Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Hebron
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 02-07-2011, 20:11

2 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Naoko

Przekroczyłem bramę, zanurzając się w błogosławionym cieniu. Już od kilku dni maszerowałem przez pustkowia w poszukiwaniu miasta-legendy – Hebronu. Miejsca, w którym każdy skazaniec mógł domagać się ponownego rozpatrzenia swojej sprawy. Mimo że miałem ze sobą mapy, okazały się zbyteczne, tak jakby każdy, kto chciał znaleźć się za murami murami azylu musiał przejść swoją własną drogę pokutną.
Zsunąłem płócienny kaptur i przyjrzałem się uważniej otaczającemu tłumowi. Większość stanowili prości ludzie, którzy zrezygnowawszy z dorobku techniki i cywilizacji, żyli słowem Lumena. Zwykle skupieni na swoich zajęciach, teraz przypatrywali się mi z lekką ciekawością. W ich spojrzeniach nie było wrogości, chociaż prawdopodobnie brali mnie za kolejnego skazańca próbującego uniknąć stryczka.
Nagle mojego ramienia dotknęła malutka rączka. Spojrzałem w dół i ujrzałem dziewczynkę w obszarpanej tunice. Kucnąłem i przyjrzałem się jej dokładnie. Miała lekko zamglone oczy, pozbawione życia i jakiegokolwiek zrozumienia. Wyciągnęła drugą rączkę w proszącym geście.
- Co ci się stało? – Zapytałem, nie mogąc zrozumieć jej zachowania.
Miasto liczyło tylko kilka tysięcy ludzi i niemożliwym było, aby maleńkie dzieci musiały żebrać tuż pod bramą wejściową. Sprawa wyglądała poważniej, niż sądziłem. A miałem dokonać tylko zwykłego spisu ludności.
- Mogę w czymś panu pomóc?
Uniosłem głowę i ujrzałem postawnego mężczyznę w sile wieku. Ubrany był w jasny mundur, a w dłoni dzierżył długą włócznię, zakończoną smukłym i nieskazitelnym ostrzem. Strażnik.
- Petrus Larcius, przybyłem z Arkadii. Biskup powinien się mnie spodziewać.
Mężczyzna przeszył mnie lodowatym wzrokiem, jednak zniosłem to ze spokojem. Żaden strażnik nie mógł nic zrobić babilońskiemu urzędnikowi. A już na pewno nie pochodzącemu ze stolicy.
- Proszę za mną... Panie Larcius – powiedział, uśmiechając się przy tym szkaradnie. Na odchodnym wcisnąłem w rączkę dziewczynki kilka monet.
Strażnik prowadził mnie główną aleją. Nie trudno było dostrzec, że wszyscy umykają mu z drogi, co mnie wysoce zdziwiło. Rozumiałem, że tutejsza ludność należała do bardzo spokojnej i szanującej prawo, jednak coś się nie zgadzało.
- Widzę, że niewiele zmieniło się od mojej ostatniej wizyty – zagadnąłem mężczyznę, mając nadzieję na wyciągnięcie paru informacji.
- Tak jak zawsze, trzymamy rygor – odpowiedział z tym swoim paskudnym uśmieszkiem, który oczywiście odwzajemniłem.
Więc tu był pies pogrzebany! Może nie ukończyłem sławetnej akademii zealotów (wylali mnie po pierwszy roku), jednak dostrzegałem to, czego większość ludzi starała się unikać wzrokiem. Dziesięć lat temu w Hebronie panowało ożywienie. Co kilka tygodni organizowano festyny z darmowymi przekąskami, a w dniach powszednich młodzi ludzie urządzali sobie tańce i śpiewy na cześć Lumena przed ratuszem. Tymczasem przed gmachem panowała niepokojąca cisza.
- Znam drogę – powiedziałem do strażnika, nie chcąc by towarzyszył mi w dalszej podróży.
Szybko przebiegłem przez wielki hol, wprost do biura biskupa. Zastałem je puste. Po chwili przyszła sekretarka, która zaprowadziła mnie do chorego. Dowiedziałem się, że od kilku miesięcy nie wychodzi z łóżka, a aktualnie funkcję naczelnika pełni niejaki Gonzalez, kapitan straży. Przybył trzy lata temu jako skazaniec, a w podzięce za sprawiedliwy wyrok, pozostał w mieście.
Sprawa śmierdziała z daleka, a najbardziej niepokoił mnie stan biskupa, który tak samo jak dziewczynka przy bramie, miał zamglone i nieobecne spojrzenie.


***

Oddalone miasta zawsze były niebezpieczne, jednak Hebron, zwany niekiedy "drugą szansą" z powodu łaskawego prawa dla poszukiwanych i skazańców, od lat szczycił się nieskazitelną opinią kurii. Czasy się jednak zmieniły. Z powodu tajemniczej choroby biskupa, władzę przejął bezlitosny kapitan straży, Gonzalez. Od maja 1611 roku nęka poddanych nowymi podatkami i szaleńczym rygorem. Nieposłuszni, czy to lokalni, czy przyjezdni, za byle głupotę mogą zostać skatowani lub wtrąceni do więzienia.

Popularne plotki:
• Choroba biskupa wcale nie jest naturalna. Wywołał ją Gonzalez, żeby dojść do władzy. (PRAWDA)
• Do straży Hebronu rekrutuje się coraz więcej skazańców i recydywistów. (PRAWDA)
• Prawo miasta zostało sekretnie zmienione i nikt nie wie, jak teraz brzmi. Straż wykorzystuje to, żeby znęcać się nad mieszkańcami. (FAŁSZ)
• Gonzalez był pierwotnie skazany za wielokrotne morderstwa i gwałty. (FAŁSZ)
• Kto raz wejdzie do miasta, nigdy już go nie opuści. (FAŁSZ - jeśli jakimś cudem nie podpadnie się strażnikom, można spokojnie wyjechać)
• Hebron zamienia się w stolicę bezprawia. (FAŁSZ)
• Gonzalez był kiedyś zealotą. (PRAWDA)


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
RESET_Coltis   #2 


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 36
Dołączył: 27 Cze 2014
Cytuj
[Ninmu] Prawo zemsty


Zealota stał pośrodku pokoju o bladozielonych ścianach. Panowała tutaj nieprzenikniona cisza i nawet mały zegar ze wskazówkami, umieszczony w rzeźbionej drewnianej obudowie, nie wydawał odgłosu tykania. Czas zatrzymał się na zawsze. Na równo zaścielonym tapczaniku, tuż przy poduszce, leżała lalka z włosami splecionymi w dwa bliźniacze ogonki. Pani Gerrney stojąca w drzwiach zauważyła jak czarny płaszcz gościa napina się w okolicach ramion. Szczere, chociaż tłumione uczucia wydostawały się na zewnątrz mimo woli.
-Sebastianie... błagam cię. Na wszystkich świętych... - zaczęła kobieta, przechodząc od razu w szloch. - Przecież to było jeszcze dziecko! Jak mógł zrobić coś takiego!

Resztę słów ledwo dało się zrozumieć. Elleonore Gerrney rozpłakała się padając na kolana. Na nich także podeszła do człowieka, z którym rozmawiała. Uczepiła się poły płaszcza i wtuliła w nią swoją twarz. Zealota w końcu się odezwał.
-W tym człowieku nie ma już miejsca dla Światłości. Nie powinien istnieć.

***

Orphan w końcu odważył się zaczepić Sebastiana, zapytać go o powód, z którego podróżowali w kierunku odległej kurii. Jak zwykle był oszczędny w słowach.
-Dlaczego?
Odpowiedź nadeszła błyskawicznie: "Lumen tak chciał." Nie było sensu dowiadywać się więcej. Jeśli jego partner, Coltis, używał tego zwrotu, to sprawa była śmiertelnie poważna. Wystarczająca informacja.

Droga nie należała ani do krótkich, ani do przyjemnych. Wiodła przez pustkowia, rzadko uczęszczane szlaki i opuszczone osady z dawnych lat, które nie zdążyły w porę wyewoluować w miasta. Wszystko było tu martwe. Gdyby nie palące promienie słoneczne, możnaby odnieść wrażenie, że Światłość zapomniała o istnieniu tej przeklętej krainy. Mimo to wciąż istnieli ludzie szukający tu błogosławieństwa. Odarci nawet z szacunku do samych siebie nie mieli nic do stracenia, prócz jednej rzeczy. Właśnie dlatego szukali ocalenia tam na pustkowiach – chcieli zachować to, co z taką gorliwością odbierali innym. Ryzykowali życie, aby otrzymać je z powrotem.
-Co, jeśli pchnie ich do tego wiara? - zadał pytanie Orphan, od niechcenia poprawiając taśmę pocisków karabinowych przewieszoną w pasie.
-Lumen błogosławi ludzką mądrość, a nie spryt szczura, Samaelu. W cokolwiek wierzą, czeka ich sprawiedliwa zapłata.
-Ten Savdiere, po którego idziemy, ma cholernego pecha – westchnął towarzysz Coltisa. - Z tego co pamiętam niezbyt lubisz dłużników.
-Morderców też.
-Ha! I kto to mówi.
-Nigdy nie zabiłem niewinnej osoby.

***

Czasy świetności Hebronu, kiedykolwiek miały miejsce, już minęły. Teraz miastem rządziła Straż, co było widać od samego wejścia. Człowiek w jasnym piaskowym uniformie zainteresował się przybyszami gdy tylko wysiedli ze swojego czarnego samochodu i podszedł do nich ze stanowczą miną.
-Witam w Hebronie. Pozwolę sobie zapytać czego tutaj szukacie?
-Zawsze jesteście tacy gościnni? - zapytał surowo Coltis.
-Jak zapewne się domyślasz, nie mamy tu wielu turystów. Musicie mieć jakiś cel i obowiązkiem strażników jest go znać. Hebron ma nieskazitelną opinię i nie chcemy tu żadnych kłopotów. Zresztą wy też nie chcecie, możecie mi wierzyć.
-Jeśli raj dla przestępców to twoja "nieskazitelna opinia" to rzeczywiście nie chcemy tu kłopotów.
Mundurowy natychmiast zareagował na pogradliwy ton zealoty. Spiął się, poczerwieniał, lecz w ostatniej chwili powstrzymał język.
Coltis zmierzył strażnika zimnym wzrokiem. Gdyby nie chęć wykonania misji jak najprędzej, chętnie zamieniłby parę słów na temat tego gnojka z jego dowódcą. Postanowił jednak pójść za głosem rozsądku i uspokoić sytuację.
-Przybyliśmy na pielgrzymkę, jako kapłan i pokutnik. Mamy w mieście jeszcze jednego towarzysza, zapewne dotarł tu przed nami. To skazaniec, szukający ukojenia w Światłości. Prosił mnie o duchowe przewodnictwo.
-Nic mi o tym nie wiadomo. Mamy tu wystarczająco wielu kapłanów, którzy się tym zajmują.
-Savdiere jest przyjacielem pewnej rodziny, która poprosiła mnie o sprowadzenie go na dobrą drogę.
-Jeśli zdążysz przed wyrokiem trybunału. Musicie spotkać się z Gonzalezem. Inaczej nie mogę was wpuścić do kwater oskarżonych.

***

Kapitan straży był rosłym człowiekiem o ciemnej karnacji i kruczoczarnych włosach. Surowe rysy twarzy i przenikliwe spojrzenie nadawały mu groźny wygląd, a zasłyszane plotki dodawały Gonzalezowi złowieszczej aury. Wiadomo było, że został skazany za poważną zbrodnię i doczekał się ułaskawienia właśnie tutaj, w obrębie murów Hebronu. Teraz rządził miastem z powodu choroby miejscowego biskupa. Lubił władzę, co dało się zauważyć w jego oczach.
-Chcecie widzieć się z Savdierem? Faktycznie, przybył do nas niedawno. Rozpatrujemy jego sprawę – rzekł powoli.
-Zbłądził, lecz nie jest za późno - odparł Sebastian, jak zwykle spokojnie, lecz nie było w tym stwierdzeniu ani krzty przekonania. Ton wypowiedzi mówił wręcz coś przeciwnego.
-Jeśli chcecie zezwolenia na wizytę, macie je. Dziwi mnie jednak, że przybyliście uzbrojeni. Jeden fałszywy ruch i miałbym powód was z miejsca zamknąć. Uwierzcie, że sąd działa równie sprawnie jak w całym Babilonie, a może i jeszcze bardziej skrupulatnie.
To mówiąc Gonzalez, zamiast patrzeć na rozmówców, spoglądał na swoje paznokcie, manifestując poczucie kontroli nad sytuacją. Kapitan był sprytny i nie wahał się tego pokazać przyjezdnym. Tylko głupiec ryzykowałby stanięcie przeciw Straży w tej sytuacji.
-Nie wiem jaki jest prawdziwy cel waszej wizyty, ale chętnie dowiem. Spotkanie odbędzie się w towarzystwie moich służb. Zrozumiano?

***

Kwatery oskarżonych były skromne, lecz nie przypominały zanadto więziennych cel. Tu każdy robak pełzający po ziemi miał czuć się bliższy Lumenowi. Niestety jeśli rządy Gonzaleza potrwają dłużej, to niebawem całe miasto połączy się z Najwyższym. Twarda ręka kapitana, wysokie podatki i tajemnicza choroba biskupa na pewno nie służyły ludziom Hebronu. Miasto było przygaszone i zbyt słabe nawet na wołanie o pomoc. Jedyną licząca się siłą byli tutaj zbrojni.

Strażnicy w piaskowych mundurach doprowadzili Coltisa do pokoju, w którym przebywał Savdiere. Dwóch zostało przy drzwiach, uchylonych na tyle, by było słychać rozmowę wewnątrz. Orphanowi rozkazali pozostać na zewnątrz budynku, razem z uzbrojeniem towarzysza. Sebastian usiadł na krześle naprzeciw człowieka o twarzy bez żadnego wyrazu. Wszystkie emocje skrył głęboko pod maską bezmyślnego spojrzenia. Mimo to widać było drzemiące w nim zło.
-Savdiere, jako wierny sługa Lumena obiecałem doprowadzić cię tam, gdzie być powinieneś.
-Daruj sobie, ojcze. Wiem, gdzie powinienem być i właśnie tutaj jestem.
-Zbrodnie jakie popełniłeś nie są tylko i wyłącznie twoją prywatną sprawą, Savdiere.
-Słuchaj, jeśli zmierzasz mnie nawracać – szepnął skazaniec. - To powiedziałem im już wszystko co chcą usłyszeć. Był tu kapłan, o wiele bardziej wygadany niż ty, i ukorzyłem się przed nim jak trzeba było. Prosta zabawa w teatr, rozumiesz? I nawet teraz, mów im co sobie chcesz. Dokumenty mam podpisane. Nie znam cię człowieku, ani tej rodziny, o której wspominałeś Gonzalezowi. Co za idioci interesowali się moim losem, ha?
-Gerrney – rzucił krótko Coltis. Przestępcę natychmiast zamurowało. Otworzył usta w zdziwieniu, i nawet próbował się uśmiechnąć z niedowierzania. Nie zdążył nawet zastanowić się co u licha to nazwisko robi w ustach kapłana, gdy ten dotknął jego ramienia otwartą dłonią.

Savdiere bezskutecznie próbował złapać oddech, jednak jakaś nieznana siła surowo mu tego wzbraniała. W panice zaczął wymachiwać rękoma i wskazywać na własne gardło. Zobaczył jednak coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Pogardliwy uśmiech na twarzy odzianego na czarno kapłana. Złapał go za kołnierz i zaczął się szamotać, jednak tamten bez problemu przytrzymał go drugą ręką. Zaniepokojony przedłużającą się ciszą strażnik zajrzał przez szparę w drzwiach do pokoju. Zauważył jedynie scenę pełną pokory i miłosierdzia: przewodnika duchowego, dodającego otuchy skulonemu w pokorze zbrodniarzowi, ze łzami w oczach trzymającemu go za poły płaszcza. Dał im jeszcze chwilę. Tyle czasu wystarczyło w zupełności.

Coltis zdjął wreszcie czar z klęczącego przed nim mordercy. Powietrze mogło z powrotem swobodnie przepływać przez drogi oddechowe Savdiera, jednak nie dane mu było z tego skorzystać z jednego prostego powodu. Był martwy. Zealota oparł ciało o stojące nieopodal łóżko i wyszedł po chwili z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Strażnik przekręcił klucz i schował go do kieszeni.

-Sprawiedliwości stało się zadość – powiedział kapłan. Coś w jego tonie zaalarmowało mundurowego, który dla pewności postanowił sprawdzić w jakim stanie jest oskarżony. Przecież sąd miał się dopiero odbyć.

Chwilę później przez zakratowane okno pokoju Savdiera dał się słyszeć stanowczy rozkaz.
-Zatrzymać ich!
Czarny samochód z rykiem silnika, wzniecając chmurę piachu, wyjechał przez otwartą na oścież bramę Hebronu, zostawiając za sobą dwa oficerskie ciała z przestrzelonymi czaszkami.

Naboje wciąż tkwiły w swoich łuskach.
   
Profil PW Email
 
 
^Genkaku   #3 
Tyran
Bald Prince of Crime


Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227
Wiek: 39
Dołączył: 20 Gru 2009
Skąd: Raszyn/Warszawa
Cytuj

Piekący, pustynny żar dawał się we znaki wszystkim dookoła. Nie tylko przyjezdnym, których mimo trudnej drogi i wielu przeciwności, którymi musieli stawić czoła, zdawało się być sporo. Miejscowi, przyzwyczajeni do tutejszego gorącego klimatu, także wyglądali na przytłoczonych i zmęczonych panującym skwarem.
Tekkal stał w jednej z wąskich alejek, jakich w mieście było tysiące. Odpoczywał, oparty o mur budynku. Wczoraj udało im się z Genkaku wykonać zadanie. Nic wielkiego. Nic godnego uwagi. Zwykła przysługa, którą jego „nosiciel” zobowiązany był oddać jednemu ze swoich licznych ostatnio przyjaciół. Zasadniczo, z całym przedsięwzięciem, które mieli tu zaplanowane na dwa dni, uwinęli się w jeden. Teraz korzystali więc z wolnego dnia. Kito spędzał go w hotelu, pogrążony w rozmyślaniach. Szaman czasem żałował, że obaj potrafią czytać nawzajem swoje myśli. Jego partner przechodził ostatnio trudne chwile. Towarzyszyły mu moralne i egzystencjalne dylematy. Zdawało się, że szuka sensu w tym, co robi. Czegoś, co pchało by go dalej i pozwalało brnąć głębiej w bagno, jakim są służby wywiadowcze. On sam nigdy nie miał takich problemów. Niewiele pamiętał z dawnego życia. Jedynie strzępki wspomnień czasem powracały do niego, ukazując przebłyski okrutnej przeszłości. Pełnej krwi, bólu i cierpienia. Czuł na sobie ciężar minionych zbrodni, za które jego dusza skazana została na zaklęcie w kamiennym więzieniu. Nie wiedział, czy manitu w swojej wielkiej mądrości dają mu drugą szansę, czy tylko drwią sobie z jego losu. Wiele wiedział i jeszcze więcej przypominał sobie z dawnego życia. Dawne umiejętności i talenty wracały. Czuł moc na wyciągnięcie ręki, taką, jaką kiedyś był obdarzony, a której był teraz tylko marnym cieniem.
Z rozmyślań wyrwały go wrzaski dochodzące od strony jednej z głównych ulic. Wyraźnie i coraz bliżej słyszał odgłosy szamotaniny oraz strażnicze, drażniące uszy gwizdki. Nie spiesząc się, odsunął się od muru i ruszył ku zacienionemu wylotowi uliczki. Nie było mu jednak dane dotrzeć w wybrane miejsce. Zdążył zrobić tylko dwa kroki, gdy drogę zagrodził mu zadyszany młodzieniec, który wpadł przed chwilą w alejkę, nerwowo szukając schronienia. Tekkal zlustrował mężczyznę wzrokiem. Cały był zlany potem. Jedną ręką oparł się o chłodną ścianę budynku, drugą trzymał brzuch, sapiąc ciężko. Czerwień na jego twarzy licowała z intensywną czerwienią workowatych, cyrkowych spodni. Z początku przybysz nie zauważył szamana. Teraz jednak, gdy już trochę odsapnął, rozejrzał się dokładniej po kryjówce. I wtedy go dostrzegł. Chwiejnym krokiem podszedł w jego stronę.
- Pomóż mi, proszę - zaczął. - Widzę, że nie jesteś stąd. Ja też nie... Przeklęta straż chce mnie pojmać, bo nie zapłaciłem jakiegoś chorego podatku...
Nadal ciężko oddychał, lecz mimo to mówił płynnie i wyraźnie. W jego dykcji, postawie, sposobie poruszania się, było coś znajomego. Wyglądał na aktora lub innego scenicznego artystę. Pewnie dawał występ, gdy tutejsza straż przyczepiła się do niego. Przedstawiciele prawa w tym mieście nie należeli do najmilszych. Mogliby pretendować do tytułu tych najbardziej okrutnych i mściwych. Jeżeli faktycznie to z nimi zadarł, nie miał wielkich szans.
- Jak mam ci pomóc?
- Wydostań mnie stąd. Za mury miasta. Odpłacę się jakoś, obiecuję. Wiem, że tak jak ja masz teatralną duszę. Czuję to.
W pewien sposób Tekkal też to czuł. Nie był do końca pewien, ale miał nieodparte wrażenie, że faktycznie z owym pechowcem coś go łączy. Jakiś ulotny, drobny niuans. Wspólna cecha charakteru. Coś, co sprawiało, ze szaman, mimo złożonej Genkaku obietnicy, że nie będzie pakował się w kłopoty, postanowił pomóc chłopakowi.
- Jak cię zwą?
- Wędrujący aktor, Mael.
- Mnie zwą Tekkal.
Gdy tylko zdążyli się sobie przedstawić, do alejki wpadło dwóch strażników. Byli niemal równie zdyszani, co uciekinier. Z tą różnicą, że ten zdążył już chwilę odpocząć i złapać drugi oddech. Przeciwnicy nie zamierzali czekać na wparcie, czy choćby na to, że Mael się podda. Od razu ruszyli do ataku z włóczniami. Nowo zawiązani sojuszem spojrzeli na siebie. W tak wąskiej uliczce nie mieli najmniejszych szans w walce z uzbrojonymi we włócznie napastnikami. Żaden z nich nie miał przecież przy sobie broni. Nie zastanawiali się jednak zbyt długo. Ruszyli biegiem. Całe szczęście, że druga strona alejki nie było zablokowana, a straż nie zdążyła im jeszcze odciąć drogi. Tekkal zastanawiał się, co robić. Jeżeli miał pomóc uciec artyście z miasta, to nie wystarczyło wyprowadzić go za mury. Dookoła była przecież pustynia. Przede wszystkim jednak musieli pozbyć się pogoni. Potem należałoby się ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu i znaleźć transport dla Maela do najbliższego miasta. Rozważał przez chwilę, czy w całe przedsięwzięcie nie zaangażować Genkaku. W końcu agent słynął ze swojego zmysłu taktycznego i sprytu. Z drugiej jednak strony wolał go nie fatygować i nie narażać na niepotrzebne przygody. Cały czas przeżywał jeszcze ostatnie wydarzenia z Fojikawy. Z zamyślenia wyrwał go nagły okrzyk Maela:
- Ślepy zaułek!
Faktycznie, biegnąc chaotycznie wąskimi uliczkami, zapędzili się w kozi róg. Droga przed nimi kończyła się wysoką, około czterometrową, gładką ścianą. Szaman obrócił się gwałtownie, wypatrując strażników. Nie było ich jeszcze w zasięgu wzroku, ale z dala dochodziły głośne okrzyki i szczęk uzbrojenia. Nie było czasu do stracenia. Być może w innych okolicznościach ich ucieczka właśnie skończyłaby się wielkim fiaskiem. Zostaliby uwięzieni. Jednak nie tym razem. Szaman stanął naprzeciwko muru szeroko rozkładając ręce.
- Kiedy będę na górze, wejdź po linie – rzucił do artysty.
W tej samej sekundzie jego postać implodowała w obłokach smolistego dymu, by zamienić się w czarnego kruka. Oniemiały Mael obserwował, jak ptak wzbija się w powietrze i kracząc głośno zasiada na szczycie ściany. Kolejna implozja zrobiła na nim jeszcze większe wrażenie, mimo że tym razem nie pojawiło się żadne zwierzę, a zwykła lina z zatkniętym o krawędź muru hakiem. Nieszczęsny uciekinier nie potrzebował nic więcej. Wdrapał się na górę. W samą porę! Bowiem, gdy oddział strażników wypadł właśnie zza zakrętu, oni byli już po drugiej stronie ściany. Niestety, mieli pecha, bo tam czekało już na nich czterech funkcjonariuszy. Co prawda było to lepsze, niż dużo liczniejsza grupa po drugiej stronie. I ci przynajmniej nie mieli włóczni. Zamiast tego każdy z nich dzierżył w ręku solidną, policyjną pałkę. Tekkal zauważył też u jednego pojemnik z gazem obezwładniającym. Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, gotowi do ataku. Pierwszy jednak rozpoczął Mael. Wyprostował się, unosząc ręce ku górze. Nogi lekko ugiął w kolanach. Wyglądał, jakby szykował się do tańca. Tylko Tekkal wiedział, jak bardzo mylne było to wrażenie.
- Sztuka z południowego dziedzińca – stwierdził, rzucając artyście uśmiech.
Nie było im jednak dane wymienić uprzejmości. Pierwszy ze strażników właśnie rzucił się naprzód do ataku. Mael zrobił piruet, unikając ciosu nadlatującego z góry. Nie przestając się kręcić, wyprostował nogę. Mocny kopniak posłał przeciwnika prosto na ziemię. Uciekinier nie tracił animuszu. Wybił się w górę, przeskakując z jednej nogi na drugą, zadając w ten sposób cios kolejnemu ze stróżów prawa. Tekkal, pozostający do tej pory w bezruchu, postanowił przejść do ataku. Jednym długim susem dopadł do dwóch pozostałych przeciwników, oniemiałych jeszcze widokiem tańczącego/walczącego uciekiniera. Szaman zrobił głęboki wykrok i potężnym, zamaszystym ruchem rąk posłał cios prosto w bok strażnika. Odkoziołkował od razu, unikając ciosu drugiego z mężczyzn i wyskoczył, robiąc salto w tył i jednocześnie kopiąc go w podbródek. Ostatni ze stróżów prawa rzucał się do ucieczki. Widząc to, Mael natychmiast zareagował. Wokół jego dłoni w mgnieniu oka utworzyła się czara kula zmaterializowanego doriuki. Nie czekając już dłużej, szarpnął ręką przed siebie i posłał energię prosto pod nogi strażnika, rzucając go prosto na ścianę.
- Co teraz ? - zainteresował się artysta.
- Musimy wtopić się w tłum.
Darując sobie zbędne wyjaśnienia, Tekkal znów implodował. Czarny dym otoczył Maela i zmienił się w obszerny, zielony strój, charakterystyczny dla pustynnego ludu tych okolic. Workowaty, luźny i z przepaską zakrywającą twarz.
- Jak ty to robisz? - zapytał zafascynowany i trochę przestraszony artysta. - Nigdy wcześniej nie widziałem takich rzeczy.
- A jak ty powołałeś do życia tę kulę? - szaman zręcznie odbił piłeczkę. Na szczęście kompan podchwycił temat.
- Uczyłem się tego od dziecka. To rodzinna tradycja. Wydostańmy się stąd, a cię nauczę.
W zasadzie dalsza ucieczka była już tylko formalnością. Po prostu spokojnie przeszli do innej, mniej zaludnionej części miasta. Tam udało im się znaleźć jakąś karawanę. Jej szefa nie trzeba było długo namawiać do zabrania Maela poza miejskie mury.
Po zmroku sprawa była już załatwiona i Tekkal wolnym krokiem wrócił do hotelu. W gruncie rzeczy dzień należał do udanych. Mimo to szaman nie mógł się już doczekać, aż sam opuści miasto.
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 02-03-2013, 16:51, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email Skype
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 14