Poziom: Ikkitousen
Posty: 91 Dołączył: 08 Lis 2015
|
Napisano 29-06-2014, 20:19 [Ninmu|Świat] Chodź ze mną
|
|
Wciąż pamiętam swoje najmroczniejsze dni. Zaczęły się, gdy przybyli po mnie funkcjonariusze, a może jeszcze wcześniej – tego nie potrafię sam stwierdzić. Byłem odporny na wyrzuty sumienia, które powinny towarzyszyć popełnianym przeze mnie czynom. To wszystko było takie normalne, póki nie spotkałem się ze swoim przeznaczeniem. Najpierw myślałem, że jest nim Hanna. Dzieliłem z nią życie i celę przez półtora roku, a ona opowiadała mi o Istocie Najwyższej. Karmiła mnie historiami mogącymi być jedynie wytworem jej pomieszanych zmysłów. Bawiły mnie do momentu mojego oświecenia. Później przyszła Światłość, aby wypalić to co miałem w sobie, a następnego dnia pojawił się Galahad. Jakaś pielęgniarka nie potrafiąca trzymać języka za zębami opowiedziała dyrektorowi czego doświadczyłem, a ten wykonał parę telefonów i przysłali do mnie człowieka, którego wziąłem za kolejnego doktora. Jedyną różnicą, jak mi się na początku zdawało, było to, że nie patrzył na mnie jak na wariata. Byłem obłąkany, a on tego nie zauważał. Opowiedziałem mu co mnie spotkało. Zamiast drwić, wołać pielęgniarki i dyktować dawki środków na uspokojenie uśmiechnął się spokojnie i wypowiedział tylko jedno zdanie: "Chodź ze mną".
***
Szpital psychiatryczny świętego Zygfryda – dom dla przypadków beznadziejnych, azyl zbłąkanych dusz. Trafiłem do niego jako pacjent numer któryś-z-kolei, trudny do zapamiętania. Zostawiłem za sobą kilkoro dzieciaków na granicy życia i śmierci. Zaatakowali mnie wieczorem w ciemnej alejce, zapewne dla pieniędzy, ale nie pytałem o powód. Potrafiłem ich skrzywdzić i właśnie to zrobiłem. Później odbył się proces, adwokat próbował zasłonić mnie szokiem spowodowanym sytuacją.W ławie oskarżycielskiej zasiadała jedna z moich niedoszłych ofiar i uśmiechała się szyderczo. Nie dość że gówniarz uniknął sprawiedliwej kary, to jeszcze pośle mnie do więzienia. Wstałem i na oczach wszystkich rozbiłem mu głowę o stół. Wszystkim szczęki opadły do ziemi, a najbardziej biegłemu, który orzekł wcześniej moją poczytalność. Wyszło na to, że się pomylił.
Wsadzili mnie do celi z Hanną, dziewczyną koło czterdziestki, lecz o całkiem już siwych włosach. Gdy nie była otępiała po kuracji doktorów z Zygfryda, opowiadała mi niestworzone historie o tajnej konspiracji i ludziach z niezwykłymi mocami. Przynajmniej nie było nudno. Mówiła też o Lumenie. Wiem, że mocno wierzyła i kochała swojego Boga, lecz w jej słowach przebrzmiewała jakaś gorzka nuta, tak jakby coś przez niego straciła, ale musiała się z tym pogodzić. Śmiałem się i obiecałem, że jeśli kiedykolwiek spotkam Jedynego, powiem mu co o nim myślę, dobitnie. Poprawiłem koleżance humor, jednak ostrzegła mnie, bym nie igrał z siłami wyższymi.
Nie byłem grzecznym pacjentem. Gdy ktoś mnie zdenerwował – prałem go po gębie do nieprzytomności. Potem przybiegało dwóch czy trzech strażników i doktor z wielką strzykawką. Pakowali mnie do izolatki, czekali aż mi przejdzie. Dochodziłem do siebie, milczałem i wypuszczali mnie z powrotem do domu, czyli celi numer dwadzieścia jeden, w której czekała na mnie towarzyszka niedoli. Pewnego razu przesadziłem – jeden wariat z nerwicą trafił na ostry dyżur. Dyrektor Szpitala nie miał skrupułów i osobiście zaaplikował mi dawkę, po której kilka dni leżałem z drgawkami, w obitym poduchami pokoju. Wtedy zobaczyłem cień pośrodku pomieszczenia. Hanna przyszła mnie odwiedzić, chociaż nie osobiście. Dymiąca, rozchwiana sylwetka miała jej twarz i wypowiadała kojące słowa. Usłyszałem, że Lumen trzyma nade mną pieczę i nie pozwoli mi umrzeć. Nie wierzyłem. Oczami człowieka w narkotycznym transie oglądałem chwiejącą się izolatkę i patrzyłem jak wszystko wkoło gnije i rozpada się. Miałem wrażenie, że to samo dzieje się ze mną od środka. Czułem rdzę płynącą w żyłach, zahaczającą o ich ścianki, płucami wdychałem grobową stęchliznę, a na moim języku spoczywał popiół i pył. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem tym wszystkim skatowanym przeze mnie ludziom. Byłem grzesznikiem pożeranym przez własne winy, cierpiącym za swój brak uczuć i obojętność, za krzywdę którą tak łatwo przychodziło mi wyrządzać. Nagle ogarnęła mnie Światłość i poczułem ból we wszystkich mięśniach, a oczy zamknąłem, żeby nie oślepnąć. Coś wdzierało się do mojego wnętrza, zajmując miejsce tego paskudnego uczucia otępienia i rozkładu.
Znaleźli mnie półżywego w kałuży brunatnego mułu i strzępków obić izolatki. Milczałem o tym co się stało. Tylko Hanna wiedziała - czuła to, lub naprawdę tam była jako cień, choć wciąż nie wiedziałem jak to wytłumaczyć. Wzięli ją na przesłuchanie, wstrzyknęli jakieś otępiacze i wyciągnęli informacje. Następnego dnia złożył mi wizytę Galahad, wysoki złotowłosy mężczyzna o łagodnym głosie, ubrany urzędowo. Zapytał o wypadek, a ja kazałem mu się walić. To było przecież moje osobiste katharsis. Uśmiechnął się tylko stwierdzając, że to w sumie nieistotne i teraz mogę wyjść kiedy tylko zechcę. Nie będą mnie zatrzymywać. Jest więcej takich jak ja, oświeconych, którzy mają swoje miejsce w porządku świata. Te słowa sprawiły, że wszystko mu wyśpiewałem.
"Chodź ze mną".
Zostawiłem Hannę samą, w celi numer dwadzieścia jeden. Uchwyciłem przelotne spojrzenie, pełne współczucia, posłane w jej kierunku przez Galahada. Nie zadawałem żadnych pytań, chociaż setki przychodziły do głowy. Czas miał przynieść odpowiedzi.
***
Zacząłem trening pod okiem Galahada, gdy miałem jeszcze siedemnaście lat. Moje życie nie było usłane różami, więc wiedziałem jak radzić sobie z uliczną hołotą. W walce na pięści niewielu miało ze mną szansę. Mistrz wziął to przekonanie i obrócił je w perzynę.
- Atsushi, zaatakuj mnie.
- Galahad-sama...
- Nie zdołasz mnie skrzywdzić. Chcę sprawdzić jaki jesteś dobry.
Jak zwykle posłał w moim kierunku swój naturalny uśmiech, niemal nieodłączny element jego wyrazu twarzy. Na początku było to bardzo denerwujące, że wciąż się do mnie szczerzył. Zaatakowałem, wkładając w uderzenie tyle siły ile wtedy w sobie posiadałem. Chwilę później oglądałem sufit sali treningowej, a plecy przeszył ból od uderzenia w podłogę. Posadzka wyłożona była matami, mimo to upadek odczułem dość mocno. Mój nauczyciel wyciągnął dłoń, by pomóc mi wstać.
- Nic ci się nie stało?
- Żyję. Co to było? Myślałem, że będziemy walczyć.
- Walka się zakończyła, mój młody przyjacielu. Zaatakowałeś na ślepo i z gniewem. Zero dyscypliny. Tak z nikim nie wygrasz.
Mylił się. Nie raz wygrywałem w ten właśnie sposób.
- Wiem co ci chodzi po głowie, ale przemoc nie jest rozwiązaniem wszystkich twoich problemów. Jeśli naprawdę musisz jej użyć, to użyj właściwie.
- Masz na myśli trening. Będziesz mnie uczył sztuk walki, tak? Jak ci starzy sanbetańscy mistrzowie w filmach?
- Nauczę cię jak się bronić i unieruchamiać przeciwnika.
- Jaki w tym jest sens? Oszalałeś? Naucz mnie go jak zlikwidować.
- Naucz się sam, jeśli to dla ciebie takie ważne. Ja mam zadbać o to, żebyś potrafił chronić swoje życie, a nie odbierać czyjeś.
Jak zwykle zbił mnie z tropu tym swoim łagodnym tonem, wzruszył ramionami i odszedł, aby zająć się swoimi sprawami. Minęło kilka miesięcy, nim zrozumiałem, że cel muszę osiągnąć sam. Środki dostałem od Lumena – moje ciało i nowoodkrytą zdolność. Galahad miał mi tylko wskazać kierunek.
***
Nadszedł w końcu czas, na zadanie pytań, których tak wiele zdołałem zebrać podczas swojego przygotowania do prawdziwego szkolenia. Za każdym razem, gdy chciałem porozmawiać na temat Hanny, lub tego czym jest tak naprawdę zdolność, którą otrzymałem od Jedynego, przybywał wysłannik od papieża. Mistrz znikał wtedy na kilka dni lub nawet tygodni, a ja miałem zająć się studiowaniem ksiąg. Dostawał jakieś ważne zadania, o których nigdy nie dyskutowaliśmy. Nauczyłem się trzymać ciekawość na wodzy, gdy odpowiedzi nie nadchodziły. Mój nauczyciel pewnego dnia sam zaczął do mnie mówić, jakby wiedział co mnie dręczy.
- Atsushi, moc którą posiadłeś jest wyjątkowa. To dar Lumena, dla ludzi którzy na to zasłużyli w ten czy inny sposób.
- Ja? Grzesznik-psychopata gotowy roztrzaskać komuś łeb tylko dlatego, że krzywo na mnie spojrzał? Co czyni mnie godnym tego zaszczytu?
- Światłość ma swoje plany nawet wobec takich ludzi. Być może to znak, byś już nigdy nie podążał dawnymi ścieżkami. Może twoje winy zostały przebaczone.
- Mam się poświęcić służbie Bogu, tak? Wykonywać tajne rozkazy Papieża, tak jak ty, sensei? Zostanę zealotą, prawda? Uczysz mnie jak opanować magię, żebym stał się bronią na niewiernych.
- Uważam, że po to zostałeś wybrany, aby służyć Lumenowi i swojemu państwu. Nie wszyscy wybierają taką ścieżkę, ale wydaje mi się, że to może być właściwy cel. Nie chcę jednak byś został bronią, lecz tarczą, która ochroni niewinnych i zapewni ludziom dobrobyt.
- Zealoci to żołnierze, szpiedzy i egzekutorzy. Opowiadałeś mi o nich. Wielu z nich to mordercy! Jak chcesz żebym spełniał podobne zadanie, skoro wmawiasz mi, że przemoc jest zbędna?!
Czułem jak narasta we mnie gniew. Powracałem jako człowiek, którym byłem przed moim oczyszczeniem w Szpitalu świętego Zygfryda. Galahad wiedział co robić, zawsze gdy ogarniał mnie ten stan kazał powtarzać mi uspokajające mantry. W tamtym momencie jego mamrotane remedium miałem głęboko w dupie.
- I co się potem z nami stanie? Skończymy jak Hanna! Trafię z powrotem do wariatkowa, by tam dożyć swoich dni, opowiadając wszystkim jak wspaniały jest Lumen, który daje i zabiera. O tym jak mnie pokrzepił, by zrzucić mnie w przepaść. Tak! Widziałem jak na nią patrzysz. To była litość, czy pogarda? Kobieta w sile wieku zamknięta w klatce za to, że najpewniej zabijała za swój kraj, dla swojego Boga i dostała przy tym pomieszania zmysłów. Była zealotką, prawda?
Galahad wstał i bezceremonialnie przyłożył mi w twarz. Poczułem się jak małe zbesztane przez rodziców dziecko, nie rozumiejące o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Drań posłał mi jedynie swój klasyczny uśmieszek. Stałem osłupiały. Zdałem sobie sprawę z drżącego kącika moich ust, który wędrował ku górze - najpierw jeden, potem drugi i chwilę później wybuchnąłem histerycznym śmiechem.
- Zawsze czekałeś aż się przed tobą odsłonię, Galahad-sama. Po to, żeby udzielić mi wtedy lekcji. Teraz już rozumiem. Podziwiam cię. Pozwoliłbyś mi skoczyć w przepaść, gdyby to miało dać mi do myślenia.
- To dlatego, że w ciebie wierzę, Atsushi. Prędzej czy później przestaniesz popełniać błędy. Zaczniesz zauważać pułapki swojej osobowości, zanim w nie wpadniesz. Wyciągnąłem Cię ze Szpitala bo na to zasługiwałeś. Hanna została, ponieważ tak jest dla niej najlepiej. To ona podjęła decyzje, które ją tam zaprowadziły. Miała swoją szansę, a możliwe że nadejdzie również czas, gdy dostanie drugą. Póki co – wykorzystajmy twoją. Ujarzmiłeś już swoje zaklęcie?
***
Są tacy, którzy myślą, że wystarczy posiadać dar. Niektórzy adepci magii może mają większą swobodę w uwalnianiu czaru, niż ich koledzy stosujący szlifowane miesiącami umiejętności, lecz wciąż muszą nauczyć się jak nad nim zapanować. Potrzebne są studia nad naturą magii. Wciąż wiadomo na ten temat niezbyt wiele, a wszystkiemu co napisano daleko do ścisłej nauki. Daru od Boga nie da się ująć w jeden pasujący do wszystkiego wzór, inaczej wszyscy dookoła szukaliby sposobu ujarzmienia tej nieziemskiej mocy, jednak istnieją pewne sposoby, aby szlifowanie talentu przebiegało sprawniej. Mistrz Galahad nauczył mnie wszystkich sobie znanych. Najdziwniejszą rzeczą było to, że nigdy nie widziałem, aby używał swoich zdolności.
- Inkantacja nie jest niezbędna, gdy używasz podstaw swojej szkoły magii, Atsushi, jednak pozwala się skupić, oczyścić umysł ze zbędnych rzeczy. Wtedy koncentrujesz się wyłącznie na efekcie zaklęcia. Spróbuj.
- Sinner's Command: Decay!
Poczułem lekkie mrowienie w dłoni, a moje myśli faktycznie nabrały jasności. Dotknąłem metalowego sześcianu ustawionego przede mną na podwyższeniu, a jego powierzchnia zaczęła gwałtownie pokrywać się rdzą. Obserwowałem jak rozchodzi się we wszystkich kierunkach, wpełza na boczne ścianki, a ostatecznie atakuje postument, na którym natychmiast pojawiły się linie pęknięć. Oderwałem rękę i kopnąłem bryłę z półobrotu – pękła, górna połowa poleciała na posadzkę przy wtórze rozsypującego się dookoła brunatnego pyłu. Oszczędziłem postument, mimo tego nieliczne kawałki szlifowanego kamienia poodpadały pod własnym ciężarem. Mistrz stał w kącie z wesołą miną i kręcił głową. Próbował wyplenić ze mnie agresję, jak widział – na darmo. Doceniał jednak postęp w opanowaniu sztuki magicznej. Zakończyłem ćwiczenia i udaliśmy się korytarzem w kierunku wyjścia. Minęliśmy ojca Matela, który co prawda nie szkolił zealotów, ale sprawował nad nimi nadzór. Szedł z jasnowłosym chłopaczkiem o szelmowskim uśmiechu i tłumaczył mu coś, żwawo gestykulując. Tamten był jednak bardziej zainteresowany kanapką, którą pogryzał od czasu do czasu. Zauważyłem również kaburę z wystającą złotą rękojeścią pistoletu. Dotarło do mnie, że niewielu widziałem do tej pory zealotów. Poznałem zaledwie kilkoro, z żadnym nie zamieniłem ani słowa.
- Kto to był, ten z ojcem Matelem?
- Jeden z adeptów, André Kimen. Możliwe, że kiedyś będziesz z nim współpracował.
- Czy zealoci nie spędzają większości swojego szkolenia w akademiach i szkołach?
- Część z nich. Niektórzy szkoleni są osobno, niektórzy dobrze się ukrywają i sami rozwijają swoje zdolności, choć raczej kiepsko im to idzie. Cha cha.
- Wolałeś przypilnować mnie osobiście, Galahad-sama. Dlaczego?
- Hmm. Możliwe, że wolałem nie dopuścić cię w pobliże pewnych jednostek. Mógłbyś źle skończyć, gdybyś się z nimi zbratał.
- Na przykład?
- Na przykład z Infulentiusem. To fanatyk. Oddany Lumenowi, lecz bezwzględny i zimnokrwisty. Wszędzie widzi grzeszników, których najchętniej posłałby w zaświaty. Cienka granica dzieli go od zostania psychopatą.
- Psychopatą jak ja?
- Ciebie udało mi się wyciągnąć z kleszczy szaleństwa, Atsushi. Zresztą, coś mi mówi, że mimo wszystko wasze losy są w pewien sposób splecione. Wiesz jak na niego wołają?
- Nie mam pojęcia.
Galahad zmroził mi krew w żyłach wypowiadając jego przydomek.
- Mistrzu. Czy to coś oznacza?
- Nie wiem. Przyszłość pokaże.
- Mam na myśli to słowo, dlaczego tak go nazywają? Nie przypominam sobie, żeby był ze mną spokrewniony.
- To bardzo stare słowo. Może przybrał sobie taki kryptonim, aby uczcić twoich przodków.
- Nic nie wiem o swoich przodkach.
- W takim razie będziesz miał co robić przez parę najbliższych dni. Bądź gotów. Prędko nadejdzie dzień, w którym rozpoczniesz swoją służbę.
- O ile złożę przysięgę.
- Jeśli nie złożysz i tak znajdą sposób, żebyś wykonywał ich zlecenia. Będziesz pracował dla Kościoła, gwarantuję ci to.
***
Mój nauczyciel znów zniknął na kilka tygodni. Gdy wrócił po długiej nieobecności, byłem już zaprzysiężonym zealotą. Szkoła Polvo mogła poszczycić się jednym z lepiej wyszkolonych adeptów. Miałem nowy cel w życiu, miejsce w porządku świata. Zostałem przywrócony Babilonowi za sprawą złotowłosego nieznajomego, którego posłuchałem w wieku siedemnastu lat. Wyciągnął do mnie dłoń, a ja odpowiedziałem na wezwanie. Służba krajowi pochłaniała od tej pory większość mojego czasu, lecz wracałem do Galahada, by w dalszym ciągu szlifować swoje umiejętności. Chętnie użyczał mi swojej uwagi, gdy tylko był w pobliżu. Pewnego dnia poprosiłem go, by odwiedził ze mną szpital psychiatryczny. Dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem, mimo to ordynator wpuścił nas bez słowa. Nie przydzielił strażników, żeby nas pilnowali. Wtedy zdałem sobie sprawę jak wielkim szacunkiem cieszy się w Babilonie mój mistrz, mimo że nikt z pospólstwa nie wiedział, czym tak naprawdę się zajmuje. Dotarliśmy pod celę numer dwadzieścia jeden. Drzwi stały przed nami otworem, lecz wewnątrz panowała całkowita ciemność.
- Kto to? Czego ode mnie chcecie w środku nocy?
- To ja, Hanno.
- Atsushi!
- Tak jak ci mówiłem trzy lata temu, Lumen mnie odnalazł. Galahad mnie wyszkolił i stałem się wysłannikiem Światła w służbie Babilonowi. Tak jak ty niegdyś, jestem teraz...
- Nie jesteś taki jak ja.
Hanna zaskoczyła mnie tym zdaniem. Od razu pomyślałem, że chce mnie zranić, ukarać za opuszczenie ośrodka i zostawienie jej samej. Dawniej nie obeszło by mnie to ani trochę, ale Mistrzowi udało się przywrócić mi zdolność empatii. Bolało, ale mimo wszystko byłem mu za to wdzięczny.
-Atsushi, idź stąd i nigdy nie wracaj. To nie jest miejsce dla ciebie. Uwolniłeś się z tego piekła, udało się tobie. Lumen ci wybaczył.
-Hanna, wiem że też kiedyś zasłużyłaś sobie na jego łaskę. Nie musisz tu być. Chodź z nami.
Uśmiechnąłem się do niej tak, jak czynił to mój nauczyciel. Wyciągnąłem dłoń. Myślałem, że przyjmie ofertę.
- Nie, Atsushi. Moje miejsce jest tutaj. Żegnaj.
Odprowadziła nas pod drzwi celi i zamknęła ją za nami. Przez ten cały czas gdy rozmawialiśmy nad ramieniem miała cień zrodzony z jej własnej magii. Do dziś nie wiem, czy była tego świadoma. Biedna Hanna. Wracaliśmy ze szpitala w ciszy, którą przerwał Galahad.
- Nie wszystkich da się uratować. Jestem z ciebie dumny. Nie poddałeś się. Wiedziałem, że podołasz i odbędziesz naukę.
- Dobrze mnie wyszkoliłeś.
- Dobrze. Mimo tego nie próbuj nigdy być taki jak ja. Idź własną ścieżką. Lumenowi również trzeba służyć z rozwagą. Po co mu zastępy ślepców i bezmyślnych maszyn, prawda?
***
Mistrz Galahad poświęcił sporo czasu, abym poznał tajniki dziedzin niezbędnych do zostania skutecznym zealotą, co wiązało się z byciem dobrym magiem, oraz zaprawionym w boju żołnierzem. Zlecał mi misje polegające najczęściej na ochronie biznesmenów, lub odzyskaniu ważnych dokumentów. Starał się wykorzystać moje zdolności i dawać mi okazję do ich rozwijania. Nigdy nie wydał jednak rozkazu zabójstwa. Nie miał pojęcia jak bardzo chciałem sprawdzić się w zadaniu, które polegałoby na schwytaniu szpiega z obcego kraju i zniszczenia go z pomocą moich zdolności. Miesiącami studiowałem akta dotyczące spotkań z nadludźmi z Nag i Sanbetsu, czytałem o Khazarczykach potrafiących zmieniać się w inteligentne krwiożercze bestie, ale do tej pory spotkałem ich niewielu. Zazwyczaj udawało się im wymknąć, zanim doszło do konfrontacji.
- Galahad-sama. Moja skuteczność wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent. Chciałbym zmierzyć się z trudniejszym zadaniem.
- Masz dwadzieścia lat, udało mi się wyszkolić Ciebie w niecałe trzy. Jesteś niesamowicie zdolny, ale to wciąż mało. Wydaje mi się, że marzysz o potyczce z istotami, które w sekrecie hoduje Nag i Sanbetsu. Trochę cierpliwości. Brakuje ci jeszcze dyscypliny. Stąd dziewięćdziesiąt procent, nie sto. Nie chcę byś zginął przez głupi błąd nowicjusza. Możesz myśleć sobie co chcesz, lecz twój trening będzie trwał, póki ja będę w stanie nad nim czuwać.
Znów myliłem się co do niego. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek. Najwidoczniej miał powód, aby trzymać nade mną pieczę. Może byłem przygotowywany do czegoś wyjątkowego.
***
Nadszedł rok 1604, kiedy to ówczesny generał Babilonu zrzekł się swojego stanowiska, a następnie wycofał z życia publicznego. Galahad, mój mistrz, przepadł wtedy jak kamień w wodę. Zniknął pewnego dnia bez żadnego wyjaśnienia. Na początku nie podejrzewałem nic złego. Robił tak setki razy i wracał po kilku tygodniach, jednak ta nieobecność przeciągała się w nieskończoność. Próbowałem na wszelkie sposoby dotrzeć prawdy o owym tajemiczym wydarzeniu. Żaden z zealotów, których zdołałem poznać podczas swoich zadań, nie wiedział o miejscu jego pobytu. Ojciec Matel wyraził głębokie zaniepokojenie tym faktem, lecz sprawa z nieznanych powodów szybko ucichła i co najwyżej szeptem rozmawiało się o zaginięciu Galahada. To on nauczył mnie, że niektórych pytań nie należy zadawać na głos. Pokazał mi również, jak znajdować odpowiedzi.
Nazywam się Atsushi Coltis i poprzysiągłem sobie odnaleźć mojego mistrza. Wróciłem do miejsca w którym tak naprawdę się narodziłem, do Szpitala św. Zygfryda dla obłąkanych i niespełna rozumu, po to tylko, aby stanąć w izolatce, w której doznałem swojego katharsis. Tej w której przybył do mnie Lumen. Poszedłem tam, żeby spełnić obietnicę daną Hannie dawno temu. Powiedziałem Jedynemu co o nim myślę. Owszem, podziękowałem za dar i przebaczenie, ale zapewniłem go, że jeżeli Galahadowi przytrafiło się coś złego, to znajdę sposób i sprawię, że Światłość gorzko tego pożałuje. |
|