9 odpowiedzi w tym temacie |
*Lorgan |
#1
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 30-08-2009, 09:56 [Lokacja] Wioska Kanibali
|
Cytuj
|
Autor: Kalamir
Zaczęło się od spływu kajakowego oraz perspektywy spędzenia kilku nocy pod namiotem w głuchej puszczy z dala od cywilizacji. Błądziliśmy po tej cholernej dżungli cztery dni a naszym jedynym zmartwieniem były komary i pumy, które czasem zachodziły drogę. W końcu zaczęło nam brakować zapasów żywności a bez radia nie mogliśmy wezwać pomocy. Piątego dnia zobaczyliśmy dym na niebie więc ucieszyliśmy się myśląc, że dotarliśmy do cywilizowanych rejonów. Ile sił w nogach pobiegliśmy na miejsce, w którym spodziewaliśmy się znaleźć ognisko. Było to u podnóża gór wiec obstawialiśmy spotkanie traperów. Gdy dotarliśmy na miejsce byliśmy wyczerpani. To co tam zastaliśmy wcale nas nie ucieszyło. Wszędzie stały powbijane w ziemie, drewniane żerdzie. Na nich zaś wisiały zmasakrowane ludzkie ciała. Nim zdążyliśmy zareagować paniką te bestie złapały nas w jakąś prymitywną sieć. Carl próbował bronić się pistoletem, ale jakiś dzikus wbił mu w gardło kamienny nóź. Pozostali byli wycieńczeni, nie byli wstanie stawić oporu. Ostatnie co widziałem to kamień przymocowany do kija, który leciał prosto w moją głowę. Gdy się ocknąłem wisiałem w drewnianej klatce nad ziemią. Byłem w jakiejś jaskini, grocie, albo innym cholerstwie. Te monstra stały przy jakimś ołtarzu, do którego przywiązali Matheusa. Poderżnęli mu gardło. Rzygałem i płakałem myśląc, że już po mnie. Wszędzie lała się krew, która później spływała wydrążonymi kanalikami w ziemi. Monstra tańczyły i jadły... jadły coś co wyglądało jak... sami wiecie. Gdy się najedli poszli spać. Wtedy w panice i w ostatnim przypływie siły wyrwaliśmy z Jakubem bambusowe kraty i zabraliśmy nasze dupy z tego piekła. Po drodze wbiliśmy strażnikowi bambus w dupę tak, że wyszedł mu przez klatkę piersiową. TO ZA MATHEUSA POTWORZE! Później biegliśmy bardzo, bardzo długo. Gdy wreszcie padliśmy wyczerpani, natychmiast zasnęliśmy. Później znowu biegliśmy. Teraz gdy o tym myślę i wyciągam wnioski... żałuje, że inkwizycja, na którą tak narzekasz nie dotarła do każdego miejsca w tym kraju. Jednego jestem pewien... nigdy więcej nie wejdę do lasu bez karabinu i zapasu amunicji.
***
Głęboko w dziewiczych dżunglach prowincji Aztecos ukrywają się ludzie, których nieszczęsnym trafem ominęła wspaniała inkwizycja oraz postęp cywilizacji. Górskie plemiona kanibali wciąż czczą swych mrocznych bogów zalewając ich ołtarze krwią zwierząt i ludzi. Z dala od świata zewnętrznego oddają się krwawym orgiom niemal każdej nocy. Zabijają i pożerają każdego, kto nie należy do ich plemienia. Na szczęście, zazwyczaj ich ofiarami padają roztargnieni poszukiwacze złota i badacze przyrody. Przecież jako zealota nie będziesz zapuszczał się wgłąb dżungli... prawda? |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
»Insoolent |
#2
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 195 Wiek: 33 Dołączyła: 20 Gru 2009 Skąd: Olsztyn, Warszawa
|
Napisano 04-04-2010, 14:17
|
Cytuj
|
[Ninmu|Babilon]Boska interwencja
Shina wyszła z pokoju przełożonego i trzasnęła drzwiami.
- Świetnie ! Po prostu ekstra! Tyle miesięcy szkolenia na nic! To po to tyle potu wylałam na treningach, żeby teraz ganiać za jakimiś dzikusami! Szlag by to… - krzyczała do siebie ze zdenerwowania i na koniec kopnęła stojący w kącie śmietnik. Z trudem opanowywała ręce, żeby czegoś nie rozwalić, więc na ujarzmienie nóg zabrakło jej już sił. Mocno ściągnięte brwi zdradzały jej wściekłość i poirytowanie. „Jak się zaraz nie napiję czegoś mocnego, to mnie rozniesie!” pomyślała. Wreszcie skierowała swoje kroki w stronę wyjścia i udała się do pobliskiego baru.
- Podwójny gin z tonikiem… Razy cztery – powiedziała do barmana, siadając przy ladzie.
- Czyżby dzisiaj gorszy dzień, pani Inoki? – właściciel lokalu bardzo dobrze znał Shinę. Była stałym klientem. Mimo że wstąpiła w szeregi Babilonu, nikogo tutaj nie dziwiły jej pijackie nawyki. Pamiętali ją jeszcze z czasów pracy w Prywatnym Biurze Bezpieczeństwa. Co prawda zmieniła wygląd, a jej charakter uległ całkowitemu przekształceniu, ale dla stałych bywalców baru była cały czas tą samą Shiną.
- I to nie wiesz jak bardzo, Rubens – odpowiedziała odpalając papierosa, poczym zacisnęła dłoń na szklance z trunkiem. W końcu nie wytrzymała. – Cholera! – wrzasnęła na cały bar i uderzyła szklanką o ladę z taką siłą, że naczynie popękało. Wszyscy goście lokalu spojrzeli na Shinę z niepewnością, gotowi do natychmiastowej ewakuacji z budynku. Rubens uspokoił wszystkich jednym ruchem ręki. Insoolent jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona. Lepiej już znosiła porażkę w misji, aniżeli lekceważenie jej umiejętności.
- Shina, do stu barbarzyńców, uspokój się! Gości mi straszysz! Co z ciebie za żołnierz! Powinnaś być przykładem wiary, nawracania, dobrych uczynków. A ty nie dość, że chlejesz jak chłop, palisz pety, to jeszcze klniesz gorzej niż szewc. I nie myśl, że nie zapłacisz za tą potłuczoną szklankę. – cierpliwość Rubensa wisiała na włosku. Jako jedyny nie bał się zwrócić jej uwagi.
- Nie zapominaj, że kiedyś byłam najemnikiem. Pracowałam z ludźmi z Khazaru, Sanbetsu, Babilonu i Nag. Nie zrobię się święta z dnia na dzień. Jedyne co mnie łączy z Babilonem to dziadkowie oraz pieniądze. Gdyby mnie nie kusili forsą, to nawet za wskrzeszenie Takeo nie zaczęłabym dla nich pracować. Dlatego mam w dupie, co myślą o mnie inni. – Temat zszedł na niebezpieczny tor. Za każdym razem, kiedy Shina wspominała o swoim zmarłym partnerze, oznaczało to, że lada chwila może wywiązać się rozróba. Barman nie kontynuował nerwowej konwersacji. Insoolent wypiła swoje zamówione porcje trunku i udała się lekko chwiejnym krokiem na spoczynek. Była święcie przekonana, że czeka ją dzień nudny do granic możliwości, dlatego pozwoliła sobie na stan upojenia alkoholowego.
Następnego ranka procenty jeszcze trochę szumiały jej w głowie, mimo to od razu udała się na lądowisko helikopterów. Wsiadła do maszyny, która miała przetransportować ją do punktu zero, czyli miejsca, w którym zaczynała się jej pierwsza misja. Wysadzili ją na małej polanie. Gdy dźwięk oddalającej się kupy metalu kompletnie ucichł, Shina rozejrzała się dookoła.
- No tak. Dzikusy. Idealne zadanie dla świeżaka… – westchnęła ze zrezygnowaniem i ruszyła przed siebie. – Chcą mnie sprawdzić! Ja im pokażę, że Insoolent nie można sprawdzać!
Maszerowała już jakiś czas przez gęstwiny lasu, patrząc uważnie pod nogi. Ci wyżej ostrzegli ją, że może roić się tu od pułapek i mieli rację. Shina natknęła się na cieniutki sznurek rozwinięty w szerz ścieszki.
- To ci dobre. Ci „uga-buga” to idioci. Na takie pułapki, to ja zwierzynę łapałam w dzieciństwie dla rozrywki. – Uśmiech zagościł na jej twarzy. Przeszła ostrożnie omijając linkę i poczuła lekkie ukłucie na szyi. – Auć! Komary? Co do… - Jedyne co zdążyła zrobić, to odwrócić się do tyłu i runęła jak długa na ziemię z cieniutką igłą wbitą w szyję. Sen zaczął zamykać jej powieki, zdołała jednak ujrzeć parę dzikich oczu zanim kompletnie ogarnęła ją ciemność.
Pierwszy obudził się narząd słuchu. Jednakże nie była jeszcze w stanie otworzyć oczu, ani się poruszyć. Ręce i nogi miała ciasno związane. „Może to i lepiej. Nie widzą, że się już obudziłam. Oby ta trucizna, czy inne świństwo jakim mnie potraktowali, nie paraliżowała na stałe.” pomyślała. Z daleka dobiegały jakieś gardłowe dźwięki, mogła się jedynie domyślić, że to tubylcy rozmawiają w swoim dzikim języku. Słyszała również trzaskanie drewna i poczuła swąd palonego ciała. Zebrało jej się na wymioty, ale powstrzymała skurcze żołądka. Za żadne skarby nie mogła się zdradzić, że jest przytomna. Ktoś podszedł do niej i otworzył, jak przypuszczała, klatkę. Rzucono ją na piach, następnie zaczęto ciągnąć po ziemi. „Nie dobrze! Nie dobrze!” panika zaczęła wdzierać się w jej umysł. Pozbawiona sejmitarów, pistoletu i sztyletu, poczuła, że jest w kiepskiej sytuacji. Zostawiono Inoki niedaleko paleniska. Czuła ciepło płomieni na policzku oraz odór palonych zwłok, który był teraz nie do wytrzymania. Paraliż opuścił jej powieki. Otworzyła powoli oczy rozglądając się wokół. Wioska Kanibali. Widok jak z horroru. Przy każdym szałasie wbito pal z nadzianą na niego ludzką głową, na innych były już to tylko same czaszki. Tubylcy mieli na sobie biżuterię zrobioną z ludzkich i zwierzęcych zębów, jakaś dzika kobieta drapała się po plecach drapaczką utworzoną z ludzkich palców. Dwójka dzikich dzieci biła się o kość udową, Bóg wie, do czego im potrzebną. Jeden z dzikusów rozczłonkowywał tępym narzędziem kolejne ciało. Złoty zegarek na ręce trupa wskazywał na to, że był to jakiś pechowy turysta. Wreszcie Shina ujrzała swoje miecze, leżące jakieś dziesięć metrów od kobiety drapiącej się po plecach. Teraz trzeba było się jakoś uwolnić. Paraliż ciała ustąpił całkowicie. Zerknęła na spętane nogi. Od przeciągnięcia po ziemi sznur porządnie się przetarł, wystarczyło dokończyć dzieła. Powoli, ale mocno zaczęła szurać nogami po piachu. Ocierające się kamyki coraz bardziej naruszały więzy. Niestety jakiś dzikus zauważył ruszającą się Insoolent i zaczął biec w jej stronę. Poczuła jak zaczyna w niej uwalniać się adrenalina. Przyspieszyła ruchy nogami. W momencie, gdy tubylec się na nią rzucił, sznur puścił i dzikus dostał mocnego kopniaka w szczękę. Wstała szybko z ziemi. Do walki ruszyło kolejnych sześciu niecywilizowanych mężczyzn. Spętane ręce utrudniały jej ruchy. Pierwszy napastnik dostał potężny cios w brzuch, kolejny z półobrotu w głowę na tyle mocno, że trysnęła mu z nosa krew. Wychudzony tubylec rzucił się na zakrwawionego członka plemienia i ogryzł mu nos. Widocznie głód był silniejszy niż chęć obrony plemienia. Następnemu odważnemu dzikusowi sprzedała kopniaka w kroczę, a ten zwinął się z bólu na ziemi. „To zawsze działa” uśmiechnęła się sama do siebie. Lecz radość nie trwała długo, bo po chwili oberwała grubym kijem po plecach. Zachwiała się, ale zdołała uniknąć kolejnego ciosu, który tym razem wycelowany był w głowę. Raptem poczuła ścisk szczęki na lewym ramieniu. W bezwarunkowym odruchu kopnęła z całych sił mięsożercę. Ludojad zdążył oderwać zębami spory płat skóry. Z drugiej strony zbliżał się rosły mężczyzna z jej własnym sztyletem w dłoniach. Trzymał go obiema rękoma i chciał zaatakować z góry. Inoki wykorzystała sytuację. Odwróciła się tyłem do wroga, co było głupotą, ale jedynym sposobem na uwolnienie rąk. Nadstawiła związane dłonie pod spadające ostrze. Sznur porządnie na tym ucierpiał, ale nie tylko on. Sztylet mało nie odciął Shinie palca u prawej dłoni. Ból był niemiłosierny. Zacisnęła zęby i pobiegła po swoje sejmitary, tłukąc stojących jej na drodze dzikusów. Wreszcie dobyła swoje bezcenne miecze. Po chwili po jednym z sejmitarów spływała obficie jej własna krew. Zapach hemoglobiny podrażnił nozdrza Kanibali. Źrenice ich oczu uległy natychmiastowemu rozszerzeniu, piana zaczęła cieknąć im z ust. Shina zamiast czuć strach, była wściekła.
- I co teraz, uga-buga?! Zachciało wam się wpieprzać ludzi?! Zaraz sami staniecie się paszą dla zwierząt! Pokażę wam, jak się rozprawiamy w moim kraju z takimi jak wy!
Tłum puścił się w jej stronę. Insoolent wirowała z mieczami wśród dzikich ludzi, unikając przy tym wrogich ataków. Walka bronią białą sprawiała jej przyjemność. Robiła to, co umiała najlepiej. Dwa ostrza zatapiały się na zmianę to w szyi, to w brzuchu, czy plecach. Krew lała się strumieniami. Wreszcie na placu boju została ona jedna i mały dzikusek patrzący na nią ze strachem i nienawiścią. Spojrzała na niego obojętnie i wykonała ostatni zamach. Głowa niecywilizowanego dziecka poturlała się po ziemi.
- Wybacz – powiedziała chłodnym tonem. Zabrała swoje rzeczy i opuściła wioskę. Jednym dotknięciem dłoni wyleczyła rany oraz rozcięty palec, czując jak zrastają się ścięgna. Założyła sejmitary na plecy i udała się na polanę, z której zaczynała zadanie. |
bo ja też chcę mieć posty przedzielane kreską ! |
|
|
|
RESET_Drax |
#3
|
Poziom: Ikkitousen
Stopień: Fukutaichou
Posty: 26 Dołączył: 28 Cze 2014
|
Napisano 30-05-2011, 15:56
|
Cytuj
|
[Ninmu|Babilon]Boska interwencja
Kilka dni wcześniej. Isztar.
- Chyba sobie żartujesz – warknął czarnowłosy mężczyzna, wachlując się wyrwaną okładką jakiegoś damskiego pismaka.
- Sergio był jednym z moich najlepszych agentów, ale zaginął w tej przeklętej puszczy, więc nie, nie żartuję – odparła Rose, zakładając nogę na nogę.
- To wyślij innego ze swoich najlepszych agentów, ja mam dość Aztecos na parę najbliższych lat.
Hayt źle znosił upał, co wydatnie wpłynęło na jego humor. W dodatku nie znajdowali się w klimatyzowanym apartamencie jego towarzyszki, gdyż ta postanowiła urządzić tam generalny remont, a w jego skromnym mieszkaniu w Isztar. Zastanawiał się, dlaczego kobieta postanowiła zostać u niego na czas renowacji, przecież z pewnością było ją stać na wynajęcie apartamentu w jakimś ekskluzywnym hotelu, były także siedziby Inkwizytorium, oferujące swoim pracownikom wcale porządne warunki. Przez moment liczył, że to kwestia jej zainteresowania możliwościami cielesnymi towarzysza, lecz gdy zaproponował jej wspólne łóżko, kategorycznie odmówiła. W ten oto sposób, jak prawdziwy dżentelmen, wylądował na kanapie, co jeszcze bardziej pogłębiło zły nastrój Babilończyka.
- Właśnie to robię.
Zealota prychnął.
- Przypominam, że nie jestem egzekutorem, jedynie ci pomagam.
- No to mi pomóż – syknęła piękna brunetka, wyrywając mu z ręki prowizoryczny wachlarz, po czym sama skorzystała z tego dobrodziejstwa. – Mógłbyś też zainwestować w jakiś wiatrak – dodała.
- Ta sprawa nie dotyczy mojego ojca i…
- Dotyczy – ucięła krótko, a widząc nagły błysk w oczach rozmówcy, kontynuowała – Sergio pojechał tam w celu przeszukania pewnych ruin, może znajdowały się tam jakieś artefa…
- Tylko nie znowu to – westchnął Drax, całe jego zainteresowanie prysło jak bańka mydlana.
Rose od czasu, kiedy odkryła, że Federico i organizacja, z którą jest powiązany konsekwentnie kolekcjonują magiczne przedmioty, postanowiła prewencyjnie zostać ich konkurentką. Te poszukiwania tak ją pochłonęły, iż młody Scordare obawiał się, że przez to inne działania renegatów mogą umknąć jej uwadze. Zdążyli się o to pokłócić już kilka razy. Później musiał przepraszać, żeby z powrotem się do niego odzywała.
Viniani potrafiła posyłać naprawdę zabójczo chłodne spojrzenia, co też właśnie uczyniła. Hayt postanowił od razu skapitulować, przynajmniej zaoszczędzi sąsiadom niekoniecznie miłych wrażeń słuchowych. Na szczęście większość z nich była ściśle powiązana z Kościołem, a paru nawet, podobnie jak on sam, było magami.
- Dobra, pojadę.
Dziś. Prowincja Aztecos.
Według ostatniego raportu, który wysłał Sergio nim udał się w głąb puszczy, zatrzymał się on w małej wiosce sąsiadującej z dziczą. Chciał tam znaleźć jakiegoś przewodnika i zakupić zapasy żywności. Właśnie tam Drax postanowił rozpocząć swoje poszukiwania.
Na miejscu okazało się, że „wioska” w przypadku tej zapadłej dziury to naprawdę zbyt szumne słowo. Największą budowlą w okolicy był skład drewna wyrąbanego przez miejscowych drwali, po które raz na jakiś czas przyjeżdżał transport, by zabrać je do tartaku. Na drugim miejscu w klasyfikacji znajdował się malutki kościółek, a zaraz po tym sklep „wielobranżowy”. Jednak fakt, iż w tym zapomnianym przez cywilizację miejscu znajdował się święty przybytek, nie zdziwił zealoty. Władza Babilonu dbała o to, by wierni mogli oddawać cześć Panu w każdym miejscu na kontynencie. I to właśnie w jego stronę skierował swoje kroki młodzieniec. Niestety, nie miał czasu na modlitwę, odrobi to w Isztar, mieście świątyń, teraz po prostu chciał wyciągnąć parę informacji od miejscowego proboszcza. Ksiądz zapewne był najlepiej wykształconym człowiekiem w pobliżu kilkudziesięciu kilometrów, zatem najlepiej u niego było wypytywać o Sergia.
Klecha okazał się być bardzo pozytywnie nastawionym staruszkiem, a jego entuzjazm sięgnął zenitu, gdy Hayt mu wyjaśnił, że działa z polecenia biskupa, co było zwykłym kłamstwem, lecz tamten nie musiał o tym wiedzieć. Owszem, kojarzył podwładnego Rose i wielce zmartwił się, że owy nie powrócił z puszczy.
- Dziwne, że dopiero teraz się dowiadujesz, ojcze – mruknął Scordare, marszcząc czoło – o ile mi wiadomo, mój znajomy pojawił się tutaj już ponad miesiąc temu.
- Puszcza jest ogromna, mógł zbłądzić i wyjść zupełnie gdzie indziej – odparł proboszcz, gładząc topornie wykonany amulet zawieszony na szyi, który w żaden sposób nie przypominał symbolu Lumena.
Czarnowłosy pokiwał głową, lecz ogarnęło go dziwne przeczucie.
- A czy nie wyruszył on z przewodnikiem, którymś z twoich parafian? On też nie wrócił?
- N-nie – zająknął się starzec – to znaczy, nie wziął ze sobą żadnego. Kiepsko to wszystko zaplanował, może gdyby ktoś z nim poszedł... puszcza to niebezpieczne miejsce… - westchnął smutno.
Żaden z mięśni na twarzy Hayta się nie poruszył, lecz zaczęło się w nim gotować. Nie lubił być okłamywany, a to co mówił proboszcz całkowicie kłóciło się z ostatnią wiadomością zaginionego. Poza tym, Rose twierdziła, że Sergio zawsze dokładnie planował swoje akcje, gdy przedstawiała jego sylwetkę.
W tej samej chwili Scordare uchwycił wzrokiem, dlaczego jego rozmówca tak nieustannie tarł swój wisiorek – znajdowała się na nim mała rdzawa plamka, a biorąc pod uwagę, że fluoryt nie rdzewieje…
Scordare skoczył do przodu, złapał księdza za fraki i huknął nim o ścianę kościółka, a następnie rzucił o ziemię. Wyciągnął Dragoona i wymierzył nim w leżącego. Miał tylko nadzieję, że się nie mylił, bo inaczej będzie miał ciężką przeprawę w konfesjonale.
- A teraz, księżulku, jak na spowiedzi… Gdzie on jest?
- Zaśnij.
- Co? – warknął zealota, nie spodziewając się takiego odzewu.
Starzec wypowiedział kolejne słowo, lecz on go nie zrozumiał. W tym samym momencie fluorytowy amulet zalśnił żółtym, łagodnym światłem, przykuwając wzrok niczym magnes. Młodzieniec stał w bezruchu, zahipnotyzowany. Po kilku sekundach blask stawał się co raz słabszy i słabszy, a im był słabszy, tym mocniej Draksowi ciążyły powieki. Wiedział, co się święci, więc całym wysiłkiem woli próbował się wydrzeć spod działania artefaktu.
Udało się. Prawdziwym cudem.
Staruch sapnął ze zdumienia, a gałki oczne prawie mu wypadły z oczodołów.
- Zaatakowałeś mnie w przybytku Pana… że też Jego grom w ciebie nie uderzył – głos Hayta drżał z powstrzymywanej wściekłości. – Ale nie martw się. Co się odwlecze, to nie uciecze – dodał i pociągnął za spust.
Fluoryt nie był najtwardszym z kryształów i wystrzelona z tak bliska kula przebiła zarówno amulet, jak i właściciela artefaktu.
***
Drax podał dłoń korpulentnemu blondynowi, kolejnemu człowiekowi pod rozkazami Viniani. Rupert, jak się przedstawił, przybył wraz z brygadą innych egzekutorów, mających przeprowadzić gruntowne dochodzenie w wiosce. Heretyk podający się za kapłana Lumena mógł mieć istotny wpływ na swoje „owieczki” i wypaczyć ich wiarę w niegodziwy sposób. Jednak to nie było wszystko – Hayt niedługo przed przybyciem zwiedził sobie piwnicę pod zbezczeszczoną świątynią, lecz długo pod ziemią nie wytrzymał. Gdyby wiedział, że jego ostatnia ofiara jest także kanibalem, jej śmierć znacznie by się wydłużyła. |
|
|
|
^Tekkey |
#4
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 05-03-2014, 22:39
|
Cytuj
|
- Przed mutantem, zmiennokształtnym, heretykiem, strzeż nas Panie – szeptał człowiek gotujący się do kroczenia ciemną doliną.
Duszący odór śmierci nie opuszczał czeluści górskiej pieczary. Cicha mantra z ledwością wznosiła się ponad monotonne buczenie skrzydeł setek mięsnych much. Natarczywe owady nie potrzebowały światła, by odnaleźć pozostałości poprzedniej koszmarnej uczty tubylców. Więzień nie liczył już dni i nocy spędzonych w grocie. Tkwił w bambusowej klatce niemal od chwili rozbicia samolotu i wszystko wskazywało, że nie prędko ją opuści. Nadzieję stracił już dawno, modlitwa była jedynym co mu pozostało. Zatopiony w transie z opóźnieniem zauważył niezwykłe zjawisko. Cud, którego był przyczyną.
- Patrick Farss – stwierdził, nie spytał, władczy głos. Jakby doskonale znał odpowiedź.
Nowe źródło światła poraziło nawykłe już do mroku oczy. Błagalnik ukrył twarz w dłoniach. Nadwątlonymi siłami usiłował utrzymać się w pionie, mimo wciskającej go w brudną ściółkę nadnaturalnej siły. Tuż przed nim, w sercu pogańskich podziemi, humanoidalny kształt zapłonął otoczony nimbem jasności, jakby nosił na sobie ognisty płaszcz sypiący wokół tysiącami czerwonopomarańczowych iskier.
- O Boże… – wydusił archimandryta, walcząc duszącym z uciskiem w piersiach. - Boże, to naprawdę ty? Czy nadszedł mój czas?
- Nie. Po dwakroć nie. Jestem tu, by wysłuchać twojej spowiedzi, ojcze – odchrząknął z zakłopotaniem przybysz. - Chociaż spotkałem niegdyś pewnego boga. Mogę was sobie przedstawić, jeśli zechcesz.
***
- To nie był najszczęśliwszy dzień moim życiu. Rankiem byłem jeszcze szanowanym obywatelem, a wieczorem więźniem i przyszłym posiłkiem opuszczonych przez Światło dzikusów – ponuro zaczął swą opowieść Babilończyk. – Myślisz sobie jak ja wtedy, że coś w życiu osiągnąłeś, masz trwałe miejsce w strukturze społecznej i szacunek ludzi w stolicy, ale to fikcja. Moi wpływowi przyjaciele i hierarchowie Kościoła odwrócili się ode mnie, kazali mnie ordynarnie zabić. Teraz siedzę w piekle i paktuję w diabłem.
Tekkey uśmiechnął się odpowiednio szatańsko i gestem zachęcił zakonnika do kontynuowania. Nie przedstawił się mu i nie składał żadnych obietnic, a mimo to ten aż się palił do zdradzenia swoich sekretów. To była jego ostatnia szansa. Po szokującym pierwszym wrażeniu i momencie zabobonnego przestrachu Farss okazywał się dorastać do otaczającej go famy. Był bestią kutą na cztery nogi i na tyleż zawsze spadającą łap.
- Powiem ci, chłopcze, nigdy się tak nie bałem, jak wtedy gdy baterie przeciwlotnicze otworzyły ogień do mojego odrzutowca. Wybuchy miotały nami po całym niebie. Kadłub trząsł się, jakby miał rozpęknąć się wzdłuż i wszerz – protekcjonalnym tonem kontynuował zza krat więzień.
- Fascynujące. Potrafiłbyś, ojcze, nanieść ich rozmieszczenie na mapę? – wtrącił się w wątek agent.
- Tak. Chyba tak. – Nachmurzył się duchowny. – Chociaż w tym momencie emocje zaciemniają mi pamięć. Może w mniej stresującym otoczeniu wspomnienia powrócą. W każdym razie, samolot nie wyszedł z opresji bez szwanku. Siadałem już wcześniej za sterami, ale nigdy będąc całkiem samemu i hmm… nie na trzeźwo. Z łaski Lumena udało mi się dostrzec w dżungli przestrzeń wolną od drzew, a wylądować dzięki zawartości awaryjnej piersiówki z błogosławioną brandy – skwitował uśmiechem swe cudowne ocalenie.
- Widziałem wrak. To dosyć niefortunne, że wylądował ojciec na przesiece wypełnionej szałasami tubylców – chłodno zauważył Genbu. - Ale podwójnie ocaliło to waszą Archimandryckość. Plemię jest teraz zbyt zajęte obrzędami pogrzebowymi, by szykować kaźń.
- Nawet poganie okazują swoim zmarłym szacunek. Oby ich pogańskie dusze nie smażyły się w piekle po wieczność – westchnął zakonnik, wznosząc nabożnie oczy ku górze.
- Jestem pewien, że spożywani z szacunkiem smakują lepiej. Nawiasem mówiąc, pilota samolotu jeszcze nie tknęli. Zepsuje im się chłopina w tym tropikalnym upale.
- To prawdziwa strata, pracował dla mnie od dawna. Stracił przytomność podczas naszej ucieczki i nie odzyskał jej aż do katastrofy. Będzie mi go brakować, był dobrym człowiekiem.
Genbu delikatnie położył przed Babilończykiem nieforemną bryłkę metalu lepiącą się od krwi. Mimo obojętnej miny, tętno dostojnika drastycznie skoczyło.
- Zatem dobrze, że wydłubałem z niego kulę. Mogłoby mu być przykro, gdyby ktoś połamał sobie na nim zęby. Odnoszę wrażenie, że nie jest Pan ze mną do końca szczery.
Z oblicza zakonnika zniknęła maska jowialnego mnicha, gdy przeciągłym spojrzeniem taksował siedzącego naprzeciw człowieka. Nie na darmo był CEO, który przez dziesiątki lat kierował zakonną fundacją Czerwonego Krzyża i doprowadził ją do pozycji jednej z największych w Babilonie organizacji charytatywnych. Zmyślony mimowolnie sięgnął ku swojej piersi i ze złością przerwał gest w połowie. Zamiast tego pomasował czerwoną pręgę biegnącą wokół szyi.
- Prawda to uniwersalna waluta. Kim jesteś? Dla kogo pracujesz? Co właściwie możesz mi w zamian zaoferować?
Sanbeta splótł dłonie w piramidkę i poufale przechylił się nad klatką.
- Raczej cię nie zjem, Patricku. A to więcej, niż możesz liczyć w swojej obecnej sytuacji. Bądź więc tak miły i współpracuj, albo pójdę sobie. A ty zostaniesz na kolację.
- Nie licz, że będę błagać o ratunek – wysyczał Farss, mierząc się wzrokiem z agentem.
- Bez obaw. Gdybym nie uważał cię za cenną kopalnię informacji, nawet nie fatygowałbym się do tej dziury. Chcę wiedzieć jak tu trafiłeś i przez kogo. Właśnie po to, by cię bezpiecznie wyciągnąć z dołka.
***
Duchowny długo milczał, rozważając swoje opcje. Gdy wznowił opowieść mówił powoli i ważył słowa.
- Prawda jest taka, że ziemia w Arkadii powoli zaczęła mi się palić pod nogami. Miałem nadzieję wkrótce wyruszyć na poszukiwanie zieleńszych pastwisk, z dala od Babilonu. Po cichu drenowałem z fundacji pieniądze, zbierałem przydatne kontakty. Przeliczyłem się. Moi wrogowie dopadli mnie pierwsi.
- To dlatego uciekłeś?
- W tym problem! Nie zdążyłem. Zostałem perfidnie porwany! – Wybuchnął mnich. - Uzbrojony człowiek zastraszył mnie i pilota na pokładzie mojego własnego odrzutowca. Prawie zginęliśmy pod ostrzałem przez to, że zabronił nam odpowiedzieć na radiowe wywołania sił samoobrony. Zmusił nas do posłuszeństwa i nakazał wzięcie kursu na Kartamisę. Tam wyskoczył, już po wpakowaniu kulki w mojego pilota.
- Tak myślałem. We wraku brak było spadochronów, choć na jednostce takiej klasy to nie do pomyślenia. – Genbu z głębokim namysłem zwijał gumę przed wrzuceniem jej do ust. - Wiesz dla kogo pracował?
- Sukces rodzi wielu wrogów. Mógł być powiązany z kimś w Kartamisie. Prowadziłem w tym mieście różne interesy. Dostarczałem pomoc humanitarną, odzież, leki, żywność.
- I tylko to? – uniósł brew Ookawa.
- Głównie. – Babilończyk wzruszył ramionami. – Zadaniem Czerwonego Krzyża jest pomaganie prostym ludziom. Przewoziłem to, czego potrzebowali najbardziej. Bóg mi świadkiem, nie moją winą jest, że często była to broń i amunicja do samoobrony.
- Skąd brałeś kontrabandę?
- W Arkadii miałem układ z Tesemem – przyznał niechętnie hieraracha. - On dostarczał, ja przerzucałem i rozprowadzałem. Wszystko funkcjonowało dzięki fundacji Czerwonego Krzyża. Komplikacje zaczęły się, gdy zaczął mnie prosić o przysługi. Nie chciałem ich spełniać, więc przestał prosić. Teraz to już bardziej jego organizacja niż moja.
- Nie dziwię się, że chciałeś zniknąć.
- To tylko jeden z powodów. Tesem to szef podziemia, ale jego wpływy nie są znowu tak imponujące. Dlatego potrzebowałem Eleny Orsini.
Z Ookawy uszło powietrze. Zatarg z Białą Różą rokował gorzej, niż kościelna ekskomunika i list gończy razem wzięte.
- Od początku mojej kariery wymienialiśmy się informacjami. Raz czy dwa szantażowałem kogoś na jej zlecenie. Przyjaźń z obopólnymi korzyściami. Ale zaczęły dochodzić do niej sygnały, że współpracuję z jej największym wrogiem. Chciała, abym pomógł go jej pogrążyć. Nie mogłem tego uczynić nie narażając swojej pozycji. Wkrótce moje tajemnice zaczęły wyciekać do nieprzyjaciół w szeregach kościoła. Było tylko kwestią czasu, bym trafił w szpony trybunału. Musiałem zniknąć z kraju. I oto jestem. Historia mego życia w pigułce.
Genbu pokręcił ze zniechęceniem głową i zabrał się z wypiłowywanie prętów klatki Kusari Tou.
- Szczerze mówiąc, jestem zdziwiony, że jeszcze żyjesz. Jest na tym kontynencie ktoś kto nie ma z tobą na pieńku?
- Cóż, jest jeszcze Inkwizycja. – Uśmiech Farssa był wyjątkowo gorzki. – Dotychczas nie miała powodu mnie szukać. Przypuszczam, że może się to zmienić, jeśli się dowie o naszej rozmowie.
***
Agent opuścił jaskinię pierwszy. Tubylcy nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia, ale warto było się upewnić czy zniknęli z okolicy przed opuszczeniem pieczary. Tekkey niefrasobliwie zważył w dłoni złoty krucyfiks i zaśmiał się bezgłośnie. Nie tylko przechwycił nad Kartamisą nośnik z bazą danych zawierającą wszystkie haki i brudy, jakie hierarcha wygrzebał i spreparował w trakcie swego grzesznego życia, ale wysłuchał także spowiedzi jej twórcy i nakłonił go do dobrowolnej współpracy. Szkoda by było, gdyby jedna zatruta strzałą wymierzona w archimandrytę zmarnowała cały wysiłek włożony w podłożenie mu świni. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
RESET2_Coltis |
#5
|
Poziom: Ikkitousen
Posty: 91 Dołączył: 08 Lis 2015
|
Napisano 02-09-2014, 22:28
|
Cytuj
|
W głębokiej dżungli niosły się echa bębnów wybijających monotonny rytm. Jej mieszkańcy nieśli wspartą na ramionach kilku mężczyzn długą tyczkę, do której przywiązany był człowiek cywilizowany. Oni byli natomiast kanibalami, korzystającymi wciąż z prymitywnych narzędzi i dającymi się ponieść nie mniej pierwotnym instynktom. Przetrwać, napełnić brzuch, zlikwidować zagrożenie. Obcy stanowili niebezpieczeństwo dla ukrytej w gęstym buszu wioski. Intruza trzeba...
- Jeść... - wymamrotał Blight, wiszący kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, uwiązany do bambusowego kija i kołysany w rytm tubylczych kroków. Splunął resztką śliny w zaschniętych ustach i zmienił nieco preferencje.
- Wody się napić też by nie zaszkodziło.
- Ty milczeć! Być ofiara dla Mbutu Makutasa. Babilońskie ścierwo, tfu! Wasz bóg kazać wybić mój lud. Nasz bóg kazać obedrzeć was ze skóry – pieklił się wymalowany w plemienne symbole wojownik.
- Bo wasza skóra wchodzić między zęby – dokończył, kucając przed więzionym zealotą i obnażając zaostrzone kły w paskudnym uśmiechu. Wyciągnął cienką metalową igłę z szytej skórzanej torby i nakłuł ofierze szyję. Blight zauważył jak nagle obraz rozmazuje się w zlepek intensywnych barw o nieokreślonych kształtach. Z ledwością mógł odróżnić poruszające się tuż przed nim sylwetki, a ruchy tyczki odczuwał niczym leniwe bujanie hamaka. Po chwili zupełnie odpłynął.
***
Dał się złapać w najgłupszy możliwy sposób. Zaskoczyli go gdy spokojnie oddawał mocz na jakąś drewnianą figurkę, będącą zapewne wyobrażeniem bożka dzikusów. Pech chciał, że mieszkańcy dżungli w prowincji Aztecos akurat przechodzili w pobliżu i poczuli się obrażeni. Atsushi Coltis, znany szerzej pod kryptonimem operacyjnym „Blight”, szukał tu śladów bytności innego zealoty – Sebastiana Infulentiusa, który podobno rozpracowywał siatkę terrorystów z Kręgu Geba. Znalazł tubylców uzbrojonych we włócznie z kamiennymi grotami i dmuchawki miotające zatrute strzałki.
Narkotyk którym nasączali igły był bardzo silnym środkiem psychoaktywnym, nawet w niewielkiej dawce powodował silne halucynacje.
Atsushi został rzucony brutalnie na uklepaną ziemię osłoniętą daszkiem z liści przed palącym słońcem. Organizm walczył z trucizną, a ciało wpadało co jakiś czas w drgawki. Białka oczu błyskały spod półprzymkniętych powiek, a na czoło wystąpił zimny pot. „To tak przyprawiacie sobie obiad” zdołał pomyśleć zealota, nim kolejna szaleńcza wizja zepchnęła jego świadomość w niebyt.
***
W ciemnym korytarzu tylko jedne drzwi, pośród setek innych, otaczał blask palącego się za nimi światła. Kierunek wydawał się oczywisty, jednak sposób dotarcia już nie tak bardzo. Wkoło ziała pustka – nieskończony przestwór czerni bez jakiegokolwiek, poza odległymi wrotami, punktu odniesienia. Jednak Blight pamiętał, że tą drogę już kiedyś przebył. Dawno temu w Szpitalu Psychiatrycznym Świętego Zygfryda poznał tamtą jasność i zdał sobie sprawę z kontrastującego mroku zalegającego w głębi jego duszy.
- Moje katharsis – wyszeptał. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świadomość nagle sprowadziła go do wioski kanibali gdzieś w głębi Aztecos. Okropnemu bólowi głowy wtórował chór dzikusów recytujących swój rytualny zaśpiew. „Uga-czaka! Uga-buga!” wpijało się w mózg niczym swąd niemytego ciała drażniący zmysł węchu. Wojownik, który wcześniej przemawiał do zealoty, zauważył że ten się budzi.
- Ty nie wstawać, jedzenie, o nie! - szydził z niego – Ty przeżywać grozę zesłaną przez nasz bóg. Twoje mięso wtedy smaczniejsze, kości bardziej chrupkie. Taaaak, palce obgryzać, hehehehe!
Znów zrobił użytek ze swojej igły, tym razem strącając ofiarę jeszcze głębiej w podświadomość. Ułamek sekundy przed tym w tłumie tubylców Atsushi zauważył znajomą postać. Unosiła się w powietrzu niczym miraż. Postać z rozchwianego dymu, o twarzy zmęczonej życiem kobiety.
***
- Hanna! Zaskoczyłaś mnie. Skąd wiedziałaś gdzie jestem?
Z ciemności dała się słyszeć odpowiedź. Istnienie głosu w otaczającej pustce było jedynie subiektywnym wrażeniem.
- Widzę odległe rzeczy, ważnych ludzi, niezwykłe wydarzenia. Widzę je gdy śnię.
- Twoja dawna moc...
- Niemoc. Nie wiem co będzie, nie pamiętam co było. Jest tylko tu i teraz. Wzniecają ogień na cześć swych bogów, wchodzą po schodach z ludzkich trucheł, by chwycić kamienny nóż i zerwać nim wątłe nitki życia.
- Muszę się przebudzić, bo zaraz będzie i po mnie.
- Za późno! Zaraz umrzesz – wykrzyknęła ze zgrozą Hanna, dawna znajoma ze szpitala psychiatrycznego.
- Nie po to narodziłem się wtedy na nowo, żeby teraz ginąć – z zawadiackim uśmiechem odparł Blight.
- Jak zamierzasz przebudzić się z narkotycznego snu?
- Coś wymyślę.
Zealota złapał się za głowę i nabrał iluzji powietrza w swoje płuca.
- Sinner's Command: Decay!
***
Wojownik plemienia kanibali z przerażeniem obserwował jak wszystko wkoło więźnia zaczyna gnić bardzo szybko i wytwarzając odór gorszy niż gotowane ludzkie mięso. Rośliny usychały lub psuły się rozlewając wkoło brązowawy zapleśniały koktajl. Tubylec poczuł, jak na stopach nagle pojawiają mu się ropiejące rany, skóra ściąga się i krew gęstnieje. Zealota podparł się rękoma, po czym z niemałym trudem osiągnął pozycję pionową. Stanął szeroko na nogach i ledwo widzącym wzrokiem omiótł górę ludzkich szczątków tworzącą obrzydliwy ołtarz ofiarny. Wyciągnął przed siebie dłoń i zacisnął ją w pięść, celując w przeciwnika. Po chwili z owej koszmarnej konstrukcji wystrzeliła ręka utworzona z gnijącego mięsa i kości, która zamknęła się na czaszce kanibala. Między jej palcami wypłynęły strużki krwi. Blight, wycieńczony tym nadludzkim w jego stanie wysiłkiem, padł nieprzytomny na ziemię.
***
Odgłosy wystrzałów ucichły jakieś dwadzieścia minut temu. Szum trawy ocierającej się o prowizoryczne nosze działał kojąco na rozszalałe, mieszające się zmysły.
- Jeszcze żyję... - jęknął zealota.
- Atsushi! Chwalmy Światłość, jednak się przebudziłeś! - zawołała z ulgą Stingbee, jego wspólniczka. Jak na swój niewielki wzrost i wagę nieźle sobie radziła z ciągnięciem towarzysza przez ściółkę dżungli.
- Długo kazałaś na siebie czekać.
- Ryzykowałam życiem, żeby cię stamtąd wydostać. Okaż trochę wdzięczności, a następnym razem bądź nieco ostrożniejszy – zganiła go dziewczyna.
- Opatrzność jednak czuwa nade mną – skwitował Blight z błogim uśmiechem na ustach, po czym wykrzyknął triumfalnie: „Opatrzność w rozmiarze A!”
Stingbee natychmiast rzuciła nosze i z rozpędu zasadziła kopniaka we wciąż bolącą głowę kolegi. |
|
|
|
»Bakushin |
#6
|
Zealota
Poziom: Keihai
Posty: 50 Dołączył: 27 Sty 2009
|
Napisano 21-12-2014, 22:14
|
Cytuj
|
[Ninmu|Babilon]Boska interwencja
Żyje już tyle lat i jeszcze nie nauczyłem się myśleć „o niczym”. W drodze do zarządcy drwali po raz setny zastanawiałem się dlaczego jeszcze nie dołączyłem do żadnej z rządowych organizacji. I chociaż wiem, że znów dojdę do tego samego wniosku, to wciąż zadaje sobie pytania, na które od bardzo dawna znam odpowiedź.
- Bo lubię różnorodność pracy i pozorną niezależność – mówię do siebie w sposób w jaki odpowiedziałbym osobie z którą nie chciałbym dłużej rozmawiać. Dobrze wiem dlaczego zadałem sobie to pytanie jednak wciąż wiercę sobie dziurę w brzuchu żebym powiedział to na głos.
- Ponieważ tylko czasem zdarzają się ciekawe, ekscytujące misje i choć wszystko co wiem na temat obecnej, to tylko jedno zdanie to domyślam się, że będzie nudna. – Zatrzymałem się przepuszczając dwóch mężczyzn niosących długie, wyheblowane deski.
-„Zakończ strajk drwali w Latran” w żadnym wypadku nie brzmi interesująco. – Dokończyłem gdy tylko wznowiłem swój krok.
Podczas kilkunastominutowego spaceru zdążyłem zadać sobie tysiące jałowych pytań i udzieliłem sobie równą ilość odpowiedzi. W moim toku myślenia nie zmieniło się nic od bardzo dawna, wiec ta cała parodia konwersacji brzmi niczym w kółko puszczana piosenka którą słyszało się tak wiele razy, że nawet jak się jej nie słucha to się ją słyszy. Kiedy Ann dowiedziała się, że czasem odbywam takie monologi powiedziała, że to na pewno jakiś rodzaj choroby psychicznej.
- Spróbuj pożyć tyle co ja to pogadamy! – wrzasnąłem unosząc obie ręce do góry. Kobieta która stała kilka metrów dalej przy straganie ze struganymi figurkami z drewna spojrzała na mnie i uśmiechnęła się stwierdzając na głos jak bardzo słodki jestem. Jej głos przypomniał mi, że jestem wśród ludzi a widok stoiska dał mi do zrozumienia, że już wszedłem do Latran. Może faktycznie cos jest ze mną nie tak, bo dopiero teraz zauważyłem sklepy z meblami i spalnie, a ogromna fabryka obróbki drewna znajdująca się niedaleko, świadczyła o tym, że jestem w samym środku dzielnicy.
Zatrzymałem się na chwile przed wejściem do pokoju dyrektora drwali. Słyszałem głosy dobiegające ze środka, ale po wyłapaniu kilku pojedynczych słów stwierdziłem, że rozmowa ta na pewno mnie zainteresuje. Nie zwlekając dłużej wszedłem bez pukania. Za biurkiem siedział łysiejący starzec w garniturze. Po jego posturze można wywnioskować, że pracę w tej firmie zaczynał od najniższego szczebla. Przed nim stało trzech mężczyzn o równie imponującej budowie ciała. Ich rozmowa trwała nadal i żaden z nich nie usłyszał gdy wszedłem. Celowo trzasnąłem drzwiami za sobą, by dać im znać, że mają słuchacza. Konwersacja momentalnie ucichła i wszystkie oczy skierowane były na mnie.
- Kto tu wpuścił dziecko?! – przerwał ciszę dyrektor. Usłyszałem to zdanie trzy tysiące czterysta dwudziesty drugi raz w swoim życiu. Zamknąłem oczy i zacząłem odliczać powoli od dziesięciu do jednego. Wbrew pozorom to ćwiczenie na uspokojenie spełnia swoją rolę jeśli tylko udaje mi się je ukończyć.
- Na co czekasz gówniarzu? Wynocha! – wrzasnął starzec podnosząc się z fotela.
- A już byłem przy „czwórce” – westchnąłem dobywając broni i nie przykładając się zbytnio do celowania wystrzeliłem dwa razy. Kule świsnęły obok uszu krzykacza i wszyscy w pokoju zamarli. Powolnym krokiem doszedłem do biurka . Nawet gdy złapałem za telefon i wstukiwałem numer cała czwórka stała niczym posągi.
- Dotarłem na miejsce. Znowu to samo… Przedstaw mnie – powiedziałem do słuchawki i podałem ją dyrektorowi. Po kilkukrotnym powtórzeniu przez niego „Tak”, „Przepraszam” i „Dziękuje” rozłączył się i wybrał kolejny numer.
- Barbaro, to ja. Zignorujcie te strzały, wszystko jest w porządku – powiedział poddenerwowanym głosem.
- Ależ proszę, kontynuujcie rozmowę – powiedziałem kładąc na biurko list na, którym widniała pieczęć kościoła. Następnie powędrowałem na prawo od nich żeby usadowić się na wygodnym fotelu znajdujący się pod ścianą. Po opuszczonych szczękach u trzech panów widać było, że nie spodziewali się wysłannika Lumena o tak młodym wyglądzie. Taka reakcja zdarzała się dosyć często, więc dałem im chwilę na zrozumienie tego kim jestem.
- P-przez nich nie możemy pracować – zaczął najmłodszy z facetów.
- Przez kogo?
- Kanibali, panie. To oni…
- Proszę tego nie słuchać – przerwał mu dyrektor - W tych lasach nikt nie mieszka, a z pewnością nie kanibale. Za zaginięcia odpowiedzialne są dzikie zwierzęta.
- Ale to prawda – powiedział kolejny ze stojących – Osobiście rozmawiałem z tą dwójką ocalałych. Nikt nie potrafiłby tak dobrze udawać przerażenia.
- Dosyć! – krzyknął łysol. Widać było, że chciał powiedzieć coś więcej, lecz przerwał na widok mojej podniesionej ręki.
- Kanibale czy zwierzęta, wszystko jedno. Ja mam jedynie pomóc w zakończeniu strajku. Jeśli drwale nie będą pracować, to nie będzie dostaw drewna. Fabryki w Semphyrze upadną i ucierpi na tym cały kraj. – Przeniosłem wzrok na dyrektora – Jeśli dobrze wydedukowałem, pracownicy strajkują ponieważ w lasach znikają ludzie, tak? Jak wiele osób wierzy w teorie o kanibalach?
- Dokładnie. Tylko oni w to wierzą.
- Jest coś co chce pan dodać?
- Nie – odpowiedział po chwili namysłu.
- Widzi pan. Czasem pasterz musi na chwile zostawić całe stado i podążyć za zbłąkaną owieczką. Być może znalazła ona najlepsze pastwisko w okolicy – powiedziałem wstając z fotela – a teraz pan wybaczy, będę chciał porozmawiać z nimi na osobności.
Kilka dni później.
Wiedząc, że w pojedynkę byłoby mi ciężko przeprawić się przez las, zatrudniłem przewodnika, który bardzo dobrze radzi sobie w dziczy. Przez całą drogę analizowałem relacje o grupce survivalistów*, którą drwale usłyszeli z pierwszej ręki. Mimo, że postanowiłem im uwierzyć, to jedna rzecz ciągle nie dawała mi spokoju. Z opowieści wynika, że ocalali przebiegli około półtora tysiąca kilometrów na południe, zanim dostali się do miasta. Dlaczego wiec giną ludzie z obrzeży lasów? Jeśli nadal mam obstawać przy usłyszanej historii to największy sens ma to, że kanibale ruszyli w pościg za swoim posiłkiem i gdy nie mogli znaleźć uciekinierów to poszerzyli swój jadłospis o większe okazy rąbiące drewno. Problem jednak w tym, że przeszliśmy już ponad dziewięćset kilometrów przez las i nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Jedynym powodem przez którego idziemy coraz dalej jest fakt, że znalazłem ludzkie szczątki wyglądające na świeże. Nie jestem biologiem, ale wydaje mi się, że tutejsze zwierzęta nie pieką sobie ludzkiego mięsa na ognisku. Zaczęło się ściemniać, więc weszliśmy na drzewo, by tam przenocować. Lekko zdyszany oparłem się o najwygodniejsza z gałęzi i gdy już miałem zacząć przywiązywać się do niej, by zabezpieczyć się przed upadkiem podczas snu, postanowiłem jeszcze raz rzucić okiem na okolice. Spojrzałem się w górę i otworzyłem portal wysoko ponad koronami drzew. Góry na północy które służyły nam za punk odniesienia znajdowały się nie dalej jak trzydzieści kilometrów od mojego położenia. Przez ostatnie dni było bardzo mglisto i widoczność była kiepska jednak dziś okolica była przejrzysta. Chowając powoli głowę moją uwagę przykuł unoszący się dym u podnóży gór. Jednak ze snu nici, postanowiłem to sprawdzić jeszcze dziś.
***
Bakushin wraz ze swoim przewodnikiem przemieszczali się szybko, ale jednocześnie ostrożnie. Las był coraz rzadszy lecz natrafiali na coraz więcej prymitywnych pułapek na zwierzęta. Ich uszu dobiegał coraz głośniejszy dźwięk bębnów. Gdy zatrzymali się przed niewielkim wzniesieniem, przewodnik ruchem ręki pokazał Lucjanowi by ten trzymał się z tyłu. Facet czołgając się piął się w górę i kiedy był już na szczycie, zdębiał.
- Dalej nie idę – powiedział półgłosem odwracając się do Bakushina. Ten, lekko zdezorientowany zbliżał się do wycofującego się powoli przewodnika. W pewnym momencie mężczyzna gwałtownie pokazywał komendę „padnij” do momentu aż Faith jej nie wykonał. Za plecami blondyna rozległo się wycie z kilkunastu gardeł. Dźwięk ten podobny był do odzewu wilków lecz ewidentnie słychać w nim było, że wykonywany był przez ludzi. Dzieciak nie był pewien co powinien dalej zrobić. Spojrzał na leżącego trochę dalej faceta, by poszukać u niego wskazówek. Ten przyłożył palec do ust, zaciągnął kaptur na głowę i zamarł w bezruchu. W ukrywaniu się był tak dobry, że Bakushin po paru sekundach stracił go z oczu, jakby rozpłynął się w powietrzu. Blondyn postanowił wziąć przykład z przewodnika. Leżeli tak dobre kilka minut. Wycie było coraz głośniejsze i dało się słyszeć zbliżające się kroki. Lucjan był spokojny. Miał przeczucie, że w tych ciemnościach wezmą go za kamień nawet jak będą przechodzić obok niego. Przechylił głowę lekko w prawo żeby sprawdzić co dzieje się dookoła. Naga stopa dotknęła ziemi tuż przed jego oczami. Wzdrygnął się lekko lecz przechodzień nawet go nie zauważył. Tak samo kolejny i kolejny. Szczęście dzieciaka się skończyło w momencie gdy poczuł jak coś obwąchuje mu tyłek. Oswojony pies lub wilk zaklął w myślach i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Szybkim ruchem obrócił się na plecy dobywając po jednej broni na rękę. Pierwszy strzał oddał w zwierzę które chwile wcześniej prawie go zdemaskowało. Ułamek sekundy później tuż obok niego padł kolejny pies. Sprężynką poniósł się z ziemi i zaczął szybko ostrzeliwać półnagich facetów. Wilcze wycie ucichło, a nie wiedzący co się dzieje gentlemani padali jeden po drugim. Jeden strzał – jeden trup. Jego szybkość i celność pozwoliła mu zabić czternastu ludzi i dwa psy nim skończyły mu się naboje w magazynku. Gdy skończył strzelać rozejrzał się dokładnie dookoła i zdał sobie sprawę, że zabił wszystkich.
- Już jest bezpiecznie – powiedział Bakushin przechadzając się powoli pomiędzy trupami. Niektórzy mieli na plecach worki. Po ich rozpruciu znalazł tam poćwiartowane ludzkie ciała. Chwile później zauważył też, że kilku kanibali dzierżyło siekiery z wygrawerowanym logiem firmy drwali.
- No wyłaź – powiedział jeszcze raz gdy tylko skończył swój obchód między trupami. Nagle zatrzymał się wpół kroku. Dopiero teraz dotarło do niego, że bębny nie dudnią od dłuższego czasu. Tuż za nim strzeliła gałąź, odwrócił się na pięcie, lecz było już za późno na reakcje. Mocne uderzenie w głowę pozbawiło go przytomności.
Lucjan! – usłyszał wołający go głos i momentalnie otworzył oczy. Pierwsze co zobaczył to półnagi facet, który oburącz trzymał nóż nad swoją głową. Na szczęście dla Faitha nie zauważył on, że blondyn się wybudził. Mężczyzna stał nieruchomo z zamkniętymi oczami i śpiewał w nieznanym języku. Chwile później Lucjan poczuł chłód. Został on rozebrany i pozbawiony każdej broni jaką miał. Plusem było to, że nie był w żaden sposób skrępowany. Zaobserwowanie tego wszystkiego zajęło mu niecałe 2 sekundy i nie zwlekając dłużej wziął się do roboty. Dłoń malca pojawiła się obok szyi mężczyzny. Bakushin złapał niedoszłego oprawcę za krtań i ścisnął z całej siły. Facet w bólu wybałuszył oczy i wypuścił nóż z ręki. Blondyn skoczył na równe nogi, złapał za rękojeść swobodnie opadającego narzędzia i szybkim ruchem wbił go w oczodół krztuszącego się mężczyzny. Lucjan kopnął go w klatkę piersiową uwalniając zakrwawione ostrzę z czaszki. W tym czasie dostrzegł, że znajduje się na szczycie piramidy schodkowej zbudowanej z kamienia. U jej podstawy zgromadzonych było trochę ponad pięćdziesiąt osób. Rozległy się krzyki przerażenia kobiet, a garstka mężczyzn uzbrojonych w dzidy zaczęła biec ku górze. Bakushin cisnął w nich nożem z całej siły. Ostrze zagłębiło się w nagiej klatce piersiowej faceta, który biegł na czele. Gdy ten upadł, Lucjan otworzył portal, jeszcze raz chwycił za nóż i zaczął chlastać po nogach wszystkich w zasięgu ręki. Zanim tubylcy zorientowali się co się dzieje dzieciak zdążył podciąć i unieruchomić sporą ich część. Bakushin zmuszony był zamknąć portal, przy okazji upuszczając nóż, i schować się za stół ofiarny gdy jeden z ludojadów cisnął w niego dzidą. Miał dosłownie kilka sekund zanim mężczyźni dotrą na górę. Przy zwłokach leżących obok niego zauważył swojego Dragoona. Dziekuje pomyślał sprawdzając czy naboje nadal są w bębnie. Wychylił się zza kamiennego stołu i strzelił w głowę facetowi, który pierwszy postawił nogę na szczycie. Następne trzy naboje także trafiały w głowy przeciwników. Ci ludzie nie znają strachu – pomyślał Lucjan gdy zauważył jak prymitywny oszczep oponenta leci w jego stronę. Dzida minęła głowę Faitha i uderzyła o kamienna ścianę za nim. Kolejny pocisk spenetrował głowę rzucającego. Bakushin czym prędzej złapał za dzidę próbując ją złamać, lecz drewno było zbyt giętkie. Zużył więc ostatni nabój na odstrzelenie kawałka kija. Jego obecna broń mierzyła trochę więcej jak metr. Lucjan wskoczył na stół i otworzył dwa portale, jeden przed sobą a kolejny przy końcu schodów. Gdy następny kanibal z krzykiem wbiegał pod górę, ostrze dzidy wbiło się w jego gardło. Po tym ataku nastała cisza. Bakushin odczekał paręnaście sekund i gdy nikt więcej nie pojawił się na górze, podszedł bliżej szczytu schodów. Mniej więcej w połowie piramidy znajdowało się kilku niedobitków, którym wcześniej pociął ścięgna u nóg. Bez zastanowienia otworzył portal nad nimi i zabił ich w taki sam sposób jak poprzedniego faceta. Kobiety i dzieci zaczęły uciekać w różne strony podczas gdy on powoli schodząc używał tej samej „sztuczki”, by odbierać im życia. Nie było już nikogo kto zechciałby stawić mu czoła. Blondyn zabił prawdopodobnie wszystkich mężczyzn z tej wioski. Problem strajku w Latran można było uznać za rozwiązany. Jeden dzieciak w rozpaczy wyrwał się swojej mamie i zaczął wbiegać pod górę. Bakushin schylając się powoli, podniósł wcześniej upuszczony nóż. Bezbronny dzieciak został rozpruty od brzucha po szyje a krew obryzgała śmiejącego się w głos Lucjana.
- Niewierni! Lumen jest łaskawy! Poprzez mnie daje wam szybką śmierć! – wykrzyczał Faith na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy uciekinierzy.
*Chodzi o gości z opisu lokacji.
Ps. zmiana czasu jest celowa. |
Ostatnio zmieniony przez Bakushin 21-12-2014, 23:24, w całości zmieniany 3 razy |
|
|
|
RESET2_Coltis |
#7
|
Poziom: Ikkitousen
Posty: 91 Dołączył: 08 Lis 2015
|
Napisano 21-02-2015, 01:34
|
Cytuj
|
Po spotkaniu z Kito Genkaku, a także jego tajemniczym znajomym, Blight zabrał się za spełnienie danej sobie obietnicy – dotarcie do najgłębszych zakamarków rządowych archiwów. Zadanie nie było proste, gdyż dostęp do nich mieli jedynie najbardziej wpływowi i zaufani obywatele Babilonu, między innymi tacy jak arcybiskup Leon Merriam. Dla szpiega, jakim był Atsushi Coltis, oznaczało to długą drogę, wiodącą po szczeblach kariery w strukturach wywiadu. Na co dzień gardził ślepą ambicją, honorami i stopniami, ale tym razem gra była warta świeczki. Gdzieś tam, w zakurzonych sejfach, spoczywały sekrety warte grzechu.
***
Arcybiskup zwykle uśmiechał się pogodnie, gdy przemawiał do wiernych. Prawiąc kazanie przybierał czasem surowszy wyraz twarzy. Mimo tego wciąż można było zapomnieć o tym, jak wielkie wrażenie sprawia jego przenikliwy, bystry wzrok przy spotkaniu w cztery oczy. Merriam przechadzał się spokojnie po swoim gabinecie, jakby od niechcenia wodząc palcem po meblach. Od czasu do czasu przystawał na chwilę i spoglądał nań, jakby spodziewał się znaleźć szarawy meszek kurzu. Oczywiście zarówno biurko, jak i reszta wyposażenia, było idealnie czyste. W końcu zatrzymał się definitywnie. Podniósł głowę, oceniając przysłanego porucznika z pionu Shinobi.
- Wychowanek ojca Matela, hmm?
- Raczej podopieczny, ekscelencjo. Szkolił mnie Galahad.
Zarządca archidiecezji arkadyjskiej puścił to mimo uszu, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. W rzeczywistości zapewne zanotował w pamięci ten fakt, o ile nie znał go już wcześniej.
- Wyśmienicie. Potrzeba mi kogoś takiego jak ty. Kapitanowie będą zbyt zajęci na tą chwilę, wystarczy porucznik. Sprawa większej wagi, jak zapewne się domyślasz.
- Proszę mówić, w końcu jestem na wasze rozkazy, księże arcybiskupie.
- Wyśmienicie – powtórzył Merriam, lekko się przy tym uśmiechając.
***
Coltis niespokojnie przeglądał wojskowe akta, dotyczące operacji pod kryptonimem "Żółta Łódź Podwodna". Na monitorze pojawiały się odczyty z urządzeń pokładowych, zdjęcia porywaczy, skazanych już zresztą na śmierć, a całość wieńczył raport Sebastiana Infulentiusa – lakoniczny i usprawiedliwiający wszelkie nadużycia.
- Arca – zwrócił się do kolegi studiującego właśnie wycinek mapy, ukazujący prowincję Aztecos.
- Słucham?
- To ostatnie udokumentowane zadanie twojego brata. Zadał cios terrorystom z Kręgu Geba, napisał raport...
- A potem wyjechał w dzicz.
- Zgadza się. Tylko że z tego co nam wiadomo, niezbyt lubił gorące klimaty.
- Wracał do Glitzerdorfu, kiedy tylko się dało. Tam jest prawie jak w Nag. Dmucha białym draństwem i wieje po kościach.
- Czyli wakacje raczej wykluczyliśmy.
Do pomieszczenia tanecznym krokiem weszła Lolita, trzymająca kanapkę z serem i keczupem w zębach. Na widok Arki zatrzymała się gwałtownie i otworzyła szeroko usta. Przekąska z głośnym plaśnięciem wylądowała jej pod nogami.
- Co on tu robi? - zapytała zdezorientowana.
- Pomaga nam rozwiązać sprawę od Merriama – wytłumaczył Atsushi z niewinnym uśmiechem.
- Myślałam, że zgodziłeś się ze mną co do potencjalnych zagrożeń. Na Lumena, przecież chodzi o Infulentiusa!
Nowy nabytek duetu Stingbee-Blight wskazał palcem na siebie i uniósł brwi.
- Przepraszam Arca, o Sebastiana – poprawiła się dziewczyna.
- Wybacz Lolita, ale jeśli myślisz, że się wam tam w Aztecos rozkleję, czy zacznę świrować, to się grubo mylisz. Ex-Coltis był dla mnie bratem praktycznie tylko na papierze.
- Och...
- Także sama widzisz, że nie ma żadnych przeciwwskazań. Zresztą jako jego krewny mam dostęp do pewnych dokumentów, czy badań. Część już przekazałem Blightowi.
- Tak, sylwetki Krwawej Wiedźmy i Koguta – zgodził się Atsushi, a chwilę później parsknął śmiechem. Kryptonim mutanta, z którym walczył niegdyś Sebastian Infulentius, idealnie wpasował się w ramy znanych babilońskich baśni, skąd pochodził stereotyp czarownicy zarzynającej drób w rytualnych celach.
- Skoro tak... - zawahała się Lolita - ...to co już mamy?
Arca wskazał palcem punkt na mapie, a Coltis złowieszczo zmarszczył brwi.
- Wioska kanibali, Pszczółko.
***
Stingbee wciąż pamiętała szaloną strzelaninę, przy wtórze latających dzid oraz dzikich wrzasków. Gdyby tubylcy postanowili ją wtedy otoczyć, nie miałaby żadnych szans. Przestraszyli się Coltisa i jego agresywnej magii rozkładu - tylko to uratowało partnera od niechybnej śmierci. Teraz babilończycy znów musieli zapuścić się w głębię aztecoskiej dżungli. Bogatsi o dawne doświadczenia, ostrożniejsi, lepiej uzbrojeni, podążali tropem zaginionego zealoty. Dlaczego Merriam ich tu wysłał i jaki sekret skrywał pechowy gunjin? Z profilu w bazie danych wynikało, że to karierowicz, któremu najzwyczajniej w świecie nie dopisało szczęście. Był jednym z najbardziej udanych tworów Złotych Hal, lecz bez przerwy trafiał na lepszych od siebie. O awansie mógł tylko pomarzyć. Arca milczał na temat brata. Utrzymywał, że zna go zbyt słabo, aby się wypowiadać. Nawet teraz parł z nią i Blightem niewzruszony, bez śladu wzmożonej determinacji, czy chęci zemsty. Ciekawość, która w nim tkwiła, była efektem wyłącznie szpiegowskich nawyków.
Zbliżali się powoli do miejsca, w którym powinien znajdować się przyczółek kanibali. To tu wznieśli niegdyś ołtarz z mięsa i kości. Obecnie nie pozostał po nim żaden ślad. Paleniska stały od dawna nie używane, dołki po mocowaniach namiotów już dawno zakryła bujna roślinność. Tylko samotny ciemnoskóry człowiek siedział na kamieniu, będącym w przeszłości tronem tubylczego szamana.
- Nbanga, witaj! - zawołała Lolita.
- Witaj dziewczynko – odrzekł mężczyzna.
- Co to, żałujesz mi nawet uśmiechu na powitanie?
- Gdybym dostał więcej kouka, wyrecytowałbym nawet wierszyk. Tego co sypnęłaś starczy zaledwie na w miarę uprzejmą konwersację.
- Niech i tak będzie. Przyjąłeś posadę znachora, gdy szaman kopnął w kalendarz, zgadza się?
- Ktoś musi leczyć tych wykolejeńców. Bez przerwy coś łapią, a zęby piłują tak mocno, że co drugi kanibal biega z nerwami na wierzchu.
- I co z tego masz?
- Profit.
Nbanga wyszczerzył się w paskudnym grymasie, mającym przypominać wesoły wyraz twarzy. Stingbee poczuła się wdzięczna, że jednak zrezygnował z ciepłego powitania.
- Za drugie tyle kouka wprowadzisz nas do wioski i zapewnisz nietykalność. Mamy do pogadania z miejscowymi.
- Z tą nietykalnością, to bym za bardzo się nie wychylał. Wyglądasz bardzo smakowicie, jak na taki kościsty kawałek mięsa. Postaram się – dodał, widząc karcący wzrok dziewczyny i jej dwóch kompanów.
***
Kanibale na widok zealotów w większości pochowali się po namiotach. Wojownicy naprężyli muskuły, zrobili groźne miny i co chwilę spluwali na ziemię. Jeden z nich bez przerwy gestykulował, wskazując przybyszów na zmianę z kotłem wrzącej wody.
- To nie jest wasza wioska – stwierdził z dezaprobatą Blight. - Macie tutaj jakiś przyczółek, to wszystko. Reszta chowa się w dżungli i górskich grotach.
- Dalej nie wejdziecie, to pewna śmierć – zarzekał się Nbanga.
- Wejdziemy, jeśli nie dostaniemy tego, po co przyszliśmy.
- Znam chłopaka, który widział waszego blondyna. Ej, D'basa! Mięso chce pogadać!
- Powiedz im: "wrócić jak się nażreć do gruba"!
Coltis przyskoczył do pyskującego nastolatka i podniósł go jedną ręką za gardło.
- Wasz szaman nie miał ze mną szans. Jeśli dotarły twoich uszu plotki o mojej świętej interwencji w tych stronach, to wiesz z kim masz do czynienia.
Kilku wojowników drgnęło, jednak wycelowane pistolety Lolity przytrzymały ich na miejscu.
- Wiem gdzie być jasnowłosy – wykrztusił D'basa, spoglądając na Arcę. - Podobny do tego.
***
Nastoletni kanibal przeprowadził ich osobiście w pobliże dość płytkiej jaskini. W mroku widać było jakąś sylwetkę, stojącą pod ścianą.
- D'basa wracać. Tu duchy zmarłych. Jego duchy – powiedział, wskazując na majaczące w oddali ciało.
- Dobrze się spisałeś. Biegnij do wioski. – odrzekł Coltis, kładąc rękę na ramieniu młodzieniaszka.
Gdy tylko ten zniknął wśród drzew, dał się słyszeć przeraźliwy krzyk. Szybko przeszedł w charkot, aż w końcu umilkł.
- Spryciarz zamierzał zawołać wojowników z wioski. Jedliby nas dziś na kolację. Na szczęście posiadam serce równie zgniłe co mięso, którym zapychają zwykle swoje żołądki. Świeżego człowieka nie widzieli tu od dawna. Zobaczmy co mamy w środku.
Światło latarki ukazało dość niską postać, opartą o skalną ścianę. Trwała tam bez najmniejszego ruchu. Arca wyrwał do przodu, w celu identyfikacji. Zakapturzone ciało przybite było do kamienia dość charakterystycznie wyglądającą szablą, a krew z rany zaschła już wieki temu.
- Trup – poinformował. - To nie jest mój brat.
- W takim razie kto? Jakiś zbłąkany kartograf? - zapytała Lolita.
- Nie. Orphan, zealota. Służyłem z nim raz w Sanbetsu. Potem chyba dostał przydział do Sebastiana. Ta szabla to Błogosławieństwo świętego Euzebiusza. Merriam wręczył ją braciszkowi za zasługi.
- No to wiemy już, że S. Infulentius tu był. Nie wiadomo gdzie jest teraz. Wkoło widać ślady walki, a ten, kto przybił dzieciaka do ściany musiał mieć niesamowicie dużo siły. Zakładam, że to jakiś mutant lub szaman – stwierdził Coltis. Stingbee przeszedł dreszcz. Przypomniała sobie kartotekę poszukiwanego, a konkretnie jeden szczegół.
- Warren – powiedziała cicho pod nosem.
- Słucham?
- Warren Hyonne. Khazarczyk, który wszedł kiedyś Sebastianowi w drogę i to nie raz. Wielokrotnie uciekał z różnych więzień. Pamiętasz? Szukaliśmy go w Nubii, gdy spotkaliśmy tego psychopatę z lisią maską. Według raportów posiada nadludzką siłę i jadowite kły. To również szaman.
- To dlatego dostaliśmy tą misję! - wykrzyknał Blight, doznając nagłego olśnienia. - Merriam już wtedy wiedział, że Sebastian zaginął i chciał jak najszybciej złapać trop, więc podrzucił Matelowi nazwisko.
- Tylko czego arcybiskup chciał od zwykłego gunjina?
- Mam nadzieję, że się tego dowiemy. Czas zdać raport. Wracamy do Arkadii. |
|
|
|
»Maestro |
#8
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 20 Wiek: 31 Dołączył: 01 Mar 2016
|
Napisano 02-03-2016, 20:50
|
Cytuj
|
Przecież jako zealota nie będziesz zapuszczał się wgłąb dżungli...
Ależ oczywiście, że będę. Tak postanowili ci wyżej postawieni, a kimże ja jestem by kwestionować ich polecenia. W końcu Julian Carax to nikt inny jak pokorny sługa na służbie Pana Naszego Lumena. Ja jestem słowem, które pada z ust, ostrzem trzymanym w dłoni. Mocą sprawczą woli Kościoła.
Zadanie należało do prostych. Grupa istotnych dla Babilonu osobistości zaginęła podczas jednej z wypraw. Miałem sprawdzić co się stało, dlaczego to się stało, jeżeli to możliwe sprowadzić badaczy z powrotem do domu, najlepiej żywych. Wybić wszystkich i wszystko co stanie na drodze sukcesywnego wykonania zadania. Proste polecenie, żadnych pytań, wylot jutro skoro świt.
Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego każdy badacz, archeolog czy zwykły poszukiwacz skarbów i przygód, jest taki sam. Ten sam, beznadziejny schemat, powtarzany do bólu jak mantra. Zawsze pchają się w miejsca, w które nikt inny się nie zapuszcza, nawet miejscowi. Dlaczego? Z prostej przyczyny - chcą żyć, a jeżeli wiedzą, że pozostanie żywym niekoniecznie łączy się z wyprawą w dzikie i niezbadane miejsce, to zwyczajnie się tam nie zapuszczają. A co robi taki poszukiwacz skarbów czy wielce wykształcony badacz ruin? Oczywiście tam lezie. Żeby chociaż wynajęli kogoś do ochrony, przecież otrzymują dofinansowanie, sami zresztą też biedą nie śmierdzą. Jeżeli myślą, że Lumen ich poprowadzi, z niedoli wyprowadzi, spragnionych napoi, głodnych nakarmi, to najwidoczniej nie są wcale tacy bystrzy, za jakich się uważają. Lumen pomaga tym, których wiara jest gorliwa, owszem. Ale przede wszystkim pomaga tym, którzy są warci tej pomocy i potrafią wykorzystać ją w odpowiednim celu. W przeciwnym razie każdy jego wyznawca mógłby być określany mianem Zealoty.
Jako, że miałem wolne popołudnie i absolutnie żadnych planów ani spotkań, postanowiłem odwiedzić moją dobrą znajomą, z którą spędzałem ostatnio zdecydowaną większość swojego czasu. Lyss ceniła swoje usługi dość wysoko, ale trzeba było przyznać, że była warta swojej ceny. Należała do tego gatunku kobiet, które jednym gestem potrafią rozwiać wszelką udrękę dnia codziennego, która ciążyła mężczyźnie. I nie chodziło tu o seks, wręcz przeciwnie. Na palcach jednej ręki można policzyć facetów, których do siebie dopuściła, gdy już zyskała odpowiedni rozgłos. Wielu mężczyzn przychodzi do niej by porozmawiać, pobyć trochę w jej towarzystwie, poczuć jej zapach czy usłyszeć jej słodki, melodyjny głos. Pamiętam, jak sam przyszedłem do niej po raz pierwszy. Nie wiedziałem czego chciałem, ale to nie miało znaczenia. Wystarczyło, że na mnie spojrzała i sama wiedziała czego mi potrzeba.
- Julian! - Rzuciła niemal natychmiast, gdy przekroczyłem próg jej domu? Siedziby? Trudno było jednoznacznie określić co to właściwie było. - Jesteś dziś zdecydowanie wcześniej, coś się stało?
- Mam wolny dzień. - Odparłem i sięgnąłem ręką do kieszeni, by wyciągnąć paczę papierosów.
- Ile razy mam ci mówić, że tutaj się nie pali. - Ułożyła ręce na biodrach, patrząc na mnie wyczekująco.
Zabawne, Lyss była ode mnie o jakieś dziesięć lat starsza, a jednak w tej błękitnej koszuli nocnej, która odsłaniała odrobinę zbyt wiele i złocistym szlafroku, wyglądała nie więcej niż na dwadzieścia pięć lat. Nie należała może do tych najpiękniejszych kobiet, określanych jako Kwiaty Babilonu, niemniej żadna inna nie posiadała w sobie tyle kobiecości, co ona.
Schowałem papierosa z powrotem do paczki i rozejrzałem się po wnętrzu, zupełnie jakbym był tutaj po raz pierwszy w życiu.
- Ubierz się, pójdziemy do mnie. - Rzekłem w końcu, widząc jej zniecierpliwioną minę.
- Och? - Wyraźnie się ożywiła. - Dawno nie zapraszałeś mnie do siebie. Daj mi chwilę.
Lyss ruszyła schodami na piętro znikając mi z oczu, a ja rozsiadłem się na jednym ze złotych foteli i wyciągnąłem z kieszeni spodni nieco pogniecioną kartkę. Zapisałem w niej wszystkie najważniejsze informacje dotyczące mojego zadania. Nazwiska badaczy, ich cel, ostatnie miejsce, gdzie ich widziano. Była ich szóstka, podobno pełni zapału, powiązani z bardzo wpływowymi rodzinami. Dzięki czemu mogli zafundować sobie taką wyprawę. Pasjonaci szukający czegokolwiek, by zabłysnąć w ich malutkim społeczeństwie.
- Co tam masz? - Zapytała Lyss, wyrywając mnie tym samym z zadumy.
Schowałem kartkę przed jej wzrokiem z powrotem do kieszeni.
- No wiesz? - Żachnęła się. - Mi możesz powiedzieć.
- Może później. Idziemy? - Zapytałem, podnosząc się z miejsca.
- Idziemy.
* * *
Leżeliśmy w ciszy. Po burzy zawsze przychodzi spokój i wyciszenie. A to, co wyprawialiśmy jeszcze kilka chwil temu, można było bezpardonowo przyrównać do burzy. Burzy emocji, namiętności połączonej z dziką żądzą spełnienia. Jeżeli uprawianie miłości byłoby dyscypliną sportową, to Lyss byłaby w niej niekwestionowaną mistrzynią.
- O czym myślisz? - Zapytała, przekręcając się w moją stronę, zakładając nogę na mój odkryty bok.
Patrzyłem się w sufit i dopiero po jej słowach zdecydowałem się spojrzeć gdzieś indziej. Pogładziłem ją delikatnie po udzie i niemalże poczułem, jak przechodzi ją przyjemny dreszcz.
- Jutro wylatuję. - Odparłem w końcu, by nie trzymać jej dłużej w niepewności.
- Gdzie?
- Aztecos. - Wróciłem spojrzeniem na sufit. Niedobrze, miałem grzyba.
- Patrz na mnie, gdy rozmawiamy. - Rzuciła kobieta, chwytając ręką za moją brodę i przekręcając twarz tak, bym musiał spojrzeć jej w oczy. - Po co lecisz do Aztecos?
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę i wiedziałem, że nie mam wyboru, prędzej czy później i tak wyciągnie ze mnie to co chce, więc nie było sensu się opierać.
- Lewa kieszeń spodni. - Westchnąłem.
Lyss popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, by zabrać dłoń z mojej twarzy i ruszyć na poszukiwania spodni, które leżały gdzieś na podłodze przy łóżku. Kobieta szybko wygrzebała z kieszeni wygniecioną kartkę, popatrzyła na mnie bez aprobaty i pokręciła głową. W odpowiedzi wzruszyłem lekko ramionami. Moja sprawa, jak i na czym zapisuje potrzebne mi informacje. Lyss zabrała się za studiowanie wszystkiego co tam zapisałem, co jakiś czas prosząc mnie o rozszyfrowanie wyrazu, którego nie potrafiła rozczytać.
- Zatem lecisz po nich? - Zapytała, gdy już wyczytała wszystko co było do wyczytania.
- Mhm. - Wymruczałem.
- Sam?
- Nie, będzie jeszcze dwójka innych.
- Też Zealoci?
- Nie za dużo tych pytań? - Rzuciłem w końcu, gdyż po prawdzie średnio miałem ochotę na nie odpowiadać.
- Nie. Też Zealoci? - Powtórzyła.
- Nie.
- Zabierz mnie ze sobą.
Na te słowa poderwałem się odrobinę do góry i spojrzałem na Lyss siedzącą na skraju łóżka.
- Pewnie. - Powiedziałem, nie ukrywając ironii.
- Mówię poważnie. - odparła sucho.
- Zwariowałaś? Jadę tam wykonać zadanie, nie na piknik. - Kolejna, która pchała się tam, gdzie nie trzeba. Co z wami ludzie?
- Umiem o siebie zadbać.
- Nikt w to nie wątpi. Jestem pewien, że masz za sobą wielkie wojskowe przeszkolenie.
- Nie kpij ze mnie. - Warknęła Lyss, odwracając się w moją stronę.
- To przestań wygadywać bzdury. - Odparłem spokojnie, gdyż ostatnie czego chciałem, to rozwścieczona kobieta w łóżku.
- Nie wiesz o mnie wielu rzeczy, Julian. - Zaczęła zbliżać się do mnie, powoli, kusząco wręcz. Jakbyśmy mieli zaraz rozgrywać kolejną partię gry wstępnej. - Po prawdzie wiesz o mnie niewiele.
Trzeba było przyznać, że mnie zaskoczyła. Aczkolwiek nie wiedziałem czym bardziej. Tonem głosu, od którego biła pewność siebie, jakiej jeszcze u niej nie spotkałem, czy też może bardziej nożem przy moim gardle, który trzymała w dłoni.
- To nie mój nóż. - Detektyw Carax znowu atakuje.
Lyss posłała mi wymowne spojrzenie, które wystarczyło za wszelką odpowiedź. Cholerna kobieta, myślała, że zawsze dostanie to, czego chce.
- Więc jak będzie, Julian? Weźmiesz mnie ze sobą? Zobaczysz, to będzie wspaniałą wyprawa. - Uśmiechnęła się do mnie tak szczerze, jak tylko to było możliwe.
- Pewnie, zawsze chciałem brać prostytutki na wycieczki. - Nie dawałem za wygraną. Nie mogłem, przecież to głupota.
- Och Julianie Carax. - Zaczęła z udawanym gniewem, który znałem już nazbyt dobrze. - Myślałam, że jestem dla ciebie kimś więcej.
- Bo jesteś kimś więcej niż prostytutką. Jesteś drogą prostytutką.
- A dajże spokój! - Zabrała ostrze z mojego gardła, dzięki czemu poczułem wyraźną ulgę. - Mogę się z tobą zabrać, czy nie?
- Nie.
Z Lyss pożegnałem się jeszcze tego samego wieczora. Proponowałem jej zostanie na noc, jednakże odmówiła grzecznie i całując zniknęła mi z oczu, zamykając za sobą drzwi. Być może nasze relacje zostały teraz nadszarpnięte, ale przecież nie mogłem pozwolić sobie na zabranie jej. I nie chodziło tu już nawet o fakt, że mogłaby być w niebezpieczeństwie, ale o zbędny balast podczas wykonywania zadania, którym niewątpliwie by była. A tak przynajmniej mam pewność, że jest do kogo wracać, gdy już zrobię to, co mam zrobić.
Nie mając niczego więcej do roboty, sięgnąłem po książkę, a później zmorzył mnie sen.
* * *
Pobudka, śniadanie i ogarnięcie się do wylotu przyszło mi stosunkowo łatwo, co mnie zdziwiło. Nie należę do osób, które potrafią funkcjonować przed godziną dziesiątą, więc bycie gotowym do drogi o szóstej trzydzieści uważam za wyjątkowy sukces. Na lądowisku znalazłem się pięć minut przed czasem, więc można było z czystym sumieniem uznać, że spisałem się w tej kwestii nieźle.
- Panie Carax. - Przywitał mnie jeden z wojskowych. - Dobrze pana widzieć.
Skinąłem mu głową i podałem rękę. Nie miałem pojęcia kim był, ale on znał mnie, więc to musiało wystarczyć.
- Pana asystentka zjawiła się wcześniej. Co prawda nikt nas nie poinformował o dodatkowym członku załogi, niemniej jest to niewielkie uchybienie, nie mające znaczenia na przebieg operacji.
Moja asystentka? Westchnąłem lekko i ruszyłem za mężczyzną do helikoptera, który to powoli zbierał się do lotu. Wiedziałem kogo się spodziewać i nie pomyliłem się. Lyss siedziała wyprostowana, w stroju, który zupełnie nie pasował do luksusowej prostytutki. Włosy spięte w kok, bojówki, ciężkie buty, kamizelka. Nigdy nie podejrzewałem, że zobaczę ją taką, a tu proszę. Faktycznie nie wiedziałem o niej zbyt wiele.
- Julian. - Skinęła mi głową. Odpowiedziałem jej tym samym.
- Jeżeli wszystko gotowe możemy ruszać. - Powiedział wojskowy, a ja dałem mu przyzwolenie do startu.
- Co? - Zaczęła po chwili Lyss. - Żadnego “co ty tu robisz”? Albo “natychmiast opuść ten helikopter”?
- Ładnie wyglądasz. - Rzuciłem, a kobieta popatrzyła na mnie zdziwiona. - Usiądziesz przy mnie?
Silnik warknął, śmigła zaczęły robić coraz większy hałas. Lyss popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, a potem posłusznie przesiadała się na miejsce obok mnie, tuż przy wyjściu. Nachyliłem się nad nią i pociągnąłem kilka razy nosem.
- Nie zrezygnowałaś z perfum.
- Nadal jestem kobietą, Julian. - Fuknęła, chociaż wiedziałem, że spodobało jej się to, że o tym wspomniałem.
Helikopter zaczął powoli wznosić się do góry, wyczekałem jeszcze chwilę, mówiąc i uśmiechając się do kobiety, a gdy uznałem, że nadszedł czas, dotknąłem ręką jej polika.
- Wybacz. - Rzuciłem i sprawnym ruchem wypchnąłem ją z helikoptera.
Jeżeli wszystko wyliczyłem prawidłowo, nie powinno jej się nic stać. Może parę otarć i siniaków.
- Panie Carax?! - Wojskowy rzucił się do przodu, ale zatrzymałem go gestem ręki.
Oboje wychyliliśmy się z helikoptera, by zobaczyć czy kobieta jest cała. Była, co więcej wymachiwała pięściami i krzyczała niemiłosiernie. Cóż, będę się tym martwił później.
- Lecimy, kolego. - Powiedziałem do swojego nowego towarzysza podróży. - Swoją drogą, nie powinno być was dwóch?
- I jest. Drugi robi też za pilota. - Odparł i wskazał palcem na mężczyznę za sterami.
- Wspaniale.
Czyli na wyprawę idziemy we dwoje. Nie zaryzykuję życia jedynego pilota. W końcu chcę wrócić do domu. Chociaż, jakby się tak nad tym zastanowić, dżungla w Aztecos może się okazać dla mnie znacznie przyjaźniejszym miejscem. W końcu w niej nie ma rozwścieczonej Lyss.
Dotarcie na miejsce zajęło nam kilka godzin. Wylądowaliśmy w niewielkiej wiosce, w miejscu, gdzie po raz ostatni byli widziani badacze. Szybkie ogarnięcie wioski, zadanie paru właściwych pytań i już wiedziałem co trzeba dalej robić i gdzie się udać. Do końca liczyłem na to, że po prostu się zgubili i jak przylecimy to okaże się, że udało im się znaleźć szlak, powrócili brudni, głodni z paroma obtarciami, czekając na kogoś, kto zabierze ich do domu. To byłoby oczywiście zbyt proste, ale hej! Czy życie cały czas musi być trudne?
W tym przypadku jednak było i musiałem stawić czoło rzeczywistości, która nie malowała się jasno. Przynajmniej nie dla badaczy, po których przylecieliśmy.
- Jesteśmy gotowi do drogi. - Rzucił wojskowy numer jeden, gdy powoli zbieraliśmy się, by ruszyć w stronę dżungli.
- Ty zostajesz. - Zwróciłem się w stronę pilota.
- Słucham? Nie sądzę, zostałem przydzielony do tego zadania i tak jak reszta ruszam na poszukiwanie badaczy. Nie ma pan upoważnienia by zmieniać wytyczne polecenia i plany, który został opracowany.
Dałem mu dokończyć, bo właściwie czemu nie? Był młody, chciał się wykazać, rozumiałem to. Niemniej i tak nie zamierzałem brać go ze sobą.
- Nie będę ryzykował życia jedynego pilota, bo jakiś kretyn nie przydzielił nam drugiego. Zostajesz. - Opowiedziałem spokojnie.
- Nie ma pan prawda mów… - Tym razem nie dałem mu dokończyć. Puściłem plecak, do którego pakowałem wszystko co potrzebne i stanąłem tuż przed nim. Był ode mnie wyższy, pewnie też o wiele bardziej umięśniony i silniejszy. Ale to nie miało znaczenia. Charakter się liczył, nie siła mięśni. Akurat w tym przypadku. Taką miałem nadzieję.
- Skończyłem z tobą dyskutować. Zostajesz. - Gdyby ton głosu mógł uderzać tak samo jak zaciśnięta pięść, to chłopak właśnie zaliczyłby knock-out.
Prócz fajnych mocy, bycie Zealotą miało jeszcze jedną zaletę. Szacunek i posłuch u reszty babilończyków. Wojskowy mógł się stawiać i próbować wywalczyć swoją rację, ale w ostatecznym rozrachunku miałem nad nim zbyt dużą przewagę. Hierarchia społeczeństwa to świetna sprawa.
- Zrozumiano. - Widocznie zrezygnowany, zrzucił torbę z ramienia i ruszył w kierunku helikoptera. - Bądźcie w stałym kontakcie radiowym.
- Tak jest. - Odparłem i skinąłem na drugiego z nich.
Po chwili ruszyliśmy w drogę, do dżungli.
Dżungla wyglądała jak typowa przedstawicielka tegoż terenu. Dużo drzew, pnączy, krzaków, komarów, dzikich zwierząt i oczywiście szóstka badaczy. Szliśmy wyznaczonym przez miejscowych szlakiem, co jakiś czas zerkając na mapę. Tą samą drogą mieli wędrować ci nieszczęśnicy, więc przy dobrych wiatrach nie będziemy musieli ich długo szukać.
- Masz jakieś imię? - Zagaiłem w końcu, gdy mijała kolejna godzina marszu.
- Shun. - Odpowiedział wojskowy wzdychając przy tym ciężko.
Było wyjątkowo gorąco i parnie, co nijak nie sprawiało, że szło nam się lepiej.
- Lubisz muzykę, Shun?
- Słucham? - Odwrócił się w moją stronę nieco zdziwiony.
- Muzykę. - Powtórzyłem. - Znasz jakieś piosenki, które się śpiewa, gdy chodzi po lasach?
- Nie, proszę pana. - Odparł i wrócił do marszu.
- Nie szkodzi, ja znam. Będzie ci przeszkadzało, jeżeli sobie trochę pośpiewam? - Zapytałem, ale nie otrzymałem odpowiedzi. No trudno.
Piosenkę, którą zacząłem sobie podśpiewywać, znałem jeszcze z czasów młodości. Nie pamiętam kto mnie jej nauczył, ale wiem, że wtedy wyjątkowo mi się spodobała i śpiewałem ją przy każdej nadarzającej się ku temu okazji. Między innymi dlatego też zapamiętałem ją dobrze do dziś. Nic specjalnego, raptem parę, niezbyt długich zwrotek i łatwa, skoczna melodia. To jednak w zupełności wystarczyło, by po trzeciej powtórce, zacząć maszerować w rytm śpiewanej przeze mnie piosenki. I kątem ucha wyłapałem, że Shun zaczął nucić ją sobie pod nosem.
* * *
- Myśli pan, że ich znajdziemy? - Zapytał mężczyzna, gdy wieczorem rozbijaliśmy prowizoryczny obóz.
Ulokowaliśmy go tuż przy strumieniu, który to pięknie rozdzielał jedną stronę dżungli od drugiej. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć niebo i wzgórza, które były teraz zdecydowanie bliżej niż na początku naszej wędrówki.
- Dobrze byłoby ich znaleźć. - Najlepiej żywych do tego, ale każdy wie jak to jest, gdy ekspedycja znika w tajemniczych okolicznościach.
- Tak. Słyszałem, że to członkowie bardzo szanowanych rodzin. Podobno mają powiązania z Arcybiskupem.
- Mhm, i grają w kości z Papieżem. - Prychnąłem. - Gdyby byli tak ważni, nie wysyłali by tylko nas.
- Hm, może i racja. - Shun zamyślił się i spojrzał w niebo. Po chwili też poderwał się z ziemi i zrobił kilka kroków naprzód. - Panie Carax! Proszę spojrzeć, dym.
Faktycznie, ciemnoszary dym unosił się znad linii drzew. Ledwo widoczny ze względu na późną porę, ale dostrzegalny. Podniosłem się z miejsca i miałem podejść do mężczyzny, by lepiej się przyjrzeć, gdy nagle usłyszałem za sobą szelest. Nie czekałem na żadne potwierdzenie, płynnym ruchem wyciągnąłem rewolwer z kabury i wystrzeliłem w tamtym kierunku. Przeczucie mnie nie myliło, bo ułamek sekundy później obydwoje mogliśmy usłyszeć krzyk trafionego osobnika. Nagle nastała cisza. Staliśmy bez ruchu, nasłuchując. Mój wzrok - chociaż się nie przyznaję - nie należał do najlepszych, i teraz musiałem dodatkowo go wytężać, by dostrzec coś wyraźniej, niż zamazane kontury skąpane w półmroku. I chwała mi za to, gdyż w ostatniej chwili zdołałem uchylić się przed nadlatującym toporkiem, wycelowanym w moją twarz. Zza drzew wyskoczyli następni, których również poczęstowałem amunicją z rewolweru. Shun z kolei toczył własną batalię z dwoma dzikusami. Radził sobie nieźle, ale po drugiej stronie rzeczki pojawili się następni, co nie wróżyło niczego dobrego. Zostały mi trzy naboje, dlatego też poświęciłem dwa z nich, by oczyścić mężczyźnie drogę.
- Karabin! - Krzyknąłem, a Shun skinął głową i jednym susem doskoczył do swojego ekwipunku i sięgnął po broń.
Ostatni nabój wpakowałem w pierś napastnika, który znajdował się najbliżej mnie. Kolejnego musiałem załatwić konwencjonalnymi metodami, bo nie miałem nawet czasu, by opróżnić bębenek rewolweru.
Pierwsze dwa cięcia czymś, co przypominało nóż z kości i zębów, nie były zbyt przemyślane, toteż nie miałem zbyt dużego problemu z ich uniknięciem. Wszystko zaczęło się komplikować wtedy, gdy napastnik rzucił się na mnie całym cielskiem, wytrącając mnie z równowagi. Runęliśmy na ziemię, zaczynając szarpaninę. Nigdy nie byłem zbyt dobry w bijatykach, polegając głównie na sile argumentów mojej broni palnej, toteż wysiłki jakie wkładałem w to, by zyskać w tym starciu przewagę, spełzły na niczym. Agresor zdecydowanie nade mną górował, a swoją pozycję chciał wykorzystać jeszcze bardziej, gdy rozproszył mnie krzyk mojego towarzysza i mimowolnie spojrzałem w jego kierunku.
Był otoczony, ze strzałą w ramieniu. Jeden z nich wgryzł się w jego dłoń, stąd ten krzyk. Widziałem w jego oczach, że nie zamierza się poddać. Instynkt podpowiedział mi co robić. Skuliłem się, najbardziej jak tylko mogłem, podczas gdy mój przeciwnik szykował się do zadania mi pchnięcia. Shun w tym czasie ryknął raz jeszcze i zaczął strzelać na oślep, póki utrzymał karabin w dłoni. Kilka kul poszybowało w naszą stroną i ugodziło dzikiego górującego nade mną.
Zawył i upadł na mnie bez życia. Udało mi się niezauważenie przemieścić razem z nim do drzewa, o które się oparłem i patrzyłem, jak Shun obrywa w tył głowy i traci przytomność. Wtedy też zaczęli rozglądać się za mną, ale ja przymknąłem oczy i skryłem się za zwłokami. Jestem pewien, że mnie dojrzeli, jednakże nie ruszyłem się ani o cal, przez co musieli uznać, że nie żyję, bo chwilę później całą swoją uwagę skupili na mężczyźnie i zniknęli z nim pomiędzy drzewami.
Leżałem oparty o drzewo, obserwując otoczenie. Coś podpowiadało mi, że nie powinienem się ruszyć. Że wrócą zabrać ciała. Cóż, przynajmniej wyjaśniło się, co spotkało szóstkę badaczy. Niemniej ja nie zamierzałem skończyć tak jak oni czy Shun.
Nie myliłem się. Po niedługim czasie pojawili się po ciała. Dwójka, dobrze. Z dwójką dam sobie radę. W pierwszej chwili chciałem sięgnąć do kabury po jeden z pistoletów, jednakże szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Za dużo hałasu, a ja zdecydowanie nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Przynajmniej jeszcze nie. Na moje szczęście ten, którego dosięgnęła ostatnia salwa wojskowego, cały czas trzymał ostrze w zaciśniętej dłoni. Dobrą chwilę zajęło mi wydostanie sztyletu z uścisku, udało mi się to na chwilę przed tym, jak dwójka dzikich przykucnęła przy mnie.
Nie dawałem im czasu na reakcję. Gdy tylko zabrali ze mnie ciało, wbiłem kościane ostrze w oko pierwszemu, upewniając się, że weszło głęboko. Nawet nie krzyknął, po prostu chrząknął i upadł. Jeden z głowy, ale straciłem też swoją broń. Drugi z nich nie dał mi wykonać kolejnego ruchu. Potężną dłonią, chwycił mnie za głowę i przycisnął do pnia drzewa, drugą sięgając po ostrze i podżynając mi gardło. Robił to na tyle niedbale, że bardziej rozrywał mi skórę niż ją ciął. Na jego nieszczęście trzymałem go oburącz za nadgarstek, dlatego już po chwili mógł się przekonać na własnej skórze na czym polegało błogosławieństwo Lumen.
Trzeba było przyznać, że zdziwienie na jego twarzy, gdy poczuł jak jego gardło zaczyna być rozrywane, podczas gdy moje własne się zasklepia, było więcej niż satysfakcjonujące. Po paru chwilach na mojej szyi nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o wcześniej zadanej ranie. Jego uścisk wyraźnie zelżał, a ja korzystając z okazji, wyrwałem mu nóż z ręki i wbiłem w pierś. Tak dla pewności.
Wstałem odkaszlnąłem resztkę krwi, która nagromadziła mi się w gardle. Jestem pewien, że na twarzy ciągle malował mi się grymas bólu, który przeżywałem jeszcze chwilę temu. Na przestrzeni lat przyzwyczaiłem się już do niego na tyle, by nie miotać się po byle cięciu, niemniej ból zawsze pozostawał ten sam.
Minęła chwila, nim ogarnąłem wszystko na tyle, by móc ruszyć na ratunek. Co prawda łowca ze mnie żaden i o tropieniu miałem takie samo pojęcie, jak o fizyce kwantowej, niemniej jednak innego wyjścia nie było. Postawiłem przed sobą prosty cel - dotrzeć do źródła dymu. Noc sprawiała, że miałem odrobinę przewagi. Jeżeli uda mi się być wystarczająco cicho, dam radę przedostać się do ich obozu, wioski czy cokolwiek oni tam mieli. Przy dobrych wiatrach Shun jeszcze będzie żył. A jeżeli faktycznie dopisze mi szczęście, będzie w stanie walczyć ze mną ramie w ramię.
Zabrałem tylko to, co było niezbędne. Swoją broń, trochę wody, karabin i amunicję dla Shuna. W najgorszym wypadku sam go użyję. Chociaż szczerze liczyłem na to, że mój towarzysz będzie żywy. Póki co, przedzierałem się przez dżunglę nucąc pod nosem motyw muzyczny, który dodatkowo nastrajał mnie bojowo.
Minęła godzina, gdy w końcu tam dotarłem. U podnóża góry znajdował się ich obóz. Ostrożnie zakradłem się do drewnianego muru i mijając pale z nabitymi nań czaszkami, wślizgnąłem do środka. Lumen był po mojej stronie, bowiem nikt mnie jeszcze nie spostrzegł. To dobry znak. A jeszcze lepszy dojrzałem po chwili. Dwie klatki. W jednej znajdowali się dwaj mężczyźni, o bardzo mizernej prezencji. W drugiej zaś siedział Shun. Zatem żył, dobra nasza. Same klatki też nie wyglądały nazbyt imponująco. Co więcej, strzegł ich tylko jeden strażnik, z którym rozprawiłem zdecydowanie i szybko.
- Shun. Shun! - Szepnąłem, lekko uderzając w klatkę.
- Hej! Uwolnij nas! Uwolnij nas, błagam! - mężczyzna z drugiej klatki zaczął robić zamieszanie.
- Cisza! - Syknąłem i wycelowałem w niego pistoletem. Zawsze działa. - Przyszedłem po was wszystkich, ale bądźcie cicho na Lumen. Shun, chłopie. Słyszysz mnie?
- S...Słyszę.
- Możesz walczyć? - Zapytałem, chociaż sądząc po jego wyglądzie nie rokował zbyt dobrze.
- Zawsze.. - Wydukał.
To mi wystarczyło. Używając noża, który pożyczyłem od martwego strażnika, otworzyłem klatkę i wypuściłem wojskowego. Nie było czasu na poszukiwanie kluczy czy innych pierdół. Zaraz też podarowałem mu karabin i dodatkowe magazynki.
- Znajdź dogodną pozycję i czekaj na mój sygnał. - Rzekłem do mężczyzny. Ten skinął mi głową i zniknął w mroku.
Ruszyłem dalej w stronę centrum obozu, skąd wydobywał się dym. Tak jak się domyślałem, reszta plemienia była tam obecna. Wystarczyło teraz dobrze wszystko rozegrać i nawet nie zauważa co ich traf…
- Halo, halo! Tu jedyny pilot w tej okolicy. Czy wszystko u was w porządku, odbiór. - Pieprzone radio. Całkowicie o nim zapomniałem.
Idealną porę sobie wybrał nie ma co. Nawet się nie łudziłem, że dalej pozostanę niezauważony. Dziesięć par oczu wpatrywało się w miejsce, w którym przebywałem, dlatego też po prostu wyszedłem z mroku i stanąłem naprzeciw nim.
- Halo, hal…- Wyłączyłem radio. Później powiem mu co myślę na temat jego “halo, halo”.
Dzicy patrzyli na mnie, jakby nie wiedzieli czego się do końca spodziewać. Być może, że ci, którzy nas zaatakowali poinformowali resztę, że nie żyję. Wysłali dwójkę, aby posprzątała ciała i co? Zamiast nich pojawiam się ja. Ten, który przecież miał nie żyć. Zrobiłem kilka kroków w ich stronę. Dopiero gdy światło ogniska zaczęło oświetlać moją sylwetkę jedna z kobiet zareagowała. Sięgnęła za nieduży flakonik i zaczęła biec w moim kierunku. Muszę przyznać, że mam całkiem dobry refleks, ale w porównaniu z nią, byłem jak paralityk. Nim sięgnąłem do kabury, kobieta zamachnęła się i grzmotnęła we mnie flakonikiem.
Krzyknąłem. Ba, wydarłem się jak nigdy wcześniej. Nie miałem pojęcia co to za cholerstwo, ale wyżerało mi ciało w zastraszająco szybkim tempie. Kobieta uznała, że wygrała, gdyż wyjęła nóż i ruszyła w moim kierunku. Błąd!
Tym razem ja grzmotnąłem ją lufą rewolweru. Prosto w czoło, wyrwałem nóż z ręki i chwyciłem za szyję. Teraz to ona krzyczała. Wyła, jakby przeżywała najgorsze katusze swojego życia. I pewnie tak było. A reszta jej plemienia z narastającą trwogą patrzyła, jak moje rany się zasklepiają, przechodząc tym samym na kobietę. Na sam koniec złamałem jej kark.
Dyszałem ciężko i oparłem rękoma o kolana. Nigdy wcześniej nie czułem takiego bólu i nigdy więcej go sobie nie życzę.
- Wcześniej byłem poirytowany. - Zacząłem, gdy już jako-tako doszedłem do siebie. - Ale teraz jestem wkurzony.
Trzeba było przyznać, że strach w ich oczach dodał mi siły i pewności siebie. Pewnie po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć to, co większość babilończyków określa mianem cudów. I zobaczyli to w tak przerażającej formie. Jednakże ich strach działał na naszą korzyść. Przyłożyłem dwa palce do ust i zagwizdałem głośno.
- Shun! - Krzyknąłem, a mężczyzna wyłonił się z cienia, tuż za nimi.
- Tak jest. - Wycedził przez zęby, przykładając karabin do ramienia.
Ja też sięgnąłem po swoją broń i zaczęliśmy rzeź.
Po wszystkim upewniliśmy się, że nikt nie pozostał przy życiu i zebraliśmy ciała w jedno miejsce. Shun zaproponował by spalić całą osadę, a ja nie protestowałem. Po tym co nas spotkało, mógł sobie robić z nimi na co miał tylko ochotę. Ja z kolei podszedłem do klatki, w której siedzieli cały czas dwaj mężczyźni.
- Jak się nazywacie? - Zapytałem.
Z kieszeni spodni wyjąłem pomiętą kartkę i oświetlając sobie ją pochodnią upewniałem się, że ich nazwiska będą na liście, którą otrzymałem.
Były. |
|
|
|
»oX |
#9
|
Rycerz
Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740 Wiek: 33 Dołączył: 21 Paź 2010 Skąd: Wejherowo
|
Napisano 28-02-2018, 23:43
|
Cytuj
|
- Nie odchodź zbyt szybko - odezwał się Keres, schowany w zacienionym kącie. - Masz kolejną misję.
Murphy, przygotowany, aby opuścić Orcus, skierował wzrok na towarzysza Graviera. Dopiero co odstawił dwójkę pacjentów Św. Zygfryda i miał ruszać znowu? Zyskał w ostatnim czasie opinię pracoholika, jednak granica pomiędzy nim, a entuzjastą pracy była bardzo cienka. Sam czasem zastanawiał się kim jest. Wierny pies Cesarstwa wykonywał każdy rozkaz bez mrugnięcia okiem. W imię Nag zabijał, torturował i porywał. Jeśli taka była wola kogoś wyżej, on to robił. Może jeśli kiedyś zasiądzie na wyższym stołku, to zmieni poczynania. Uśmiechnął się pod nosem na samą myśl o tym.
- Blayze Gerber.
- Żartujesz? - Chris prychnął i zobaczywszy reakcję Keresa, spróbował zachować powagę. - Mam ściągnąć tu przywódcę pieprzonego Kręgu Geba?
- Otóż to. - Tymi słowami zakończył rozmowę i zniknął z oczu rozmówcy. Murphy stał jak wryty, patrząc w miejsce, gdzie przed chwilą stał Keres.
- No to się porobiło.
* * *
Zielone światło zapaliło się tuż przy otwartym włazie prywatnego samolotu. Murphy, zauważywszy znak, wyskoczył. Uwielbiał skoki ze spadochronem od dawien dawna. Szybował, kierując się w stronę malujących się na horyzoncie szczytów gór. Wiedział tylko tyle, że kultyści z Kręgu Geba ukrywają się gdzieś dżungli, blisko górskiego pasma. Niestety, dokładnej lokalizacji nie zdobył. Na wysokości około ośmiuset metrów spokojnym ruchem otworzył spadochron. Wiatr był słaby, więc bez problemu sterował i po upływie kilku minut wylądował w samym środku lasu. Oczywiście jeśli można mówić tutaj o poprawnym lądowaniu… Pod sam koniec nie mógł znaleźć pustej przestrzeni, więc materiał zahaczył o grube gałęzie drzew i rycerz mógł podziwiać teren z wysokości około dziesięciu metrów.
- Cudownie - szepnął pod nosem. - Kiedyś na pewno wyjdzie.
Wyjął z pochwy zamocowanej na udzie nóż o długiej głowni i powoli odcinał sznurki. Po chwili upadł z impetem na ziemię i jęknął z bólu.
- Nosz kur…
Spojrzał w górę i stwierdził, że dżungla może i mała nie jest, ale ktoś na pewno zwróci uwagę na pozostawiony spadochron, a tego nie potrzebował. Przywołał do pomocy Christophera.
- Słuchaj, musimy… - Zrobił krótką przerwę, drapiąc się po brodzie. - Muszę przestać z tobą rozmawiać, poważnie.
Otaczająca postać zielona aura przybrała kształt dwóch długich rąk i z łatwością ściągnęła materiał z gałęzi drzew. Następnie przybrała kształt łopaty i po chwili Murphy wpakował spadochron do wykopanej dziury.
- Ty to jesteś przydatny jednak. - Odwołał sługę i skierował się na północ, w stronę widocznych w oddali gór. Rozciągały się po całej linii wzroku, więc znalezienie obozu kultystów było jak szukanie igły w stogu siana.
24h później…
Murphy zmiął papier śniadaniowy po kanapce z szynką, którą właśnie zjadł i schował do kieszeni. Wypiwszy łyk gorzkiej kawy rozejrzał się po okolicy. Wciąż otaczały go zewsząd drzewa i cisza, która panowała na terenie dżungli wprawiała go w zakłopotanie. Przeczesywał teren od ponad dwudziestu czterech godzin, bez efektów, a w dodatku zjadł swój ostatni posiłek. Cisza dała mu do zrozumienia, że w okolicy nie ma również zwierzyny, na którą mógłby zapolować. Zaburczało mu w brzuchu na tą myśl. Wziął głęboki oddech i wymownie westchnął po chwili. Kochał zalesione tereny, ale z drugiej strony nie przepadał za żmudną robotą. Zarzucił plecak i ruszył dalej.
Kolejne 24h później…
Ten dzień okazał się łaskawszy dla rycerza. Wcześniejszego wieczora, po kolejnym przeszukiwaniu dżungli, natknął się na małe skupisko zwierzyny. Pech chciał, że uderzenie pioruna wypłoszyło wszystkie większe i smaczniejsze sztuki, więc musiał zadowolić się grillowanym królikiem, na którego natknął się przypadkiem. Z pełnym brzuchem i przepoconymi ciuchami ruszył dalej w głąb w momencie, kiedy słońce zaczęło wychylać się zza horyzontu. Po kolejnych kilku godzinach marszu od pasma górskiego dzieliło go nie więcej, niż dziesięć kilometrów. Nie posiadał niestety informacji o chociażby zbliżonym miejscu pobytu kultystów. Przeklął Keresa w myślach i kontynuował misję.
Prawdopodobnie ostatnie 24h później…
Szczęście uśmiechnęło się do rycerza po raz pierwszy, od kiedy wylądował w samym centrum, jak to sam nazywał, babilońskiej czarnej dupy. Około południa zauważył unoszący się w powietrzu czarny słup dymu.
- W końcu! - Krzyknął cicho pod nosem. - Mam was!
Miejsce docelowe znajdowało się nie dalej, niż kilometr od obecnej pozycji Chrisa. Wykończony potrzebował planu. Przez sekundę przeszła mu przez głowę myśl, że po prostu wparuje do wioski i rozszarpie wszystkich na strzępy. Otwartą dłonią walnął się w policzek i odgonił głupie pomysły. Nie miał wszak pojęcia, z czym dane będzie mu się tam zmierzyć. Nie wiedział też, czy natknie się na samego szefa. Cichym krokiem szedł przed siebie, mając oczy dookoła głowy, bo jeśli ci ludzie byli faktycznie prymitywami, to z całą pewnością rozłożyli jakieś pułapki na zbłądzonych podróżników. Gdy znajdował się niecałe trzysta metrów od źródła dymu, wyjął z kieszeni wymiętoloną mapę, na której cały czas coś zaznaczał. Szczęśliwie mógł w końcu zakreślić lokalizację wioski, dzięki czemu nie będzie musiał kolejnym razem błądzić jak ślepy po labiryncie. Każdy kolejny metr przemierzał w coraz wolniejszym tempie. Nie mógł dać się ani zobaczyć, ani usłyszeć. Po upływie kilku minut wstrzymał oddech, widząc wbite w ziemię pale. Może i nie przerażał go widok drewna, jednak ciała nabite na ów pale owszem. Widział w życiu wiele, ale nie spodziewał się, że kiedyś natknie się na plemię dzikusów, którzy w taki sposób witają odwiedzających. Spokojnie padł na ziemię i doczołgał się jeszcze kilka metrów. Tuż za nabitymi na pal nieszczęśnika znajdowała się wysoka, drewniana brama. Sięgnął po zawieszoną na szyi lornetkę. Na warcie stał jeden strażnik. W większej części był nagi, obsmarowany czymś, co z daleka przypominało krew. Chris przeklął w myślach. Nie był przygotowany na inwazję całej wioski, a żeby nie denerwować za bardzo Keresa, to postanowił rozłożyć misję na
raty. Nie przyprowadzi do Orcus Gerbera, ale nie wróci też z pustymi rękami…
Orcus, dwa dni później.
- Nie wygląda, jak Blayze Gerber, którego miałeś tu sprowadzić. - Keres, ściągnąwszy z głowy więźnia materiałowy worek, przyjrzał się pojmanemu. Kierował wzrokiem to na niego, to na uśmiechniętego Chrisa.
- To prawda - przytaknął. - Nie miałem możliwości, aby w pełni zinfiltrować wioskę. Jednak udało mi się poznać jej położenie i mogę w każdej chwili tam wrócić. Ten tutaj - ruchem głowy wskazał nieprzytomnego - może być dobrą kartą przetargową.
- Ponieważ? - Towarzysz Graviera był rozmowny jak zwykle. Oczekiwał rezultatów, a po kilku dniach oczekiwania dostał zwykłego, w pół nagiego dzikusa.
- Zacznę od początku… - Murphy wyjął z kieszeni paczkę papierosów i sięgnął po jednego. Zapaliwszy, zaczął opowiadać ekscytującą historię. - Byłem wyczerpany, bez odpowiedniego ekwipunku, ani krzty informacji o tym, czego mogę spodziewać się w wiosce. Wykorzystałem swoją piękną towarzyszkę, aby posłużyła za wabik. Ten baran, zamiast wezwać kogoś na zastępstwo, wyruszył za nią w głąb lasu. Jak już oblizał się ze sto razy na jej widok, to ja przywaliłem mu w łeb. No i musiałem dźwigać go w jakieś bezpieczne miejsce przez parę kilometrów. Czas gonił, więc musiałem improwizować…
- Pozwól, że ci przerwę. - Keres ruchem dłoni uciszył Murphy’ego. - Zamiast wejść do ich wioski, porwałeś pierwszego lepszego wartownika, uciekałeś z nim przez dżunglę i skontaktowałeś się ze mną, żebym dał wam możliwość wejścia do Orcus?
- Jak tak mówisz, to brzmi to strasznie głupio.
- To jest głupie - wtrącił. - Bardzo.
- Jednak zauważ, że byłem w stanie przenieść nas tutaj z dżungli! A to wymagało niezłych nerwów…
- Owszem - zgodził się. - Swoją głupotą mogłeś zabić siebie, razem z informacjami o lokalizacji wioski. Mam kontynuować?
- Daj mi z nim trochę czasu, a dowiem się wszystkiego. Mam dziwne przeczucie, że jeszcze będzie z niego pożytek.
- Zamknij go w celi. - Keres odwrócił się plecami do rozmówcy i wolnym krokiem kierował się w przeciwną stronę. Cały czas kręcił głową z dezaprobatą. - Obyś miał rację... |
|
|
|
»Dann |
#10
|
Rycerz
Poziom: Ikkitousen
Stopień: Fukutaichou
Posty: 498 Wiek: 27 Dołączył: 11 Gru 2011 Skąd: Warszawa
|
Napisano 02-03-2018, 02:59
|
Cytuj
|
W ciemności nocy, setki oczu sprawiały wrażenie godne piekielnych tortur. Towarzyszące im kwakanie odbijało się echem w uszach Danna od kilku dni. Wszystko zaczęło się dzień po wizycie w siedzibie TANARI. Po tym, jak Akane Miragi opuściła ich pokój w hotelu, na każdym kroku zaczęły towarzyszyć mu kaczki. Ich zielone głowy obracały się pod nienaturalnymi kątami, byle tylko nie spuszczać z niego oczu. Nieważne gdzie postawił stopę, kaczki były tam razem z nim. Po dwóch dniach przestał pojawiać się w budynku sztabu, po trzech całkowicie odpuścił opuszczanie posiadłości zakonu. Najgorsze było to, że nieważne z kim o tym rozmawiał, nikt mu nie wierzył. Porucznik nie miał pojęcia, co się z nim działo. Znał tylko jedną osobę, która mogła mu pomóc...
* * *
Sheol, Babilon. Dzień później.
Słońce zaczynało chować się za horyzontem, rzucając na zaśnieżone wybrzeże długie cienie. Okolica była opustoszała i tylko jeden dom, czy raczej cała rezydencja, przebijały się powyżej ziemi. Huk rękawicy uderzającej o drewno z pewnością zwrócił uwagę domowników. Po kilkunastu sekundach, drzwi otworzył podstarzały i posiwiały kamerdyner. Rok wcześniej go tu nie było.
- Rezydencja szanownej pani Adamah. Czym mogę służyć?
Słowa mężczyzny tego nie zdradzały, lecz ton był pełny pogardy i zażenowania. Dann nie mógł mu się dziwić, wyglądał jak siedem nieszczęść. Pomięte i brudne od pośpiesznej podróży ubrania, rozczochrane włosy i szaleństwo w oczach mogło sprawiać odpychające wrażenie. Powstrzymał się jednak od skrzywdzenia kamerdynera.
- Przekaż swojej pani, że wraca do niej nagijski pies.
Oczy mężczyzny niemal wyszły z orbit. Musiał słyszeć, co wydarzyło się w posiadłości podczas ostatniej wizyty Danna. Otrząsnął się i w pośpiesznie przymknął drzwi, każąc przybyszowi czekać. Wrócił po blisko minucie.
- Proszę za mną. Pani Isabella przebywa w salonie.
Sevastian ruszył za kamerdynerem. Jego śladami podążały dwie kaczki, kwaczące za jego plecami. Domownik wydawał się ich nie zauważać. Powoli kroczył znajomymi korytarzami. Dann miał wrażenie, że przerażająca kolekcja tylko urosła. Najwyraźniej Isabella nie przejmowała się zanadto mordami mającymi miejsce w jej rezydencji. Stanęli przed masywnymi drzwiami. Na prawo od framugi stał model gotowego do ataku wilkołaka w rozmiarach jeden do jednego. Naprzeciwko stał wampir, nie ten świecący się przystojniak z nowych serii dla nastolatek, z klasycznych filmów, z bladą i zakrwawioną twarzą, czarną, przypominającą nietoperze skrzydła peleryną... I kolejną kaczką na głowie. Przyglądała się Dannowi. Sprawiała wrażenie uśmiechniętej, choć nie miał pojęcia, jak kaczki mogą się uśmiechać. Przełknął ślinę głośniej niż planował i poczekał, aż kamerdyner otworzy skrzydła ciężkich drzwi. Na środku pokoju, w którym rok wcześniej doszło do tragicznych wydarzeń, znajdowała się pomarszczona jak wysuszony cytrus staruszka. Nie zmieniła się, nie licząc wózka inwalidzkiego, na którym teraz siedziała. Czas jednak nie był dla niej tak łaskawy.
- Sevastian Dann we własnej osobie... Jak śmiesz pokazywać tu swoją twarz, psie?! – Krzyknęła i splunęła przed siebie, nawet nie obracając się ku rycerzowi.
- Potrzebuję twojej pomocy, Isabello. Gdybyś mnie tu nie chciała, twój nowy Leo by mnie tu nie wpuścił.
Słysząc jego załamany głos, zaszczyciła go w końcu spojrzeniem. Stare, powoli ślepnące oczy rozszerzyły się. Nie spodziewała się ujrzeć rycerza w takim stanie. Coś w niej pękło.
* * *
Arkadia, Babilon. Dwa dni później.
Pełny patologii bar na obrzeżach Semphyry z pewnością nie należał do miejsc, w jakich Sevastian gustował. Siedział jednak przy ladzie i popijał piwo, czekając na kogoś, kto mógłby mu pomóc w ukończeniu planu wysnutego przez szaloną aktorkę. Widząc wchodzącą do meliny postać, podniósł się ospale z siedziska.
- Sevastian Dann... Nie zgubiłeś czegoś po drodze tutaj? – Rzucił czarnowłosy, wskazując na brakującą rękę Wraitha.
- Chris Murphy, zabawny jak zawsze. – Pomachał kikutem, starając się nie uderzyć przybysza. - Nawet bez ręki pociąłbym cię na kawałki...
- Z całą pewnością. Będziemy rozmawiać o poważnych sprawach na stojąco z suchym pyskiem?
- Nikt ci nie broni usiąść. - Wskazał najbliższe miejsce przy barze. - Potrzebuję pomocy...
- I biegniesz jak wystraszona sarenka do mnie? – oX skierował się do stolika w kącie, chcąc opuścić zasięg słuchu obecnych. Siadł i zamówił piwo. – Mów.
- Trochę razem pracowaliśmy i wiem, że większość misji masz poza granicami Cesarstwa. Jak dobrze znasz Aztecos? - Oprócz piwa, Dann zamówił też po dwa kieliszki wódki.
- Uwzięliście się, czy co? – Chris obrzucił młodszego stażem porucznika zdziwionym spojrzeniem. - Jeszcze powiedz, że szukasz wioski pieprzonych dzikusów.
- Chyba zbyt długo pracowaliśmy razem... Dokładniej kanibali.
Sevastian rozglądał się niespokojnie. Upiorne kwaczenie rozbijało się echem w każdym zakamarku jego głowy. Kaczki spacerowały między stolikami, a kilka z nich rozsiadło się wygodnie na barze. Wszystkie obracały za nim głowy, wlepiając oczy i wyszczerzając... Dzioby.
- Czego stamtąd potrzebujesz? Zgłodniałeś? – Żartował oX, lecz spoważniał, widząc stan rozmówcy. - I czego się tak trzęsiesz?
- Nie widzisz ich...? Są [ cenzura ] wszędzie... – Próbował się opanować, lecz nie potrafił powstrzymać drań ręki i szalonego pędu serca Ledwo wydusił z siebie słowa. - Potrzebuję ich kapłanów.
- Czekaj... Co? O czym ty mówisz?
- Spójrz na bar i powiedz, że ich nie widzisz. Tylko tam siedzi ich trójka!
- Boisz się butelek z piwem? – oX patrzył na niego z zażenowaniem. - Jesteś naćpany?
- Mówię o tych pieprzonych ptakach! Kapłani Geba mają mi pomóc się ich pozbyć!
- Dobra. – Chris wziął łyk piwa i odpalił papierosa. - Zacznij od początku.
- Nie ma gdzie zaczynać, nagle nie mogę się od nich odpędzić. Nieważne gdzie jestem, one zawsze idą za mną. I te ich przeklęte gdakanie...
- Mówisz mi, że... Masz lęk przed ptakami? – Murphy opluł się piwem. - Poważnie?!
- To żaden lęk! Przecież je widzę, to nie jest podświadome.
- Czyli jak zrobię na przykład... – Zrobił krótką pauzę. - KWA! To uciekniesz?
- Przestań... – Dann wzdrygnął się na dźwięk dziesiątek kwaczących dziobów. - Tylko je prowokujesz!
- Mów, czego potrzebujesz, bo mój czas egzekutora jest cenniejszy, niż zwykłego wojaka. Bez ręki w dodatku. Z lękiem przed ptakami. No nie wytrzymam. oX parsknął śmiechem po raz kolejny i sięgnął po dwa kieliszek wódki, po czym natychmiast je opróżnił.
- Moje źródło twierdzi, że tylko kapłani Geba potrafią mnie naprawić. Nazwała to klątwą, ale jest tylko szurniętą staruszką.
- Słuchaj.
Widać było, że przez głowę egzekutora na raz przelatuje wiele myśli. Przerwał na dłuższą chwilę, po czym dodał.
- Możemy ubić interes. Ja dam coś tobie, a ty dasz coś mi.
- Cokolwiek – odpowiedział z niemal nadludzką prędkością Dann.
- Blayze Gerber.
- Pierwsze słyszę. Kto to?
- Żartujesz sobie ze mnie?
Na niewiedzę byłego kolegi z pionu, oX niemal się zadławił.
- Nie jestem egzekutorem od ponad roku, nie zaglądam nawet do listy.
- Przywódca Kręgu Geba. Potrzebuję informacji o miejscach, które planuje odwiedzić w czasie ichniejszego święta. Nadążasz? – Spojrzał na Danna, szukając potwierdzenia, że rozumie. - Musisz ich zinfiltrować i przekazać mi te informacje, a w międzyczasie zdejmiesz sobie... KACZKI z grzbietu.
Żołnierz poderwał się z zamiarem uciszenia oXa siłą. Krzesło, na którym dotąd siedział, upadło z głośnym hukiem na podłogę, obracając ku nim wszystkie głowy w pomieszczeniu, nie tylko te kacze.
- Jak mam się do nich dostać i dlaczego mieliby mi zaufać?! - Wycedził przez zęby.
- Bo przekażesz im zagubioną owieczkę – oX powiedział to z nadzwyczajnym spokojem, zaciągając się kolejnym petem.
- Masz jednego z nich? Po co ktoś taki egzekutorom? - Nie rozumiał sytuacji.
- Nie twój interes. Mogę ci go przekazać w zamian za potrzebne informacje, tylko tyle musisz wiedzieć, kwaczko. – Kolejna przerwa. Chris musiał je naprawdę lubić. - I nie rzucaj się za bardzo, przy stoliku obok siedzi kobieta i mężczyzna. Są ze mną i mogą sprawić, że wyjdziesz bez kolejnej ręki.
Spojrzał we wskazanym kierunku, rzeczywiście zauważając dwójkę osób. Nie wyglądały na zbyt zainteresowane ich rozmową, więc oX mógł tylko blefować... Lecz jeśli nie, nie ufał mu, jak i musiał się go obawiać. Inaczej nie przychodziłby tu bez zabezpieczenia. Dann poprawił pośpiesznie pomięte ubrania i szybko podniósł krzesło.
- Kiedy go dostanę? - Usiadł i chwycił drugi z kieliszków, ruchem głowy wskazując rozmówcy drugi.
- Najwcześniej za trzy dni. – Przyjął zaproszenie i opróżnił kolejny kieliszek. - Prześlę ci koordynaty miejsca, w którym go podrzucę. Stamtąd go cudownie uratujesz.
- A koordynaty miejsca, w które mam go zaprowadzić...?
- Zapominam, że wy, wojskowi, musicie mieć wszystko na tacy. – Westchnął. - Nie pomyślałeś, że on ci to powie?
* * *
Trzy dni później
Przywiązany do drzewa, półnagi i umazany czymś, co przypominało krew mężczyzna z workiem na głowie szarpał się ze sznurem, który trzymał go przywiązanego do jednego z wielu w okolicy drzew. Znalezienie go w gąszczu było dla Danna problem, mimo wytycznych Murphy’ego. Przeczesanie terenu zanim go znalazł trwało blisko trzy godziny. Pod ściekał mu po plecach – okazuje się, że kurtka z brązowej skóry i czarna koszulka bez rękawów to zbyt ciepłe odzienie na lasy Aztecos. Cholerny oX nie mógł nawet zostawić jakiegoś znaku w okolicy... Gdy Sevastianowi w końcu się udało, podszedł do jeńca powoli, specjalnie stąpając na liście, by zwrócić na siebie uwagę.
- Kto to?! Zabiję, jak się zbliżysz! Zabiję i obedrę ze skóry! Słyszysz!
Ignorując puste groźby, podszedł do wyznawcy Geba. Bez słowa ściągnął mu worek z głowy i ścisnął za usta, nie pozwalając mężczyźnie ich otworzyć. Sięgnął w głąb jego umysłu, wyczuwając paniczny strach. Przełamał chęć uśmiechnięcia się na tę myśl.
- Jestem tu, żeby ci pomóc. Wyznajesz pana ziemi, Geba, prawda? – Zapytał, udając ekscytację i puszczając twarz kanibala.
- Zabiję cię, bluźnierco! Pożrę wnętrzności, a truchło podaruję Gebowi!
- Czyli tak... To dobrze.
Minął więźnia i chwycił za nowo zakupiony u sephyryjskiego kowala jatagan. Był bardziej esowaty niż zwykły przedstawiciel swojej rodziny, co przypadło Dannowi do gustu. Przyłożył ostrze do jednej z pętli po drugiej stronie drzewa i gładko ją przeciął, następnie uczynił podobnie z pozostałymi. Wycieńczony kanibal padł na kolana. Sevastian nie spodziewał się, że mężczyzna jest w takim stanie. Przynajmniej jego wigor w wykrzykiwaniu gróźb na to nie wskazywał. Rycerz podszedł do niego i podniósł delikatnie z ziemi.
- Zabierz mnie do domu. Chcę dołączyć do kultu naszego boga – powiedział, przykładając bukłak z wodą do ust wycieńczonej ofiary egzekutora.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Kultysta po prostu stracił przytomność.
* * *
Dwa dni później
- Już prawie jesteśmy, Seva.
- Najwyższa pora, Ko. Myślisz, że kapłani przyjmą mnie w wasze szeregi. – Zapytał „Seva” mężczyznę, który myślał, że został przez niego uratowany.
- Muszą! W końcu sprowadziłeś mnie do domu! Bez ciebie bym tam zginął.
Ich oczom ukazała się wysoki na blisko cztery metry drewniany mur z bramą tej samej wielkości. Po obu jej stronach w ziemię wkopane były pale, na które nabite zostały oskórowane i pozbawione większości mięśni i wnętrzności ciała. Widok przeraziłby każdą normalną osobę, lecz Danna ledwo dotknął. Większe emocje wzbudziły w nim kaczki, powoli i nieubłagalnie dziobiące skąpaną we krwi ziemię pod zwłokami. W chwili gdy Dann myślał, że w końcu skupiły uwagę na czymś innym niż on, podniosły głowy i wwierciły się wzrokiem głęboko w jego jestestwo. Poczuł zimny dreszcz, jakby mokra, pławna kończyna wbijała pazury w jego ramię.
- Wszystko dobrze, Seva?
- Po prostu nie mogę się doczekać spotkania swojej prawdziwej rodziny...
Strażnik nad bramą krzyczał coś w głąb osady. Musiał ich zauważyć już wcześniej, bo ciężkie, drewniane skrzydła już się otwierały, zapraszając ich do środka. Gdy tylko je minęli, tuzin uzbrojonych we włócznie półnagich wojowników zamknął ich w kręgu. Jeden z nich podbiegł do Danna i zabrał mu miecz. Nadczłowiek nie oponował, choć bez problemu mógł pozbawić wojownika przytomności lub życia.
- Ko, zdrajca, wrócił do wioski? Najwyższa pora, byliśmy już głodni! – Krzyknął jeden z kultystów, najwyższy i zakrywający twarz czerwoną maską.
- Zaatakowali mnie! – Tłumaczył się Ko. – Ogłuszyli i zabrali do lasu!
- Do tego sprowadzasz tu jakiegoś heretyka?! Jak śmiesz!
- Ten człowiek uratował mi życie!
- Wystarczy! – Kolejny głos przebił się przez okrzyki wojowników.
Kanibale rozstąpili się. Niska, odziana w zasłaniające każdy fragment ciała szaty podeszła do Sevastiana i Ko. Milczała przez chwilę, po czym skupiła uwagę na rycerzu.
- Ocaliłeś jednego z nas?
W odpowiedzi Dann skinął głową.
- Dobrze więc. Nasz pan zadecydował! Zabrać ich na Plac Ziemi!
Groty dwóch włóczni przebiły skórzaną kurtkę na plecach Danna. Poczuł, jak z małych otworów na jego własnej skórze toczy się krew. Razem z Ko zostali poprowadzeni przez kilka alejek między ziemiankami. Skończyli na placu z ubitej, czerwonej ziemi.
- Ten, który przeżyje, może z nami zostać. Walczcie na śmierć i życie, ku chwale Geba!
Ktoś rzucił w ich stronę prymitywne bronie. Bez chwilo zwłoki, niski Ko rzucił się na Danna, po drodze chwytając topór na bambusowej rękojeści. Więc to tak kanibale odpłacają za uratowanie ich życia. Rycerz poczekał, aż broń kanibala znajdzie się tuż obok jego twarzy, po czym minął ją o centymetry. Powtórzył tę czynność kilka razy, tańcząc dookoła przeciwnika z obiema rękami za plecami, prawą dłonią trzymając kikut. Kiedy Ko w końcu się zmęczył, wykorzystał jego ciężar podczas kolejnego uderzenia i podciął mu nogi, obalając go na ziemię. Spokojnym krokiem obszedł plac, z każdej strony zablokowany przez wystawione ku nim włócznie. Zanim Ko podniósł się na równe nogi, Dann schylił się po macuahuitl, tradycyjną broń starych babilońskich cywilizacji. Podłużna, rozszerzająca się ku końcowi deska z kamiennymi ostrzami przytwierdzonymi do obu jej krawędzi. Tradycyjnie były one zrobione z obsydianu, który potrafił swoją ostrością zawstydzić nawet nowoczesną stal, lecz Dann nie sądził, żeby te prymitywy potrafiły obrabiać tak cenny materiał. Poczekał, aż Ko ponownie się no niego zbliży. Uchylił się pod ostrzem jego topora i minął go, po drodze zadając własny cios. Ramiona Ko poszybowały niemal dwa metry do góry, po czym z mokrym plaśnięciem wylądowały na czerwonej ziemi. Kultyści zamarli, a kaczki stojące między nimi zaczęły wydawać z siebie pełne dumy kwaczenie. Czy może było ono pełne wściekłości?
- Dobij go! – Krzyknął pierwszy głos z tłumu. Po chwili dołączyły do niego kolejne.
Ko padł na kolana w trwodze. Patrzył na swoje ramiona, oba kończące się w połowie bicepsa. Nie zdążył krzyknąć, bo po chwili jego głowa potoczyła się między kolanami. Kultyści krzyczeli w ekstazie.
- Jam jest czempionem Geba! To mnie wybrał, na swojego przedstawiciela! Ktoś ośmieli się to podważyć?! – Ryknął, przebijając się przez szalone okrzyki. – Jestem jednym z was!
* * *
Dwa tygodnie później.
Cienie tańczyły na ścianach namiotu, tworząc najbardziej nienaturalne kształty. Ogień z ogniska na środku co chwilę zmieniał kolor to z pomarańczowego, to na czerwień, żółć, a nawet fiolet. Kapłani intonowali pieśni i zaklęcia w nieznanych Dannowi językach, rozrzucając różne zioła i proszki. Tańczyli razem z cieniami i dziesiątkami kaczek dookoła leżącego przy ogniu rycerza. Płomienie nagle zgasły, ukazując w środku kulę z czarnego kamienia. Główny kapłan podszedł do niego i z namaszczeniem uniósł nad głowę.
- Oto podarunek Geba, jajo Złotej Gęsi, jego żywy symbol w naszym świecie!
Dotaszczył „Jajo” nad pierś Danna i opuścił je ciężko. Rycerz poczuł, jakby jego żebra miażdżyło kowadło. Z trudem łapał oddech, gdy kamień rozpadł się wpół. Obie części upadły po wzdłuż ciała mutanta, dając mu natychmiastową ulgę. Ciężar nie zniknął jednak całkowicie. Kilkadziesiąt kilo żywej wagi siedziało właśnie na jego brzuchu i wpatrywało się w niego złotymi oczami bez źrenic. Złota Gęś napawała go, jak i wszystkich dookoła uwielbieniem. Poczuł nagłą potrzebę chwycenia jej i podniesienia nad siebie. Uczynił to bez większego wysiłku. Jego twarz znajdowała się na wysokości gęsiego, szczerozłotego dzioba.
- Pocałuj mnie. – Dudniący, dobiegający jakby z wnętrza ziemi głos huczał, lecz zdawał się, że tylko Dann go słyszał.
Nie wiedzieć czemu, rycerz obrócił Gęś kuprem w swoją stronę i złożył na niej pocałunek. Nagle wszystko się zatrzymało. Kapłani zamarli. Kaczki wydały z siebie potworny okrzyk, wcale nieprzypominający kwakania. Dźwięk nagle się urwał, kiedy ptaki rozpadły się w proch i rozwiały na wszystkie strony mocą potężnego podmuchu. Poczuł nagłą lekkość i czystość umysłu. Czy był wolny od klątwy? Kapłani ponownie zaczęli się ruszać.
- Czy udało ci się spotkać Geba, młody czempionie?
Kiwnął głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Nie pojmował, czego właśnie doświadczył.
- Dobrze więc. Jesteś gotowy, by wziąć udział w naszym największym święcie... Jako czempion naszej wioski, staniesz przed samym wysłannikiem Geba w ludzkiej postaci, arcykapłanowi Gerberowi! Już za tydzień zaczynają się nasze obrzędy. Musimy cię przygotować! |
What's dann cannot be undann ( ͡° ͜ʖ ͡°) |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,28 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|