostrze do grdyki.
- Masz w sobie trochę ikry, Khazarczyku, to ci muszę oddać, ale...
- [ cenzura ]…
Marcus gwałtownym szarpnięciem przeciął krtań handlarza.
- … ale po prostu los zawsze sprzyja tym silniejszym – dokończył, robiąc szybki unik, by krew tryskająca z rany tamtego nie poplamiła mu ubrań.
Pół godziny później Marcus padł na łóżko hotelowe, okrywając się szczelnie kołdrą. Dygotał z zimna na całym ciele. W upalną noc! Przeklął w myślach dziwne dolegliwości, które od niedawna nie dawały mu spokoju i zwinął się do pozycji embrionalnej. Po chwili z pewnością mu minie, tak przynajmniej było do tej pory. Nie mógł się jednak pozbyć paskudnego lęku, że pewnego razu drgawki, kurcze mięśni na całym ciele i uczucie przeraźliwego chłodu go nie opuszczą. Dlaczego tak się działo? Nie słyszał nigdy wcześniej o innym rycerzu lub agencie, który by tak chorował wraz z rozwojem swojej nadludzkiej mocy. A może to było dziedziczne? Jednak nikt z jego bliskich, póki oczywiście jeszcze byli jego bliskimi, nie wspominał o niczym podobnym. Z drugiej strony, tego typu choroby nie były czymś, o czym należałoby rozpowiadać na prawo i lewo. Może nadszedł właściwy czas na odwiedziny w rodowych posiadłościach w Nag? Nie miał najmniejszej ochoty ponownie oglądać twarzy swojego ojca i brata, ale oni mogli znać jakieś remedium na to całe paskudztwo. No i był jeszcze tamten zakapturzony osobnik, który ukradł mu czarną katanę tuż po walce z Di Angelo – Marcus miał nieodparte wrażenie, że głos tamtego słyszał już wcześniej, właśnie na dworze swojego ojca. W dodatku owo ostrze pochodziło z ich rodowej zbrojowni, do której włamał się po opuszczeniu Cesarskiej Akademii, co było kolejnym argumentem przemawiającym za teorią, iż owy tajemniczy facet był w jakiś sposób powiązany z rodziną Widmowego. A może to tamten jakąś swoją paskudną umiejętnością wywołał w nim chorobę?
Nagle go olśniło. Wcześniej, po rozmowie z Blackstarem, był przekonany, że dolegliwości są związane ze wzrostem jego mocy. Wywnioskował to po tym, że pierwszy raz dostał drgawek właśnie po walce z Di Angelo, gdy jego umiejętności faktycznie się rozwinęły. Ale przecież wtedy również spotkał tamtego nieznajomego! Zaklął szpetnie i poczuł, jak zalewa go fala wściekłości. Nie miał już żadnych wątpliwości – wypełni swój kontrakt w Khazarze i wybierze się do Nag, odwiedzić rodzinkę. Tam czekały na niego odpowiedzi.
***
Nazajutrz Marcus z samego rana wymeldował się z hotelu i wsiadł do wypożyczonego jeepa. Rozwinął przed sobą mapę z zaznaczoną posesją jego babilońskich zleceniodawców. Trasa nie wydawała się trudna, ale wszyscy, z którymi rozmawiał o Khazarze, twierdzili, że to potrafi być bardzo zwodnicza kraina - droga, którą jeszcze wczoraj podróżowano, dzisiaj może być nieprzejezdna przez wylaną rzekę, a most, który trwał nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat, mógł nagle okazać się zniszczony przez terrorystów z Krwawych Szakali, bądź rywalizujące ze sobą plemiona i szczepy. Na szczęście, dróg do celu było kilka i w razie czego, pojedzie się inną.
Marcus nie planował dłuższych oględzin posesji Babilończyków. Nie spodziewał się tam zastać już żadnego Szakala, a co dopiero swojego celu. Nie był też żadnym specem budowlanym, by móc wyciągnąć jakieś przydatne wnioski wynikające z rodzaju zniszczeń. Bardziej interesowało go, jaką funkcję tak naprawdę spełniały owe budynki – czy były to jakieś magazyny, fabryki, ośrodki badawcze, czy co tam innego – a także zeznania tubylców, z mapy bowiem wynikało, że posesja sąsiadowała z jakąś wioską. Być może miejscowi będą mieli coś ciekawego do powiedzenia. Po zeznaniach tamtego dealera, miał już pewne przeczucia co do rodzaju działalności prowadzonej tutaj przez arkadyjskich biznesmenów.
Na szczęście trasa okazała się w miarę prosta – żadnych wylewów, żadnych zniszczonych mostów, czy też stad dzikiej fauny zalegającej na drodze. To ostatnie mogło się okazać dla niego doprawdy kuriozalną przeszkodą – nie wiedział, jak by miał sobie poradzić, gdyby dalszą podróż zagrodziło mu na przykład wylegujące się stado lwów. Miałby je zarżnąć? Przepłoszyć? Ominąć? Marcus zdał sobie sprawę, że mógłby sobie w ogóle nie poradzić, gdyby miał działać w dzikim terenie. Może to właśnie dlatego tak ciągnęło go do Yury, do cywilizacji? Ale przecież większa była szansa, że kryjówkę Szakali znajdzie właśnie gdzieś w terenie, aniżeli w wielkiej metropolii. To nie Biała Róża, by tworzyli bazy wypadowe z reprezentatywnych willi, które wręcz krzyczały do potencjalnych agresorów: „Hej, jak chcesz nas dopaść i zniszczyć, to jesteśmy właśnie tu!”.
Nagle Marcus zachmurzył się i zrobił ponurą minę, mimo iż dotarł już do wioski. Zdał sobie sprawę, że jego obława na jednego Krwawego Szakala może potrwać dłużej i być dla niego zdecydowanie trudniejsza od zwycięstwa nad całą mafią Eleny Orsini. |
Per aspera ad astra. |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,08 sekundy. Zapytań do SQL: 12
|