Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Poziom 2] Drax vs Pit - walka 1
 Rozpoczęty przez RESET_Drax, 29-07-2012, 23:48
 Zamknięty przez Lorgan, 06-09-2012, 09:21

7 odpowiedzi w tym temacie
RESET_Drax   #1 


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Fukutaichou
Posty: 26
Dołączył: 28 Cze 2014

Drax ( 2230道力)
Pit ( 2625道力)




14 dni wcześniej. Gdzieś w Babilonie.


Starszy jegomość wygodnie rozsiadł się w głębokim fotelu, ostrożnie kładąc nogi na miękkim podnóżku. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu, lecz nie pozwolił sobie na stęknięcie. Nie mógł okazać zbyt wielkiej słabości przy dwójce gości - nie wiedział, czy z ich twarzy odczytałby litość, czy wzgardę, lecz nie chciał się przekonywać.
Z wiekiem człowiek powinien nabierać autorytetu, natomiast on czuł, że go traci. Nawet w oczach tu obecnych, którzy niegdyś na jego skinienie gotowi byli zrobić wszystko. Co prawda miał dopiero siedemdziesiąt lat, lecz najwidoczniej na niego czas uwziął się bardziej niż na innych, przez co czuł się co najmniej o dekadę starszy.
- Ta informacja jest pewna? – zapytał, patrząc to na jednego, to na drugiego gościa.
- Tak, Jego Świętobliwość na stare lata chce uspokoić nieco nasze stosunki z Sanbetczykami – prychnął mężczyzna siedzący bliżej kominka.
Na oko miał lekko ponad trzydzieści lat na karku, jednak gospodarz wiedział, że jego były uczeń zdążył już przekroczyć czterdziestkę. Nikt nie wiedział, czy tak świetna forma była dziełem zabiegów chirurga plastycznego, czy dobrych genów, ale tak na dobrą sprawę nikogo ze zgromadzonych to nie interesowało. Ważne, iż doskonale sprawował się na swoim stanowisku, wypełniając zarówno oficjalne, jak i nieoficjalne obowiązki z odpowiednią uwagą i pieczołowitością. No i był silnym, doświadczonym zealotą.
- Stary staje się już miękki, może by tak jego… - dodał, bawiąc się trzymanym w palcach cygarem.
- Nie! – syknął gniewnie staruszek, samemu nie wiedząc czy bardziej rozzłościła go ta oburzająca sugestia, czy nazwanie „starym” jego rówieśnika. – Jego Świętobliwość robił już wiele dla Babilonu, kiedy ty jeszcze babrałeś się w pieluchach. Ma prawo do spokojnej starości i naturalnej śmierci.
- Tak, czy inaczej, to spotkanie nie może zakończyć się sukcesem – wtrącił trzeci z mężczyzn, ukryty w półmroku, co wynikało z faktu znajdowania się najdalej od ognia buszującego w kominku – Wystarczy, że nasza Inkwizycja siedzi mi i moim towarzyszom na karku.
Czterdziestolatek roześmiał się złośliwie.
- Sam chciałeś, żeby to Viniani cię tropiła.
- Owszem. Sporo zainwestowaliśmy w rozwój dziewczyny, lecz niezbędne doświadczenie musi zdobyć już sama i ta misja idealnie się do tego nadaje. W dodatku może dzięki niej nabrać odpowiednich poglądów, by pogodzić się z przeznaczeniem, gdy przyjdzie ten czas.
- Jasne. Po prostu zabawnie by było, gdyby dorwała was zanim „nabierze odpowiednich poglądów”.
Spowity cieniem mężczyzna nic nie odpowiedział na tę zaczepkę.
Gospodarz przysłuchiwał się tej wymianie zdań z sentymentem, o który sam siebie nie podejrzewał. Ci dwaj rywalizowali ze sobą od czasów pobierania jego nauk i chociaż później rozstali się na dłuższy czas, teraz ponownie można było wyczuć nutkę tych specyficznych relacji, jakie ich łączyły. Nie zebrali się jednak tutaj na wspominanie.
- Wróćmy do sprawy spotkania w Avalonie. Ja także uważam, że nie powinno dojść do żadnego porozumienia z Sanbetsu. To nie tylko może zagrozić naszej sprawie, ale jest też… nieetyczne. Podawać rękę tym mutantom, wynaturzeniom? Pan okrutnie by się zasmucił.
- To co robimy? – zapytał od razu ten bliżej kominka. – Likwidujemy delegację Sanbetsu?
Staruszek skinął głową, sięgając dłonią ku szklance z brandy stojącą na podręcznym stoliczku.
- Babilończyków też – dodał, upiwszy łyk. – Porozumienie porozumieniem, ale nie możemy pozwolić by podejrzenia padły na naszych. Sanbetczycy się wściekną, a Jego Świętobliwość niepotrzebnie zmartwi i zacznie być nieufny. Niech Khazar zgarnie laury.
- Nie lepiej Cesarstwo, skoro spotkanie ma się odbyć w ich stolicy?
- Nie, Sanbetczycy będą bardziej skłonni uwierzyć w winę swoich południowych sąsiadów. Co chwilę dochodzi między nimi do różnych tarć i wiedzą, że my także nie mamy najlepszych kontaktów z tymi dzikusami – staruszek z satysfakcją wypowiadał te słowa, ciesząc się myślą, że, pomimo upływu tylu lat, dalej potrafi pouczać wychowanka. – Federico, masz tam wśród swoich jakiegoś szamana, którego moglibyśmy wykorzystać? – tym razem zwrócił się do drugiego ze swoich uczniów.
- Tak, ale takie działanie nic nam nie da. Prędzej czy później, rozmowy zostaną wznowione.
- Co zatem proponujesz?
- Negocjacje muszą zostać zerwane z inicjatywy Sanbetsu. Wtedy Papież się zirytuje i…
- Rozumiem. Jak chcesz tego dokonać?
- Słyszałem o pewnym agencie, który ostatnimi czasy parokrotnie dał się Babilonowi we znaki…


***



Obecnie. Semphyra. Babilon.


Drax nie lubił Aztecos i wszystkiego, co się z nim wiąże, włączając w to największe miasto w prowincji, będące również jej stolicą. Jednakże tym razem cieszył się w duchu, oglądając przez szybę jadącego samochodu mijane budynki. Wreszcie powrócił do cywilizacji!
Przez kilka ostatnich miesięcy najczęstszym widokiem dla niego były zrujnowane budowle Kartamisy oraz brud i ubóstwo większości jej mieszkańców. Niemniej, podróż była bardzo pouczająca i Hayt nie żałował podjętej decyzji. Teraz jednak trzeba było wrócić do normalnego życia i pierwszym krokiem ku temu było włączenie komórki.
Tak, jak się spodziewał – poczta głosowa została wręcz zapchana wiadomościami od Weroniki Flores. Ta kobieta miała najwyraźniej obsesję, ale Drax wcale nie był tym zdziwiony. Nie po tym, czego dowiedział się o niej od Płomyka.
Usunąwszy wszystkie jej nagrania i sms’y, mógł wreszcie dostać się do innych, bardziej istotnych wiadomości.
Rose Viniani nie odzywała się i nie było w tym nic zaskakującego – inkwizytorka wiedziała, gdzie się wybrał. To on miał dać jej znać, kiedy już wróci. Bardziej niepokojący i nieoczekiwany był fakt, że dowództwo z Isztar próbowało się z nim skontaktować. Władze wojskowe w zasadzie nie robiły tego od czasu podjęcia przez niego współpracy z Inkwizytorium i Drax kompletnie zapomniał ich powiadomić o swojej eskapadzie na Psie Cmentarzysko.
Przeklął samego siebie w myślach i polecił kierowcy zawieźć się od razu na lotnisko. Co prawda, planował spędzić noc w jakimś miejscowym hotelu, lecz w takiej sytuacji nie powinien zwlekać – czekała go co najmniej nagana, więc jak najszybsze stawienie się w macierzystej jednostce w Isztar było mocno wskazane.

Na szczęście w samolocie wylatującym do „Miasta świątyń”, jak popularnie zwano stolicę prowincji Urukil, znajdowało się jeszcze kilka miejsc wolnych i już po kilku godzinach młody zealota pędził zameldować się u przełożonego.
Isztar było specyficznym miastem – architektoniczną chlubą całego kraju – gdzie budowle kościelne, administracyjne, a nawet zwykłe budynki mieszkalne robiły wrażenie monumentalnych i przesyconych bogactwem. Głównie z zewnątrz, gdyż Drax z własnego doświadczenia wiedział, że mieszkania pięknych kamienic potrafią być małe, brzydkie i zapuszczone. Chociaż to ostatnie było raczej winą lokatorów niż projektantów.
Gmach koszar pod tym względem nie odbiegał od normy – na postronnych robił niesamowite wrażenie – na swoich pracownikach już znacznie mniejsze. Z drugiej strony, budynek jednostki wojskowej miał być przede wszystkim praktyczny, nie piękny, a tej cechy nie można mu było odmówić.
Drax przystanął na chwilę przy zewnętrznym posterunku, pokazując swoje papiery pełniącemu służbę żołnierzowi – normalnemu człowiekowi. Była to zwykła formalność, bowiem prawdziwa ochrona, złożona z samych magów, znajdowała się w głębi koszar, oddzielając kwatery zealotów i biura wyższych oficerów od pozostałej części, zajmowanej przez ludzkich wojaków.
Gdy wreszcie udało mu się dotrzeć we właściwe miejsce, napotkał znajomego maga ze swojego rentai.
- Porucznik Sonero u siebie? – zapytał Scordare, ściskając wyciągniętą dłoń.
- U siebie, u siebie, od dłuższego czasu bierze nadgodziny. Czasem nawet sypia w swoim biurze. Chyba żoneczka mu…
- Potem. Wzywali mnie przed paroma dniami, ale byłem… poza zasięgiem. Śpieszę się – powiedział pośpiesznie, nie chcąc wdawać się w głupie rozmowy w takich okolicznościach i to z kimś, kogo ledwie znał.
Nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem ruszył do siedziby przełożonego.
- Zaczekaj! To kapitan Lonsa chciał cię widzieć! – krzyknął za nim zealota.
Drax zatrzymał się gwałtownie i odwrócił.
- Kapitan?
- Ano, kapitan, kapitan – zealota najwidoczniej miał nawyk powtarzania wyrazów. – Musiałeś się nieźle gdzieś wykazać. Albo zawaliłeś jakąś ważną akcję…
Scordare skinął głową, nie chcąc, aby tamten zauważył ogromne zdumienie, jakie niechybnie wymalowało się na jego twarzy, i niezwłocznie udał się na wyższe piętro, gdzie urzędował dowódca ich shidanu. Taka sytuacja była dla niego całkowitym novum - dotychczas nie zamienił ze słynnym oficerem nawet pół zdania, jedynie salutując mu, gdy mijali się na korytarzach.
Kapitana Claudio Lonsę znał praktycznie każdy żołnierz w służbie Babilonu. Był to mężczyzna w kwiecie wieku – ledwo przekroczył czterdziestkę, chociaż wyglądał na dziesięć lat młodszego – postawny, o przenikliwym spojrzeniu niebywale jasnych oczu, które kontrastowało nieco z przyjaznym wyrazem twarzy. Pochodził ze starego, naprawdę starego i obrzydliwie bogatego rodu mającego wpływy w każdym liczącym się zakątku świata. Obecnie z owej familii, prócz kapitana, wywodził się między innymi biskup Isztar, jeden z archimandrytów oraz kilkunastu oficerów w każdym z pionów.
Sam Claudio poznawał sztuki zealoty pod kuratelą, emerytowanego już, generała, który również był w jakiś sposób skoligacony z Lonsami. Swoją karierę maga rozpoczął w Inkwizytorium, gdzie sukcesywnie awansował, aż w końcu udało mu się zdobyć stopień kapitana i każdy widział w nim przyszłego komandora, przełożonego całego Świętego Officjum. Tak się jednak nie stało, gdyż płowowłosy potentat złożył wniosek o przeniesienie do pionu wojskowego, co było ogromnym szokiem dla tych, którzy śledzili jego karierę. Od tamtej pory Claudio rezydował w Isztar jako Taichou miejscowego shidanu, lecz niemal wszyscy twierdzili, iż jest on szykowany na przyszłego Bushou całego Seikigunu.
Nic zatem dziwnego, że Hayt poczuł zimny pot na plecach, stojąc przed drzwiami biura tak wielkiej osobistości. Po kilkudziesięciu sekundach zebrał się jednak w sobie, zastukał i wszedł do środka.
Claudio wkładał właśnie jakieś dokumenty do eleganckiej, skórzanej teczki. Nie przerywał swojego zajęcia, aż wszystkie papiery nie znalazły się na swoim miejscu. Dopiero wtedy podniósł wzrok na podkomendnego i, ku jeszcze większemu zdziwieniu młodzieńca, uśmiechnął się przyjaźnie.
- Drax! Cieszę się, że udało ci się mnie złapać. Właśnie miałem zamiar wyjść – przywitał czarnowłosego takim tonem, jakby zwracał się do dobrego znajomego, jednocześnie jego słowa dawały jasny przekaz: „już dawno miałeś się tu zjawić”.
- Kapitanie – zasalutował Scordare, nie wiedząc jak inaczej mógłby się zachować.
- Nie masz na sobie munduru, więc mi tu nie salutuj.
- Przepraszam, kapitanie. To się nie…
- Jasne. Siadaj, chłopcze – przerwał mu Lonsa, samemu zajmując miejsce po przeciwnej stronie dębowego biurka. – Wiesz, dlaczego cię tu wezwałem? Parę dni temu, swoją drogą.
- Ja… przepraszam, kapitanie. Nie spodziewałem się, że…
- Dobra, nie mam na to czasu. Napiszesz raport ze swoich ostatnich poczynań – Claudio po raz kolejny wtrącił się swojemu rozmówcy w połowie zdania. Po krótkiej przerwie westchnął i dodał - powodu też nie możesz znać, więc od razu ci go podam. Dostajesz awans.
Drax był pewien, że gdyby ktoś miał go opisać w tym momencie, niewątpliwie użyłby słów „słup soli”. To, iż takiego obrotu spraw się nie spodziewał było olbrzymim niedopowiedzeniem i mag cienia przez chwilę podejrzewał, że wciąż przebywa w Kartamisie i śni jakiś dziwny, aczkolwiek realistyczny sen.
- No cóż, wystarczyłoby zwykłe „to zaszczyt, kapitanie Lonsa” – wyrwał go z osłupienia rozmówca.
- Dziękuję, to zaszczyt, kapitanie Lonsa.
- Świetnie, wszelkie formalności załatwimy później. Teraz mam dla ciebie nowe zadanie, poruczniku Scordare.
Hayt otrząsnął się z szoku, jaki wywołały poprzednie słowa przełożonego. Wreszcie jego mózg ponownie zaczął pracować na normalnych obrotach i odważył się nawet zaprotestować.
- Kapitanie, z całym szacunkiem, ale obecnie pomagam inkwizytorce Rose Viniani w sprawie…
- Wiem, wiem. To ze mną Rose uzgadniała twoją chwilową pomoc dla Inkwizycji. W końcu była moją protegowaną, gdy sam jeszcze tam pracowałem. I wcale nie mam zamiaru was rozdzielać. Rzecz w tym, że Viniani przebywa obecnie w Khazarze, a sprawa wiąże się po części z twoim ojcem.
Drax wyprostował się na krześle.
- Dziesięć dni temu w Avalonie zaczęto rozmowy w sprawie współpracy naszego państwa i Sanbetsu – kontynuował Lonsa, krzywiąc się nieco, jakby nie podobał mu się ten pomysł. – Oczywiście, nie chodziło o żaden stały sojusz militarny. Nic z tych rzeczy. Otóż twój ojciec i jego grupa ostatnimi czasy poważnie zadarli nie tylko z nami, ale też mocno dali się we znaki agentom. Gdy Jego Świętobliwość usłyszał o całej sprawie, uznał, że to świetny moment by nieco podreperować nasze relacje z Sanbetczykami, które, łagodnie mówiąc, od paru lat nie wyglądały najlepiej. Papież porozumiał się z prezydentem Sanbetsu i wysłał delegację dyplomatów ze swoim legatem na czele, oraz dwójką zealotów dla ochrony.
Hayt słuchał Lonsy w skupieniu i powoli zaczął się domyślać, co takiego mogło się stać, lecz nie chciał się wtrącać.
- Niestety, okazało się, że taka ochrona nie wystarczyła. Nasi magowie, dyplomaci i papieski legat zostali zamordowani podczas czwartego dnia obrad. Nie żyje także sanbetański minister, jego asystenci, obsługa i niemal wszyscy goście hotelu, w którym odbywały się rozmowy. Z tej jatki udało się jedynie ocaleć jednemu facetowi, jakiemuś nagijczykowi. I agentowi Sanbetsu, który był tam w tym samym celu, co nasza dwójka magów.
- Kim jest ten agent? Odniósł jakieś obrażenia?
- To Kaeru Araraikou, zwany także Pitem. Władze Sanbetsu odmówiły wydania naszym śledczym jego dossier, ale to było do przewidzenia. Sami postąpilibyśmy tak samo. Z naszych własnych danych wiemy jednak, że ten cały Araraikou ostatnio lubuje się w biciu naszych zealotów – Claudio zgrzytnął przy tym zębami tak, że Scordare ledwie zrozumiał ostatnie słowo. – Jego wina byłaby niemal oczywista, gdyby zginęła jedynie nasza delegacja… No cóż, może jest szaleńcem, furiatem i przy okazji pomordował też wszystkich wokół, ale nie możemy wyciągać pochopnych wniosków, tym bardziej, że sam mutant bez problemu przyjął do wiadomości zakaz opuszczania miasta, współpracuje zarówno z sanbetańskimi śledczymi, jak i z naszymi, i jest chyba przejęty całą sprawą najbardziej ze wszystkich.
- A co z jego obrażeniami? – powtórzył pytanie młodzieniec.
- Niewielka ranka na karku, kilka niegroźnych poparzeń. Nic więcej. Znaleziono go leżącego nago w holu, pośród kilku innych ludzi, wyglądających znacznie gorzej od niego. Pomijając fakt, że byli martwi.
- Czy któryś z poległych zealotów posługiwał się magią ognia? – Drax pominął kwestię braku ubioru agenta.
Kapitan Lonsa uśmiechnął się na te słowa.
- Dobrze kombinujesz. Tak, jeden z nich był adeptem Lumbre, co mogłoby wskazywać na starcie między nimi – odpowiedział, po czym westchnął i dodał znacznie smętniej – ale równie dobrze jakiś tajemniczy napastnik mógłby się posługiwać ogniem. Inni też byli poparzeni. Tylko poparzeni. Nikt nie spłonął.
- Jaka jest wersja tego mutanta?
- Żadna. Nic nie pamięta. Kojarzy dopiero poprzedni dzień.
- Wygodne.
- Owszem, ale lekarze twierdzą, że to faktycznie jest amnezja.
- Inne tropy?
- Kamery i nagrania zniszczone. Śledczy pobrali próbki z miejsca zbrodni i wciąż czekamy na analizę, ale nie liczyłbym na jakieś specjalne efekty. Jedyną nadzieją są zeznania drugiego ocalałego, ale na to też trzeba będzie poczekać. Biedak odniósł spore obrażenia i gdyby znaleziono go chwilę później, stałby się kolejną ofiarą. Obecnie znajduje się w stanie śpiączki, a lekarze nie wiedzą, kiedy się obudzi.
Drax nie odezwał się więcej, układając w głowie otrzymane informacje. Był niemal przekonany, że za atakiem stał Kaeru Araraikou. Sanbetczyk odniósł stosunkowo niewielkie rany, no i przede wszystkim przeżył, a amnezja była świetną wymówką – lekarze mogli przecież zostać przekupieni, albo zastraszeni. Z drugiej strony, w sprawę mogła być zamieszana grupa jego ojca. Z pewnością by im zależało, żeby udaremnić porozumienie między Babilonem, a Sanbetsu.
- Kiedy wylatuję? – odezwał się po chwili, stwierdzając w myślach, że w tym momencie i tak nic nowego nie wymyśli.
- Jutro rano. Wyśpij się porządnie, być może czeka cię ciężka walka poruczniku.
- Tak jest, kapitanie.
Hayt wstał z krzesła, skinął głową przełożonemu na pożegnanie i ruszył do wyjścia, ale nagle się zatrzymał. Pewna kwestia nie dawała mu spokoju.
- Kapitanie?
- Tak?
- Dlaczego awans? Przecież mógłbym się zająć sprawą jako zwykły żołnierz.
- Kaeru Araraikou jest porucznikiem w pionie wojskowym Sanbetsu. Wasze starcie będzie miało ładną symbolikę. Jeśli do niego dojdzie oczywiście.
Scordare uniósł brwi.
- Żartuję. Porucznik Sonero próbował popełnić samobójstwo, ale mu nie wyszło. Możliwe, że będzie próbował ponownie. Nie potrzebujemy tak niestabilnych oficerów, więc wysyłamy go na wcześniejszą emeryturę. Musiałem znaleźć kogoś na jego miejsce, a ty zdążyłeś się już wykazać.


***



10 dni wcześniej. Avalon. Cesarstwo Nag.


Pit ze znużeniem przysłuchiwał się ględzeniu papieskiego legata, ogromnie żałując w duchu, że zgodził się przylecieć do cesarskiej stolicy. „To będzie bardziej wypoczynek niż misja, zobaczysz. A lato w Avalonie nie jest tak nieznośne, jak u nas.” przekonywał go przełożony, a on, jak głupi, uwierzył. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że te słowa się sprawdziły. Aż nadto.
Kaeru przyzwyczaił się już do szybkiej akcji, nagłych skoków adrenaliny, nieustającego zagrożenia życia i nie widział w tym nic złego. Był w tym po prostu dobry. Tymczasem wysłano go, by ochraniał ministra i paru jego podręcznych przydupasów. Jakby nie było w kraju nadludzi, którym podobne zadania w pełni odpowiadały. Na pewno tacy by się znaleźli.
On natomiast, we własnym mniemaniu, był najgorszym możliwym wyborem. Przecież, kto, jak nie on właśnie, jeszcze nie tak dawno temu sprał na kwaśne jabłko najpierw tamtą ciemnowłosą zealotkę, a niedługo potem jej dwóch kamratów? A Babilończycy musieli o tym wiedzieć. Wystarczyło spojrzeć, jak morderczym wzrokiem spogląda na niego część ich delegacji. A szczególnie dwóch mężczyzn, którzy, Pit dałby sobie za to rękę obciąć, byli przeklętymi magami.
A jeśli dowództwo specjalnie wybrało właśnie jego? Może liczyli na to, że samą swoją obecnością sprowokuje Babilończyków do zerwania rozmów? Nie, to bez sensu – w takim przypadku prezydent od razu odmówiłby papieżowi. Mogło być też na odwrót i ci u góry wzięli go za jakiegoś wściekłego psa, byka, na którego płachtą są ci cholerni fanatycy? Czyżby mieli nadzieję na to, że rzuci się na legata i pozostałych? Tylko po co? Jeszcze głupszy pomysł. Araraikou nie miał problemu z Babilonem. W każdym nie większego niż z Cesarstwem, czy Khazarem.
Porucznik powrócił myślami do najbliższego otoczenia, lecz gdy swoją przemowę zaczął ich minister, agent ponownie zatopił się w sferze idiotycznych domysłów i niewiarygodnych teorii spiskowych. Wszystko było ciekawsze od dyplomatycznego pierdzenia starych polityków.



***



8 dni wcześniej. Isztar. Babilon.


Czarna limuzyna z przyciemnionymi szybami zatrzymała się przed wejściem jednego z licznych isztarskich banków, przyciągając zazdrosne spojrzenia zgromadzonych dookoła ludzi. Claudio Lonsa swobodnym krokiem podszedł do maszyny, otworzył tylne drzwi i wsiadł do środka.
- Ten twój agent nic nie zdziałał. Legat i reszta też nie zareagowali w żaden sposób na prowokację – rzekł na przywitanie do drugiego mężczyzny, popijającego spokojnie drinka. – Obrady trwają w najlepsze – dodał, samemu sięgając do samochodowego barku.
Federico Scordare dopił resztkę płynu, odstawił szklaneczkę i rozsiadł się wygodniej na skórzanym siedzeniu.
- Kaeru Araraikou był zaledwie planem A. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że nie spełni pokładanych w nim nadziei. Swoją drogą, to całkiem pokrzepiające, że nie darzy naszego państwa taką nienawiścią, jak myśleliśmy.
- Albo po prostu używa mózgu i nie jest tępym, gwałtownym osiłkiem, za jakiego go braliśmy.
- To tylko mutant, zwykłe wynaturzenie. Nie przeceniaj go.
- Szkoda tylko, że bez większych problemów radzi sobie z naszymi bojownikami – parsknął kapitan Seikigunu, wstrząsając jasnozieloną mieszanką alkoholi. – Zresztą, ty sam zadajesz się z innymi nadludźmi w tej twojej organizacji. Już nie wspomnę o zwierzętach z Khazaru.
- To tylko narzędzia. Przydatne, przyznaję, ale nic poza tym.
- I rozumiem, że teraz masz zamiar je wykorzystać?
- Owszem. Czas na plan B.
- Generał o nim wie? – co prawda, ich mistrz sam zrezygnował z tej zaszczytnej pozycji wiele lat temu, lecz staruszek lubił, gdy tak go nazywano.
- Oczywiście.



***



Obecnie. Avalon. Cesarstwo Nag.


Drax bywał już wcześniej w stolicy Cesarstwa, lecz nigdy w środku lata. Musiał przyznać, że tutejszy klimat był znacznie przyjemniejszy od babilońskiego i człowiek czuł się naprawdę błogo. W przeciwieństwie do upalnych tygodni w Isztar, czy Arkadii, gdzie świeżo mianowany porucznik modlił się do Lumena o choćby najłagodniejszy powiew wiatru. Nie przyjechał tu jednak na wczasy. Niestety.
Pierwszym, co zrobił po przylocie do Avalonu, było obejrzenie na własne oczy miejsca zbrodni. Towarzyszył mu przy tym babiloński śledczy i miejscowy policjant – Nagijczycy zostali wprowadzeni do sprawy, lecz nie wtrącali się za bardzo, ograniczając się jedynie do drobnej asysty. Hayt był jednakże pewien, że ich wywiad w skupieniu monitoruje działania obcokrajowców i jest gotów do interwencji w każdej chwili.
Hotel, w którym odbywały się narady, z zewnątrz nie prezentował się tragicznie – ot, parę wybitych okien, nic więcej. Natomiast w środku sytuacja wyglądała zgoła odmiennie - poprzebijane ściany, sypiący się tynk, nadpalone obrazy, poczerniałe resztki drogich dywanów i, najbardziej działające na wyobraźnię, wyrysowane kredą pozycje ofiar mordercy.
- Rzeźnia, nie hotel – mruknął do siebie zealota, nie bacząc na towarzyszących mu ludzi.
- To był pięciogwiazdkowy hotel, gotowy do przyjęcia najznamienitszych gości. Teraz już nikt nigdy nie zgodzi się tu zamieszkać – westchnął starszawy oficer policji.
Drax nie widział sensu w kontynuowaniu tej rozmowy i rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś śladu, który mógłby mu w czymś pomóc. Robił to jednak bez większych nadziei na jakikolwiek rezultat. Nie był żadnym detektywem, czy analitykiem, tylko prostym żołnierzem. On nie miał wytropić celu, tylko go dopaść.
- Zabierzcie mnie do podejrzanego – rozkazał po kilkunastu minutach bezcelowego krążenia po zrujnowanych pomieszczeniach.

Pit oglądał właśnie całkiem ciekawy film nagijskiej produkcji, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się, ukazując stojącego w progu wysokiego, czarnowłosego młodzieńca o niesamowicie bladej cerze. To był ktoś nowy w tej sprawie i agent przez chwilę miał nadzieję na jakiś przełom w śledztwie. Czyżby ten drugi ocalały wreszcie wybudził się ze śpiączki? A może próbki pobrane przez analityków wskazały wreszcie napastnika? Wtedy Kaeru chętnie podałby śledczym pomocną dłoń i dorwał sukinsyna, który to uczynił. Och, gdyby tylko sam zdołał sobie cokolwiek przypomnieć… Jednakże, za każdym razem, gdy wysilał się, by sięgnąć pamięcią do owego feralnego dnia, w głowie rozbłyskał mu niesamowity ból, na moment całego go paraliżując.
- Kaeru Araraikou? – zapytał ostrym tonem nieznajomy.
Pit westchnął, wyłączył telewizor i kiwnął głową. Nici z przyjaznej rozmowy - czarnowłosy z pewnością był Babilończykiem.
- Przecież wiesz, że tak.
- Nie jesteśmy na „ty”, mutancie.
- Więc jak mam się do was zwracać… magu? – to było tylko przypuszczenie, ale z wyrazu twarzy tamtego, Kaeru domyślił się, że trafne.
- To ja tu jestem od zadawania pytań!
- Hej, hej, spokojnie! Ja tu jestem poszkodowanym! – oburzył się, wskazując niewielkie oparzenia na przedramieniu.
- Tak, widzę, że ledwie wyrwałeś się śmierci – zakpił zealota.
Pit musiał przyznać mu rację. Jego obrażenia były żałośnie małe w porównaniu do reszty ofiar, ale nie miał zamiaru rozpaczać z tego powodu.
- W moich oczach jesteś przede wszystkim podejrzanym, mutancie – kontynuował Babilończyk, zerkając w kierunku wyjścia.
Agent wiedział, że na zewnątrz stoi na straży jeden z jego pobratymców, również nadczłowiek, i zealota najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę.
Jak oni to robią?!
- Nic na to nie poradzę, panie nieznajomy. Ja jestem niewinny.
- Nie wierzę – odparł krótko i sięgnął za pazuchę.
Pit rozszerzył oczy i napiął wszystkie mięśnie, gotów do błyskawicznego uniku, gdyby jego rozmówcy przyszło coś idiotycznego do głowy. W tym momencie rozległ się sygnał z komórki i mag, przeklinając brzydko, cofnął dłoń, po czym odebrał połączenie. Po kilkunastu sekundach podziękował za informację i spojrzał dziwnie na Sanbetczyka.
- Ofiara wybudziła się ze śpiączki – oznajmił z chłodnym spokojem, zupełnie odmiennym od swojego poprzedniego tonu – Jedziemy do szpitala.



***



6 dni wcześniej. Avalon. Cesarstwo Nag.


Pit otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Była dopiero czwarta nad ranem i do kolejnych rozmów z Babilończykami była jeszcze kupa czasu, więc dlaczego jego podświadomość zafundowała mu pobudkę? To nie zdarzało się często w jego przypadku. Nie śnił żadnego koszmaru, nie chciało mu się pić, pęcherz także nie domagał się opróżnienia, a do łóżka położył się późno. Co zatem wyrwało go ze snu?
Powód najpierw wyczuł – paskudny odór dosłownie zgwałcił nozdrza agenta, aż jego oczy napełniły się łzami. Później go usłyszał – nieprzyjemne brzęczenie, przywołujące gęsią skórkę na całym ciele.
Pit rozejrzał się po pokoju i błyskawicznie wyskoczył spod kołdry, łapiąc odruchowo za berettę leżącą na stoliku nocnym. W kącie pomieszczenia stało najpaskudniejsze stworzenie, na jakie miał w życiu nieprzyjemność spoglądać.
- O matko, ależ ty jesteś paskudny – syknął, celując do transformowanego szamana.
To musiał być Khazarczyk po przemianie, nie było innej opcji. Nie istnieją tak duże, naturalne owady. W każdym razie, nie w pięciogwiazdkowych hotelach.
- Czego ode mnie chcesz? – warknął, gdy nocny gość nie zareagował w żaden sposób na jego poprzednie słowa.
- Ciebie chcę – głos wypowiadający te słowa przypominał… w zasadzie to nic nie przypominał, ale był niesamowicie nieprzyjemny.
„Wybacz, wolę ludzkie kobiety” miał zażartować nadczłowiek, gdy najpierw poczuł cichutkie bzyczenie koło ucha, a następnie niezbyt bolesne ugryzienie w okolicach karku. Sięgnął nieuzbrojoną ręką, by odgonić jakiegoś dalekiego kuzyna swojego rozmówcy, lecz nagle kończyna zamarła mu w bezruchu. Pit otworzył szeroko oczy i spróbował ponownie nią poruszyć – bez skutku. Po sekundzie, spanikowany odkrył, że ciało całkowicie odmówiło mu posłuszeństwa.
- Jesteś mój – zgrzytnął robalowy szaman, podszedł do otwartego okna i wyfrunął na swoich muszych skrzydłach w jaśniejące niebo Avalonu.
Kaeru ze wszystkich sił starał się drgnąć choćby najmniejszym palcem dłoni. Wystarczyłby milimetr, a zyskałby nadzieję, że uda mu się jakoś wyrwać spod wpływu odrażającego dzikusa. Nic z tego.
Jednakże paraliż był niczym w porównaniu z tym, co przyszło po kilkunastu minutach. Niesamowity ból, wdzierający się w najgłębsze zakamarki świadomości nadczłowieka rozbłysnął początkowo w jego głowie, by stopniowo przenieść się na całe ciało. Unieruchomienie ustąpiło i Sanbetczyk, drąc się wniebogłosy, padł na dywan, nie mogąc zapanować nad drgawkami.
W końcu wszystko się uspokoiło. Nie było bólu, nie było drgawek. Nie było też pokoju, nie było czwartej nad ranem. Tylko błogosławiona ciemność.

Gdy obsłudze hotelu w końcu udało się dostać do środka, zastali Kaeru siedzącego nago na ziemi. Patrzył pustym wzrokiem w przestrzeń, trzymając w jednej dłoni katanę, a w drugiej pistolet. W żaden sposób nie zareagował na ich widok.
- Prze… Przepraszam, panie… - odezwał się stary recepcjonista, który w całym swoim długim życiu obsługiwał już najdziwniejszych gości.
Zamilkł jednak, gdy nagi młodzieniec błyskawicznie zerwał się na równe nogi i skoczył w ich kierunku, wznosząc ostrze do ataku.


***



Obecnie. Avalon. Cesarstwo Nag.


Srebrne sportowe auto marki Falciss mknęło po ciemniejących ulicach Avalonu, łamiąc przy tym każdy możliwy przepis. Żaden spośród czterech siedzących w środku mężczyzn się tym nie przejmował. Dwóch sanbetańskich nadludzi i dwóch babilońskich magów - wszyscy byli za bardzo przejęci tym, co usłyszą od jedynego świadka, jaki im pozostał. Poza tym, współpracowali z nagijskimi stróżami prawa i perspektywa otrzymania mandatu nie była nawet brana pod uwagę. Sytuacja jedynie odrobinę by się pogorszyła, gdyby drogówka, nieświadoma tożsamości pasażerów sportowego wehikułu, próbowała ich zatrzymać.
Nic takiego na szczęście się nie stało i już po chwili pędzili trasą średnicową, przecinającą wzdłuż całą stolicę Cesarstwa. Tutaj naprawdę mogli nabrać sporej prędkości.
Nagle po raz kolejny odezwała się komórka Hayta. Siedzący na tylnim siedzeniu zealota odebrał ją pośpiesznie i w ciszy wysłuchiwał słów rozmówcy. Trwało to dobrą minutę, aż w końcu, bez żadnego ostrzeżenia, czarnowłosy zakończył połączenie i natychmiast wyciągnął broń, celując w siedzącego obok niego Pita.
- Co ty robisz?! – krzyknął zaskoczony agent, cofając się na maksymalną odległość, na jaką pozwalało ciasne wnętrze samochodu.
- Zatrzymaj się – Drax zwrócił się do prowadzącego Sanbetczyka, drugiego z mutantów, całkowicie ignorując zadane mu pytanie.
- Co jest?!
Nie zahamował jednak.
- Rób, co każe! – warknął Babilończyk na miejscu pasażera, jeden ze śledczych, i również wyciągnął spluwę.
Kierowca pokręcił głową, zacisnął usta i dodał jeszcze więcej gazu.
- Nagijczyk rozpoznał twojego towarzysza na zdjęciu. Wskazał go jako mordercę.
- Że co?! – wrzasnął Kaeru.
- Zatrzymaj samochód.
- Na drodze szybkiego ruchu?! I co jeszcze?! Poza tym, żaden fanatyk nie będzie mi rozkazywał!
- Celuj w mordercę, jeśli zrobi choćby mały ruch, strzelaj – polecił Drax swojemu krajanowi, a sam otworzył szybę i wyciągnął uzbrojoną w Dragoona dłoń na zewnątrz.
- Co…
Scordare skoncentrował wzrok, wymierzył i oddał kilka strzałów. Kilka najbliższych latarni przestało działać i trasa była jedynie oświetlana reflektorami jadących aut. I o to właśnie chodziło.
Wszyscy, poza kierującym mutantem, patrzyli w zdumieniu na swojego towarzysza, lecz ten nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, tym razem skupiając się na podłodze. Znienacka szarpnęło gwałtownie pojazdem, rozległ się paskudny zgrzyt metalu i pisk opon.
- Zgubiliśmy koło! – kierowca kręcił kierownicą na wszystkie strony, lecz nie miał szans by opanować samochód, nie przy takiej prędkości.
- Coś ty… - ryknął Araraikou w stronę sąsiadującego z nim maga, lecz tego już tam nie było.

Drax ze spokojem spoglądał na koziołkującego Falcissa. Było mu nieco żal znajdującego się wciąż w środku zealoty, lecz nie miał zamiaru obwiniać się za jego śmierć. Nic takiego by się nie stało, gdyby kierowca z nimi współpracował. On jednak wolał zająć stronę parszywego mordercy. Nie pozostawało zatem nic innego, jak użycie zaklęcia.
Wszędzie wokół niego piszczały hamulce stanowiące preludium do huku zderzających się ze sobą samochodów osobowych. Za to Lumen również policzy prowadzącego mutanta.
- Tyle niepotrzebnych ofiar – sapnął z żalem porucznik, ruszając w kierunku sportowego Falcissa, który już zdążył się zatrzymać.
Nagle z jego wnętrza rozbłysło intensywne światło i pogięty dach wystrzelił w kierunku czarnowłosego, jak z armaty. Zealota rzucił się na bok, z trudem unikając rozpędzonej bryły metalu. Z resztek auta wyskoczył blondwłosy młodzieniec i zrobił kilka chwiejnych kroków, rozglądając się dookoła. W końcu go zauważył.
- Ty… Coś ty, kur.wa zrobił?! – wycedził, odrywając dłoń od twarzy i zataczając nią okrąg.
Mutant wyglądał nieźle, jak na osobę, która przeżyła taką kraksę. Jedynie na czole wyrastał mu spory guz, a łuk brwiowy krwawił obficie, zalewając czerwonym płynem lewe oko.
- Dlaczego…
Drax nie wiedział, o co takiego chciał zapytać go Araraikou, gdyż resztę jego słów zagłuszył tir, który nie zdołał wyhamować i rąbnął w dostawczaka, a ten z kolei zgniótł kobietę próbującą wysiąść z pobliskiej osobówki.
- Ci wszyscy ludzie… Nie jesteś lepszy od tamtego mordercy z hotelu! – Pit wciąż nie mógł uwierzyć w swoją winę, ale nie był już siebie tak pewien jak wcześniej.
Ostatecznie nic nie pamiętał. „Czyżbym faktycznie oszalał i był autorem tamtej masakry? Nie, niemożliwe. Ten Nagijczyk musiał się pomylić. Albo kłamał. Tak, kłamał, pewnie zastraszony, lub przekupiony przez Babilon.” myślał gorączkowo. To nie był jednak czas na rozważania, o czym przekonał go wystrzał z rewolweru. Wykonał gwałtowny unik, lecz nawet wspomagany przez Ippogyaku nie zdołał całkowicie umknąć kuli, która musnęła jego ramię, pozostawiając piekący ślad.
Spojrzał z nienawiścią na stojącego nieopodal zealotę, wyprostował się i wyciągnął spod płaszcza Pychę. Potężna katana błysnęła w jego dłoni, odbijając ogniste płomienie trawiące niektóre ze zniszczonych samochodów. Pit czuł, że magiczny oręż pragnie krwi przeciwnika niemal równie mocno, co on sam.
- Myślałem, że zabrano ci całe uzbrojenie – warknął ciemnowłosy i po raz kolejny pociągnął za spust, aczkolwiek tym razem agent zręcznie odskoczył na bok.
- Tą broń nietrudno przemycić – odparł blondyn i z impetem „wsadził” ostrze w asfaltową nawierzchnię.
Drax, nie namyślając się długo, wykonał błyskawiczny krok w tył, lecz nie zdążył na czas i wyłaniająca się pod nim klinga rozorała mu boleśnie wewnętrzną część łydki. Scordare syknął z bólu, ale nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi, gdyż jego przeciwnik, świecąc jak żarówka, już ruszał w jego kierunku.
Lufa Dragoona ponownie wzniosła się do góry, ale nim zdołała wypluć kolejny pocisk, nadczłowiek wykonał niesamowicie szybki doskok i władował pięść w brzuch zealoty z taką mocą, że ten aż odleciał na maskę najbliższego samochodu, wgniatając ją nieco do środka.
- Już mogłeś być trupem, ale nie zasługujesz na tak szybką śmierć, zasrańcu – warknął Sanbetczyk w stronę stękającego z bólu rywala.
Hayt, nic nie odpowiadając, stoczył się z powrotem na ziemię i powoli zaczął kroczyć ku zaciemnionemu obszarowi, słabo oświetlonemu przez płomienie i wyładowania elektryczne mutanta. Upuścił na ziemię rewolwer, w którym został ostatni nabój, a wątpliwym było, że zdołałby go ponownie naładować przy tak szybkim oponencie. Zamiast tego, wyszarpnął z pochwy niezawodną spathę i prostym gestem sprowokował tamtego do ataku.
Nie czekał długo.
Pit zaatakował szybko i silnie, lecz brakowało mu nieco techniki. Drax sparował kilka pierwszych uderzeń i wyprowadził szybką kontrę. Udało mu się ominąć zastawę, ale gdy ostrze dzieliło od celu zaledwie parę milimetrów, nagłe wyładowanie elektryczne odbiło je na bok. Sanbetczyk nie mógł nie wykorzystać takiej sytuacji i ciął ukośnie, celując w odsłoniętą szyję przeciwnika. Nagle jednak świat wokół niego zawirował i całkowicie stracił orientację w terenie. Po chwili ze zdumieniem odkrył, że leży parę metrów od miejsca, w którym przed momentem zadawał śmiertelny cios.
- Co to miało być?
- Ty masz swój prąd, ja mam swoje cienie – odpowiedział z satysfakcją mag, ciesząc się w duchu, że udało mu się trafić z zaklęciem akurat w przerwie między kolejnymi piorunami.
Gdyby tak się nie stało, już byłoby po nim.
Mimo wszystko, szala wygranej i tak wciąż przechylała się w stronę mutanta – w bliskim kontakcie nie było co próbować. Nawet po tak poważnym wypadku, ten przeklęty wynaturzeniec nadal był zbyt silny i szybki, a wspomagany swoimi nienaturalnymi umiejętnościami pozostawał poza zasięgiem Babilończyka. Trzeba to było rozegrać inaczej.
Nagle jego wzrok padł na katanę przeciwnika, która leżała nieopodal, upuszczona przez właściciela podczas teleportacji. Drax uśmiechnął się triumfalnie – to była idealna broń dla niego! Przywołał ostrze zaklęciem i po sekundzie poczuł w dłoni przyjemny ciężar artefaktu.
Pit zaklął szpetnie i ponownie otoczyły go wyładowania elektryczne, a zealota przyjął postawę bojową, w oczekiwaniu na kolejną szarżę psychopaty. Jednakże taka wcale nie nastąpiła. Zamiast tego, blondyn wyciągnął przed siebie dłoń, skupiając w niej potężną dawkę energii elektrycznej. Nie wyglądało to najlepiej i Scordare, wiedziony czystym instynktem przetrwania, rzucił się do ucieczki między rozbite samochody. Wszelako najbliższy z nich znajdował się za daleko i istniały niewielkie szanse, że zdąży. Czarów też nie mógł użyć – błyskawice gromadzone przez Kaeru sprawiały, że w całej okolicy było jasno, jak w dzień. Dopiero wtedy przypomniał sobie o możliwościach oręża, którego przecież dosłownie przed chwilą zdobył. Co prawda nie wiedział, jak dokładnie się go używa, ale to była jego ostatnia nadzieja.
Czarnowłosy mag odwrócił się gwałtownie, z powrotem w kierunku przeciwnika, i najszybciej, jak tylko mógł, pchnął klingę w ziemię, jednocześnie całą siłę woli skupiając na miejscu docelowym. W tym samym momencie kula energii rozbłysła potężnie, gotowa do wystrzału.
Wszystko wydarzyło się w ułamku sekund, ale Draxowi wydawało się, że patrzy na to w spowolnionym tempie. Najpierw ostrze katany „wytrysnęło” spod asfaltu, przebijając stopę mutanta na wylot. Następnie ten, targnięty nieoczekiwanym bólem, wypuścił swój przerażający pocisk, zupełnie chybiając celu. Ostatnim, co zapamiętał, był wybuch tira, w który trafiła skondensowana energia. Wybuch tak potężny, że wywołał cały łańcuch eksplozji zgromadzonych w okolicy maszyn, a fala uderzeniowa wyrzuciła w powietrze zarówno jego, jak i Pita.

Hayt nie wiedział, ile leżał nieprzytomny. Nie mogło jednak minąć wiele czasu, ponieważ wciąż była ciemna noc, a w odległości około stu metrów krzątali się nagijscy strażacy walczący z pożarem. Jego samego wyrzuciło na miękkie, trawiaste poboczne trasy średnicowej i pewnie dlatego wciąż był w jednym kawałku. Ledwo mógł się ruszać, ale dobre i to. Z uśmiechem zauważył również wbitą w glebę nieopodal katanę, która okazała się tak przydatna. Pokuśtykał do niej, oglądając się dookoła w nadziei, że znajdzie gdzieś zwłoki tego przeklętego odmieńca. Niestety, Kaeru Araraikou musiał wylądować zupełnie gdzie indziej, a poszukiwanie go w takim stanie było ostatnim, czego w tej chwili pragnął porucznik.


***



Dzień później. Isztar. Babilon.


Claudio Lonsa otworzył świeżą gazetę i z satysfakcją przeczytał tytuł głównej strony: „Czarne dni Avalonu. Cesarstwo w żałobie po dwóch zamachach terrorystycznych.”. Gdy dobrnął do końca artykułu, rozbrzmiał telefon.
- Tak?
- Ostatni raz wysługujesz się moim synem, Lonsa – twardy ton w słuchawce przeraziłby niejednego, lecz Claudio nie należał do lękliwych.
- Grozisz mi?
- Nie, tylko stwierdzam fakt. Nie posłużysz się nim więcej.
- Daruj. Twoja pociecha przeżyła akcję, dostałem już wstępny raport.
- Zapamiętaj moje słowa, Claudio. Życzę miłego dnia.
Kapitan Lonsa parsknął śmiechem, odkładając komórkę na dębowe biurko.
Będzie ciekawie.


**********************************************

Pewna bardzo ważna uwaga:
Dopiero teraz przeczytałem, że to w wyzwaniu mieliśmy z Pitem umieścić, że walka toczy się o jego "Pychę", lub moje 200 punktów. Niestety, całkowicie o tym zapomniałem i wspominam o tym dopiero teraz, mając nadzieję, że te reguły nadal będą obowiązywać.

Mniejsze uwagi:
1. Dzisiaj do karty Pita zostało wprowadzonych kilka zmian. Nie uwzględniłem ich w swoim wpisie i mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
2. Tym razem nie robiłem żadnych przypisów, jak za każdym razem polecał mi Coltis. Liczę, że mimo to, wszystko okaże się w miarę zrozumiałe. W razie czego, wiecie gdzie pisać.
3. Mam nadzieję, że się spodobało ;)
   
Profil PW Email
 
 
^Pit   #2 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008

----VS----
2625 Dou----------2230 Dou





14 Kwietnia 1612, Nag, godzina 4:15

Postać w płaszczu przedzierała się przez gęsty las, co i rusz wpadając na chłoszczące skórę gałęzie drzew, czy leżące pod nogami kłody i kamienie. Oddychała ciężko, charczała, zmuszając płuca do niesamowitego wysiłku. Poraniona i wyczerpana dotarła wreszcie na skraj zagajnika, od razu szukając dalszej drogi ucieczki. Ciemność bezksiężycowej nocy znacznie utrudniała to zadanie. Zakapturzony jegomość obejrzał się za siebie, raz, drugi; strach dosłownie zżerał go od środka nie pozwalając myśleć trzeźwo. On jednak wiedział, że musi się pozbierać i zakończyć swoją misję za wszelką cenę. Z kieszeni wyciągnął urządzenie bardzo podobne rozmiarami i wyglądem do telefonu komórkowego. Przejechał palcem po ekranie i zaczął coś wpisywać. Co i rusz patrzył do tyłu jakby za chwilę z lasu miało wyskoczyć na niego wygłodniałe, dzikie zwierzę. Około trzydziestu sekund potrwała cała operacja; nieznajomy zdążył spocić się jak ladacznica w babilońskim kościele, ale najwyraźniej wszystko się udało. Dziewięciocalowy ekran wyświetlał teraz pasek przesyłu danych, będący na trzydziestu pięciu procentach. Zablokował urządzenie i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Równocześnie gdzieś z gęstwiny zaczął dobiegać niepokojący go szelest; prześladowca był blisko. Zakapturzona postać sięgnęła do paska po granat, odbezpieczyła zawleczkę i rzuciła w stronę, skąd dobywał się dźwięk. Krótki huk i towarzyszące temu mignięcie, niczym z aparatu utwierdziło uciekiniera w przekonaniu, iż to wystarczy. Biegnąc dalej przez nizinę i płaty pól uprawnych dotarł do opuszczonego dawno temu budynku, będącego najwyraźniej rodzajem silosu. W Nag wciąż było pełno tego typu budowli. Zrujnowane i opuszczone pozostałości po ostatniej wojnie w czasach współczesnych świetnie nadawały się na rozmaite kryjówki. Przyciągało to zarówno bezdomnych, jak i różnej maści cwaniaczków, pomniejszych złodziei, niepewnych tego, czy przeżyją kolejny dzień. Warto jednak było zaryzykować.
Zakapturzony skrył się pod ścianą i czekał. Z precyzji i ostrożności ruchów wywnioskował, iż jego prześladowca był człowiekiem. Nie był to jednak zwykły szarak, bo unikał rozpoznania niczym rasowy zabójca na zlecenie. Ktoś o takim rozeznaniu bojowym był w stanie powalić każdego, nawet dysponującego supermocami osobnika.
Nieznajomy w płaszczu był agentem Sanbetsu, a jednocześnie nadczłowiekiem; jednym z tych, których ślepy los, zwany genetyką, obdarzał przy narodzinach nadnaturalnymi zdolnościami, pozwalającymi robić rzeczy, o których się naukowcom nie śniło. Mówiło się, że pod względem potencjału przewyższali oni możliwościami wyuczonych w akademiach magów Babilonu. Dla wielu codziennych zjadaczy chleba opowieści o zarówno jednych, jak i drugich należały do kategorii bajek. Tak samo niewiarygodne wydawały się im historie o duchach, współgrających z khazarskimi wojownikami, a sekretna wojna była jedynie odległym mitem.
Zakapturzony pozostawał częścią tego „mitu”. Jego moc pozwalała mu podzielić swe ciało na dwa osobne byty i tym samym zmylić pościg. Ostatni jego klon, wypuszczony jeszcze w lesie, powinien był załatwić sprawę, jednak przeciwnik nie dał się omotać. Nadczłowiek postanowił więc powielić się po raz kolejny. Wypuścił klona, by biegł dalej a sam usiadł w kącie budynku, łapiąc oddech. Rzucił okiem na komórkę. Pasek ładowania był teraz na jakichś sześćdziesięciu procentach. Dane które wysyłał – zabezpieczone potrójnie zaszyfrowanym kodem znanym tylko paru osobom w Sanbetsu – miały po dostarczeniu ulec permanentnemu zniszczeniu w pamięci komórki. Taka była procedura w nagłych przypadkach. Walka wywiadów działa się na wielu frontach, głównie tych związanych z technologią i każda wykradziona informacja była na wagę złota. Takim złotem były babilońskie badania nad możliwością stworzenia Nadludzkich Zealotów. Większość dokumentacji udało się odzyskać, wciąż jednak pozostawała jedna probówka, będąca w rękach chciwca z Nag. Ukrywający się szpieg dał radę go zlokalizować, ale tu szczęście się od niego odwróciło. Musiał przekazać pałeczkę komu innemu, samemu wycofując się z pola.
Wsłuchując się w bicie swego serca czekał na odpowiedni moment. Kiedy zrobiło się dostatecznie cicho postanowił wyjrzeć na zewnątrz. Teren wydawał się czysty. Po raz pierwszy od kilku godzin odetchnął pełną piersią, fortel musiał się udać. Nałożył kaptur na głowę i zrobił krok do przodu. Wtem, jak za dotknięciem magicznej różdżki, ciemny błękit nocy przerodził się w czerwień. Agent poczuł nagłą drętwotę ciała, a zaraz potem niezwykłą lekkość. Upadł bezwiednie na trawę widząc przed sobą swoje bezgłowe, dygocące w konwulsjach, ciało. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, gdyż śmierć nadeszła zbyt szybko. Dla niego nastała wieczna ciemność.
Zabójca popatrzył jeszcze przez chwilę na swoje dzieło, strząsając krew z równomiernie poprowadzonego ostrza. Spatha była idealna do rozstrzygania potyczek w jednym-dwóch uderzeniach, a on był w tym mistrzem. Trochę żałował, że ofiara nie pocierpiała dłużej przed śmiercią, jednak nie miał na to czasu. Przetrząsnął dokładnie ubrania pokonanego, znajdując komórkę. Na ekranie wyświetlał się napis „przesyłanie danych zakończone”.
- Szlag – zaklął miecznik, przeglądając wyczyszczone z plików i kontaktów urządzenie. Upuścił je na ziemię, zgniatając pod butem. Ostatni raz rzucił okiem na zwłoki. Poszperał w kieszeni swojej kurtki wyciągając fragmenty czegoś, co było kiedyś granatem. Rozrzucił je nad ciałem z pobożnością godną księdza. - Saltatio nobis, Regina notis.
Elementy złączyły się na powrót w jedno, by od razu eksplodować, rozrywając martwego na kawałki. Zabójca był już jednak na tyle daleko, że nie przejął się ani hukiem, ani impetem eksplozji. Sztuczka z fałszywym granatem o znacznie mniejszej sile rażenia zdała swój egzamin, tak samo jak i cierpliwe wyczekanie prawdziwego celu. Cała reszta już jednak niezbyt go ucieszyła. Postanowił więc samemu dojść, gdzie był i czego szukał agent Sanbetsu na dalekiej północy. Zniknął w ciemnościach.

***

Tego samego dnia, Sanbetsu, godzina 9:05

Poranek w Ishimie nie należał do najspokojniejszych. Było zaledwie kilka minut po dziewiątej, a ulice już szczelnie zatkane były samochodami, stojącymi w kilometrowych korkach. Warknięcia, dźwięki klaksonów, robotnicy grzebiący przy kanalizacji; wszystko to nie umywało się do ogłuszającego szumu przelatującego nad głową czterosilnikowego samolotu. Takie było centrum stolicy Strefy Wymiany, kolebka przemysłu wszelakiego, szczyt ludzkich osiągnięć i oczko w głowie premiera. Kawiarniana szyba wyciszała na szczęście cały ten harmider, zaś lokal wypełniały znacznie przyjemniejsze dźwięki jazzu, sączącego się z głośnika przy barze. Dźwięk saksofonu w akompaniamencie z basem i pianinem kreował naprawdę sympatyczną, niemalże łóżkową atmosferę. Pociągnięta czerwoną skórą kanapa była niezwykle wygodna, do tego naprzeciw mnie siedziała młoda, atrakcyjna kobieta. Różnica była jednak taka, że zamiast wina, podanego w kieliszkach z długą nóżką, piliśmy kawę z filiżanek. No i nie mogliśmy sobie pozwolić na aż taką poufałość. Kyoko Imai, bo tak miała na imię, pełniła rolę pani komisarz specjalnej jednostki policyjnej stacjonującej tu, w Ishimie. Ja zaś, cóż, spędzałem miło czas jako „żołnierz na przepustce”.
- Milczysz, Kaeru – zauważyła, wpatrując się we mnie swoimi wielkimi, przenikliwymi oczami. – Rozmarzyłeś się, co panie poruczniku? – Uśmiechnęła się, odrzucając do tyłu jasną grzywkę.
- Nie zaprzeczę – wyrwałem się z zamyślenia. Zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili gapię się na nią nieprzytomnie, jak jakiś napaleniec. Co ja mogłem zrobić, tak na mnie działała. Było w tej kobiecie coś intrygującego, coś, co sprawiało, że robiło się cieplej na sercu. Może po prostu za bardzo wczułem się w całą tą „atmosferę”, ale chciałem by ta chwila trwała jak najdłużej. – Po prostu delektuję się wolnością. Zero stresu, nikt do ciebie nie strzela, nie ucieka po dachu, nie masz wrażenia, że zaraz coś wybuchnie…
Złapała łyk kawy, słuchając tego co mówię. Spoglądała sporadycznie na rozstawioną między nami planszę z warcabami, gdzie królowały moje czarne pionki.
- Najwyraźniej to delektowanie się – zauważyła, robiąc kolejny krok w grze – nie przeszkadza ci wygrywać. Choć myślałam, że preferujesz jakieś poważniejsze wyzwania?
- Im dalej jestem teraz od nich tym lepiej – skwitowałem krótko, zbijając jej dwa kolejne pionki.
- Jakim cudem nie zauważyłam tego ruchu? – zdziwiła się. Umilkła na moment, przymknęła oczy, po czym zręcznie powróciła do tematu. – Zawsze myślałam, że jesteś przede wszystkim żołnierzem, chorobliwie skupiającym się na zadaniu? – Popatrzyła na moją, wciąż jeszcze obandażowaną w nadgarstku, prawą rękę. – Nawet nie dałeś się im do końca obejrzeć!
- Nie lubię szpitali – odparłem. Co mi dawał fakt, że korporacja o mnie dbała, oferując warunki niedostępne dla normalnego śmiertelnika, skoro tak naprawdę nie troszczyli się oni o ludzi, a o „bronie”. Tym dla nich byliśmy. Powiedziałem to mojej rozmówczyni. Zatkało ją na moment, aż musiała przepić zaskoczenie dużą ilością napoju.
- Ale… robimy tyle dobrego dla mieszkających tu ludzi, dla kraju…
- To ty tak uważasz. Widziałaś kiedykolwiek, by przejęli się stratą któregokolwiek z żołnierzy? Mają nas, to się liczy! – Komisarz Imai pokazała mi gestem bym trochę ściszył ton. Musiało mnie ponieść. Co jak co, ale ona była opanowana w każdej sytuacji. Dokończyłem spokojnym tonem, wracając jednocześnie do gry. – Zastanawiałaś się kiedyś jakby to było, gdyby pozwolono nam żyć w cywilu, nie wzywając już nigdy na żadną misję? Nie mogę sobie tego wyobrazić.
- A ja, wręcz przeciwnie – rzuciła Kyoko tonem tak ciepłym i kojącym, że w tamtej chwili tylko ją słysząc byłbym w stanie roztopić się, jak pozostawione na słońcu masło. Wiedziała, jak wykorzystywać swoje atuty. – W gruncie rzeczy, już tak żyję. Służę ludziom jako policjantka. Ty przecież też mógłbyś dalej być żołnierzem?
Zdębiałem do reszty, czerwieniąc się lekko na twarzy. W jej słowach było sporo racji. Zaczynałem rozumieć jej pogląd na życie, pełen optymizmu i szacunku. Po prostu nigdy nie wątpiła w siebie, co mi zdarzało się kilkukrotnie. Charyzma była tym, co pozwalało jej kierować niezwykle skuteczną jednostką praktycznie bez strat własnych. To był klucz do zwycięstwa.
- Cóż, bez wojen i militarnych konfliktów na taką skalę, pewnie wysłali by nas na jakiś kraniec świata albo kazali paradować w defiladach – zacząłem imitować ruchy, wykonywane na każdej z musztr. Do nogi broń, obrót, spójrz na lewo, spójrz na prawo, pozdrów swego dowódcę, wysłuchaj przemowy, bądź jak robot. Kyoko zachichotała. Rzadko kiedy widziałem ją tak zadowoloną. Muszę częściej wychodzić na takie przepustki, pomyślałem. – Ale póki co, konflikt trwa. Równowaga sił jest niemal taka, jak w warcabach.
- Co masz na myśli? – zapytała.
- Zapewne też to zauważyłaś. Strony konfliktu walczą mniej więcej równo – Kyoko na planszy zostawiła mi miejsce na przeprowadzenie podwójnego zbicia, co pozwoliło umieścić mojego piona w jej rogu planszy, tworząc tym samym „damkę”. – Wystarczy jednak mały błąd i ktoś zyskuje strategiczną „przewagę”, kluczową dla dalszego przebiegu starcia.
Podparła się na ręce, przyglądając moim poczynaniom z podziwem.
- Wygadany jesteś jak polityk – zauważyła, pozwalając sobie na nieszkodliwą uszczypliwość. – Ale masz trochę racji. Kawa ci wystygła, zamówić drugą?
- Nie, ja to zrobię – wstałem od stolika, szukając po kieszeniach spodni portfela. Zapytałem czy też chce, poprosiła. Miałem już podejść do barmana, kiedy odezwała się komórka. Wesoła melodyjka o tej porze nie zwiastowała wcale nic przyjemnego. Tym bardziej, że to była zakodowana transmisja. Ani chybi od Uena, mojego towarzysza w pionie wywiadowczym, tak zwanego „prawie jak przełożonego”. Gość miał głowę na karku i zwykle zawalony był papierkową robotą. Chciałem by była to propozycja wyskoczenia na piwo po południu; nie miałem co jednak na to liczyć. Ten człowiek nigdy, ale to nigdy nie schodził z posterunku. Był totalnie przeciwny rozrywkom. Odebrałem bez dłuższej zwłoki. Krótko przekazał mi wytyczne odnośnie kolejnej misji. Zasmucony podszedłem do Kyoko.
- Niestety, moja przepustka dobiegła końca! Kolejna misja wzywa.
- Rozumiem – patrzyła na mnie poważnym wzrokiem. Podświadomie wiedziała co mnie czeka. Sama była agentką a moje losy nie były jej obojętne. Nie, odkąd zobaczyła moje pokrwawione ciało po misji w kanałach Babilonu. Część mnie chciała wziąć ją za rękę, ucałować na dowidzenia a potem powiedzieć „wrócę maleńka”. Ale nie byłem przecież jakimś typem komiksowego detektywa, by tak się zachowywać. Zamiast tego usłyszałem coś, co napełniło moje serce siłą. – Wróć cały i zdrowy, nie chcę cię stracić!

***

Tego samego dnia, Sanbetsu, Morska Strefa Rikoukei, Godzina 10:12

Ledwie pięć minut temu wystartowałem z lotniskowca, stojącego przy brzegach Sanbetsu a już za plecami mignęła mi platforma wiertnicza „Aramusha”. To chyba była ta platforma; w prędkości naddźwiękowej nic nigdy nie było pewne. Nawet komputer pokładowy mógł w każdej chwili dostać zwarcia, zgłupieć i nie wiedząc o tym, leciałbym nie w stronę Nag, a wprost na zbłąkaną górę lodową. Doświadczony pilot pewnie byłby w stanie uniknąć czołowego zderzenia, ale ja do takich się nie zaliczałem. Wylatałem dziesięć, może piętnaście godzin na tego typu maszynach, więc równie dobrze moi podopieczni mogli mnie nazywać „porucznik Kamikadze”. Wprawdzie już raz wykonywałem misję z użyciem myśliwca „Tetsudenkou”, przy Wrotach Wiatru. Tyle tylko, że wtedy pozostawałem w granicach mojego państwa, nie prułem przez morze z hipersoniczną prędkością! Mogłem mieć tylko nadzieję, że systemy maskujące działały sprawnie i nie przyjdzie mi walczyć z obroną powietrzną sąsiedniego kraju.
Nag podchodził do tych spraw chorobliwie dokładnie. Jeśli ktoś był nawet trochę podejrzany, potrafili przesłuchiwać go godzinami. Przynajmniej tego zdołałem się dowiedzieć poprzednim razem, kiedy partnerowałem przy sprawie masowej morderczyni. Kobieta, jak się okazało, mściła się na koleżankach za śmierć swojej „życiowej partnerki”. Już wtedy władze kraju rycerzy patrzyły na całą sprawę krzywo. Bo jak na to zareagować: lesbijka, fanatyczka, do tego zabójczyni. Kombinacja lepsza niż w jakiejś bijatyce na konsolach.
Teraz sytuacja wyglądała podobnie; siedząc w kokpicie i dając komputerowi poprowadzić się gładko przez powietrzny korytarz przywołałem w myślach wszystkie znane mi fakty. Nad ranem grupa silrańskich rewolwerowców, patrolujących brzegowe partie lasu, natknęła się przy starym bunkrze na rozerwane fragmenty ciała mężczyzny w wieku około dwudziestu pięciu lat. Władze lokalne z rycerzem na czele stwierdziły, że facetowi odcięto najpierw łeb a potem poddano działaniu granatu, albo innemu wybuchowemu świństwu. Koroner zdołał podać czas zgonu – około czwartej nad ranem – oraz jego przynależność do sanbetów. Pewnie rozpoznał to po strzępkach ubrania lub innych drobiazgach, na które normalni ludzie i nadludzie nie zwracali uwagi. Dla mnie równie dobrze mógł prześwietlić głowę, na czaszce której pisało pewnie „made in Sanbetsu”. Ambasador musiał się zlać w majtki, kiedy przyszli do niego nagijczycy i zadawali niewygodne pytania. Bo sprawa nie była wcale taka prosta.
Uen wyjaśnił mi wszystko dokładnie. Przed piątą rano jego komórka wywiadowcza otrzymała zaszyfrowaną, cyfrową paczkę z informacjami. Była tam holograficzna mapa jakiegoś miasta, z zaznaczonym nań celem, oraz dane o Jacku Volokodinie. Przywołałem je na boczny ekran kokpitu, czytając uważnie już po raz trzeci. Trzydziestoletni filantrop z Nag, który w jakiś sposób związał się z przemytem broni. Choleryk, gbur, łasy na kasę, przekupny i cyniczny. Pasował jak ulał do tej całej masy idiotów w Higure, dlatego zbił tam niezły kapitał. Jak na ironię został tam też zatrzymany przez sanbecką policję po czym dostał kopa w tyłek, zwanego potocznie ekstradycją. Jego matczyny kraj doskonale wiedział, co należy robić z takimi szumowinami.
Teoretycznie więc, Jack dalej siedzi w ciemnej i wilgotnej celi jakiejś wieży więziennej postawionej pośród krain wiecznego lodu, czekając końca swoich dni. Prawda jest jednak taka, że dzięki umiejętnościom matactwa i przekupstwa nie tylko zdołał wyjść za kaucją po nieco ponad trzech dniach odsiadki, ale i dorobił się potężnych pleców. Nie żeby ich potrzebował, wszak sylwetka Volokodina świadczyła o jego zamiłowaniu do odżywek i wizyt na siłowni. Najgorsze z tego wszystkiego było to, iż to on był posiadaczem ostatniej fiolki zawierającej połączone DNA zealotów i nadludzi. Przyszłość świata, dosłownie, leżała w jego rękach, a on o tym doskonale wiedział.
W normalnych warunkach Jack, jak to filantrop, dałby pewnie ten przedmiot na aukcję i sprzedał państwu, które zapłaciło by najwięcej, w teorii – Sanbetsu. Stratę kilkunastu pierdyliardów Kouka społeczeństwo odczuło by zapewne w charakterze wyższych podatków, ustawionych na parę lat, a cała sprawa rozeszła by się po kościach. Gdyby Nag zdołało jednak przebić ofertę, też nie było by źle. Oficjalne kanały dyplomacji i wspólna sprawa łącząca oba kraje – nadludzie – doprowadziły by pewnie do szczęśliwego końca. Tymczasem Volokodin, po przykrych doświadczeniach w obu tych państwach, był tak uprzedzony i do Nag, i do Sanbetsu, że jedynym naturalnym wyborem wydał mu się Babilon. Jack otoczył się łaską znanego mu klechy jakby to był jego własny płaszcz.

***

Nieco ponad godzinę później, Nag

Przeniknięcie do państwa rycerzy okazało się dziwnie proste. Zero dokumentów, paszportów, żadnych pytań. Musiałem tylko bezpiecznie wylądować z dala od cywilizacji, by nikt nie wpadł nagle na zamaskowany myśliwiec. Włożyłem długi płaszcz z kapturem, chowając kapelusz do tobołka. W drugą rękę wziąłem, ciężką jak cholera, skrzynkę z „narzędziami”. Czułem się jak turysta, który nabrał za dużo rzeczy w podróż na dwa dni i teraz latał z ogromnym plecakiem. Zacisnąłem zęby, zakląłem ze trzy razy i wyruszyłem do portu. Według instrukcji Uena, na jednym z kotyjskich nadbrzeży miałem spotkać część mojego oddziału, oddelegowaną tu tydzień temu „w razie gdyby coś miało się stać”. Widać, dowództwo nie próżnowało, kiedy ja leżałem bezczynnie w szpitalu. Spojrzałem na mą dłoń – kończyna wyglądała o wiele zdrowiej, niż kiedy Coyote wbił się w nią kłem, ale wciąż ziała w niej mięsista blizna pośrodku. Ważne, że nie było widać kości, pomyślałem. Założyłem rękawicę od munduru pilota, musiało wystarczyć. Chciałem uniknąć ukazywania jakichkolwiek słabości, gdyby doszło do konfrontacji.
Na nadbrzeżu praca trwała w najlepsze. Statki transportowe, wypełnione masą dziwnych towarów, zrzeszały mnóstwo chętnych do pracy ludzi. Wyglądali raczej biednie, nie tak jak ich pracodawcy, kapitanowie. Ci opływali w łańcuchy, kolczyki, bransolety i inne błyskotki, mające świadczyć o ich „potędze”. Spora część z nich nie była nawet nagijczykami, przebywali tu tylko czasowo. Tych rodowitych rozpoznawało się od razu po twardych rysach twarzy, solidnej rzeźbie albo chociaż po gęstym zaroście. Nie było to oczywiście regułą, ale ci „inni” od razu rzucali się w oczy. W tym także moi podopieczni. Dowództwo odstawiło kawał dobrej roboty, by załatwić im odpowiednie papiery i wygląd, lecz oni po prostu tu nie pasowali. Tylko jeden z nich, Jorah, mógł spokojnie poświadczyć o swoim pochodzeniu bo urodził się w Nag. Był wyższy od kompanów o jakieś osiem centymetrów, krótko przycięte blond włosy, pokaźny zarost, zacięty wyraz twarzy oraz chłodny wzrok. Po prostu wyglądał naturalnie.
Żołnierze Sanbetsu od razu mnie rozpoznali, informując o obecnej sytuacji. Willa Volokodina znajdowała się w zachodnim Nag na specjalnie rozgraniczonym terenie. Najwyraźniej postanowił przekupić kogo się dało, by nikt - żaden rycerz, śledczy, strażnik – absolutnie nikt nie zagrażał jego interesom. Odkąd trzymał stronę półświatka było wiele powodów aby go złapać, więc nic dziwnego. Fortyfikował mury swej personalnej fortecy, szykując na masowe oblężenie, które miało wkrótce nadejść.
- Skoro wiecie aż tyle i to od paru dni – zagaiłem, patrząc po każdym żołdaków – to czemu go nie pochwyciliście?
- Mieliśmy dokonać tego wraz z agentem Hanekawą, w zastępstwie pana, ale dzień przed akcją ktoś dopadł go pierwszy.
- I nic nie zrobiliście?!
- Nie chcę się kłócić, czy coś, panie poruczniku. – odezwał się czarnowłosy Tagawa, rekrut, który dotarł do jednostki może dwa miesiące temu. – Ale jeśli ktoś dopadł Hanekawę, doświadczonego w wywiadzie szpiega, to czy gdybyśmy wtedy wkroczyli nie skończylibyśmy tak samo?
- Wygadany jesteś jak na świeżaka – ironicznie skomentowałem wypowiedź młodego, po czym od razu jednak dodałem. – Ale masz rację. Dlatego tym razem nie pozwolimy się zaskoczyć.
Otworzyłem tachaną taki kawał skrzynię. Były tam komunikatory, dwa karabiny, moje pistolety, katana, pas z granatami oraz torba z amunicją. Na samym dnie zaś leżały garnitury. Nadszedł czas zagrać bogatych przedstawicieli handlowych korporacji z Sanbetsu.

***

Tego samego dnia, Nag, Godzina 20:25

Nie byłem nigdy zbyt przesądny, ani też bojaźliwy. Zawsze ufałem bardziej sobie, niźli znakom, powszechnie uznawanym za przynoszące pecha: czarne koty i piątki trzynastego nigdy nie podnosiły mi pulsu. Nie byłem też zbytnio pobożny, dlatego o wszystkie nieszczęścia obwiniałem siebie, nie niezliczone bóstwa Kami. A teraz nagle coś było nie tak; ciemna noc z księżycem w nowiu wydała mi się omenem tak złowrogim i tak mrocznym, że samo myślenie o tym wywoływało pot na mym czole. Czym prędzej opanowałem rozszalałe emocje i z gracją prawdziwego dżentelmena wkroczyłem do willi Volokodina. Przestronna sala balowa oświetlona była tysiącem małych żarówek, stylizowanych na świece. Na jasnych ścianach wisiały obrazy zasłużonych nagijskich ludzi, królów, doradców, wojaków a nawet dam. Gdzieś dalej ustawione były rzędy stolików, przygotowanych do gier hazardowych, miejsce do tańczenia i podest dla przygrywającej jazz orkiestry. Ta muzyka mnie prześladuje, myślałem, słysząc znajome dźwięki. Na balu zebrała się chmara ludzi mniej lub bardziej znanych w polityce. Niektórzy jednak, a raczej spora ich część, figurowała w lokalnych kartotekach jako oszuści, przemytnicy i gangsterzy. Nagle poczułem się nieswojo. Ranna dłoń dosłownie swędziała na myśl o tym, że każdego tu z osobna zgromadzonych można było wsadzić do paki i nikt by się nie przyczepił. Kyoko i jej oddział zrobili by tu własne „party”, przebiegło mi przez myśl, aż się uśmiechnąłem.
W całym tym chaosie trzeba było skupić się na najważniejszym – organizatorze całego przedsięwzięcia. Stanąłem przy stoliku, gdzie rozgrywany był poker. Ludzie grali tu kosmicznymi sumami, aż bałem się usłyszeć kwotę, jaka by wyszła, gdyby ktoś dobry w kartach zadecydował zagrać o wszystko. Już słyszałem w głowie: all in, dziesięć miliardów kouka. Zdążyli dojść do kwoty dwustu tysięcy za Small Blinda (co oznaczało jedynie połowę początkowej wpłaty w danej kolejce rozdania), kiedy roześmiany i rozgadany Jack zniknął w holu. Nadszedł czas działania. Trzeba było dopaść go w jego kwaterze albo gdzieś, gdzie zadecydował by się pokazać fiolkę.

***

- Tu Alpha trzy, Jinsoku. Śledzę cel, wygląda na to, że Volokodin postanowił spotkać się z jakimś księdzem na osobności.
Słowa mojego podopiecznego potwierdziły moje przypuszczenia. Do transferu miało dojść po cichu, z dala od oczu ciekawskich. Byłem po drugiej stronie holu, czając się przy ścianie. Bez broni, bez granatów czy plecaka czułem się niezręcznie. Całe szczęście, została mi rękawica Ryoushi. No i zawsze jeszcze mogłem ogłuszyć nagijczyka mocą pioruna. Ale co w takim razie z biednym Jinsoku, który zdany był wyłącznie na siebie? Musiałem wkroczyć do akcji osobiście. Jeszcze nie teraz, niech będą w jednym miejscu. Kątem oka patrzyłem na rozkręcający się bal, dobrze bawiących się bogaczy, tony szampana lejące się po stołach i tracące buty kobiety. Dobrze, może chociaż łatwiej będzie omotać to całe towarzystwo i wsadzić kit, gdyby coś poszło nie tak. A wrażenie, że tak będzie, rosło z każdą chwilą. Dostałem nawet lekkiej odmiany manii prześladowczej myśląc, że ktoś mnie obserwuje.
- Alpha trzy do Alpha jeden, są na piętrze i wchodzą do prywatnego biura Jacka. – To były słowa na które czekałem. Nawet podwładny nie mógł powstrzymać podniecenia. Szybkimi susami podbiegłem do schodów. Powoli wspinając się na górę dołączyłem do towarzysza broni. Ja ich ogłuszam, ty przeszukujesz, przekazałem mu niemalże bez słów. Biuro było tuż za rogiem.
Nagle w całym przejściu zgasły światła. Momentalnie zrobiło się ciemno, jakby ktoś zrzucił zasłonę na cały świat. Coś przemknęło między nami, jak gdyby podmuch wiatru wdarł się do korytarza. Stwierdziliśmy, że to nawet lepiej i podbiegliśmy w miarę cicho do samych drzwi. W tym momencie zamarłem. Rozmowa pomiędzy dwoma kontrahentami ucichła
- Kim-kim jesteś? – wyjąkał ksiądz. Słowa utkwiły mu w gardle, rozległ się jakby krótki kwik, jęk i potem już nic. Spojrzeliśmy po sobie i wtargnęliśmy do biura. Obaj, ksiądz i Jack, leżeli martwi w kałuży krwi a morderca zbiegł przez otwarte okno.
- Leć na zewnątrz, niech cię zabiorą jeepem – rzuciłem w biegu do Jinsoku, samemu skacząc za podejrzanym. Zabójca, choć w półmroku, był widoczny. Wyhamowałem lot w dół dzięki polu energii i gładko wylądowałem na trawniku. Wszyscy strażnicy będący na zewnątrz wyglądali na dziwnie sztywnych. Skurczybyk musiał zadbać o wolną drogę ucieczki. Przeskoczyłem przez żywopłot tuż za nim. Był szybki, ale w miarę jak przekraczaliśmy kolejne fragmenty ogrodu, zacząłem go doganiać. Byłem już o krok, kiedy coś zwaliło mnie z nóg i upadłem głucho na grunt. Jakimś cudem drewniana ławka pojawiła się na mej drodze. Podniosłem się z ziemi, nie tracąc z oczu tajemniczego balowicza. Biegł w stronę muru, otaczającego willę. Tym razem już na pewno go dorwę, myślałem, płot przeciągnięty był drutem kolczastym.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy zbieg po prostu zniknął mi sprzed nosa. Teraz dopiero zaczynałem rozumieć co się dzieje. Podwinąłem rękaw eleganckiego płaszcza i wystrzeliłem żyłkę z hakiem w stronę najbliższego drzewa. Z gracją przeleciałem nad kłujacą pułapką, niczym zręczny złodziej. Mój cel jakby nagle wyparował. Nie trwało to jednak zbyt długo.
Z prawej strony lasku, porastającego zewnętrzne mury willi, dobiegł mnie odgłos strzałów. Gdy dotarłem na miejsce, zobaczyłem czarną limuzynę do której wsiada podejrzany. Wtem coś ryknęło, jak potwór z morskich głębin, świecąc do tego wyłupiastymi ślepiami. To był mój oddział, jadący jeepem. Zatrzymali się na moment by mnie zabrać i już pędziliśmy wąskimi uliczkami, co jakiś czas ostrzeliwując limo, kiedy tylko znalazło się w zasięgu. Pęd powietrza bił mi w twarz, rozwiewał włosy i cały czas chciał zdmuchnąć kapelusz z głowy, ale wytrzymywałem. Cały czas siedzieliśmy im na ogonie i tylko silne reflektory obu pojazdów były w stanie powiedzieć, dokąd zmierzaliśmy. Wtedy to wrogi pojazd skręcił na ostrym zakręcie i jakby zapadł się pod ziemię. Zatrzymaliśmy się. Nie było słychać żadnego piszczenia opon, plusku, wybuchu, po prostu zniknął. Silna łuna zamajaczyła za nami; nakazałem powrót.
- Teraz w życiu ich nie dogonimy! – skarżył się Tagawa, siedzący z tyłu za fotelem kierowcy.
- Niekoniecznie! – Obudziłem w nich ducha i wolę walki. – Pojedziemy na przełaj!
To było ogromne szczęście, że nie rąbnęliśmy w drzewo ani też nie złapaliśmy gumy. Zatrzęsło nami trochę mocniej na wybojach, gałęzie poharatały nam skórę, ale byliśmy tuż za pojazdem zabójcy. Ogień zaporowy nie dawał skutku, wpadłem więc na inny pomysł.
- Mihashi, podaj mi ten miecz co jest z tyłu! Szybko!
Chwyciłem pewnie zdobioną rękojeść Pychy, legendarnego miecza, który pozwalał przełamywać każdą obronę. Patrząc na zygzakującą limuzynę starałem się wycelować w ziemię. Poszło! Ostrze zatopiło się w gruncie i wyszło od dołu tuż przed zderzakiem czarnego pojazdu, rozcinając go w poprzek. Dwie części rozjechały się bezwładnie, ludzie powypadali w pędzie na ziemię, przeturlawszy się i poobijawszy, a silnik warkotał zanim nie zabrakło mu energii i miecz nie zakończył jego żywota. Wciąż rozpędzony jeep nacierał na nich. Jeden z siedzących z tyłu adiutantów nie miał szczęścia, gdyż jego flaki rozbryzgały się na naszej chłodnicy, wciągając całego pod podwozie. Jorah wyhamował maksymalnie jak mógł. We czwórkę strzelaliśmy do zbiegów ogniem zaporowym, trafiając drugiego adiutanta oraz i tak już rannego, bezrękiego kierowcę. Jedyny, który stawiał opór, zabójca księdza i nagijczyka, bez większych problemów zmieniał swoją pozycję. Stanął pomiędzy dwoma moimi żołdakami, wymamrotał jakąś formułkę, po czym obaj zniknęli. Coś mnie tknęło. Natarłem jak szalony, strzelając w długowłosego. Teraz dopiero przyjrzałem się jego sylwetce i ogólnemu wyglądowi. Dostał może dwa razy, po prostu wiedział jak walczyć w ciemnościach. Wtem coś trzasnęło mnie w brzuch, porywając do tyłu dobrych parę metrów. Przygniotło mnie, bolało i było chropowate jak drewno. Ten gość jakimś cudem wywalił kłodę i pchnął nią w moją stronę. Jorah walczył jak lew, ale po chwili nieznajomy wytrącił mu broń z ręki, poharatał twarz, skopał, raz, drugi, trzeci. W życiu nie widziałem takiego sadyzmu. Uaktywniłem elektryczność w rękach, rozkruszając kłodę na mniejsze kawałki. Wstałem z trudem, trzymając za obolałe podbrzusze; strzeliłem natychmiast. Kula musnęła oponenta, znowu nic! On sam zdążył wypalić trzy razy, do tego będąc już za mną. Osłoniłem się elektryczną sferą, rzucając nieco światła na okolicę. Zobaczyłem twarz przeciwnika: zimne spojrzenie, zacięta mina, ubrany w jakąś kurtkę. Pod nią wystawał mu kawałek białej koszuli. Najwyraźniej przez ten cały czas był na balu incognito, tak jak i my.
- kim ty, ku.rwa jesteś?! – wyjęczałem, nie mogąc złapać oddechu. Pchnięcie kłodą było zgoła bolesne a ja nie miałem pancerza pod spodem. Mój „rozmówca” stał tam niewzruszony, powoli wyciągając spathę. Teraz już wiedziałem jak zginął Hanekawa. Budziła się we mnie ogromna furia. Obejrzałem się za siebie, widząc skatowanego Joraha. Nie mogłem trzymać tego w sobie dłużej. Zacisnąłem pięści, trzaskając jak trafiony przez piorun generator. Pobliskie drzewa łapały pojedyncze wyładowania. Moc rosła we mnie wraz z gniewem i odrazą.
- Nie waż się ranić mojego oddziału! – Natarłem frontalnie na przeciwnika, otoczony jaskrawoniebieską obwódką stworzoną z piorunów. Nieznajomy wtem wyczarował przed sobą kilka kłód, krzycząc jakiś czar. Przebiłem się bez większych problemów, ale do dało mu czas na cofnięcie się i wyprowadzenie poziomo miecza. W ostatniej chwili zrobiłem piruet, unikając ostrza w piersi o milimetry. On także obrócił się, próbując ściąć mi głowę. Uchyliłem się, widząc blask miecza, oświetlony przez piorun. Oponent wykorzystał to i z całej siły kopnął mnie w twarz, posyłając na deski. Podbiegł i już miał zadać ostateczny cios, kiedy koło jego ucha wybuchł granat odłamkowy. Huk i wstrząs o mało co nie doprowadziły mnie do szaleństwa. Przez moment nie wiedziałem co się dzieje. Wszędzie było ciemno, ktoś strzelał. Odwróciłem się, wstałem i zacząłem szukać miecznika. Usłyszałem jakieś słowa w języku, którego używali jedynie babilończycy, po czym poczułem podmuch wiatru. Oponent musiał uciec. Dwóch żołdaków, których wcześniej uznałem za martwych powróciło, by wesprzeć mnie ogniem.
- Nagle świat zawirował i znaleźliśmy się jakieś dziesięć-piętnaście metrów od pana. Na początku ciężko było wstać, potem połapać w tej ciemnicy – tłumaczył Mihashi, będący najwyraźniej z czegoś zadowolony. – Ale jak pan włączył te pioruny to już wiedzieliśmy co robić!
- No i pięknie, to teraz wytłumacz mi jakim cudem koleś zdołał zwiać, raniąc wcześniej jednego z naszych?!
Jorah był ciężko ranny. Krwawił obficie, leżąc na mokrej trawie. W warunkach polowych niewiele mogliśmy zrobić. Co gorsza, nie miałem pojęcia gdzie wcięło Tagawę.
- Mam go, tu jest, tu! – z głębi lasu, jak na zawołanie, odezwał się młodzik. Odpychając ręce do tyłu, wyskoczyłem do góry na elektrycznej eksplozji, natychmiast doskakując do niego. Trochę za późno. Zabójca zdążył wyciągnąć pistolet, celując we mnie. Dobyłem Beretty tak szybko jak to możliwe, ale nie wypaliła! Dlaczego? Wtem ktoś zasłonił mnie ciałem.
Morderca strzelił kilkukrotnie, nie zawahał się ani chwili. Ciało rekruta tylko tańczyło bezwładnie, cofając i ostatecznie opadając mi na ręce. Całe zakrwawione, zimne, bez tchu. To znowu się stało, kolejny młody stracił życie. Przeze mnie.
Beretta była w kawałkach, zupełnie niezdatna do użytku. Podobnie zresztą jak granaty na pasku i pistolet Thunder Roar. Nawet rękawicy Ryoushi nie miałem tam, gdzie trzeba.
- Tego szukasz? – zaśmiał się ponuro strzelec, ukazując leżące wokół niego fragmenty broni, granatów i ekwipunku. – Co zrobisz, kiedy nie masz czym walczyć? Wtedy ty tracisz, a ja zyskuję!
Zniknął w cieniach, tak szybko jak się pojawił. Wycie wiatru wydało mi się teraz ponurym rechotem. Znowu okazałem się bezsilny mimo swojej mocy, mimo tylu strategii, szkoleń, zapewnień…
- Nie, dosyć tego!
W jednej chwili zapłonąłem ostrym blaskiem. Płaszcz łopotał bezwładnie w rytm mojej niestabilnie rosnącej energii. Pojedyncze wyładowania przebiegały przez moje ciało, trzaskając i sycząc wściekle. Elektryczna, dzika i nieokrzesana furia rozświetliła niebo i kawałek lasu. Jednym gestem ręki zesłałem na ziemię grom, po chwili drugi. Wybuchały, tnąc niebo aż do ziemi, eksplodowały, rozpalając drzewa. Krąg ognia otoczył mnie, ujawniając do tej pory chowającego się w cieniach oponenta. Gdzie tylko mignęła mi jego sylwetka, tam wystrzeliwałem piorun. Mógł być mistrzem walki w absolutnej ciemności, ale teraz jedyne co mu pozostało, to ucieczka. Szedłem spokojnie przez wykarczowany teren lasu, szukając oponenta. Nadszedł moment. Zaszarżowałem na niego, podładowując pięść piorunem. Przeciąłem tylko powietrze, gdyż zdołał przeskoczyć w inne miejsce, dzięki swojej magii. Strzelał we mnie z każdego możliwego kąta, a ja łapałem to wszystko na rozpostartą tarczę. Nie mógł zrobić za wiele. Zatoczył koło i powrócił w stronę oryginalnego ogniska. Próbował mnie zmęczyć? Rozejrzałem się raz, drugi, nic. Nagle wyskoczył za moimi plecami, przekraczając płomienie. Zaryzykował, chcąc zakończyć walkę cięciem znad głowy. Odwróciłem się na pięcie i wpakowałem w niego tyle woltów ile się dało. Bezwładnie poleciał w gęstwinę, dygocąc. Miałem ochotę zakończyć ten pojedynek. Doskoczyłem do bezbronnego, rzucając sporych wielkości cień. Wykorzystał to, by przeteleportować do siebie spathę i wystawił ją, niczym szpikulec. Wystawiłem ręce przed siebie, odpychając się w ostatniej chwili. Wylądowałem przed nim, na moment dezaktywując moc piorunów.
- Dobry jesteś – pochwaliłem go, łapiąc oddech.
- Nie za wcześnie na pochwały? – Uśmiechnął się. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Coś było nie tak. Nim się spostrzegłem, otrzymałem cięcie od tyłu.

***

Sytuacja była beznadziejna. Widziałem swoją krew, sączącą się strużkami z piersi. Ciepła, czerwona ciecz uciekała ze mnie, wraz z siłami witalnymi. Wszystko wokół zrobiło się czerwonawe, zamglone, dokuczliwe. Głosy przycichły. Kto był sprawcą tego wszystkiego. Kto, dosłownie, wbił mi nóż w plecy? Zamarłem, widząc uwieszone na mnie martwe ciało Tagawy, dzierżące nóż. Przy gwałtowniejszym ruchu osunęło się na ziemię, tak jak i po chwili ja. Nie mogłem złapać tchu. Chwyciłem się mocniej za kłującą klatkę piersiową, ale to spowodowało jeszcze większy, rozdzierający ból. Charknąłem krwią.
- Cierp mutancie, cierp – Zealota stał nade mną, podpierając się o miecz. – Wprawdzie teleportując tego trupa za ciebie nie trafiłem w punkt witalny, ale bez pomocy medycznej i tak niedługo padniesz. Zresztą, wystarczy odciąć ci głowę. Ale to by nie było zabawne.
Nachylił się niżej, bym zobaczył dokładnie jego twarz, wykrzywioną w parszywym uśmiechu. Istny psychopata, najwyraźniej odnajdywał przyjemność w obserwowaniu cierpienia swoich ofiar.
- Lumen będzie miał dziś smaczną pożywkę w postaci kolejnego odmieńca, odesłanego w niebyt!
- Księży też zabijasz w jego imię? – zapytałem, z każdym słowem łapiąc oddech.
- Ach, tamten – prychnął zelota. –należało mu się. Już rok temu zdradził naszego papieża. Złoto, obietnica łatwego zysku i młode kobiety wypaliły jego umysł. Stał się narzędziem zła, za co został ekskomunikowany. Niewdzięcznik, otrzymał łaskę od najwyższego, by żyć, a chciał wykorzystać wasze nieczyste nasienie do stworzenia fałszywych pomiotów zła!
Nie rozumiałem ani słowa co ten szaleniec wygadywał do mnie. Mogłem się jedynie domyślać, że zabity klecha był kolejną zgubioną duszą, pragnącą zemsty.
- To jest narzędzie grzechu! – Głęboko wierzący miecznik uniósł do góry fiolkę z DNA. – Które nie może zostać zniszczone! Trzeba je pochować, wraz z innowiercą, by ukazać źródło jego kuszenia.
Jego logika wydawała się, bądź co bądź, naciągana. Na jego miejscu próbowałbym zniszczyć to całe „źródło kuszenia”, a nie chować dla przyszłych pokoleń. Ale to nie było już ważne. Czułem nadchodzącą śmierć i nic nie mogłem już zmienić. Cóż to była za ironia; osłabiony przez własnego towarzysza, zdany na „łaskę” kolejnego zealoty. Tak jak niegdyś przed Coltisem, tak teraz oczekiwałem mego końca. Tym razem nie mogło się jednak udać: Nie miałem już jak uciec, wykorzystać jakiejkolwiek sztuczki. Przeciwnik sukcesywnie pozbawił mnie moich atutów - gadżetów, oddziału a potem mocy. Oponentowi zostało zrobić ostatni ruch, niczym w shogi. Szach i mat…
- Odejdź z tego świata, siło nieczysta. Ja, Hayt Scordare, uwalniam cię!

***

Coś metalicznie brząknęło w trawie. Na pole bitwy wleciał zbłąkany, nieruszony wcześniej przez czary, granat. Eksplodował, momentalnie uwalniając ostre, kłujące światło, które dotarło do oczu prześladowcy. Ten zawył przeraźliwie, zakrywając się ręką, drugą zaś siekąc na oślep. Wtem dopadło go dwóch moich podopiecznych, wciąż jeszcze będących w stanie atakować. Wbili mu Kusari tou pod żebra i wytrenowanymi chwytami powalili na ziemię. Mihashi chwycił fiolkę z DNA i schował w kieszeń munduru. Jasność rozproszyła się. Wstałem, trzęsąc się z bólu, podszedłem powoli do otępiałego i ogłuszonego wojownika.
- Błyskdymka mojej roboty – powiedziałem cicho. – Jedyny granat, którego nie wyciągnąłem z plecaka.
Uśmiechnąłem się słabo, popatrzyłem na obolałą dłoń, skrytą wciąż pod czarną rękawicą. Zaiskrzyła na powrót nową mocą. Wyzwolenie jej spowodowało jednak nawrót bólu i bryzgnąłem krwią. Wytrzymaj jeszcze chwile, poprosiłem w duchu. Skupiłem moc, najwolniej i najdokładniej jak tylko się dało. Piorunowa siła pokryła moją rękawicę. Jednym celnym strzałem posłałem ją na twarz magika, wbijając go w ziemię. Zaraz potem zrobiło się ciemno przed oczami. Chyba moi podopieczni mnie złapali. Nie liczyło się już nic.

***

Pit nie mógł wyczuć swojego ciała. Tam gdzie powinny być ręce, chodziły mrówki. Tam gdzie miały być nogi, grasowało ich nawet więcej. Czyżby został żywcem zakopany w mrowisku? A może tak wyglądała śmierć? Cokolwiek to by nie było, nie mogło być tak straszne, jak perspektywa bycia przebitym przez trupa swojego rekruta. Coś skapnęło na jego usta. Było mokre i słone, ani chybi łza. Postanowił jednak otworzyć oczy, najgorsze przecież już za nim.
Rzeczywistość okazała się niezwykle kojąca i piękna. Choć znów leżał na szpitalnym łóżku, to teraz ktoś towarzyszył mu od samego początku. Tym kimś była Kyoko, totalnie skryta we łzach, nie mogąca dłużej skrzętnie kryć emocji.
- Mówiłam ci! – przytuliła się do niego, jakby to nie była pani komisarz, a przyjaciółka z klasy. – Mówiłam, że nie chcę cie stracić, głupku!
- Nie becz – powiedział do niej cicho, znów wysilając się na swój ton „luzaka”. – Przecież jestem tutaj, cały i zdrowy… chyba cały.
Obejrzał swoje obandażowane w klatce piersiowej ciało. Leżąca na nim Imai trochę mu ciążyła, przez co rana promieniowała jak diabli. Ale to był dobry ból. Oznaczał tyle, że Araraikou żył.

***

Cztery dni później, Sanbetsu

Dzień był ciepły, słoneczny. Można by powiedzieć, że napełniał ludzi spokojem i pogodą ducha. Takimi cechami charakteru wyróżniał się Tagawa, ofiara śmiertelna całej akcji w Nag. Jego kamienny nagrobek stał pod drzewem w Dolinie Wiśni, tak jak chcieli tego jego rodzice.
- Z całego naszego oddziału – zaczął Jinsoku. – Jego najmniej bym się spodziewał tu ujrzeć.
Mihashi i postawiony na nogi Jorah byli tuż obok. Nie mogli bardziej zgodzić się ze stwierdzeniem kompana. Żadnemu nie przychodziło łatwo powiedzieć czegokolwiek. Pośród nich nagle pojawił się jegomość w kapeluszu. Zdjął go, stając przed nagrobkiem, odsłaniając jasne, niemalże koloru blond, włosy. Falowały majestatycznie na wietrze, niosącym ukojenie w upalny dzień.
- Ta ofiara – rozpoczął. – niech będzie dla mnie nauczką a dla was lekcją. Walczymy razem, wygrywamy razem. Choć to brzmi okrutnie, jego śmierć przyniosła nam zwycięstwo. I chcę, byśmy go dobrze zapamiętali. Bo był jednym z nas i zawsze pozostanie – jednym z Ośmiu Ryczących Smoków.
- Poruczniku Araraikou – zaczął Jorah. – teraz, kiedy mamy wszystko co było związane z kradzieżą DNA… co będzie z panem?
Zdziwił się. Popatrzył na nagrobek w milczeniu. Nie wiedział co ma powiedzieć. Przełknął ślinę i wreszcie rzekł z uśmiechem.
- Bywało, że nie spałem przez kilka nocy z rzędu. Zbierałem informacje, pisałem raporty, szukałem powiązań, świadków. Czasem dręczyły mnie upiory pokonanych towarzyszy. Ale nigdy nie przestałem wierzyć…
- Wierzyć w co?
Spojrzał na nich zadowolony.
- W ostateczny sukces naszej misji! Wyszkoliłem was a wy w krytycznym momencie pokazaliście, na co was stać. To utwierdza mnie w przekonaniu, że będziecie w stanie ocalić więcej istnień. Istnień takich jak Tagawa. I oby oni byli z was dumni, tak jak teraz i ja jestem!

Stali tak jeszcze przez dłuższą chwilę, myśląc o tym, co przyniesie przyszłość; Kaeru w szczególności. Postanowił, że wzmocni się jeszcze bardziej, stanie żywą tarczą i podporą dla jego oddziału. Zgromadzeni zasalutowali na koniec i powoli rozeszli, każdy w swoją stronę.




Przepraszam za tak długą zwłokę i za to, że zmiany do karty dałem w zasadzie na ostatnią chwilę
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #3 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem

Przez co komentarz będzie krótki

Drax rozwijasz się w zaskakującym tempie, przez co czytanie Twoich prac staje się coraz większą przyjemnością.

[STYL] och i ach, miodzio :DD bawisz się językiem jak chcesz, kreujesz nim wyraźne obrazy i sceny. Najbardziej spodobała mi się ta nuta tajemniczości, która podążała za czytelnikiem praktycznie w każdej z części. Błędy, nawet jeżeli jakieś były, najzwyczajniej w świecie mi umknęły.

[FABUŁA] och i ach ponownie, wszystko w tej pracy jest dopieszczone do granic możliwości. Brawa za wielowątkowość, w której się nie pogubiłeś i która nie utrudnia czytelnikowi odbioru.

OCENA: 9,5 tak, nie pomyliłam się. Twoja praca z dniem dzisiejszym staje się moją ulubioną. Moim zdaniem pobiła nawet pracę Lorgana, ale to subiektywne odczucie. Dziesiątki nie dostaniesz, bo chcę, byś chociaż jeszcze raz tak samo pozytywnie mnie zaskoczył :DD dlaczego tak krótko? Po pierwsze: Twoja praca mówi sama za siebie. Po drugie: nie lubię słodzić. Po trzecie: sprał na kwaśne jabłko najpierw tamtą ciemnowłosą zalotkę – ledwie zdzierżyłam takowe określenie :DD

Pit znasz już mniej więcej moje zdanie na temat Twojej pracy, zatem ten komentarz będzie jej poszerzeniem/uściśleniem.

[STYL już od jakiegoś czasu można zauważyć, że eksperymentujesz z narracją i jej różnymi wariantami. W tej pracy wyszło to zgrabnie... tylko w pierwszej części. Wydaje mi się, że w dalszej części tracisz z oczu koncept walki, która zaczyna żyć własnym życiem. Nie byłeś chyba w stanie wyśrodkować napięcia i dynamiki tekstu. Niektóre fragmenty były trudne w odbiorze, bo najzwyczajniej w świecie nie kupiłam tego, co próbowałeś sprzedać. Gdzieniegdzie błędy (co jest dziwne w Twojej sytuacji) nie gryzą po oczach, ale przeszkadzają.

[FABUŁA] oj namieszałeś Pit, namieszałeś. Do niektórych fragmentów musiałam wracać, inne z chęcią bym ominęła. Skonstruowana przez Ciebie intryga nie nadaje się chyba na 2 poziom. Zabrakło wykończenia. Jeśli zaś chodzi o pomoc Twojej frakcji w starciu - nie przeszkadza mi, ale odnoszę dziwne wrażenie, że na rzecz pojawienia się jej w tekście, obniżasz wydajność swojej postaci. Moim zdaniem nie jest to konieczne.

[OCENA]: 6.5 początkowo (Twoja praca była pierwszą, z jaką się zapoznałam) chciałam wystawić 7, jednak po przeczytaniu wpisu Draxa pojawiło się nowe pragnienie: chęć, by dzieliła was granica 3 punktów. I to pragnienie wygrało.

Głosuję na Draxa


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 
*Lorgan   #4 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa

Wybaczcie, że opisy ocen nie będą szczególnie rozbudowane. Jakoś ciężko było mi się dzisiaj zebrać do pisania.

Drax – Poza błędami interpunkcyjnymi, chyba najbardziej nie spodobało mi się wykorzystanie Pychy przez Twojego bohatera. Chociaż nie, gdybyś opisał to jakoś ciekawie, nawet to można byłoby przełknąć ze smakiem. Po prostu wziąłeś broń i jej użyłeś, praktycznie bez komentarza, czy uzasadnienia...
Cała reszta wpisu może być uznana za jego zaletę. Fabuła, dialogi, opisy - długo by wymieniać. Nie jest to wciąż obiektywnie najwyższa jakość, ale przyjmując standardy Tenchi, popełniłeś kawał wybitnego tekstu. Bardzo chętnie zmierzyłbym się z pracą takiego kalibru, na trzecim poziomie.

Ocena: 9/10
______________________________________________________________

Pit – Z konieczności czytałem Twój wpis dwukrotnie, w związku z czym jego wady stały się dla mnie dość wyraźne. Były to przede wszystkim:
- zawiązanie akcji (jakaś kawa, nagle jakiś lot, jakaś misja bez przygotowania - wszystko pozbawione ładu i składu);
- pościg (zaczął się emocjonująco, ale od wejścia Twojego dream teamu, coś się ewidentnie popsuło);
- dialogi (zwłaszcza te wykrzyknikowe, z Kyoko);
- motyw flirtu (kukurydziany na całej linii).
Zakończenie i postać Volokodina nie były z kolei takie złe. Reszta typowa, można by rzec, na Twoim poziomie.

Ocena: 6,5/10
______________________________________________________________

Oddaję swój głos na Draxa.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Zero   #5 
Agent


Poziom: Keihai
Posty: 69
Wiek: 34
Dołączył: 09 Gru 2010
Skąd: Łódź

»Drax

Zabawne - śniła mi się rozmowa z Tobą o tej ocenie... jakieś wyrzuty sumienia radnego :P ? Walkę czytałem już jakiś czas temu i na podstawie tego sporządzę ocenę. Dobrze o niej świadczy, że nawet teraz pamiętam fajną potyczkę, charyzmatyczną postać socjopatycznego Zealoty (której chce się porządnie przekopać tyłek, a skoro postać wywołuje emocje - brawa z mojej strony :DD ), oraz nie zgorszą fabułę. Generalnie udało Ci się zrobić to, czego zabrakło u Pita - stworzyć interesującą intrygę połączoną z dynamicznym pojedynkiem, a wprowadzenie do tego wszystkiego nie nuży. Oj jest klimat, doskonale odnajdujesz się w uniwersum, nie tracąc swojego stylu. Znacznie bardziej pasuje mi też właśnie styl pracy, gdy u Pita możemy zarzucić naleciałości filmów akcji, tu mam wrażenie doczynienia z produkcją realizowaną przez dojrzałego reżysera realizującego SWOJĄ wizję. Zdecydowanie najlepsze wykorzystanie mocy i element walki nastąpił w samochodzie;
Cytat:
Drax ze spokojem spoglądał na koziołkującego Falcissa. Było mu nieco żal znajdującego się wciąż w środku zealoty, lecz nie miał zamiaru obwiniać się za jego śmierć. Nic takiego by się nie stało, gdyby kierowca z nimi współpracował. On jednak wolał zająć stronę parszywego mordercy. Nie pozostawało zatem nic innego, jak użycie zaklęcia.
Wszędzie wokół niego piszczały hamulce stanowiące preludium do huku zderzających się ze sobą samochodów osobowych. Za to Lumen również policzy prowadzącego mutanta.
- Tyle niepotrzebnych ofiar – sapnął z żalem porucznik, ruszając w kierunku sportowego Falcissa, który już zdążył się zatrzymać.

Gdybym miał wybrać jakiś fragment opisujący postać Hayta to ten znalazłby się idealnie (jak znalazł do karty ;) ), myśle że równie dobrze nadałby się do polecenia tego tekstu.
Drax napisał/a:
- Ty… Coś ty, kur.wa zrobił?!

I usłyszałem to zdanie wypowiedziane identycznie jak z pewnego rodzimego filmu :D

Wiedziałem już po przeczytaniu, że będę miał kłopot z końcową notą. Przypomniało mi się dlaczego, kiedy dobrnąłem do rozwiązania pojedynku. Nie przekonuje mnie to, szczególnie po tak profesjonalnym podejściu do sprawy. Dlatego popsuje Ci średnią :P , lecz wyższą notę wystawiłbym chyba tylko Lorganowi za jego jedyny wpis. Nie brakło jednak wiele ;)

8.5/10

»Pit

Pit napisał/a:
nieznajomy zdążył spocić się jak ladacznica w babilońskim kościele

http://www.myfacewhen.net...what-i-mean.png

Pit napisał/a:
Co mi dawał fakt, że korporacja o mnie dbała, oferując warunki niedostępne dla normalnego śmiertelnika, skoro tak naprawdę nie troszczyli się oni o ludzi, a o „bronie”. Tym dla nich byliśmy. Powiedziałem to mojej rozmówczyni. Zatkało ją na moment, aż musiała przepić zaskoczenie dużą ilością napoju.
- Ale… robimy tyle dobrego dla mieszkających tu ludzi, dla kraju…

Mógłbym w tym momencie rzucić kolejnym memem 'oh rly?', w kreskówce dla 14 latków mogłoby to być porażające stwierdzenie, ale świat Tenchi ma trochę ciężki klimat więc mnie rozbawiła reakcja Kyoko, a jeszcze bardziej co powiedziała. Tekst jak z filmów gdzie amerykańska flaga łopoce na wietrze, z tyłu była flaga Sanbetsu :P ?
Dalszy przebieg rozmowy w podobnej tonacji, chciałeś podbudować górnolotny motyw rodem z X'menów; mutanci to też ludzie, mamy uczucia i chcemy czegoś więcej, potrafimy kochać! (nieprzypadkowy więc wątek romansu z Kyoko, swoją drogą widać inspirację życiową namiętnością - to się czuje :DD - nic w tym złego)! Jak dla mnie za mało w nim mocy i oklepane to to, nie byłby zły gdyby nie brzmiało to tak naiwnie i typowo. Jak wspomniałeś, że nie chcesz być jakąś postacią z komiksu z autoironią to na końcówkę poleciałeś kiczowato :P .

Pit napisał/a:
Już wtedy władze kraju rycerzy patrzyły na całą sprawę krzywo. Bo jak na to zareagować: lesbijka, fanatyczka, do tego zabójczyni. Kombinacja lepsza niż w jakiejś bijatyce na konsolach.

Albo nie jednym pornolu. Musiałem.

Pit napisał/a:
facetowi odcięto najpierw łeb a potem poddano działaniu granatu

ok, następnym razem powiem że poddałem czyjąś szczękę działaniu mojej pięści :D

Pit napisał/a:
Stratę kilkunastu pierdyliardów Kouka

A takie zwroty psują klimat i zwracałem już w którejś ocenie, że dobrze że takich nie robisz wtrąceń z Twojego stylu mówienia. No i masz.

Pit napisał/a:
Założyłem rękawicę od munduru pilota, musiało wystarczyć. Chciałem uniknąć ukazywania jakichkolwiek słabości, gdyby doszło do konfrontacji.

Szczegółowe, planowe podejście lubimy bardzo, w tym nawiązanie do walki z Coyotem, u Ciebie wszystko się łączy, fajnie.

Pit napisał/a:
- Nie chcę się kłócić, czy coś, panie poruczniku. – odezwał się czarnowłosy Tagawa

... the fuq? A co ja tam robię do cholery? To jakaś odmiana Kac vegas, gdzie nie pamiętam żebym posyłał swoją postać na misję? Ale zaraz, dostałem rólkę, chyba się rumienię... :oops:

Żeby znowu nie cytować - garnitury na misję. Barney Stinson uroniłby łezkę, albo dwie :D .

Pit napisał/a:
Jego logika wydawała się, bądź co bądź, naciągana.

Dobrze Ci się wydaje. Tak samo jak cała postać Draxa, którą przerysowałeś i źle oddałeś w groteskowy sposób. Nie zachowuje się jak chłodny, stonowany socjopata, tylko byle jaki szajbus.

Naoko napisał/a:
ale odnoszę dziwne wrażenie, że na rzecz pojawienia się jej w tekście, obniżasz wydajność swojej postaci

Zgadzam się tu z Naoko, zaskoczyło mnie że ostatecznie to frakcja uporała się z przeciwnikiem. Zdaje sobie sprawę z celowości zabiegu i jaki miało to nadać wydźwięk wpisowi, jednak... Popieram też inny zarzut; coś nie halo z dynamiką i napięciem w tekście, zwyczajnie tego wszystkiego było zwyczajnie za dużo, nastąpił przesyt w pewnym momencie. Osobiście uciąłbym nudny i wydłużający fragment z podróżą do Nag, skupił się głównie na samym balu, a rozmowę z Kyoko znacznie skrócił, okrajając z niepotrzebnego patosu.

Swoją drogą, używasz cholernie dużo cudzysłowiu - niepotrzebnie w dodatku. No i te irytujące kropki w dialogach, nie rób tego!

Ale, ale... nie myśl, że o tym zapomniałem...
Pit napisał/a:
Dzień był ciepły, słoneczny. Można by powiedzieć, że napełniał ludzi spokojem i pogodą ducha. Takimi cechami charakteru wyróżniał się Tagawa, ofiara śmiertelna całej akcji w Nag.

CO TO DO CHOLERY MA BYĆ!? Najpierw uśmiercasz jakiegoś Agenta z bliźniaczo podobną mocą do postaci oX'a (pstryczek w nos nawiązujący do 'rywalizacji' panów Draxa i oX'a sprzed lat :P ?), następnie jakiś krewniak mojej? Jak dobrze, że zaplanowałem sobie dużą rodzinę i masę głupich braci, każdy o imieniu Andrzej Tagawa. // Tak serio widzę nawiązanie do Gotei i dawnych relacji... to miłe :oops: ... byłoby gdybyś mnie nie zabił, tylko dał motyw Tagawy driftującego jeepem podczas pościgu, albo wbiciem sobie sztyletu w głowę, żeby zaskoczyć Hayta i pozwolić Ci wygrać... taaa, wiem że tutaj tego nie lubią, ale tylko pomyśl o scenie ze sztyletem...

Co by nie mówić, gorzej niż zwykle i moja nota nie będzie się różnić od pozostałych.

6.5/10
   
Profil PW Email
 
 
»Ayami   #6 
Szaman


Poziom: Keihai
Posty: 18
Wiek: 35
Dołączyła: 30 Gru 2010
Skąd: Warszawa

Drax

Szczerze doceniam Twoją pracę, zgrabny styl i pomysłowość, ale... nie porwało mnie tak jak innych recenzentów. Do wyższej oceny zabrakło mi lekkości, szczypty humoru.... hmm... może odrobiny gry z czytelnikiem? Na plus jest to, że piszesz bardzo równo - źle znoszę 'skoki jakościowe'. Fabularnie jest lepiej niż dobrze - historia jest spójna i dość ciekawa. Trudno się do czegoś solidnie przyczepić, ale - jak dla mnie - zabrakło iskry.

Ocena:8

Pit

Bardzo odpowiada mi Twój sposób pisania z początku tego opowiadania i poprzednich, które czytałam. Są takie fragmenty, że naprawdę muszę się skupić, by dostrzec błędy(które, choć drobne, zdarzają Ci się jednak od czasu do czasu). Mimo to, tylko obowiązek zrecenzowania zmuszał mnie do ich tropienia, nie wyłapywałam ich bezwiednie, tak jak zazwyczaj ma to miejsce.
Twoje zdania są krótsze - dla mnie to plus, dobrze budują klimat opowiadań z gatunku akcji. Dostałbyś wyższą ocenę, ale mi również wyjątkowo nie spodobał mi się motyw flirtu. Wprowadzenie go do Twojej pracy drastycznie obniżyło jej jakość. Praca też, niestety, wraz z rozwojem akcji, staje się coraz gorsza. Gdyby tylko udało Ci się utrzymać poziom sprzed felernego wątku romansowego...
Gdy zaczynałam czytać, tak mi się spodobało, że myślałam, iż jako jedyna Tobie wystawię wyższą ocenę. Ale nie, nie mogę tego zrobić. Nie pozostaje mi nic innego jak poczekać na Twoje kolejne, mam nadzieję, lepsze teksty.

Ocena: 7


°
   
Profil PW Email WWW
 
 
Starke   #7 


Posty: 102
Wiek: 37
Dołączył: 07 Lut 2012
Skąd: Z przypadku

Drax

Chwała Bogu, Wszechmocy czy czemuś tam innemu, przekroczyłeś już poziom, na którym ocenianie Twoich prac opierałoby się o szczegółową analizę oczywistych błędów. Opanowałeś już podstawy abecadła, pisanie rozprawek, esejów...yy, tzw. ,,warsztat", znaczy się. To bardzo miło z Twojej strony.
Dlatego potraktuję Cię poważnie.

Narracja

W zasadzie, dwie kwestie:
– wtłaczanie w tok narracyjny elementów, które niczemu nie służą.
Vide: uwagi meteorologiczne obu bohaterów, uwagi na temat drogówki, uwagi na temat kominka. Oczywiście, dygresje bywają miłe i przyjemne, a nawet da się stworzyć w z nich całą książkę (chociażby 'The cather in the rye') – ale muszą być po coś. Te nie urozmaicają pracy, nie przekazują żadnych istotnych informacji, nie stanowią nawet użytecznej waty fabularnej – są zatem śmieciem i niczym więcej.
- porządek czasowy. Nie będę się czepiał gry na trzech w zasadzie planach czasowych - osobiście jednak lubię, kiedy plan teraźniejszy przenika się z przeszłym tak, że oba się uzupełniają. U Ciebie jest raczej tak, że plan przeszły jest nieco niechlujnie ,,pieprznięty" tam, gdzie potrzeba jakiegoś uzasadnienia dla ,,akcji na ekranie". Niespecjalnie mi się to podoba. No i pytanie z innej beczki: skoro ,,dzień później" jest obecnie, to kiedy było ,,obecnie"? Ot, taka drobna pułapka, w którą się sam wpakowałeś.
Poza tym, całkiem zgrabnie, przede wszystkim zaś – poprawnie.

Fabuła

Z reguły traktuje tę kwestię po macoszemu. Tym razem nie sposób ją jednak pominąć, jako że stworzyłeś nie tyle walkę z elementami opowiadania, co opowiadanie z walką (walkoopowiadanie?). I za to już na wstępie należy Ci się pochwała. Oraz druga, mniejsza – za spiski i tajne lub pół-jawne stowarzyszenia, do których mam słabość.
Mniej przychylnie potraktuję inną kwestię, a mianowicie proporcje między Draxem a Pitem. Oczywiście rozumiem, że to Twój wpis, dlatego więcej jest Draxa niż Pita.
W zasadzie, nie można tu mówić o jakimś wyraźnym uchybieniu, a jedynie o wrażeniu.
I wrażenie jest takie, że albo mamy w opowiadaniu za dużo Pita i wtedy nie wiadomo, po co, albo jest go za mało, bo spodziewalibyśmy się konfrontacji dwóch rywali vel przeciwników, a mamy jednego (Draxa) i jakąś przybudówkę (Pita).
Ponadto: o ile sama fabuła vel kontekst polityczny jest przekonywująca, o tyle powód starcia między obydwoma panami wydaje się cholernie naciągany – w ogóle i w szczególe.

Postacie

Jest ok. Niestety, tylko tyle, bo zwyczajnie ich nie czuję. Nie będę wymyślał na siłę, mogę więc napisać tylko tyle, że o ile nic mi specjalnie nie przeszkadzało, o tyle teraz, parę minut po lekturze, praktycznie nikt nie koduje mi się w pamięci.

Drobiazgi

,, Nie mógł okazać zbyt wielkiej słabości przy dwójce gości - nie wiedział, czy z ich twarzy odczytałby litość, czy wzgardę, lecz nie chciał się przekonywać." – ale mniejszą mógł? :DD Przekonać, nie przekonywać (to drugie dla czynności niedokonanej lub iteratywnej, czyli nie tu).

,,Z wiekiem człowiek powinien nabierać autorytetu, natomiast on czuł, że go traci." – może lepiej ,,tymczasem"?

,, Bardziej niepokojący i nieoczekiwany był fakt, że dowództwo z Isztar próbowało się z nim skontaktować" – może: ,,że próbowało się z nim skontaktować dowództwo w Isztar". Wtedy uzyskujesz efekt, o który chodzi (o kurde, dowództwo w Isztar).

,, - Drax! Cieszę się, że udało ci się mnie złapać. Właśnie miałem zamiar wyjść – przywitał czarnowłosego takim tonem, jakby zwracał się do dobrego znajomego, jednocześnie jego słowa dawały jasny przekaz: „już dawno miałeś się tu zjawić”." – nie słowa, tylko ton. Chodzi nie tyle o ścisłość, co o wykorzystanie najgorszej z kilku opcji. Drobiazg, oczywiście.

,, - Jutro rano. Wyśpij się porządnie, być może czeka cię ciężka walka poruczniku." – przecinek przed porucznikiem. Notuję, bo to chyba jedyny brak przecinka, który zapamiętałem i muszę sobie podbudować ego.

,,Jakby nie było w kraju nadludzi, którym podobne zadania w pełni odpowiadały" – tego zdania oraz fragmentu, w którym jest zakotwiczone, zwyczajnie nie rozumiem.

,, On natomiast, we własnym mniemaniu, był najgorszym możliwym wyborem." – wyborem...był? A nie ,,stanowił najgorszy wybór" czy coś w ten deseń? Tak, znowu się czepiam.

,, Wszyscy, poza kierującym mutantem, patrzyli w zdumieniu na swojego towarzysza, lecz ten nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, tym razem skupiając się na podłodze." – hicior!

,,Nic takiego by się nie stało, gdyby kierowca z nimi współpracował." – mam wrażenie że z Twojej karty nie wynika, że Hayt jest psychopatą. Rozumiem sadyzm czy fanatyzm religijny, ale takie małe bum plus śmierć człowieka (nie mylić z mutantami, oczywiście) – zdziwiło mnie to na tyle, że notuję.

,, Wykonał gwałtowny unik, lecz nawet wspomagany przez Ippogyaku nie zdołał całkowicie umknąć kuli, która musnęła jego ramię, pozostawiając piekący ślad." – nie to, co umknąć kuli NIEcałkowicie, czyż nie? :DD

Przedostanie: wszyscy czarnowłosi, wraz z blondynami i płowowłosymi potentatami (kolejny hicior). Nigdy chyba nie zrozumiem tych umiłowań fryzjerskich. A może gracze PBFów testują jakieś próbki od producentów farb i lakierów do włosów? Rozumiem, że włosy to ważna część ciała w życiu człowieka, ale chyba jednak nie aż tak, by używać jej ciągle jako zamiennika, gdy nie chcemy powtarzać ,,Drax"? Hmm?

Ostatnie:
Z biogramu Lonsy, który zarysowałeś w pracy nie wynika nic, co kazałoby Haytowi uznać kapitana ,,wielkim". Ustosunkowanym, bogatym – jasne. Nie widzę jednak jakiś specjalnych zasług, kompetencji etc. Chyba, że dla Hayta wielkie jest wszystko, co bogate i na wysokim stołku – w takim razie zwracam honor.

Podsumowując

Mam problem. Nie jest to praca na 10, to jasne. Na 9 również nie. Czy jest to praca na 8? Nie, ale nie jest to też praca na 7,5. Wychodzi zatem na to, że po dwóch stronach pitolenia dam Ci tyle, ile Ayami po kilku zdaniach.

Ocena: 8

Pit

Z Tobą też mam problem.
Gdybym miał oceniać ,,jakość warsztatową" Twojego dzieła, wyszłoby nieco gorzej niż u Draxa. Napisałbym Ci, że za bardzo lubisz ,,co i rusz" w małych odstępach od siebie, że zakapturzona postać która po chwili zmienia się w jegomościa a następnie znowu w zakapturzoną postać powinna jednak zachować płeć męską, że miecznik to taki facet, który wyrabia miecze a nie taki, który nimi wywija (ale rozumiem, pewnie kalka z ang. swordsman), że do widzenia, a nie dowidzenia (chyba że znowu jakaś pożal się Boże Rada wymyśliła ,,reformę"), że poddanie kogoś działaniu granatu to eufemizm, przy którym prawie spadłem z krzesła (hicior!, naprawdę), ale chyba jednak nie trafił w kontekst (acz czekam, aż ktoś napisze pracę w takim właśnie stylu, względnie wrzuci więcej ironii w usta bohaterów – wtedy chętnie poczytam o byciu poddawanym działaniu granatów, defragmentacji kulą armatnią czy precyzyjnym rozszczepianiu mieczem), że doprawdy nie wiem, ,,co pisało" i dlaczego – nie było napisane, że ,,personalna twierdza" brzmi cokolwiek sztucznie etc.

Ale to nie jest istotne. Problemem Twojej pracy nie jest nawet fabuła, która, moim zdaniem, ujdzie (ale, jak już wiemy, dla mnie mógłbyś pisać choćby o budowie traktorów, byle ciekawie). Ani narracja, prowadzona ładnie i zgrabnie.
Ba, fragment w kawiarni jest uroczy, lubię też Twoją postać. Świetnie operujesz szczegółami, przez co u Ciebie ludzie żyją i nawet chce się ich pamiętać.
Szczegóły robią też swoje w topografii miejsc, które raptem stają się cudownie namacalne. Picie, idźcie dalej tą drogą.

Tylko...qrwa, proszę – cztery razy krócej, ok?
Jeśli nie masz pomysłu to się nie męcz. Jesteś już na takim etapie, że możesz napisać o czymkolwiek i będzie to mniej więcej znośne, a jeśli się postarasz, być może nawet fajne. Tymczasem było mi to naprawdę ciężko strawić, bo raptem przeszliśmy z poziomu próbki literackiej na poziom tekstowego zakalca. Gdyby było krócej, spodobałoby mi się jako ,,obrazek". Skoro jest tak długi, wyszły na jaw wszystkie wady tego tekstu, czyli:
- brak koncepcji;
- niedoróbki warsztatowe, mniejsze lub większe;
- fabuła, która mnie osobiście wisi, stała się strasznie...sztampowa? Nie zdzierżyłem;
- zacząłem się zastanawiać, co kolejne części mają do siebie i wyszło mi, że niewiele (wątek kawiarniany, sam w sobie stanowiąc chyba najlepszą część pracy, ni uja się nie broni – Pit, nie napisałeś jeszcze książki, której częścią byłaby ta praca, lecz pracę, z której dopiero możesz zrobić książkę – rozumiesz różnicę?).
Tymczasem apage. Rezurektnij się w mniej betonowej manierze, bo mój żołądek może nie wytrzymać kolejnego zakalca.

Ocena: 6,5


World on fire with a smoking sun,
Stops everything and everyone,
Brace yourself for all will pay,
Help is on the way!
   
Profil PW Email
 
 
*Lorgan   #8 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa

..::Typowanie Zamknięte::..


Drax - 43 pkt.

Pit - 33 pkt.

Zwycięzcą został Drax!!!

Punktacja:

Drax +60
Naoko +10
Lorgan +10
Zero +10
Ayami +10
Czarek +10


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 

Temat zablokowany  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,22 sekundy. Zapytań do SQL: 13