Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Las Oni
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 15-05-2011, 17:48

7 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Kalamir

Ten las jest zły! Klnę się na Lumena! Weszliśmy do niego w dwunastu a wróciłem tylko ja! To draństwo żyje i wszędzie ma oczy! Na początku wpuściło nas w głąb swych puszcz, byśmy nie mogli uciekać. Wtedy zaczęły się dziać te wszystkie rzeczy! Wartownicy panikowali, że ciągle widzieli kogoś miedzy drzewami. Nikt im nie wierzył, ale wtedy zaczęły znikać rzeczy. Z początku baterie i jakaś racja żywnościowa, później karabiny i tarcze energetyczne. Gdy byliśmy już spanikowani, coś zaczęło nas zabijać. Pierwszy chłopak poszedł się odlać i już nigdy go nie widzieliśmy. Następny wpadł do strumienia gdy czerpał wodę do bukłaka. Utopił się w kilka sekund. Jeszcze inny zrobił jeden krok za dużo i wpadł do jakiejś nory, tego też już nie znaleźliśmy. Myśleliśmy, że mogą to być sztuczki banitów, ale wtedy zaczęliśmy znajdować ich ciała. Po trzecim dniu rzuciliśmy się pozostałą piątką do ucieczki. Przysiągłbym, że same drzewa wyginały swe gałęzie by nas złapać lub odciąć drogę. Co się stało z pozostałymi? Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Mi się udało.

***

Las Oni to ogromna i przerażająca puszcza, która nigdy nie została terraformowana. W latach 90-tych próbowano, jednak ktoś sabotował maszyny i straszył robotników.
Od zawsze przekradali się tamtędy żołnierze i wędrowcy, jednak to, co później opowiadali było co najmniej niewiarygodne. Większość mieszkańców Kazui wierzy w ogry, tengu i kappy, które zamieszkują tę przeklętą gęstwinę. Realiści wolą zrzucić winę za nieszczęśliwe wypadki na wrogich agentów albo na bandytów, którzy skrupulatnie bronią swych kryjówek. Jaka jest prawda? Dowiedzieć się tego można tylko w jeden sposób...


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
^Tekkey   #2 
Generał
Paranoia Agent


Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536
Wiek: 34
Dołączył: 24 Cze 2011
Cytuj


Trzasnęła gałązka. Nie zapadła z tego powodu nagła i przerażająca cisza wśród ptaków zamieszkujących puszczę, nazywaną czasem Lasem Oni. Nie zgasło słońce, nie pojawiły się ciemne obłoki na bezchmurnym niebie, tudzież żadne inne meteorologiczne omeny. Nie skwaśniał nawet rum w manierce sierżanta Tokito. Niemniej wszyscy w oddziale natychmiast zrozumieli, że oto dzień niepodważalnie i nieodwracalnie się spieprzył. Byli w końcu zawodowcami. Nawet jedna sprzączka nie brzdęknęła, gdy zrzucali plecaki i chwytając karabiny zajmowali pozycje maksymalizujące pole ostrzału. Yuyeimonowi, zatwardziałemu mieszczuchowi i nowicjuszowi w sztuce leśnego survivalu, pozostało jedynie naśladować kolegów. Odgłosy kolejnych stąpnięć nie pozostawiały złudzeń, cokolwiek nadchodziło kierowało się wprost na nich. Palce na spustach zamarły w gotowości, twarze w kamiennych grymasach mających ukryć czającą się w głębi dusz niepewność. W Lesie Oni można spodziewać się wszystkiego, a nieostrożni nie wychodzą z niego, by móc opowiedzieć o swych błędach. Toteż, choć w środku kniei widok zakrwawionej kobiety w podartych łachmanach był odrobinę nie na miejscu, profesjonaliści natychmiast zareagowali adekwatnie do sytuacji. Stojący na krańcu szyku miedzianoskóry Khazarczyk w kilku susach dogonił dziewczynę, która z okrzykiem przerażenia skręciła na widok zbrojnych, obalając ją brutalnie na ziemię. Pozostali nadal zachowywali czujność, mierząc w kierunku z którego nadbiegła.
- Nie! Puśćcie mnie! Proszę… Nie chcę umrzeć jak reszta. - Z siłą zaskakującą w tak drobnym ciele wiła się rozpaczliwie w chwycie Indianina.
Porzucając swe dotychczasowe stanowisko Yuyeimon zbliżył się do przybyszki. Teoretycznie wszyscy uczestnicy wyprawy podlegali właśnie jemu, jako reprezentantowi zleceniodawcy. W praktyce został odsunięty od dowodzenia, gdy tylko weszli między drzewa. Ale skoro nadarzyła się okazja podbudowania autorytetu, zamierzał z niej skorzystać.
- Nie bój się, nic ci się nie stanie. O ile będziesz odpowiadać na pytania. Rozumiesz?
Nie zadziałało jak to sobie wyobrażał, z ust dziewczyny nadal wydobywał się jedynie przerażony bełkot. Przynajmniej, dopóki Khazarczyk nie sięgnął po groteskowo wielki nóż bowie, sugestywnie spuszczając strużkę krwi z płytkiego nacięcia na własnej szyi. Nieco przyciszoną brankę oparł o pień drzewa, pozostawiając dalszą rozmowę w gestii kolegi.
- Czego się boisz? Kim ty w ogóle jesteś i co tu robisz?
- Na imię mam Otoko. Ja.. zostałam zabrana do obozu w lesie – w tym momencie przeszła w szept, omiatając przerażonym spojrzeniem korony drzew. – To nie byli dobrzy ludzie, ale nie życzyłam im... – załkała, lecz jedno spojrzenie na dłubiącego nożem za paznokciami miedzianoskórego przywróciło ją do porządku.
- Oni wszyscy nie żyją. Były tam też inne kobiety z mojej wioski. Kiedy to przyszlo siedziały zamkniete w klatkach. Chciałam po nie wrócić, naprawdę. Wszędzie była krew... ja nie mogłam, musiałam uciec. - Podniosła do oczu zachlapane cudzą krwią dłonie, wpatrując się w skomplikowaną strukturę pokrywających je rozbryzgów.
- Brzmi jakby konkurencja pierwsza dotarła na miejsce, co panie Magistrze? Szkoda, część z tych chłopaków znałem od lat – włączył się do rozmowy Anor, muskularny blondas o nordyckich rysach czystego Nagijczyka. – Dobra, zwijamy się panowie. Dziewczyna idzie z nami. Magister uważaj na nią. Taku, ty uważaj na Magistra.
Choć po raz kolejny został zepchnięty do roli niewygodnego bagażu, tym razem sanbecki historyk sztuki nie zamierzał protestować. W mieście przynależność do yakuzy wymuszała szacunek, lecz nie w odległej głuszy. Wśród najemników o statusie decydowała głównie wielkość giwery, a jego beretta nie prezentowała się na tym polu szczególnie imponująco.

***

- Teraz jest już cicho. Przyszli w ciemności – gorączkowo wyrzucał z siebie słowa człowiek pozbawiony nogi. Kałuża krwi wokół kikuta nie rokowała długiej konwersacji.
- Nie o to pytałem. Ilu ich było? Jak byli uzbrojeni?
- To były diabły! Sto tysięcy monstrów z piekła przyszło ukarać nas za grzechy. O Lumenie, przebacz mi…
Z pełnym spokojem Nagijczyk uzupełnił magazynek karabinu o brakujący pocisk, po czym powoli odwrócił się do oczekujących kompanów. Jedynie we trójkę zeszli zbadać obóz przemytników, będący celem również ich podróży, pozostawiając na skraju lasu wymiotującego historyka i półprzytomną dziewczynę pod opieką Taku. Między trzema niedbale skleconymi barakami leżało jeszcze kilka rozrzuconych ciał.
- Ktoś odwalił tu za nas brudną robotę, a nie lubię mieć długów. Tokito, rozejrzyj się za naszym towarem. Gael, znajdź mi kogoś sensownego, byleby to był wyznawca vodoo. To już trzeci, którego wysyłam do jego boga – zarechotał z własnego dowcipu, bo któż inny potrafiłby tak go docenić? Zawtórowało mu echo, nadając złowróżbne brzmienie jego wesołości.

***

- Czy zobaczyłaś swoje przyjaciółki między, no wiesz? – zagadnął dziewczynę Yuyeimon, nadrabiając miną po czasowej niedyspozycji.
- Nie wiem, nie pójdę tam ponownie. Chcę tylko wrócić do domu. – Twarz Otoko raz jeszcze zaczerwieniła się od płaczu.
Są takie chwile, gdy nawet historyk sztuki musi zachować się jak mężczyzna. Również ponury Taku uległ nastrojowi chwili, dając obejmującej się parze chwilę intymności. Następnym co usłyszał był okrzyk bólu i szelest rozsuwanych zarośli. Yakuza tarzał się po ziemi zwinięty w pozycji embrionalnej. Przeklinając chrapliwym szeptem plemię niewieście, najemnik ruszył w pościg. Ponad lasem nadal rozbrzmiewał niesiony echem śmiech.

***

- Oprócz nas jest tu jeszcze coś… innego – rzucił z głupia frant Gael, tym samym ściągając na siebie krytyczne spojrzenie Anora.
Mimo wysiłków khazarskiemu tropicielowi nie udało się dostarczyć żywego języka dla samozwańczego dowódcy. Choć żaden z trzech mężczyzn oczekujących ponuro na powrót pościgu nie wspomniał nawet słowem o rannych przemytnikach, którzy przetrwali masakrę by znaleźć swój koniec z ręki Nagijczyka, temat wisiał w powietrzu. A w obecnej sytuacji pyskówki nie były raczej preferowaną metodą rozwiązywania konfliktu.
- Dziękujemy, kapitanie. Magister czuje się spokojniejszy z informacją, że ktokolwiek wyrżnął tych ludzi, nie odszedł daleko. Nawiasem mówiąc, skąd to wiesz?
- Wiem – potwierdził beznamiętnie Indianin. Ostrym jak brzytwa nożem bowie skrobiąc idealnie gładkie policzki w jednostajnym, hipnotyzującym tempie.
Nie odrywając wzroku od ostrza Khazarczyka blondyn wykonywał własną wersję tańca wojennego. Jego potężne łapska zaciskały się na karabinie, podczas gdy pod przepoconym wojskowym bezrękawnikiem muskulatura, godna co najmniej stołka prezydenckiego, spinała się do działania. Skulony na uboczu Yuyeimon rozsądnie nie próbował wtrącać się w spór.
Od katastrofy oddział uchroniło to, że byli profesjonalistami. Toteż gdy zabrzmiały szczęknięcia niedalekich strzałów, porzucili przynajmniej chwilowo wewnętrzne waśnie. Pierwszy w gęstwinę rzucił się indianin, tuż po nim faktyczny lider eskapady. Yakuza dostał polecenie odszukania wśród budynków ostatniego członka zespołu. W miarę możliwości miał również zabezpieczyć towar, po który fatygowali się do tej zapadłej dziury. Starannie omijając porozrzucane trupy, powlókł się niechętnie się do pierwszego baraku. Nie było w nim sierżanta, choć ślady wojskowych butów w kałużach krwi wskazywały, że niewątpliwie tu był. Czując, iż ponownie zbiera mu się na mdłości, młodzieniec przeszedł do kolejnego baraku. Zagłębił się w chaotyczną kolumnadę skrzyń, nawołując towarzysza.
- Sierżańcie! Słyszy mnie pan? – Zatrzymał się jak wryty, napotykając nagle spojrzenie lodowo-niebieskich oczu osadzonych w nalanej, czerwonej twarzy. – Znalazł pan nasz ładunek? Pozostali mają chyba kłopoty. Zbieramy się stąd, gdy tylko potwierdzę autentyczność artefaktów. Sierżańcie?
Nie drgnął nawet jeden mięsień facjaty Tokito, co byłoby dziwne u przeciętnego człowieka a u tego nieustannie coś przeżuwającego marudy tym bardziej. Czując narastającą w gardle zimną kulę gangster obszedł rząd skrzyń, zza którego wyglądał najemnik. Bezgłowy korpus wisiał przewieszony na skraju skrzyni wypełnionej kamiennymi pucharami, reliktami dawnych khazarskich cywilizacji i ich okrutnych rytuałów. Raz jeszcze wypełniły się przelaną gwałtownie krwią śmiertelników. Głowa nieszczęsnej ofiary znajdowała tuż obok, nadziana na lufę karabinu. Jednak nie to spowodowało kolejny spazm udręczonego żołądka historyka sztuki. Była to niebieska paczka gum miętowych, które sierżant tak bardzo lubił, brutalnie wepchnięta w usta umrzyka.

***

W międzyczasie Anor kosił kolejną długą serią z karabinu otaczające go listowie. Od momentu, gdy obaj najemnicy dopadli do ostrzeliwującej zarośla dziewczyny, ciągły ogień przerywały jedynie momenty konieczne by wsunąć kolejny magazynek. Opróżniona beretta raz za razem wydawała suchy trzask w odpowiedzi na spazmatyczne pociągnięcia spustu palcami Otoko. Pierwszy z szaleństwa zdołał wyrwać się Gael, niezwykle delikatnym jak na niego ruchem odbierając pistolet kobiecie. Nagijczyk również po raz ostatni zasypał ołowiem gęstwinę, z wściekłością ciskając o ziemię zaciętym karabinem. Brutalnym chwytem za gardło podniósł ciskającą się brankę do poziomu swojej wykrzywionej furią twarzy.
- Tym razem powiesz mi kto to zrobił. Bez żądnych wykrętów o demonach. KTO TO BYŁ?!
Khazarczyk z nieprzeniknioną miną przyglądał się leżącej u ich stóp bryle zmasakrowanego mięsa, która do niedawna była twarzą jego kumpla Taku. Pod podbródkiem czerwieniła się świeżą juchą rana w kształcie półksiężyca, niemal nakładając się na podobną bliznę tuż poniżej. Szans na zdobycie trzeciej Sanbeta raczej już nie posiadał.
- Nie został postrzelony, jak ludzie w obozie. Idioci pewnie zaczęli strzelać w panice do własnych przyjaciół. Tu widać jedynie silne uderzenie i czyste cięcie. Tak nie walczy tchórz. – Zdecydowanym ruchem wyciągnął swój karabin w stronę blondyna. – Nie będę go już potrzebował, spotkam się ze swoją śmiercią tutaj. Wy wracajcie, jeśli myślicie, że to coś zmieni. Ale to twój wybór, Anor.
- Khazarczycy – splunął ów, zamykając widać sentencję. Puszczona dziewczyna przetoczyła się bezwładnie. Nim jednak przyjął oferowaną broń podniósł również tę zabitego. - Jak sobie chcesz. Naprzód, dziewko, zatrzymaj się a przewiercę ci dziurę w czole.
Gael już ich nie widział. Przeciągając po raz ostatni ostrzem po twarzy, niewiele się przejmował strumyczkiem krwi spływającym po policzku. Przodkowie i duchy puszczy patrzyli na niego dziesiątkami spragnionych mordu oczu. Zamierzał przed zgonem dać im godne przedstawienie. Śpiewana pieśń śmierci urwała się gwałtownie.

***

- Śmigłowiec? Nie ma przecież żadnego śmigłowca! – wrzasnął Yuyeimon, nie mogąc się odnaleźć w wszechogarniającym absurdzie.
- Więc nic ci nie powiedzieli, ciekawe. Zadaniem naszej grupy było wyeliminowanie pośredników. Dzięki tobie wiem także, że towar nie jest podróbką i czeka na miejscu. Zadnie wykonane.
Nagijczyk zatrzasnął wieko skrzyni zawierającej bezcenne kielichy. Podnosząc oba karabiny ruszył w stronę błotnistej rzeczułki przepływającej skrajem polany. Jak ogon komety podążyli za nim dziewczyna i Sanbeta. Blondas wstąpił do wody niosąc nad głową sprzęt.
- A teraz zła wiadomość. Skoro o niczym nie wiedziałeś oznacza to pewnie, że nie miałeś dożyć jego startu. Jesteś pośrednikiem. Zbędnym. Czy to odpowiada na twoje pytanie „dlaczego nas tu zostawiasz, draniu?” Więc bądźcie grzeczną przynętą i nie próbujcie za mną iść. To pewniejsza śmierć od pozostanie tutaj.
Utytłany błockiem zdrajca zniknął w gęstwinie przeciwległego brzegu, dając się przez kilkuset metrów nieść z prądem rzeki.
- Co teraz zrobimy? – gorzko spytał yakuza.
- Sugeruję kapitulację – padło zza jego pleców.
Gwałtowny obrót, by przyjrzeć się mówiącemu, pewnie nie był najlepszym pomysłem. Atakujący znienacka jak wąż, ołowiany ciężarek zderzył się z piersią mężczyzny wyciskając z niej dech. Sekundę później poczuł owijający się wokół szyi łańcuch, a napastnik znalazł się tuż z yakuzą, osłaniając się nim jak żywą tarczą.
- Tym razem proszę bez agresji, dziewczyno. Chcę tylko pogadać. – Krocząc powoli czworonożny konstrukt przesunął się ponad upuszczonym karabinem. Otoko nie odpowiadając cofała się, dopóki nie poczuła za sobą skraju wody.
- Ostatnio nie dałaś mi szansy wyjaśnić, że jestem przyjacielem. – Przyduszony historyk szarpnął się gwałtownie, wydając jęk. – Gomene, gomene. To konieczność. Sam bym nie uwierzył, ale ostatnim razem znikąd wyciągnęła berettę nie dając mi dojść do słowa.
- Ty… zabiłeś ich wszystkich. – zaciskając pięści, krzyknęła kobieta.
- Jasne. Nie byłem w nastroju na negocjacje – cierpko rzucił czarnowłosy młodzieniec. Szare oczy pełne były wyrzutu. – To ja powinienem narzekać. Zadaję sobie trud uganiania się za tobą po lesie, gdy mogłem zebrać resztę kobiet i ruszać z powrotem do tej waszej pipidówy. Też mi podzięka dla wybawcy, niech cię.
- One żyją? – Łzy napłynęły do jej oczu. – Czemu nie powiedziałeś tego od razu?

***

- Powiedzcie, nie macie może przy sobie gumy? – rzucił Ookawa.
- Chyba widziałam paczkę w obozie – ostrożnie odpowiedziała Otoko.
- Nie lubię miętowej – uciął Genbu. – Yakuza nie ociągaj się, będę wiedział jeśli zaczniesz uciekać.
Yuyeimon wlókł się tuż za wybrudzonym krwią, ziemią i zieloną korą mężczyzną w luźnych spodniach i t-shircie. Wprawdzie nie był skrępowany, ale czuł się więźniem. Cóż, lepsze to, niż skończyć bez głowy.
- Ja tylko nadal nie umiem uwierzyć, że pokonałeś Gaela kawałkiem ołowiu na łańcuszku.
- HA! Jest groźniejszy, niż ci się może wydawać. – Zaśmiał się agent. – Ale nie bardzo wiem o czym mówisz, nie walczyłem z Indianinem. Ostatni raz widziałem go siedzącego z tobą i Nagijczykiem na brzegu lasu.
Nie zawył wilk, nie zaskrzypiały gałęzie drzew. Nie zajaśniała błyskawica, tudzież nie gruchnął grom. Niemniej wszyscy przyśpieszyli kroku. Las Oni nie jest dobrym miejscem. Ale staje się odrobinę gorszym po zmroku. Nie mieli ochoty przekonać się jak bardzo.


A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~
   
Profil PW Email
 
 
^Pit   #3 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj


Stan Karty – Po Tankyuu IV (Moja postać jest już na poziomie 1)

Jesień 1610 roku
Strefa Kazui


Kiedy byłem mały, matka często ostrzegała mnie, bym nie chodził nigdy sam do lasu. Nawet czytała mi jakąś bajeczkę o tym, jak to jakaś zakapturzona młódka spotyka szamana, zamieniającego się w wilka. A potem mści się na nim za śmierć swojej babci, używając magii ognia. Tak, ten drugi fragment zawsze pomijała, sam doczytałem. Ponoć historia oparta była na faktach, miejscem zaś był las, przed którym właśnie stałem.
Las Oni – siedlisko wszelkich demonów, potworów, renegatów i gwałcicieli. Jedna wielka zbieranina szaleńców, gotowa zabrać ci pieniądze, broń, w większości przypadków także życie. Ci, którzy jakimś cudem umknęli śmierci opowiadają o cieniach przemykających w oddali, samoistnie poruszających się drzewach, czy kompanach, którzy w przypływie paranoi tracili głowy, i to dosłownie.
Kolejne porąbane miejsce, przeszło mi przez myśl. Dlaczego zawsze muszę dostawać coś takiego do sprawdzenia? Liczyłem w duchu, że w przyszłości to do mnie nie przylgnie. Zagryzłem wargi, nabrałem powietrza w usta i zniknąłem w gęstwinie. „Żadna praca nie hańbi”, jak to powiedziała kobieta lekkich obyczajów, zabierając się za brudnego…
- Opuść to miejsce!
Wzdrygnąłem się. Dałbym głowę, że pośród wiejącego wiatru usłyszałem wyraźne ostrzeżenie. Stanąłem w bezruchu, nadstawiając uszu. Powietrze rozwiewało mi fryzurę, muskało twarz chłodem, ale kolejnego przekazu nie niosło. Rozejrzałem się dookoła, kompletna głusza. Odetchnąłem głęboko, czując momentalną ulgę. Policzyłem do dziesięciu, poprawiłem kołnierz płaszcza i ruszyłem dalej.
Wędrując wydeptaną drogą powtórzyłem sobie w myślach raz jeszcze szczegóły zlecenia: dwa dni temu bliżej niezidentyfikowany samolot zrzucił na tym terenie podejrzaną skrzynię. Sygnał natychmiast namierzono, po czym wysłano grupę, która miała za zadanie pakunek przejąć i zbadać. W jej skład wchodzili trzej zawodowi żołnierze regularnej armii oraz specjalista od ładunków wybuchowych, będący jednocześnie nadczłowiekiem. Sygnał dwóch zniknął wczoraj, trzeci przestał nadawać dziś rano. Dlatego posłano mnie, będącego akurat w pobliżu, bym uratował ostatniego nieszczęśnika, który cały czas nadawał na niskiej częstotliwości.
- Jeszcze trochę bardziej na południe. – burknąłem pod nosem, spoglądając na mini radar w zegarku. Im bliżej byłem celu, tym pikanie stawało się bardziej intensywne. Sygnał, że facet wciąż żyje i ma się dobrze. Być może tym razem nie schrzanię wszystkiego? Potrzebowałem tego typu motywacji, gdyż z moim samopoczuciem nie było najlepiej. Nieprzyjemne kłucie w żołądku nasilało się z każdą chwilą. Wraz ze mną poruszały się jakieś cienie, zaś drzewa stojące w półmroku zdawały się łypać na mnie czerwonymi ślepiami. Równie dobrze mogły to być też żądne ludzkiego mięsa zwierzęta. W tamtej chwili nie wiedziałem co gorsze. Przyśpieszyłem kroku i już miałem pewność, że nie stąpam sam po zasłanej liśćmi ścieżce. Poruszało się głośniej ode mnie, musiało być też większe. Do tego z odgłosów wywnioskowałem, iż ma więcej jak dwie pary odnóży. Ścierpła mi skóra, włosy zjeżyły się. Nim zdążyłem skoczyć w gęstwinę, coś poszybowało mi prosto nad głową. Obróciłem się, oddając kilka strzałów z Beretty. Kule zraniły miękką skórę zwierzęcia. Krótki rzut okiem i zrozumiałem, że to coś nie było ani drapieżnym tygrysem, ani masywnym niedźwiedziem.
Pająk. Dwumetrowy, włochaty robal, wijący się po podłożu, chlapiący niebieskawą posoką. Wydawał z siebie nieprzerwany, piskliwy syk, poprzedzany kliknięciami szczypców, czy może raczej, szczęk. Wciąż w szoku podszedłem do niego i strzeliłem jeszcze parę razy tam, gdzie pancerz był najsłabszy.
- Nie znoszę robactwa! – Wycedziłem przez zaciśnięte zęby, przydeptując łeb pajęczaka.
Schowałem broń za pazuchę i czym prędzej udałem się w stronę sygnału. Wokół padliny zaczęło się robić głośno, prawdopodobnie inne monstra zamieszkujące las zbierały się na ucztę. Lepiej było trzymać się z dala.
Wtem kolejny hałas, przykucnąłem. Wytężyłem słuch jak najmocniej się dało, by wyłapać z której strony dobiegał upiorny skrzek. Choć zbliżałem się cicho i powoli, serce przyśpieszyło gwałtownie, waląc jak sto bębnów, jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej i skryć pod listowiem. Źródło dźwięku było tuż za kolejnym drzewem. Wyskoczyłem z gęstwiny.
Zastygłem w przerażeniu, po sekundzie jednak otrząsnąłem się z otępienia. W grubej, gęsto splecionej pajęczynie wisiało martwe ciało jednego z poszukiwanych. Wciąż miał na sobie specjalistyczną kamizelkę, kask zaś leżał nieopodal. Podejrzanym dźwiękiem były zaś wrony, zdzierające skórę i wyjadające mięso z nieszczęśnika. Odgoniłem je by przyjrzeć się zabitemu. Został przebity przez pająka, być może nawet przez tego, którego zabiłem. Obejrzałem dokładniej ekwipunek. U pasa dyndały mu dwa granaty. Zabrałem je, po czym skierowałem się na polanę. Pisk radaru był już dosyć głośny i mógł zadziałać jako wabik.
Minęło może kilkanaście minut odkąd wkroczyłem do przeklętego lasu, lecz już czułem się zmęczony. Nie fizycznie, bo tu wszystko było w porządku, lecz pod kątem psychiki. Co chwila pojawiało się jakieś nowe zagrożenie, które po chwili znikało tak szybko, jak się pojawiło. Nie miałem pojęcia co ignorować, co brać na poważnie. Trzymając kurczowo pistolet widziałem, jak trzęsą mi się ręce. Po chwili zaś dygotało całe moje ciało. Do licha, nawet przystając gdzieś na uboczu, skradając się i nasłuchując niewiadomo czego nie byłem w stanie uspokoić zmysłów. Wyciszyłem się na moment, ciemna poświata przysłaniająca mi wzrok zelżała. Zaryzykowałem i włączyłem na moment radar. Byłem już prawie na miejscu. Ostatnie metry pokonałem w pełnym sprincie. Dotarłem na małą polanę na skraju lasu.
- Powietrze! – rzuciłem sam do siebie, nie wiedząc czemu akurat tego słowa użyłem. Co ważniejsze, cel był tam, gdzie być powinien. Agent czekał, za mną stała skrzyneczka, misja się powiodła. Majaki zostawiłem za sobą, byłem bezpieczny. Odprężony, usiadłem twardo na trawę, patrząc w oczy ocalałemu. I wtedy coś mnie tknęło.
On też był martwy.
Z przerażeniem obserwowałem, jak ostrze wbite w jego brzuch wysuwa się, ujawniając stojącego za nim zabójcę.
- Szkoda. Był dobrym człowiekiem. Jakże paskudnie tak umrzeć!
Słowa cięły jak sztylet: ani krzty litości, współczucia, tylko pogarda. Były jak epitafium dla agenta, którego ciało bezwładnie osunęło się na ziemię, wydając głuchy, dudniący dźwięk.
Dziesiątki wron wzbiło się w powietrze, przesłaniając na moment niebo. Ich dzikie skrzeczenie wydało mi się ponuro demoniczne. Tknęło mnie ogromne gorące powietrze, gęstniejące z każdą chwilą. Pięści zaciskały się coraz mocniej. Iskry syknęły złowrogo, gdy pięści uderzyły w ziemię, niczym w bęben. Podniosłem się z kolan, nie potrafiąc utrzymać narastającej w ramionach furii. Spodziewałem się okropnych bestii, spodziewałem się upadłych ludzi, zbrodniarzy. Wszyscy oni w tej chwili wydali mi się nikim w tym momencie. Choć nie znałem zabitych, nie mogłem znieść totalnej obojętności, czy nawet nieludzkiej przyjemności, jakiej można doznać po zabiciu człowieka.
Ruszyłem na wroga frontalnie. Czerwona obwódka pulsowała na obrzeżach mojego pola widzenia zaś słowa pobrzmiewały mi w takt, wołając „zabij, zabij”. Pragnienie zniszczenia zabójcy było przeogromne. Każdy wyprowadzany prosty, hak, sierp niósł emocjonalny ładunek. Czego bym jednak nie robił, oponent zwinnie wymijał każdy mój cios. Skróciłem dystans jeszcze bardziej. Jeden celny łokieć w twarz podziałał. Wróg zachwiał się. Poprawiłem, kopiąc z całej siły w korpus. Ciało mordercy zgięło się w pół i poleciało do tyłu na parę metrów by twardo upaść tuż przy skraju opadającego klifu. Nosił maskę, ale słychać było, że kaszlnął krwią. Wciąż trzymając gardę podbiegłem do zabójcy. Zebrałem masę piorunowej mocy w prawej pięści i ze wściekłym okrzykiem zaatakowałem z zamiarem ostatecznego przybicia gościa do gleby. Huknęło, eksplozja rozeszła się na boki, zaś ja obserwowałem ze zdziwieniem, jak na moją zakrwawioną rękę napiera na wpół złamana, dymiąca od uderzenia, katana.
- Ja Pier.dolę, chyba żartujesz! – zaklęła tajemnicza postać, mówiąc silnym kazuiskim akcentem.
Poczułem mocne kopnięcie, którego impet odrzucił mnie do tyłu. Osobnik podniósł się natychmiast, zdejmując maskę i oczyszczając twarz jej zewnętrzną częścią.
Poznałem ją natychmiast: Krótko przycięte czarne włosy, których kosmyk opadał na owalne, ciemne oczy. Jedno spojrzenie potrafiło przyciągnąć uwagę, jak żadne inne. Ta kobieta kryła wiele tajemnic, a jedną z nich był fakt, że trudniła się zawodowo zabijaniem ludzi.
- Mia! – krzyknąłem do niej, łapczywie łapiąc oddech. – Umknęłaś mi ostatnim razem!
- A więc pamiętasz! – odparła z wyrzutem w głosie. – Gdybym się nie uwolniła z więzów, prawdopodobnie dołączyła bym do swoich towarzyszy pod gruzami platformy! Wściekasz się, że zabiłam paru anonimowych żołnierzyków, ale sam nie jesteś lepszy!
- To byli terroryści, zasługiwali na śmierć!
- Gówno wiesz o nich i gówno wiesz o życiu! – wypaliła mi prosto w twarz, wytykając palcem. – Chcesz równości?! Proszę bardzo, śmierć za śmierć!
Rozpoczęła natarcie, krzyżując szurikeny na piersi. Stalowe gwiazdki leciały z zawrotną prędkością w moją stronę. Uchyliłem się przed nimi, przygotowując na zastosowanie chwytu powalającego. Wtedy Mia skoczyła nade mną, znikając w lesie. Nie miałem w zamiarze jej gonić. Strzepnąłem krew z rannej dłoni i zbliżyłem się do zabitego.
Obejrzałem dokładnie ciało agenta. Miał jakieś trzydzieści lat, gładko ogoloną brodę, starannie przyciętą fryzurę. Oczy niegdyś pełne życia, teraz świeciły pustką białek, zaś półotwarte usta zdradziły, że do końca chwytał każdy oddech. Ubrany był w biały płaszcz medyczny, zachlapany krwią. Za pasem wciąż trzymał się sprzęt specjalistyczny.
Postanowiłem sprawdzić zawartość skrzyni. Była nienaruszona. Korciło mnie by ją otworzyć i kiedy już miałem położyć rękę na drewnie, cofnąłem się.
Na wieku przyczepiona była mała paczka, wielkości tej od papierosów. Z boku wystawała antenka.
- O rzesz Ku.rwa mać! – podniosłem się natychmiast, składając do skoku. Zareagowałem w ostatniej chwili. Pakunek wybuchł, odrzucając mnie na sam kraniec klifu. W ostatnim momencie chwyciłem się prawą ręką kamienia. Wdrapałem się na bezpieczny grunt i obejrzałem pobojowisko. Ciało agenta zostało dodatkowo poparzone przez eksplozję zaś po tajemniczym pakunku nic nie zostało.

***

Jesienne liście, gęsto leżące na drodze szeleszczały pod stopami. Gałęzie bezlitośnie cięły mi skórę, lecz ja biegłem dalej, bez wytchnienia tropiąc zabójczynię. Bardzo szybko znalazłem się w ciemnościach. Nie wiedziałem tak naprawdę co jest przede mną, po prostu pędziłem przed siebie, przeskakując kolejne zwalone konary drzew. Towarzyszył mi upiorny śmiech wiedźmy, niosący się echem po lesie. Przy kolejnym skoku nagle ułamała się gałąź. Spadłem w dół. Ze skrzyżowanymi na twarzy dłońmi, przeturlałem się i niemal natychmiast przeszedłem do biegu.
- Nie złam sobie czegoś, na przykład karku! – docinki Mii przesiąknięte były ironią. Chciałem jak najszybciej ją dorwać. Złość dodała mi sił, poczułem się silniejszy. Sztylety kunai wbijające się w drewno tuż koło mej głowy uświadomiły mi jednak, że nie wolno być zbyt pewnym siebie. Wyrwałem je i zabrałem. Mogą się przydać, błysnęło mi w głowie. Parę sekund później coś mocno rozświetliło jasność, eksplodując mi przed oczami. Nie widząc i nie słysząc praktycznie nic byłem zupełnie bezbronny. Wtedy przez listowie przeleciała masa stalowych gwiazdek. Nakryłem się płaszczem, przyjmując na siebie kolejne ciosy. Ostry metal przetoczył się przeze mnie jak szarańcza, wbijając się bezlitośnie w skórę, otwierając kolejne rany. Najbardziej cierpiały ręce, którymi chroniłem twarz. Zsunąłem się z konaru drzewa i upadłem twardo na ziemię. Brzuch i klatkę piersiową ocalił pancerz energetyczny. Wstałem, urywając postrzępione rękawy płaszcza. Spojrzałem na drżące i ociekające krwią ręce – byłem nie do walki. Oczy dopiero teraz zaczynały cokolwiek dostrzegać, choć i tak było zbyt ciemno. Coś zamajaczyło przede mną, jakaś postać. Uświadomiłem sobie, że celuje we mnie z mojego własnego pistoletu, który gdzieś zdążyłem upuścić.
- Tak to się kończy agencino! – syknęła w moją stronę, pociągając za spust. Magazynek – szczęśliwie – okazał się być pusty. Dziewczyna zaklęła. Zabrała się za przeładowywanie magazynka, lecz wtedy z cienia wyłoniło się osiem sylwetek. Okrążyli nas, każdy uzbrojony w katanę, nóż czy karabin. Śmiali się złowieszczo, zbliżając do nas.
- Nieźle się tu rozbijacie! – zaczął jeden ze zbirów. – Trudno było by was nie usłyszeć w całym tym lesie. Nie obchodzą mnie wasze porachunki, ale sprzęt, już tak.
Z deszczu pod rynnę, pomyślałem. Stałem w lekkim rozkroku, ciężko łapiąc oddech. Mia obserwowała łajdaków nie zdradzając się nawet najmniejszym ruchem. Zrobiło się upiornie cicho.
- Dawaj to! – Rzucił wygnaniec, podchodząc do ciemnowłosej, próbując wyrwać jej broń z ręki. Ta tylko przerzuciła go przez siebie, dobijając łokciem. Szabrownicy wycelowali w nią karabiny, lecz zdążyła już obezwładnić dwóch, wbijając im sztylety w głowy. Czwartemu złamała rękę, kiedy próbował ataku kataną. Kątem oka dostrzegłem kolejnych, napierających to na mnie, to na Mię. Uniosłem drżące ramię i rzuciłem kunaje najmocniej jak mogłem. Padli, tryskając krwią. Z boku doszły mnie strzały z obrzyna. Z kieszeni wyciągnąłem granat, odbezpieczyłem, rzuciłem. Wybuch rozdzielił walczące strony. Ja zniknąłem w ciemnościach, nakrywając płaszczem. Przebiegłem może parę metrów, kiedy zapadł się pode mną grunt. Myślałem, że już po mnie, to już koniec, błyskało mi przed oczami. Upadając, uderzyłem głową w ziemię. Zemdlałem.
Kiedy się ocknąłem, był już ranek. Ciało było nieznośnie ciężkie. Dopiero po godzinie od odzyskania przytomności miałem dość sił by podnieść się i wygramolić powoli z wilczego dołu. Przyszedł czas na obejrzenie pola bitwy. Jakież było moje zdziwienie kiedy zobaczyłem, że tam gdzie powinno być zabici, była co najwyżej czerwona plama. Las Oni musiał bardzo szybko wchłaniać swe ofiary. Oczywiście wojowniczka Czerwonego Frontu zniknęła. Było mi wszystko jedno. Znalazłem wyjście z lasu. Było tuż obok polany, gdzie ubiegłej nocy starliśmy się z wygnańcami. Z radością przywitałem śmigłowiec, stojący nieopodal. Najwyraźniej ekipa sprzątająca postanowiła jednak przytaszczyć tu swoje śmierdzące tyłki. Półprzytomny spacerkiem, powolutku doszedłem do drzwi pojazdu i wsiadłem. Dopiero teraz, będąc opatrywanym i siedząc głęboko w fotelu mogłem naprawdę się odprężyć. Zasnąłem, zostawiając za sobą nieprzyjemną przygodę w upiornym lesie.
   
Profil PW Email
 
 
»Cichy   #4 
Szaman


Poziom: Wakamusha
Stopień: Jizamurai
Posty: 11
Wiek: 37
Dołączył: 22 Cze 2010
Cytuj
[Ninmu] Nocne łowy II

-----------------------------------------
Gdzieś w Khazarze
-----------------------------------------

- Ty!
Starszy bokor wymierzył w Ciebie chudym palcem.
- Duchy przemówiły jasno. Pójdziesz na północ, do Sanbetsu i odnajdziesz złą ziemię. Wojskowi obiecali mi wsparcie szamana, więc nie kombinuj. Może i słyszysz szept jednego ducha, którego gościsz we własnym ciele, ale nie zapominaj, że do mnie krzyczą ich setki... Nie kwestionuj więc mojej mądrości.
- Co mam zrobić, jak już dotrę na miejsce? – Zapytał mężczyzna w ciemnym płaszczu.
- Cokolwiek będzie konieczne, dziecko. Manitou, które tam mieszkają oszalały dawno temu. Przybrały różne plugawe formy i łakną ludzkiej krwi. Niszcząc je pomożesz nie tylko tubylcom, ale także obłaskawisz Duchy Khazaru. Kto wie, może nawet nagrodzą cię w jakiś sposób?
- Dlaczego ja mam tam iść? To sprawa Sanbetczyków...
Starszy bokor pokręcił głową.
- Podziały polityczne to sprawa ludzi, nie duchów. One nie widzą krajów i każde miejsce traktują jak swoje. No, prawie każde... - Na tym rozmowa się zakończyła. Cichy pozostawiony w samotności w pokoju odpraw, wbił spojrzenie czarnych oczu w szczegółową mapę kontynentu. Nie zdarzało się to często, a jednak miał wątpliwości i cholernie złe przeczucia odnośnie swojego nowego zadania. Doskonale zdawał sobie sprawę z siły jaką dysponowały duchowe istoty, a tu była mowa o wyzutych z wszelkich zahamowań bestiach, których zła aura przez lata zmieniała okoliczną florę, by stworzyć miejsce nieprzystępne dla zwykłego zjadacza chleba.
Ledwo dostałem się do egzekutorów, a już dają mi coś takiego. Parszywe życie, pomyślał. Sam sobie się dziwił. Zwykł ze spokojem podchodzić do swojej pracy, jednak tym razem było zupełnie inaczej. Powodów mogło być wiele. Ostatnia misja, z której o mały włos nie wrócił żywy. A może po prostu zadanie go przerastało. Sam jednak najlepiej skwitował swe wewnętrzne rozterki.
- Eh, starzeję się. - Burknął pod nosem na tyle cicho, by nic nie było w stanie wychwycić tych słów. Sam nie był nawet pewien, czy wypowiedział je na głos. Otrząsnął się jednak, zamknął akta sprawy i chwycił za swój wysłużony kapelusz. Metalowe krzesło szurnęło po podłodze, a po chwili dało się słyszeć zamykanie drzwi.

------------------------------------------
Północna granica dystryktu Honkan
------------------------------------------

Minęło trochę czasu nim zakończył wszelkie przygotowania do podróży, a co istotniejsze, zdobył nieco informacji odnośnie oszalałych duchów. Teraz, obładowany tobołami, jechał jakąś zardzewiałą kupą żelastwa, którą kierowca nazwał pieszczotliwie „Starą Bertą” w kierunku południowych rubieży Pustyni Rozpaczy. Właściciel ciężarówki myślał zapewne, że zabierając w trasę pasażera będzie mógł się wygadać za wszystkie czasy. Dopiero po jedenastym pytaniu, na które nie otrzymał odpowiedzi zorientował się, że jego marzenia zostały zdeptane niczym… niczym… niczym coś co się depcze.
Wielu pewnie by się zastanawiało, czemu agent specjalny nie skorzysta z wygodniejszego środka transportu. Jeszcze większą rzesze osób zdziwiłaby zapewne wiadomość, że ich życie wcale nie jest takie kolorowe, jak to widać w filmach. Szczególnie dla zwykłych szeregowych, którzy mogą i są bardzo szybko zastępowani jeśli coś pójdzie nie tak. Przypadek Cichego nie jest wyjątkiem, stąd też taki a nie inny sposób podróżowania. Sytuację pogarszał fakt, że wszystko miało zostać wykonane nieoficjalnie, stąd musiał wybrać trudniejszą drogę, by nie rzucać się w oczy.
Po wielu godzinach i równie wielu przystankach na naprawę gruchota, mężczyzna wreszcie dotarł do celu. Punkt wypożyczania ścigaczy pustynnych był na szczęście otwarty i nic nie wskazywało na pojawienie się jakichkolwiek komplikacji. Bez zbędnych formalności Cichy zostawił odpowiednią sumkę i udał się w samotną podróż, by wyzwać na pojedynek jedno z bardziej zdradzieckich miejsc w tej części kontynentu – Pustynie rozpaczy.

------------------------------------------
Okolice osady Har
------------------------------------------

Komplikacje, jak to mają w zwyczaju, pojawiają się w najmniej dogodnym momencie. Cichy od dłuższego czasu rozważał ominięcie osady. Najchętniej uniknął by tego przystanku i pognał wprost na tereny Sanbetsu. Niestety, dostrzeżona nie dalej jak dwa kwadranse temu burza piaskowa stanowiła nie lada problem. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że jakakolwiek żywa istota, którą pochłonie, zostanie strawiona i jedynie bielejące kości znaczyć będą ślad jej istnienia, do czasu aż piasek nie przykryje ich w całości.
- Chędożyć to. - Cichy splunął i załączył silnik. Nie mógł ryzykować, że burza złapie go pośrodku pustyni, dlatego jedynym rozwiązaniem i to zaledwie odrobinę mniej ryzykownym, było przeczekanie jej u przemytników. Już z oddali dostrzegł celujących w niego strażników i nastawione wieżyczki. Nie często zdarzało mu się odczuwać strach, ale tym razem nieprzyjemny dreszcz wypełzł mu na kark.
- Łapy w górę i gadaj, co cię tu przywiało? – Zaczął kulturalnie jeden z wysokich mężczyzn. Chociaż lepszym określeniem byłaby niewielka, chodząca zbrojownia. Cichemu na pierwszy rzut oka ciężko byłoby stwierdzić, czego mężczyzna aktualnie nie posiada w swoim uzbrojeniu. Na szczęście przybrudzone gogle uniemożliwiały określenie na co się w tej chwili gapi.
- Nic innego jak oddech pustyni. Najchętniej ominąłbym waszą osadę, ale nie mam większego wyboru. – Odparł zgodnie z prawdą i pozwolił by dwójka pozostałych strażników podeszła i skrupulatnie przeszukała go wraz z bagażami. Po kilku następnych pytaniach, Cichy dostał pozwolenie na wejście do środka.
- Nie próbuj tylko niczego głupiego. – Rzucił mu na odchodne dryblas, po czym zniknął za zamykającą się bramą. Cichy mógł spokojnie rozejrzeć się po okolicy, a dokładniej zlokalizować jakiś przyjemny bazarek ze sprzętem. Będąc tu, grzechem byłoby nie skorzystać z dobrodziejstw w jakie obfitowały tutejsze sklepy. Koniec końców, zaopatrzył się jedynie w granaty plazmowe, wytargowane po długiej batalii ze sprzedawcą. Patrząc na te wszystkie ceny mógł jedynie pomarzyć o dozbrojeniu się.
Znalezienie kryjówki dla siebie i ścigacza nie stanowiło większego problemu. A dwie godziny później był już w dalszej drodze na północ.

------------------------------------------
Dolina Wiśni
------------------------------------------

Podróż przez zatłoczoną okolicę mogłaby się wydawać całkowitą stratą czasu, gdyby nie pewne ciekawe wydarzenie. Cichy ze wzniesienia przyglądał się tłumowi ludzi, który to stanął w kręgu, by zrobić miejsce dla oddzielnej grupki mężczyzn i młodego chłopaka o szarych włosach. Zanosiło się na niezły łomot. Cichy nie znał powodu potyczki i trochę było mu szkoda dzieciaka, ale miał pod tym względem związane ręce. Zaskoczony przyglądał się jak jego przeczucia się nie sprawdzają, a dorośli mężczyźni są rzucani pojedynczymi ciosami na łopatki.
- To nie powinno się być możliwe. - Szepnął do siebie i skupił wzrok na walczących. Chyba jako jedyny dostrzegł powolność ruchów u przeciwników młodego, jak i dziwny brak unoszącego się dookoła nich kurzu, co przy takiej ilości upadków powinno wzniecić całą jego chmurę. Walka była skończona właściwie zanim się zaczęła. Cichy przyjrzał się twarzy chłopaka i jego fiołkowym oczom, po czym korzystając z zamieszania jakie wywołała jego wygrana, zniknął w mroku. Miał do przemierzenia jeszcze ostatni odcinek drogi do nawiedzonego lasu, a dzięki temu przedstawieniu miał o czym myśleć.

------------------------------------------
Las Oni
------------------------------------------

Stanąwszy na obrzeżach lasu miał pewność, że to właśnie tutaj znajduje się cel jego wyprawy. Nawet młokos zdołałby wyczuć przerażającą aurę bijącą z tego miejsca. To za jej sprawą włosy Cichego stawały dęba, a w gardle dało wyczuć się specyficzną suchość. Mężczyzna zdjął kapelusz i otarł spocone czoło.
- Jeśli to przeżyję, przechodzę na emeryturę. – Z tymi słowami zebrał w sobie siłę i wezwał swego ducha opiekuńczego na powierzchnię. Jego ciało doznało subtelnych zmian, a zmysły wyostrzyły się do granic możliwości. Wiedział, że nawet jeden krok w swej zwykłej postaci byłby jego ostatnim. Chwilę mu zajęło nim zmusił się by zrobić pierwszy ruch w głąb lasu. Tę walkę jednak wygrał i niebawem przedzierał się między drzewami skąpanymi w nienaturalnym cieniu. Promienie słoneczne jakby bały się przenikać przez ich korony, pozostawiając miejsce w ciągłym półmroku.
Cichy czuł całym sobą, że jest obserwowany i mimo, że nie potrafił dostrzec swymi zmysłami istot, które się mu przyglądają, to wiedział, że te gdzieś się tam czają. Krocząc przez te zapomniane tereny nie spowodował swoją obecnością nawet jednego dźwięku. Ani jedna gałązka nie zdradziła jego poczynań, a mimo to mieszkańcy lasu wiedzieli o nim. Był tego pewien. Jednak to brak zwierząt wydał mu się najbardziej nienaturalny. Nie było ptaków, gryzoni, czy nawet owadów, które by irytowały podróżnych.
Z zamyślenia wyrwał go impuls. Natychmiast cofnął się o krok i to właśnie ten ruch uratował mu życie. Owłosiona, zakończona czarnymi pazurami łapa minęła jego głowę o włos. Zdążył jeszcze zobaczyć zdziwienie malujące się w oczach bestii, która zapewne liczyła na zakończenie walki tym jednym ciosem. Cichy nie wiedział skąd się wzięła człekokształtna postać, o bliżej nieokreślonej aparycji. Czy to za sprawą mroku go otaczającego, czy z innego powodu, nie potrafił wychwycić szczegółów jej wyglądu. Jedynie oczy świeciły jasno na tle ciemnej sylwetki.
- Cuda nie zdarzają się dwukrotnie. - Rozległy się zewsząd nieznane mu głosy. Mimo zerknięcia, Cichy nie dostrzegł nikogo poza nim samym i swoim przeciwnikiem, a mimo to głosy napływały nadal, przekrzykując się wzajemnie.
- Śmierć od dawna kroczyła u twego boku. Dziś jednak zakończy swą podróż. - Wraz z ostatnim słowem wszystko ucichło, a bestia zaatakowała z zaskakującą szybkością. Cichy po raz kolejny uchylił się przed ciosem, pozwalając by oszalały duch go minął. Rozległ się strzał z pistoletu, a za nim nastąpiły kolejne, jednak tylko ten pierwszy dosięgnął celu. Bestia kluczyła między drzewami, używając ich jako tarczy, by w następnej chwili zaatakować. Pazury przeszły przez rondo kapelusza, który w następnej sekundzie spadł na ziemię. W innych okolicznościach mężczyzna zapewne by zapłakał nad swym ulubionym okryciem głowy, jednak teraz jego przeciwnik był zbyt wymagający by dać mu chociażby chwilę na nieuwagę. Odgłosy wystrzałów odbijały się echem po całym lesie i nim Cichy się spostrzegł, dookoła dwójki walczących, w znacznej odległości pojawiało się coraz więcej istot podobnych jego przeciwnikowi. Stały jednak w obrębie koła i przypatrywały się widowisku.
Ubranie mężczyzny z każdym kolejnym atakiem bestii stawało się coraz bardziej poszarpane i zabrudzone krwią. Na ratunek przyszły mu dwa niedawno kupione granaty plazmowe. Wycieńczony przedłużającą się walką, rzucił oba za siebie w trakcie kolejnego natarcia bestii. Gdy ogromne pazury orały jego tors i ramię, dla ciemnej sylwetki było już za późno. Granaty wybuchły jednocześnie, odrzucając Cichego do przodu. Jednak lwią część wybuchu przyjął na siebie jego przeciwnik, którego zwęglone szczątki dymiły się parę metrów za Khazarczykiem. Chwilę mu zajęło nim zdołał się podnieść i rozejrzeć dookoła. Jego transformacja cofnęła się. Znów był tylko człowiekiem. Na dodatek otoczonym przez całą masę ciemnych istot. Cichy prychnął do siebie. Uśmiech jaki chciał by pojawił się na jego twarzy, zastąpiony został grymasem bólu. Cała dotychczasowa walka okazała się nie mieć większego sensu. Pogodzony ze swym losem, patrzył mętnymi oczami jak jeden z ciemnych kształtów występuje przed szereg i przymierza się do ataku. Ostatkiem sił zdołał postawić się do pionu.
- Zapraszam… - Wychrypiał, rozpościerając ręce na boki. Bestia jakby na to czekała i skoczyła. W tejże samej chwili Cichy poczuł coś dziwnego, a w jego głowie pojawił się czyjś głos. Świat zwalniał swe tempo, by wreszcie się zatrzymać z wiszącym w powietrzu ciemnym kształtem.
- Ta siła… która mnie opętała… już jej nie ma. To… to twoja zasługa… szamanie. - Głos coraz silniej rozbrzmiewał w jego głowie, a każde kolejne słowo niosło ze sobą większą moc. Mężczyzna czuł jakby jego umysł miał rozpaść się na miliardy drobnych kawałków, co jednak ku jego uciesze nie następowało.
- To smutne co się z nami stało. Ale dzięki tobie odzyskałem wolność… wszyscy ją odzyskaliśmy. Nie wątp w siebie, szamanie i nie zbaczaj z obiętej ścieżki. Jesteś potrzebny… - Słowa obiły się echem w jego umyśle, a chwilę później świat ponownie ruszył ze swym naturalnym tempem. Jednak nastąpiła pewna zmiana. Lecąca w jego kierunku bestia, padła martwa nim zdążyła dotknąć ziemi. Jej cielsko runęło przed stopami Cichego, który spoglądał jak jakaś przezroczysta poświata otacza go niczym mgła i pozbawia życia otaczające go stado. Nim stracił przytomność, wydawało mu się, że widzi zadowolone oblicze jakiegoś potężnego Khazarczyka, spoglądające na niego oczami bez źrenic.

Ocknął się nad ranem na skraju lasu. Po jego ranach nie było śladu i jedynie poszarpane ubranie świadczyło o prawdziwości niedawnych wydarzeń. Sam las również wyglądał inaczej. Dało się czuć jak oddycha z ulgą. Cichy nie potrafił dojść przez jakiś czas do siebie, jednak wyglądało na to, że jego zadanie zostało zakończone. Odchodząc usłyszał czyjś szept.
- Szamanie… - Był jednak na tyle niewyraźny, że równie dobrze można było to uznać za świst wiatru.
   
Profil PW Email
 
 
^Curse   #5 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 551
Wiek: 36
Dołączyła: 16 Gru 2008
Skąd: Lublin/Warszawa?
Cytuj


Dziewczynka patrzyła w przestrzeń niewidzącymi oczami, chociaż zaczerwienione zdradzały, że musiała przepłakać kilka ostatnich dni. Ponadto, Kasumi nie zauważyła nic szczególnego. Zwykłe, przerażone dziecko, które po traumatycznym wydarzeniu zamknęło się w sobie. Czyli w tej chwili absolutnie niepomocne.
- Ona od rana tak siedzi... - powiedziała cicho matka. - Nic nie powiedziała, nie chce jeść...
Curse odwróciła się do niej przyjmując współczujący wyraz twarzy. Spojrzała potem jeszcze raz na Annę, po czym westchnęła i wstała z krzesła.
- Proszę się nie martwić – powiedziała, mijając kobietę stojącą w progu pokoju – wszystko będzie dobrze.
Było już późne popołudnie, ale nawet jak na tę porę, miasteczko było wyjątkowo puste. Idąc w stronę lasu, widziała może dwie albo trzy osoby, które przyglądały się jej przez okna swoich domów. Poza tym było jej zimno. Wcale nie dlatego, że zima wciąż nie dawała za wygraną i przypominała o sobie regularnymi opadami śniegu i zimnym wiatrem. Zimno to przypominało dreszcze, które czuje się na karku, gdy jest się obserwowanym. Z tą jednak różnicą, że odczuwała je na całym ciele.
Las Oni znajdował się niedaleko granic miasteczka, a domy znajdujące się najbliżej niego wyglądały na opuszczone. Kasumi nie należała do osób nad wyraz ostrożnych, ale nie była zadowolona z sytuacji, w której została postawiona. Z raportu , który został jej wręczony w południe wynikało, że tajemnicze zdarzenia dotyczące niegdyś jedynie głębi lasu, przełożyły się teraz również na miasteczko. Cokolwiek by się nie działo, powinno to zostać w tym cholernym lesie.
Minąwszy ostatnie zabudowania, stanęła na skraju sporej, zaśnieżonej polany, za którą straszyły ogromne, ciemne drzewa. Słońce było już bardzo nisko nad horyzontem i tylko delikatnie przebijało się przez zamglone niebo, co dodawało tylko ponurego uroku temu widokowi. Wokół panowała głucha cisza.
Warstwa śniegu była delikatna i doskonale ujawniała podróżujących tą trasą ludzi i zwierzęta. Śladów nie było wcale dużo. Trzy osoby, z czego tylko jedna wróciła w stronę miasta. Poza tym absolutnie żadnych innych, jedynie gładka, biała, śnieżna kołderka, a na niej wielka czerwona plama krwi pod lasem. Dziewczyna widziała już wiele zwłok, które można było określić mianem „zmasakrowanych”, ale ta dwójka miała wyjątkowego pecha. Wyglądało na to, że byli ścigani od miasteczka aż do tego miejsca. Co wykluczało jedną opcję: leśne zwierzę.
Kiedy przyglądała się rozszarpanym ciałom kobiety i mężczyzny, usłyszała od strony lasu trzask gałęzi i słaby szelest mokrych liści. Brzmiało to, jak coś dużego, więc nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, ale kiedy odgłos nie powtórzył się, odwróciła się i zaczęła z powrotem maszerować w stronę miasteczka. Zrobiło się już dość ciemno, a dodatkowo, padający śnieg coraz bardziej gęstniał. Dopiero po chwili Kasumi zauważyła, że oprócz jej własnych, pojawiły się na ziemi ślady bosych stóp. Rozejrzała się szybko wokół siebie, ale przez śnieżycę niewiele mogła już zobaczyć. Zanotowała w pamięci, że ślady były dość małe, prawdopodobnie dziecięce.

Otworzyła oczy i rozejrzała się na tyle, na ile mogła nie ruszając głową. Nie czuła żadnego bólu, ale wydawało jej się, że dostała czymś ciężkim w głowę. Uniosła rękę i w tym samym momencie przestrzeń zawirowała. Curse stała w gęstym lesie, a ciężkie powietrze utrudniało jej oddychanie. Odetchnęła, a do jej nozdrzy wtargnął brutalnie odór krwi wymieszany z odrobiną jedynie zapachu lasu. Rozejrzała się wokół, szukając jakiejś drogi powrotnej, ale drzewa zdawały się bronić przejścia ciasno splatając grube konary. Gdzieś zza pleców dobiegł ją świst, który momentalnie zmienił się we wszechobecny, narastający pisk. Zatkała dłońmi uszy, ale wysokość dźwięku wdzierała się mimo wszystko, boleśnie kalecząc bębenki i powodując mdłości. Po chwili opadła bezwładnie na ziemię.

Zdawało jej się, że słyszy czyjś głos. Bardzo odległy i niewyraźny, a jednocześnie przejmujący, jakby szeptany wprost do ucha. Brzmiał jak jakaś wyliczanka albo zupełnie przypadkowo dobrane słowa. Całkowicie bez sensu. „Głos”... „moc”... „śpiew”... „krew”... Nie rozumiała. Zrozumiała tylko boleśnie dla jej uszu wykrzyczane „odejdź”. Ocknęła się dysząc ciężko pośrodku zaśnieżonej polany.

Dygotała tak, że ledwo mogła iść. Zauważyła, że nie zrobiło się dużo ciemniej, więc możliwe, że była nieprzytomna tylko prze chwilę. Nie padał śnieg, ale ślady bosych stóp zniknęły. Miała gorączkę.
Zatrzymała się na noc w jedynym dostępnym miejscu, czyli małym hoteliku gdzieś w centrum miasteczka. Była tak słaba, że ledwo do niego doszła, a kiedy już weszła do swojego pokoju, natychmiast padła na łóżko i zasnęła.
Źle spała. Śniło jej się, że biega po lesie, próbując się z niego wydostać. Co chwilę się potykała i upadała, a wszystkiemu wtórował odbijany echem dziewczęcy śmiech. Po przebudzeniu była nadal zmęczona, ale gorączka ustąpiła.

Swoje pierwsze kroki skierowała w stronę domu Anny. Już mniej więcej w połowie drogi wiedziała, że przeczucie towarzyszące jej od chwili przebudzenia było trafne, bo usłyszała przeraźliwy kobiecy krzyk. Pobiegła do domu dziewczyny i wpadła do środka, mijając uciekającą z płaczem kobietę. W małym saloniku siedziała na kanapie Anna, patrząc na swoich zmasakrowanych rodziców. Kasumi zrobiła kilka kroków w jej stronę. Wolno i ostrożnie. Przy czwartym albo piątym zapadła się w pustkę.

Anny nie było w pokoju. Nie było też żadnych śladów po jej martwych rodzicach. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak kiedy weszła tu po raz pierwszy poprzedniego dnia.
- Anna? - rzuciła w przestrzeń, ale nie spodziewała się odpowiedzi.
Kierując się instynktem, wyszła przed skromny budynek. Stawiała ostrożnie stopy, bojąc się o kolejną utratę świadomości. Stanęła przed furtką i rozejrzała się wzdłuż ulicy. Było absolutnie cicho i pusto. Żadnych ludzi i żadnych zwierząt. Nie wiał też nawet najmniejszy wiaterek. Curse ruszyła w stronę skraju miasteczka. Znowu towarzyszyło jej niekomfortowe uczucie dreszczy na całym ciele. Poczuła się jak we śnie i zatrzymała się nagle. Jak przez mgłę usłyszała gdzieś niedaleko trwający przez chwilę kobiecy szloch. Zamknęła oczy i nasłuchiwała, jednak zamiast kolejnego dźwięku, poczuła w pobliżu obecność kilku osób. Nadal ich nie widziała, ale poczuła się pewniej. W tym momencie, jak na zawołanie, jedna z postaci zmaterializowała się obok niej. Rzuciła się na nią w ułamku sekundy, a dziewczyna reagując odruchowo, uchyliła się i uderzyła łokciem w potylicę napastnika, który padł na ziemię. Po chwili sytuacja powtórzyła się, ale atakujący był szybszy od poprzednika, więc zdążył jeszcze zadać Kasumi bolesny cios w żebra, zanim ta zrewanżowała się prawym sierpowym. Celnym i powalającym.
Nagle ziemia zadrżała i zawiał wiatr. Horyzont zaczął się przechylać, ale dziewczyna stała twardo na wilgotnym asfalcie. Koncentrując się intensywnie, zacisnęła oczy i już po chwili czuła, jak wokół niej pojawiają się kolejne osoby. Jakby pękała wokół niej szklana bańka. Na ślepo szła przed siebie, wiedząc jednak, że zmierza w dobrym kierunku. Gdzieś przed sobą, w odległości kilkuset metrów czuła źródło wszystkiego, co się wokół działo.
Otworzyła oczy, choć wcale jej to nie pomogło. Zrobiła to tylko po to, by ujrzeć przed sobą wysokiego na kilka metrów, masywnego kundla. Uniosła w zdumieniu głowę i spojrzała w czarne oczy śliniącej się bestii. Jej ręka drgnęła, chcąc powędrować po broń, ale zatrzymał ją przebłysk racjonalności. Pies nie istniał naprawdę. Nie mógł, bo musiałby być duchem. W ułamku sekundy szarpnął łbem i zanurzył zęby w ciele dziewczyny. Ona jednak nie poruszyła się, a bestia nie natrafiając na żaden opór, rozpłynęła się w mroźnym powietrzu.
Ziemia wciąż zdawała się lekko drżeć, a wiatr osłabł. Kasumi dzieliło od celu kilkadziesiąt metrów. Nie widziała go, ale właściwie słyszała coraz szybsze bicie serca przed sobą. Gdzieś z tyłu dobiegł ją przejmujący wrzask, ale nie zatrzymała się. Wiedziała kto jest sprawcą i jak to się skończy. Zaczęła biec, bo cel się oddalał. Pościg trwał krótko.
Przestrzeń zawirowała i Curse znalazła się na skraju zaśnieżonej polany. Trzymała w ręku miecz, z którego skapywała wolno krew. Przed nią leżała na zabarwionym czerwienią śniegu dwunastoletnia dziewczyna, dysząc ciężko i trzymając się za zraniony bok. Patrzyła na nią z dziwnym pobłażaniem, jak mistrz na dobrze wyszkolonego ucznia.
- Nie chcę umierać – stwierdziła beznamiętnie. - Zbyt dobrze... - zrobiła pauzę i zachrypiała - … zbyt dobrze się bawiłam.
- Zabiłaś swoich rodziców.
Dziewczynka uśmiechnęła się delikatnie.
- Sami się zabili... ja się tylko z nimi bawiłam.
- Tylko dlatego to robiłaś? Z nudów? Manipulowanie ludźmi to nie zabawa. Zwłaszcza, jeżeli doprowadzasz do tego, że wzajemnie się mordują. Poza tym, jeśteś inteligentną dziewczyną, więc mogłaś przewidzieć, że moje pojawienie się w mieście może się źle dla ciebie skończyć.
Tym razem twarz Anny wykrzywił grymas bólu.
- Nikt wcześniej nie próbował nic zrobić... a oni wiedzieli. Mało kto jest w stanie zabić człowieka... a co dopiero niewinne dziecko.
Kasumi poczuła złość patrząc na niewinny wyraz twarzy bardzo winnego dziecka, które właśnie przed nią umierało. Nie skomentowała jej stwierdzenia.
- Pomóż mi... - wychrypiała Anna, próbując się podnieść. - Proszę...
- Mogłaś lepiej wykorzystać swoją moc – powiedziała Curse i chowając katanę, odwróciła się i odeszła.
   
Profil PW Email
 
 
RESET_Shadow   #6 


Poziom: Keihai
Posty: 41
Dołączył: 24 Kwi 2017
Cytuj
[Ninmu] Tomb Raider

Błysk przeciął nocne niebo oświetlając samotną, pędzącą sylwetkę. Świszczący wiatr targał koronami pobliskich drzew, stojących na skraju lasu Oni, dając się we znaki także młodemu mężczyźnie.
Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności, że w drodze do Higury zatrzymał się na nocleg w niedaleko znajdującej się wiosce, czy też przekleństwo, które wiedziało w którą strunę duszy bohatera uderzyć?
Rozległ się grzmot.

Godzinę wcześniej.
Samotny motor wjechał powoli do małej osady leżącej nieopodal doliny wiśni. Słońce powoli chowało się za horyzont, zalewając mieścinie przyjemnym, ciepłym blaskiem. Atmosfera jednak, jaką zastał kierowca daleko odbiegała od tej, jaką znał z opowieści podróżników. Było zaskakująco cicho... Jedynym odgłosem w całej wsi było szczekanie psa, które jednak nie było odgłosem wesołym, czy agresywnym. Był to dźwięk żałosny, przechodzący nawet w wycie. Podróżny postawił swój pojazd przy małej gospodzie i wszedł do budynku.
"Czy oni umarli?" brzmiała pierwsza myśl młodego rekruta, kiedy podchodził do baru. W budynku znajdowało się całkiem dużo ludzi. Część z nich miała w dłoniach szklanki, czy nawet całe butelki napojów o dużym stężeniu alkoholu. Przy tak dużej lidżbie osób cisza była nienaturalnym zjawiskiem, nie mówiąc już o pustce widocznej w ich oczach.
- Coś się stało? - takie proste pytanie... Takie proste, a jak dużo problemów potrafi przysporzyć nieprzygotowanemu człowiekowi. Stojący za barem mężczyzna ścisnął mocniej szklankę i wypił duszkiem jej zawartość. Odstawił szklankę mocnym ruchem, przez co wydała ona nieprzyjemnie głośny dźwięk, który rozchodząc się po lokalu spowodował wzdrygnięcia u obecnych tam ludzi.
- Już ja Ci powiem, co się stało... - zaczął agresywnie barman.

Czas obecny.
"Dziewczynka. Mała dziewczynka. Jak oni śmieli?!" - młodzieńca nie obchodziło zagrożenie, w którego łapy właśnie dobrowolnie się oddawał. W swym życiu stracił już wystarczająco dużo cennych osób, by wiedzieć jak czuli się mieszkańcy wioski, w której miał zamiar się zatrzymać.
"Kto by pomyślał, że wielkie pająki zamieszkujące las Oni zaczną ekspansję na tereny zamieszkiwane przez ludzi? I kto by pomyślał, że zaczną atakować ludzi? No tak... To w sumie logiczne. W końcu wiele osób zaginęło po wejściu do tego lasu. Najwidoczniej bestiom posmakowało ludzkie mięso."
Mijając coraz starsze i większe drzewa dostrzegał coraz więcej anomalii. Odgłosy deszczu i wiatru ucichły, co jakiś czas przebijał się tylko słaby dźwięk grzmotu. Otaczające Shadowa drzewa pokrywały pajęczyny. Widok, z pozoru przerażający i okropny, powodował uśmiech u rekruta armii Sanbetsu. Oznaczały one bowiem, że zbliża się do legowiska, gdzie - jak miał nadzieję - znajdzie dziewczynę.
Sekundy mijały nieubłaganie, a z każdą rosła szansa na skonsumowanie ofiary przez monstra zamieszkujące ten nieprzyjemny i jakże mroczy las. Strużka potu spłynełą nierównym zygzakiem po czole Shadowa, gdy wreszcie dotarł na miejsce. Ciche skomlenie psa, który leżał z przebitym bokiem otoczony pająkami sięgającymi Yukio do pasa spowodowało, że przystanął na chwilę nie potrafiąc skupić na niczym uwagi.
"Za późno" - pojedyncza myśl przebiegła mu przez głowę, powodując dreszcz.
"Nie. Jest jeszcze szansa" - odpowiedział sam sobie ruszając przeciwko oprawcom niewinnego stworzenia. Zdejmując z pleców pochwę z kataną podjął szybką decyzję co do rodzaju eksterminacji stworzeń. Co prawda nie walczył jeszcze z tego typu przeciwnikami, lecz miał przewagę w postaci zaskoczenia. Umierający pies zagłuszał wszak jego kroki. Wtem usłyszał za sobą pojedyncze klekanie, jakie wydają zazwyczaj szczęki. Szybki obrót dał mu pewność, co do tego, że się nie przesłyszał. Pająków było więcej. Zaczęły spływać powoli z drzew na niezwykle wytrzymałych niciach, które w ich przypadku miały grubość lin. Dreszcz zarówno podniecenia, jak i strachu przebiegł po karku młodego agenta, gdy spoglądał oczy jednego z potencjalnych napastników. Nie mógł z nich nic odczytać, wszak nie były one ludzkie, był jednak pewien, że jego własne wyrażają na ten moment coś na wzór szaleństwa. Z jego gardła wydał się potężny ryk, którym miał nadzieję zwołać do siebie jak najwięcej napastników, kiedy aktywował swą umiejętność. Jednocześnie delikatnie ugiął kolana. Odczuwał wyraźnie drgania włosków na ciałach różnorakiej wielkości pająków. Czas jakby zwolnił. Preludium rzezi.

Przeszłość
- Pamiętaj młody - miecz ma być przedłużeniem twojej ręki, a nie jakimś wielgachnym młotem, którym machasz, żeby powalić wszystko w zasięgu wzroku. Pamiętaj, że musisz kontrolować tor lotu. Nie rozśmieszaj mnie. Przyjmij pozycję raz jeszcze, od początku. Jak ja Cię uczyłem? Powtórz, tylko z większym entuzjazmem. Słuchaj - miecz to nie jest żaden przedmiot. To twoja kochanka; obchodź się z nim delikatnie

Teraźniejszość
Pochwa w lewej ręce. Prawa ręka do rękojeści, chwyt w jednej trzeciej między tsubą, a zakończeniem. Delikatne przekręcenie ciała w lewo, lewa stopa idzie do tyłu, kolana się prostują. Katana wyciągnięta jednym stanowczym ruchem, przechodzi, niczym przez masło, przez przednie nogi i część łba pierwszego pająka, by po skorygowaniu układu ręki głownia przecięła boczne nogi kolejnego pająka. Kolejny ruch spowodował zniknięcie katany w pochwie.
- Za wolno! - krzyknął Shadow. Obłąkańczy uśmiech wpłynął na jego usta kiedy odbił się od odwłoku zabitego pająka, wzbijając w powietrze.
Pająki mimo swych dużych rozmiarów, nie były zbyt wymagającymi przeciwnikami. Jedyną ich bronią były bowiem kły z jadem i odnóża, którymi jednak nie mogły wymachiwać, co dawało nadczłowiekowi dużą przewagę. Piruety człowieka, który unikał z olimpijską prędkością prób ataków, wyprowadzając jednocześnie wiele kontrataków przy pomocy zarówno miecza, jak i glocka wyglądały niczym taniec. Taniec łowców, którzy stali się ofiarami i człowieka, który dzięki modyfikacjom genetycznym był kimś więcej, niż zwyczajnym człowiekiem. Wyczuwając doskonale każdy atak nadchodzący od pleców był nie pod pokonania przez takich przeciwników.
Nagle na polu bitwy rozbrzmiał potężny, basowy pomruk, który sprawił, że aż jeżyły się włosy. Pająki uciekły na drzewa i w głębsze partie lasu. O ile wcześniejsze pająki były duże, o tyle ten był ogromny. Cielsko na grubych niczym pnie młodych drzew odnóżach, o wysokości trzech metrów wtoczyło się na pobojowisko, stając naprzeciwko stojącemu na stosie pajęczych trupów. Shadow przełknął ciężko ślinę.
"Królówka?" - przeszło mu przez myśl. Tylko szybka reakcja pozwoliła mu uniknąć żrącego kwasu, którym plunęło monstrum. To był przeciwnik na zupełnie innym poziomie. Shadow powoli zaczął krążyć wokół stwora, który mimo swej wielkości okazał się być dużo szybszy od swoich pobratymców i podążał za człowiekiem wzrokiem, plując od czasu do czasu, czy też próbując nadepnąć. Chłopak mimo usilnych starań nie znalazł dziury w pancerzu olbrzyma, zdecydował się więc na frontalny atak. Wyciągnął więc przed siebie glocka, wycelował i pociągnął za spust. Kula wylądowała w grubym oskórku, otaczającym całe głowotułowie przeciwnika. Zdawało się jednak, że zamiast spowodować dotkliwe obrażenia jedynie rozwścieczyła swój cel. Pająk wydał głośny, raniący uszy pisk i zaczął opętańczo nacierać w stronę spanikowanego młodzieńca, który jedynie przy pomocy szybkości i szczęścia unikał jej ciosów i plunięć. Dobrą chwilę trało odzyskanie zimnej krwi Shadowowi. Korzystając z nieuwagi pająka odbił się od pobliskiego drzewa i wykorzystując lecącą w niego stronę nogę pająka wybił się, lądując na jego grzbiecie, co spowodowało szalone wierzganie wierzchowca. By nie stracić równowagi Shadow wbił katanę w jego grzbiet, wydobywając tym samym z pancerza zwierzęcia nieprzyjemny odgłos, podobny do tego towarzyszącemu pocieraniu metalu o metal. Zwierzę wydało z siebie niezwykle ostry dźwięk, by następnie upaść, po kilku strzałach z pistoletu desert eagle przystawionego do oskórka pająka.
Shadow z trudem wydobył swój miecz, strzelając jeszcze raz, dla pewności w odwłok, czym wywołał fontannę z tej napęczniałej części ciała zwierzęcia. Zaczęły pojawiać się pozostałe pająki, podchodząc powoli w stronę człowieka. Ten westchnął głęboko i unosząc głowę wydobył z siebie warknięcie, bardziej przypominające zwierzęce niż ludzkie. Niedoszli oprawcy zatrzymali się i zaczęli powoli wycofywać, respektując siłę, która pokonała najsilniejszego z nich. Zadowolony z siebie Shadow natomiast ruszył w stronę, z której przyszło monstrum, sprawdzając po drodze stan psa. Zdechł już niestety.
Po dotarciu na miejsce ujrzał kokon, który umieszczony był na wielkiej pajęczynie, rozłożonej pomiędzy drzewami. Podszedł bliżej i przecinając go złapał ciało młodej, wyglądającej na około 15 lat dziewczyny. Sprawdził jej puls i oddech. Żyła. Najwidoczniej jest jeszcze szansa. Zmęczony ruszył powolnym krokiem w stronę wioski.

- Mam waszą zgubę - powiedział cicho Shadow, śmierdząc potem, krwią i śluzem, wchodząc do gospody. Sukienka, którą miała na sobie dziewczyna przylegała do niej z powodu trwającej burzy. - Chyba potrzebuje lekarza - wypowiadając te słowa upadł.

Dwa dni później
- Na pewno nic nie chcesz? - padło pytanie, kiedy młody agent wsiadł na motor, planując wyjazd z miejscowości.
- Zaopiekowaliście się mną - odparł.
- Jeżeli nie chcesz pieniędzy weź chociaż moją córkę!
- Jak podrośnie to wrócę...! - odpowiedział ze śmiechem oddalający w stronę zachodzącego słońca Shadow.
Ostatnio zmieniony przez Shadow 02-06-2015, 17:54, w całości zmieniany 3 razy  
   
Profil PW Email
 
 
^Pit   #7 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj
NAZO GEKIDAN #2

Katagawa wydawał się być zmartwiony. Patrzył się na mnie, jakbym był jakąś zjawą z najgłębszych otchłani piekielnych. Czy naprawdę wyglądałem aż tak źle? Podniszczony płaszcz, kilkudniowy zarost na twarzy, włosy coraz dłuższe, choć chyba tak naprawdę najbardziej przerażały go wory pod przekrwionymi oczami. Nawet Kat stwierdziła, że od paru dni byłem trochę jak nieumarły Zealota po wskrzeszeniu przez swego pana i władcę, Lumena.
- Mam dziwne wrażenie przyjacielu, że potrzeba ci dobrego snu, najlepiej na czymś miękkim. Okład z młodych piersi w sumie też...
- Wezwał nas pan po coś, prawda? -Del Cruz wtrąciła się w pół słowa, udając ton przygłupiej blondyneczki. Rikuto od razu zainteresował się moją nową sojuszniczką. Ja zaś przyglądałem się temu teatrzykowi półprzytomnie. Do czasu kiedy samuraj wręczył mi plik papierów.
- To raport twoich Smoków z rejonu Lasu Oni. Byłeś tam kiedyś, prawda?
- Pamiętam, jakby to było wczoraj - odparłem, ożywiwszy się nieco. Wprawdzie nie chciałem posyłać tam swoich chłopców, ale czas naglił. Wspierali członków Trupy, którzy prowadzili własne śledztwo.
- Coś zabija wchodzących tam ludzi. Wiem, nic nowego, ale tym razem sprawa jest dziwna. Twoi podwładni znaleźli na przykład ciało z raną postrzałową głowy. Potwory tak się nie zachowują. Było jeszcze parę takich, którego nie ruszyło nawet najbardziej niewybredne robactwo w lesie. Też woleliśmy je zostawić, tym bardziej, że czynnik skażenia zaczął rosnąć.
Tutaj przerwał wywód, poprawił kołnierz i przełknął ślinę. Szykował się na niedobrą wiadomość.
- Dopiero co przybyłeś, więc nie wiesz, ale... jeden z twoich ludzi został ubezpieczać tyły. - Wyjął chusteczkę by obetrzeć pot z czoła. - Jakby ci to powiedzieć...kiedy wracaliśmy, nie został po nim ślad. No dobrze, został, ten komunikator.
Pokazał mi leżący na stole nieopodal, nieco ubrudzony w błocie sprzęt. Był tam też personalny karabin w dwóch częściach, przecięty czymś naprawdę ostrym. Po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem z całą pewnością, że został potraktowany silnymi toksynami. Ciarki mi przeszły po plecach.
- Badaliśmy rejon satelitami z termowizją. Za dużo źródeł ciepła, część z nich przemieszcza się naprawdę szybko. Nie proszę cię, byś to zbadał. Cóż, przynajmniej nie w pojedynkę.
- Okej Katagawa- Zmieniłem nagle ton wypowiedzi, - Rozumiem, co chciałeś powiedzieć. Smoki nie lecą ze mną. To zbyt duże ryzyko.
Już biegłem w stronę myśliwca, kiedy usłyszałem za soba Katherine.
- Czekaj, Araraikou, idę z tobą.
Spojrzałem jej w oczy. Była zmartwiona. Tak samo zmartwiona jak ten przeklęty samuraj. Ten sam wzrok. Kur.wa, jak bardzo nieporadnie musiałem wyglądać, że chcieli mnie niańczyć?
- To- to moja wina! - wypaliłem nagle, prosto z mostu. - Nie powinienem był tam wysyłać Smoków. Nie chcę, żebyście wy też...
- Pit, jesteś silny, i przyznam, masz dobre serce - zaczęła Del Cruz, uśmiechnąwszy się lekko. - Ale masz jedną wadę, za bardzo histeryzujesz i nie chcesz dać sobie pomóc. Tym razem przełknij tą cholerną dumę... - Mówiąc ostatnie słowa, podniosła głos. - I zrozum, że idziemy z tobą!
Kiwnąłem tylko głową, patrząc w niemym zdumieniu na dziewczynę. Klepnęła mnie po ramieniu. Rikuto stał z boku z wykrzywionym wyrazem na twarzy.
- Nooo, nieźle, nieźle

***

Podróż nie trwała zbyt długo, była wręcz ekspresowa. Nie traciliśmy nawet czasu by dobrze lądować Tetsudenkou. Beeper pokazał nam drogę w głąb lasu. Sygnał nadany ostatni raz przez Bravo-3 był coraz bliżej. Zbiegałem po zboczach, mijałem drzewa, przeskakiwałem wilcze doły, byle tylko prędzej znaleźć się na miejscu. Moim śladem podążał Katagawa, ściskając w rękach Kenzo. Kat zaś skakała z gałęzi na gałąź, ubezpieczając nas z powietrza. Jej rakietowe buty były wielce przydatne, podobnie jak psioniczna macka. W pewnej chwili zatrzymałem się na gigantycznej pajęczynie. Uaktywniłem elektryczną energię w dłoni i rozkroiłem materiał bez większych problemów kilkoma cięciami.
- Cholerne pająki!
- Nie pędź tak. - Blondynka wylądowała obok. - O tym właśnie mówiłam. Kooperacja! I rozglądaj się.
Dwoma palcami pokazała najpierw na swoje oczy, a potem na moje. Czy moja podwładna właśnie pouczała mnie, jak się zachowywać na nieznanym terenie? Zwolniłem kroku i skupiłem na oglądaniu otoczenia. Dookoła aż roiło się od groźnego robactwa i zwierzyny. Spojrzałem na beeper, który pokazywał białymi kropkami jakieś dziesięć sygnałów, tylko w najbliższej okolicy. Dwa były większe i trzymały się na obrzeżach zasięgu. Czyżby były na tyle inteligentne? Im bliżej byliśmy miejsca leżących wolno, rozkładających się ciał, tym mocniej biło mi serce. Zwarliśmy szeregi, trzymając się blisko siebie. Każdy krok stawialiśmy tak ostrożnie, że niemal nie było słychać chrzęstu liści pod podeszwami butów. W końcu zatrzymałem sojuszników gestem ręki. Minęliśmy spora gęstwinę i naszym oczom ukazał się widok zaiste makabryczny. Na długości około dwustu metrów leżało jakieś siedem ciał, które nie zostały w żaden sposób ruszone, lub przeżarte. Wystarczyło przyjrzeć się zgniłozielonej mgle, która unosiła się nad nimi, by można było od razu stwierdzić, że były silnie trujące. Tak silnie, ze nawet inne jadowite zwierzęta bały się ich ruszyć. Z plecaka wyciągnąłem maskę gazową z wymalowanym na niej motywem jakiegoś oni i wystapiłem do przodu, obserwując okolicę.
- Ostrożnie. Ja bym tam ich nawet nie dotykała
Kat miała słuszność. Prawdopodobnie nawet dotknięcie wystawiłoby mnie na ogromny poziom skażenia. Ale ja po prostu musiałem wiedzieć, czy za tą dosłowną zasłoną nie kryło się coś innego. Po chwili poszukiwań znalazłem to, czego nie znaleźli wcześniej członkowie Trupy: dźwigni Pociągnąłem za nią. Coś chrupnęło, w powietrze wzbiły się tumany kurzu, odczepiły wiekowe pajęczyny. Oto otwierała się przede mną kamienna płyta, ujawniająca wejście do podziemi. Nie było schodów. Wyglądało to raczej, jak wydrążony tunel. W gęstwinie zawrzało. Odgłos szybko przestępujących odnóży był aż zbyt przerażający. Katherine i Rikuto popędzili za mną prosto w głąb tunelu. Zapaliłem swoją iskrę i już schodziliśmy po dość grząskim zboczu. Płyta zamknęła się za nami z łoskotem. Gdy już przyzwyczaiłem oczy do półmroku mogłem przyjrzeć się grobowcowi, czy czym to właściwie było. Z sufitu skapywała woda, skraplająca się w masywnych, wiekowych stalaktytach, ściany wydrążone miały masę dziurek. No i wszędzie wisiały pajęczyny, mnóstwo pajęczyn.
- To chyba zamyka sprawę ciał. Są wypełnione silnymi toksynami, żeby odstraszać potencjalnych odkrywców.
- Masz na myśli, takich jak my? - zapytał Katagawa, mocniej ściskając katanę. Wprawdzie zmienił na tę misję ubranie z tradycyjnego samurajskiego ubioru na nieco bardziej dostosowaną do warunków zbroję, ale nadal czuł się diabelnie nagi. Klekot i kleisty odgłos robactwa nadal był bardzo dobrze słyszalny i odbijał się echem w pustej, wydrążonej przestrzeni. Katherine powstrzymała się od komentarzy, ale jej sporadyczne szczęknięcia zębami uświadomiły mnie, że to naprawdę nie jest przyjemna wycieczka dla niej. Przeszliśmy trochę dalej, gdy nagle spod grząskiej ziemi wypełzły ogromne skarabeusze. Wyciągnąłem pistolet i zdążyłem wypalić dwa razy. Zwykłe pociski jednak tylko odbiły się od ich pancerzy, co więcej huk wystrzału i światło sprawiły, że mieliśmy nagle na karku małe stadko. Katagawa ciął mieczem atakującego z boku robala, ale ten tylko bryzgnął zielonkawą substancją, zaczął piszczeć i dalej wierzgał odnóżami, kłapiąc jednocześnie potężnymi szczękoczułkami. Katherine odpuściła sobie strzelanie ze strzelby już po drugim razie, zamieniając ją na rękawice repulsorowe. Atakujące jej kostki pająki padały szybko od zwykłego porażenia. Postanowiłem rozniecić nad nami elektryczną barierę, która podziałała jak należy. Doładowałem też reaktory dziewczyny, toteż jej kolejny atak pięścią w gigantycznego robala przebił się przez jego wnętrzności, wypalając mu sporej wielkości dziurę po drugiej stronie. Mięsisty odgłos chlapiących flaków i kwasów wypełnił pomieszczenie. W tunelu nagle zrobiło się jeszcze głośniej, jakby spadała na nas fala wody. Tak naprawdę tabuny robactwa biegły nam na spotkanie. Skupiłem moc w wskrzyżowanych dłoniach i eksplodowałem chwilę przed tym, jak miała nas uderzyć wzburzona fala monstrów. Oddychaliśmy ciężko, strzepując z siebie wciąż jeszcze opadające fragmenty ich ciał i brodząc w zielonkawej brei.
- Nienawidzę! Po prostu nienawidzę! - wykrzykiwałem, otrząsnąwszy się po całej sytuacji. A to jeszcze nie był koniec, bo nadciągała kolejna fala. Odcięły nam drogę na powierzchnię, toteż biegliśmy jeszcze bardziej w dół. Robiło się coraz bardziej mokro, aż w końcu brodziliśmy po kostki w wodzie. Temperatura i wilgotność zwiększyły się do tego stopnia, że mieliśmy pod sobą coś na kształt mgły. W tej mgle spoczywały sobie zaś spokojnie jaja larw. Wisiały nad sufitem, leżały na ziemi, w piasku, porastały ściany.
- Pit... wydostań nas stąąąd - wycedziła przez zęby ostro zaniepokojona Katherine. Rikuto rozglądał się nerwowo dookoła, dysząc głośno, aż czułem na plecach jego oddech. Czułem, jak pod kapeluszem sam mam własny las tropikalny. Serce wygrywało szybki rytm, niczym wojenny bęben Indian z Nan'Gar. W zasadzie to nie było już gdzie uciekać. Beeper pikał jak szalony, pokazując około pięćdziesięciu sygnatur. kombinacja tak wielu czynników powodowała, że miałem ochotę zwymiotować i zemdleć. W tym momencie kokon przed nami zaczął pękać. A zaraz za nim następny i jeszcze parę kolejnych na ścianie.
- Biegniemy dalej, proszę wycieczki! - popędziłem Katherinę, zostawiając w stojącej wodzie pułapkę statyczną. Tunel wciąż jeszcze ciągnął się kilometrami, w pewnym momencie nawet się rozwidlał. Szliśmy tam, gdzie sygnatur ruchu było najmniej. I oto trafiliśmy ciemnym, ciasnym korytarzem do rozświetlonego zielenią pokoju. I tu były kokony, ale sporo większe. Co więcej, ich kształt przywodził na myśl tylko jedno: ludzie.
- O wszyscy Bogowie! - rzucił Katagawa.
- O Ku.rwa mać! - Katherine zareagowała w bardziej naturalny sposób i dopadła do pierwszego lepszego. Zdarła ostrożnie piłomieczem białą sieć, ujawniając sylwetkę sinego na twarzy, ale wciąż najwyraźniej żywego człowieka. Białka jego oczu pozbawione były źrenic, jakby te wyszły mu już na wierzch.
- Odurzony neurotoksynami - skomentowałem, zdzierając nic dalej. - Mam dziwne wrażenie, ze próbowali zrobić z niego kontener, zobacz te cięcia na brzuchu.
- Kontener? - Zapytała zdenerwowanym, rozedrganym głosem Katherine. - Co, jak w tych filmach, w których z khazarskiego naukowca wychodzi nagle kosmita z Galaktyki Nagijskiej Gwiazdy Północy?
- Dokładnie tych.
Beeper oznajmił mi nagle, że wyczuwa znajomy sygnał. Pośród kokonów znaleźliśmy Bravo-3. Był w bardzo podobnym stanie co reszta ofiar, ale nadal jeszcze nie miał pociętego brzucha. Gdy tylko wydostaliśmy go z kokonu i wyciągnęliśmy wszystkie obce flaki, które mu tam powsadzano (ohydnie śmierdziały i ciągnęły się, jak flegma), chłopak zaczał odzyskiwać kolory. Drżał w moich rękach i bardzo długo nie mógł przystosować oczu do ostrego światła mojej iskry.
- Ka-pi-ta-nie.... - wycharczał ledwo. - Prze-prze-pra-pra...
- Nie musisz nic mówić, jesteśmy tu. Po cholerę takim monstrom ludzie?
- A po cholerę wam takie moce?! - Głos dobywający się zewsząd, a jednocześnie znikąd dotarł naszych uszu. Bravo-3 krzyknął, Kat zakryła sobie uszy. - Śmierdzące hybrydy, nieludzkie potwory. To wy jesteście monstrami!
Miękki sufit, stworzony najwyraźniej z tej samej substancji co kokony otworzył się i przy akompaniamencie żółtawego śluzu przeszła przez nią smukła kobieta. Jej stopy i łokcie kończyły ostro zakończone, czarne ostrza, zaś palce do połowy porastała podobnie ciemna maź, ukształtowana w długie pazury. Substancja pokrywała też jej tors, od krocza aż po szyję, odsłaniając co nieco w paru miejscach. Patrzyła na nas czerwonymi, drapieżnymi oczami. Z twarzy wyglądała na nawet ładną brunetke, taką która spotkać można w Khazarze podczas wycieczek i wypadów, na przykład do tajnego ośrodka badawczego.
- Kolejna szkarada! Co za bezguście! A ta czarna szminka? Pff, zwykła dziwka - Kat naprawdę starała się brzmieć twardo, ale w głębi duszy chyba właśnie krzyczała. Przyjęła pozycję do ataku, podobnie jak Katagawa. Ja stanąłem przed sparaliżowanym Smokiem, wyciągając natychmiast oba rewolwery i wypalając czterokrotnie. Hybryda odbiła je wszystkie ostrzami bez większego problemu. Lawendowy Duch zaatakowała frontalnie, próbując pochwycić ją w elektryzujące rękawice. Kobieta zrobiła unik, jednocześnie uderzając kolanem w jej podbrzusze. Katagawa obserwował ją uważnie. Chyba wiedział, że może pozbawić ją mocy, jeśli wyprowadzi dobre cięcie. Skoczył do przodu. Przeciwniczka widząc go syknęła, nastroszyła się i wystrzeliła z ust sieć, która zatrzymała Rikuto w połowie natarcia. Za pomocą przemieszczenia, znalazłem się za nią i spróbowałem ogłuszyć, podobnie jak Katherine. Hybryda kopnęła mnie jedną ze swoich ostrogowych stóp, nie odwracając się nawet. Chwyciła mocniej Ducha za nadgarstek i rzuciła w wiszący nieopodal kokon. Wygramoliłem się jak najprędzej z gęstej mazi, ale najwyraźniej kobieta na to czekała.
- Niech zajmą się wami moje dzieci!
Z dziur zaczęły wychodzić malutkie pajęczaki. Nie tracąc czasu rozpostarłem nad sobą barierę i strzeliłem pod stopy oponentki. Ogólna wilgoć podziałała i mutantka zawyła, rażona tysiącami woltów. Kat wydostała się w końcu, mimowolnie postękując. Wezwała psioniczną moc i zadając prawy prosty uaktywniła macke, która wbiła w ścianę wroga. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń Zaczeła przebijać się nią w górę, ale tam czekało więcej robactwa. W końcu Załadowałem moc w pięści i strzeliłem do góry, robiąc nam na moment wyjście. Chwyciłem Smoka, Katagawa wykaraskał się z sieci.
- A co z resztą ofiar? Przecież ich też trzeba uratować!
- Zróbmy najpierw przejście na powierzchnię, dobrze?!
Trzask, chrupnięcie i oponentka znów stała przed nami. Teraz jakby odmieniona, plująca krwią. Wyglądała tak, jakby ktoś złamał jej kręgosłup, a ona brnęła w to dalej, dalej, wykrzywiała się mocniej. Kości chrzęszczały co i rusz, aż czułem to w zębach. Dwa kolejne przemieszczenia kończyn i oto stała przed nami na rozstawionych odnóżach i ze zmienioną paszczą. Jej policzki rozwarły się, ujawniając dodatkowe szczęki i kolejną parę oczu.
- W życiu stąd żywi nie wyjdziecie, monstraaaa - zawyła posępnie. Już to widziałem, nie tak dawno temu, bo przy walce z Taiko. Nie sądziłem jednak, że tamten koleś z psychiatryka ma tak liczne rodzeństwo. Del Cruz strzeliła Purple Bomb powstrzymując pajęczaka od skoku na nas. Katagawa szykował się ze swoim Hiten Mitsurugi Ryuu do frontalnego natarcia. Ja tymczasem wystrzeliłem pocisk zapalający prosto w trzewia potwora, tak jak poprzednio. Rozwścieczona pajęczyca spluneła na nas zielonym promieniem, którego z trudem uniknęliśmy odskakując. Obok mnie rozległ się huk wystrzałów, to moja wojowniczka prowadziła właśnie ostrzał ze strzelby, pełna nerwów, rozzłoszczona nie na żarty. Samuraj ruszył, atakując jej silny pancerz. Dwadzieścia szybkich ciosów poszło, szczęknęła stal. Załadowałem dwa magazynki i ustawiłem w pozycji do smoczego tańca. Nasza trójka prowadziła zmasowany atak, aż w końcu ta, bez jednej kończyny, z przeciętą połową twarzy i ogólnie w złym stanie cofnęła się w głąb ściany, omal nie cofając transformacji całkowicie. Wpadliśmy w jakiś szał i nie można się było temu dziwić. Reszta pająków przemieściła się w jej stronę, chroniąc swej królowej. Ja tymczasem wezwałem Tetsudenkou.

***

Gdy wyciągnęliśmy już ciała z grobowca pająków, co uczyniliśmy w ekspresowym czasie, zdałem sobie sprawę, że nie zbliżyliśmy się do rozwiązania zagadki ani o krok. Zastanawiające było to, że większość ofiar nie było przypadkowymi chłopami, a Zealotami. Kapłani czegoś tu szukali Jeden z nich trzymał za pazuchą zwój.
- Co to takiego?
Rozwinąłem materiał na podłodze helikoptera transportowego. Naszym oczom ukazała się dość wiekowa już mapa.
- Czy to nie któreś z miast Babilonu? - zaproponował Katagawa, trzymając się za brodę. Wskazał palcem jedno z miejsc, które miało być starym kościołem. Tam na mapie znajdował się znak bez objaśnienia. nie było żadnej legendy.
- Trzeba się będzie temu przyjrzeć w kwaterze głównej Trupy.
W woreczku jednego z Zealotów znajdowało się też parę monet sprzed około stu lat, a także oderwany mon klanowy, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- Może to ciało z przestrzeloną głową nam coś powie? - zaproponowała Duch. Wzdrygnąłem się na samą tą myśl.
- Chcesz tam wracać? Teraz?
- No... niekoniecznie. Odtransportujmy najpierw rannych i pochwyconych i módlmy do wszystkich wielkich bogów, by nie wyszło z nich to co w "Dwunastym Pasażerze Torashina".
- tu się z tobą zgodzę - odparłem, poklepując ją po ramieniu. Dała z siebie wszystko, przeszła przez piekło, chociaż wcale nie musiała. Czułem, że mimo wszelkich przeciwności losu, mimo ciężkich dni i życia dającego ci prosto w twarz, nie ma takiej siły której rady nie dali by sojusznicy. Wyciągnąłem komórkę i wybrałem numer do Uena, mojego informatora w centrum Sanbetsu. Trzeba było obudzić każdego możliwego sprzymierzeńca, jeśli niedługo mieliśmy zginać w walce z boskimi istotami.
- No cześć? Jak się ma Agent Shadow?
Ostatnio zmieniony przez Pit 01-10-2015, 00:53, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
^Pit   #8 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567
Wiek: 34
Dołączył: 12 Gru 2008
Cytuj
NAZO GEKIDAN #3

Kwatera Nazo Gekidan
Wielki panel kontrolny jarzył się milionem światełek, mniejszych, większych, nie zawsze jasnych dla postronnego obserwatora. Instalacja wbudowana była w rozległy, okrągły stół pośrodku którego znajdował się ekran holograficzny. Ukazywał on obracającą się kulę ziemską z zaznaczonymi kilkoma celami. Katagawa wpisał jedną komendę, która przybliżyła obraz, ukazując południową część Sanbetsu. Gdy to ustawił, do przyciemnionej, skąpanej w granacie sali wszedłem ja, wraz z Katherine. Będący już na miejscu członkowie trupy przywitali mnie krótkim skinieniem głowy, lub prostym gestem dłonią. Usiadłem nieopodal Imai, co sprawiło, że w jednej chwili znalazłem się między młotem a kowadłem. Pani porucznik zdawała się nie widzieć tego, jak chwilę wcześniej obejmowałem pod rękę swojej rebeliantki. Uniosła tylko brew, ale jej spojrzenie mówiło wszystko. Czułem jak tysiąc noży wbija mi isę w tył głowy. Lada chwila, a Kyoko strzeli we mnie piorunem, pomyślałem. Mimo wszelkich przeciwności, próbowałem skupić się na tym, co mówił Rikuto.
- Babilończycy, których zwłoki znaleźliśmy w lesie Oni, zostali na sto procent zabici przez grasujące tam pająki.
Albo kobietę-pająka, którą tam też spotkaliśmy, dodałem w głowie.
- Dwójka z nich miała przy sobie woreczki ze starymi monetami, jeden zaś miał dodatkowo zwój. Po przeanalizowaniu go stwierdziliśmy, że zostały na niej nakreślone jakieś dzielnice Babilonu. Od dwóch dni badamy teren i próbujemy dopasować fragmenty. Zwój może mieć jakieś osiemdziesiąt-sto lat, dlatego sporo rzeczy może na pierwszy rzut oka się nie zgadzać.
- Próbowaliście już zwrócić się z tym do jakiegoś kartografa, albo historyka? - zapytałem. Samuraj zaprzeczył, potrząsając głową.
- Na razie używaliśmy obrazów z satelity i map znalezionych w Internecie. Na zwoju nie ma żadnej daty, ani niczego, co by pomogło umiejscowić go w czasie. Ale to na pewno jest sanbetański dokument, tyle wiemy.
- No dobrze, szukanie szukaniem. Ale jaki związek ma to z nami? Przecież nie jesteśmy poszukiwaczami skarbów. Kyoko nie należy nawet do trupy.
- Ale była nam potrzebna, ze względu na archiwa policyjne.
- Które też, niestety, dużo wam nie dały - Kyoko skrzyżowała ręce na piersi, wyciągając się w fotelu. W tonie jej głosu wyczułem irytację.. - Az tak bardzo przeszkadza ci moje towarzystwo, Żabciu?
- Ż-żab... - Jeśli wcześniej było tysiąc noży, to teraz spadł na mnie ogromny, dwuręczny młot. Kyoko umiała pokazać, kiedy coś ją wnerwia. Próbowałem jakoś wyjaśnić, załagodzić sytuacje, ale nm cokolwiek powiedziałem, dziewczyna zamknęła notatnik i wyszła z sali, mówiąc przy przekraczaniu drzwi.
- Możecie użyć tych archiwów policyjnych. Jak coś by miało wyciec, to wiem gdzie was szukać. A już w szczególności tego tam, mister eksplodera.
Gdy drzwi zamknęły się z łoskotem, wypuściłem powietrze z ulgą. Pozostali członkowie trupy nie bardzo wiedzieli jak temat w ogóle ugryźć. Kat z kolei siedziała, wyciągnięta na stole, lekko znudzona. W końcu rozejrzała się i zapytała szeptem.
- O mnie chodzi?
Katagawa odchrząknął znacząco i kontynuował naradę.
- Na zwoju jest jedna, jedyna poszlaka, dla której tak się interesujemy. Widzisz, wypisana na nim jest nazwa pewnego stylu walki, o którym niemal nic nie wiemy. Istnieje stara legenda, o mnichu, który okiełznał diabelskie moce Oni i pokonał tym samym pierwszych magów z Babilonu, ale większość informacji zniknęła w mrokach dziejów.
- Hm...czyżby?

Mieszkanie profesora Archibalda Hornwela, cztery godziny później
Gustowne mieszkanie w starym stylu pełne było obrazów, tak rodzinnych, jak i po prostu pejzaży. Trochę mnie przerażały od momentu spotkania z Blake'iem, ale skoro nie był w stanie pokonać mnie dwa razy, to teraz tym bardziej nie miałby za łatwo. Profesor zapalił światło swojej pracowni, odsłaniając stare, hebanowe półki pełne książek i zapisków, a także biurko, na którym stał dość wiekowy już globus. Poza tym z sufitu zwisał jakiś astronomiczny model. W drugim kącie pokoju była też tablica z kredą, na której wciąż były jeszcze jakieś obliczenia, czy może po prostu daty. Archeolog wygrzebał spod sterty zakurzonych papierzysk dużą, obitą skórą, księgę i rozsiadł się na fotelu bujanym, jakby miał zaraz przeczytać nam książkę. Wskazał nam dwa krzesła, byśmy także usiedli, poprawił żyłkowe okulary i zaczął.
- Niewiele jest informacji o tym stylu walki. Normalnie nie zajmuję się tego typu sprawami, ale spokojnie, zawsze coś się znajdzie. No to tak, twórcą stylu był prawdopodobnie Mao Shinkaze, ninbetański mnich, który wykonywał misje po świecie, aż w końcu doznał, jak to mówią, oświecenia. Uznał, że duchy lasu Oni da się opanować i wykorzystać. Ale to nie było nic związanego z szamanizmem. Zaczął praktykować jakiś styl, który naśladował taniec diablików Oni. Twierdził, że dostał od nich prezent: hełm który pomagał nawiązać z nimi kontakt i wprowadzić w stan diabelskiego szału. Mao założył nawet niewielkie dojo. Pech chciał, że kiedy doczekał się pełnoprawnych następców, zbliżała się wielka wojna. Mistrz umarł w 1516. Ponoć miał przewidzieć wielką tragedię, jaka spadnie na Nibetsu. I miał rację, bo już rok później nastąpił atak Babilonu. Szkołę prowadził wtedy Jin Ishimura, zaledwie dwudziestoczteroletni chłopak. To on jest tym diabłem z legendy. Teraz, jeśli chcecie znać moje zdanie, to powiedziałbym, że on był nadczłowiekiem.
- Zaraz...on wie? - wypaliła Kat ze zdziwieniem na twarzy. Uspokoiłem ją i wyjaśniłem.
- Byliśmy z profesorem na paru ekspedycjach i mogę cię zapewnić, że pan Archibald nie jest typem osoby, która papla na lewo i prawo. Poza tym jest wysoko cenionym i szanowanym uczonym. Myślisz, że ktoś uwierzyłby, jakby nagle zaczął opowiadać takie niestworzone rzeczy?
- Dla mnie sprawa jest jasna. Ludzie strzelający energią z palców, czy zamieniający w ogień? Przecież to nielogiczne, wyśmiano by mnie na uczelni. Tak samo przecież nie istnieją magiczne miecze, czy chociażby kryształy, skupiające w sobie potęgę słońca. - Puścił do nas oko, uśmiechając się spod gęstych białych wąsów.
- Tak czy siak, dobrze by było wiedzieć coś jeszcze o tym "diable". Nie ma nic więcej na ten temat?
- Ano, jest - skwitował krótko, zabierając się znów do czytania. - Wycinki z gazet i zapiski oficerów z tamtych czasów opisują to wydarzenie jako "spotkanie z diabłem". Mnich, sam jeden, miał pokonać pół batalionu wrogich żołnierzy, w tym także zamordował księży, którzy mieli wypędzić z niego zło.
- Księży? - zapytałem z przekąsem i dodałem. - Możemy chyba jasno powiedzieć, że to byli Zealoci.
- I tu się zgadzam. Wiesz, kiedy mi mówiłeś przez telefon o tej sprawie poszukałem informacji w tych nieco bardziej...alternatywnych źródłach.
Wyciągnął z komody jedną z gazet typu "opowieści dziwnej treści".
- Wprawdzie wydanie jest typowo powojenne, bo z lat dwudziestych, ale jest tam wzmianka o księżach, którzy doznali zaszczytu być wybranym przez Lumena. Ci wybrańcy mogli na przykład strzelać ognistymi kulami... ogólnie zabawna lektura. Między innymi opisany jest też ten przypadek z dojo Shinkaze.
Az ciężko było mi się nie uśmiechnąć. Artykuł posiadał, wypisany wielkimi literami tytuł "Diabelskie Dojo", który dodatkowo okraszono rysunkiem Oni, rażącego piorunami dość umownie przedstawione sylwetki duchownych. Nie dało się być bardziej dosłownym.
- Co z monetami i mapą?
- Obydwa ślady prowadzą do Babilonu z tamtych czasów. Widzicie, podczas wojny wiele osób musiało uciekać z Nibetsu. Podejrzewam, że kolejni adepci szkoły Shinkaze musieli zmienić miejsce. Ale dlaczego akurat tam?
- Może uznali, że "pod latarnią najciemniej?", heh - zaśmiała się dziewczyna. Istotnie, mogło się tak zdarzyć, ale nikt nie miał stuprocentowej pewności. Zapadła cisza. Po tak porywającej historii nagle okazało się, że utknęliśmy w martwym punkcie. A może jednak było jakieś wyjście z tej sytuacji? Podrapałem się po brodzie, układając zasłyszane fakty w jedną całość. Wpadłem na dość głupi, ale być może skuteczny pomysł.
- To dojo znajdowało się niedaleko Lasu Oni. Mao twierdził, że okiełznał moc diablików. Czy w dzisiejszym rejonie lasu znajduje się jakaś pozostałość po tej szkole?
- Skoro Babilon wjechał na te tereny, to chyba raczej ciężko byłoby jej szukać, co? - odparła Katherine, podając bardzo ważny fakt. Umarli Zealoci jednak czegoś szukali i znaleźli.
- Przecież zwój i monety musieli zabrać z ruin szkoły!
- Myślisz, że jest tam grób naszego "diabła"?
- Po tylu latach? Raczej wątpię. Ale jest szansa, że uchowały się jeszcze jakieś zapiski. Jeśli Babilon szuka teraz wszelkich doniesień o diabelskim tańcu, to coś jeszcze mogło zostać nieodkryte.
- Niech zgadnę, artefakt, który pomagał wprowadzić się w stan diabelskiego szału? - zapytał profesor Hornwel, nalewając sobie szklankę szkockiej z pobliskiego barku. Wypił i odstawił naczynie, sięgając po dwa kolejne. - Po jednej?

Okolice Lasu Oni, dzień później

Nie ryzykowałem zapuszczania się na te tereny późną nocą. Po ostatnich wydarzeniach i spotkaniu z pajęczycą, była to ostatnia z rzeczy, jakiej pragnąłem. Z wielką ulgą przyjąłem też fakt, że poszukiwana świątynia nie znajdowała się w głębi lasu. Nasze poszukiwania zaczęliśmy więc o wczesnej porze, pytając ludzi w pobliskich wioskach. Tych samych, które nie tak dawno temu musiały się borykać z atakami gigantycznych robali. Cóż, nie dane im było mieć święty spokój. Dlaczego jeszcze się stąd nie wynieśli, zastanawiałem się. Zjedliśmy z Kat śniadanie, wypiliśmy po kubku kawy i rozpoczęliśmy nasze poszukiwania. Wypytywanie ludzi wprost o dojo nie wydawało mi się być najmądrzejszym posunięciem, ale krążenie wokół tematu i zaczynanie od przysłowiowej dupy strony, nie było wcale lepsze. No bo jak taki biedny rolnik miał odpowiedzieć na pytanie "czy nie wie pan, jakie dziwne rzeczy działy się tu przed laty?", gdy dosłownie co chwila działo się tu coś dziwnego? Kat zaproponowała, by poszukać starszych ludzi i zapytać o czasy wojny. Większość patrzyła na nas niechętnym wzrokiem, inni byli wręcz wrogo nastawieni. Nie pomagały też drobne wyładowania które od czasu do czasu powodowałem. Jedna z kobiet omal nie zemdlała, kiedy zaraz za mną zaczęły lewitować metalowe przedmioty.
- Byś się opanował. - Kat szturchnęła mnie mocno w ramię.
- No przecież się staram, no - wypaliłem z zakłopotaniem.
W końcu natrafiliśmy na dość wiekowego, ale żwawego staruszka, któremu najwyraźniej niestraszne były pająki, demony, żołnierze wrogiego państwa, czy inne cholerstwa. Ile on mógł mieć lat? Sto dziesięć? Sto dwadzieścia?
- A tak, no tego, ja, w sumie to pamiętam, coś tam zawsze, ale pamiętam - rozpoczął wywód, strasznie sepleniąc i plując śliną gdzie popadnie. Złapał oddech tak głęboki i tak charkliwy, że myśleliśmy, że zaraz wyzionie ducha. - Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Miałem dziesięć lat, a może osiem? nie no, osiem to miałem jak babka Minako dała mi drewnianą zabawkę...a, o czym to ja mówiłem? A, tak, szatańskije dojo. No to był sobie ten młody chłopak, starszy ode mnie był, bo ile ja miałem, te dziesięć... no i był ten chłopaczek. Przyszli do niego, tacy w mundurach i z karabinami. A on ich wszystkich jak nie sieknie, jak nie rąbnie... i wiecie, oni pomarli. Bo on dobry był. Cała wieś była ucieszona, taki wielki tort zrobili. A może to było jakieś inne ciasto? No w każdym razie cała wioska tam się zjawiła. Cała. I moja babka też była, nawet jak już miała problemy z poruszaniem, to my ją hop na wózek...
- A gdzie znajdowało się to dojo?
- A to to tam, za tymi drzewami było kochaniutka...a może to było za tamtym i tamtym? No w każdym razie, nie jak wchodzi się do lasu, tylko jak się z niego wychodzi, hehe, tak.
Rozmowa trwała jeszcze przez nieznośnych kilka minut. Ale w końcu, koło południa, mieliśmy swoją pierwszą, być może jedyna, ważną poszlakę. Kopanie w tym miejscu było raczej bezcelowe. Przyjrzeliśmy się wszystkim pobliskim kamieniom, ale wejścia nie znaleźliśmy.
- Może znów coś przeoczyliśmy? - zapytałem, po części Kat, po części sam siebie.
- Wiesz, zawsze możemy zapytać tego dziadka...
- I znów słuchać przez dziesięć minut o tym, jak jego babka Minako zrobiła przepyszny sernik na swoje osiemdziesiąte siódme urodziny? Dziękuje, postoję.
Zacząłem szukać poszlak gdzie indziej. Nie byłem pewien, czy w świątyni z 1515 roku znalazłbym jakikolwiek ślad instalacji elektrycznej. Teoretycznie było to możliwe i nie mogło zaszkodzić. Gorzej, że moje ciało nie było jeszcze dobrze dostrojone do tego typu sztuczek. Gdy tylko zacząłem skupiać Douriki, wrażenie bycia rozrywanym na kawałki wróciło. Postanowiłem jednak, że będę brnął w to dalej. Nie zatrzymam się. Najpierw zniknęły mi ręce, przystawione do ziemi. Miałem wrażenie, jakbym zanurzył je w gorącej wodzie. Schodziły coraz głębiej i głębiej, a ja miałem wrażenie, że za chwilę się rozpadnę. Kat wyczuła mój niepokój i przycisnęła mnie mocno do siebie.
- Dasz radę, nie rozpadaj mi się tu, obiecałeś. Masz, czujesz?
Coś miękkiego znalazło się pod moją głową. Było jak poduszka...nie, dwie poduszki. Przyjemne, dwie poduszki.
- Wiesz, gdyby naukowcy udowodnili lecznicze działanie piersi, to bym się z tobą zgodził...
- A nie pomagają ci?
Nie chciałem przyznawać się na głos, ale tak. Ręce, będące z dala od ciała wykryły nieznaczne wibracje. To była odpowiedź od dawno umarłych przewodów elektrycznych. Jak dobrze przypuszczałem, ruiny dojo znalazły się pod ziemią. Postanowiłem więc pójść ich śladem i w ciągu kilku następnych minut znaleźliśmy prawdopodobne wejście do katakumb. Trzeba było jeszcze znaleźć mechanizm otwierający.
- Standardowa sprawa, szukamy przycisku ukrytego na drzewie, dziwnego kamienia... - Katherine wczuła się w nastrój. Ja jednak nie miałem ochoty na eksplorowanie nawet najmniejszej części przeklętego lasu. Posłałem impuls elektryczny, który dotarł do przerdzewiałych zawiasów. Odnalazłem właz i podniosłem go. Donośny, ciężki zgrzyt wypełnił leśną ciszę.
- Przykro mi, ale tym razem to po prostu metal, zamaskowany pod dużą ilością ściółki.
- A niech to - syknęła dziewczyna, strzelając palcami.

***
Katakumby dawno opuszczonej świątyni były w dużej mierze zawalone. Musieliśmy poszerzyć przejście w paru miejscach, żeby dotrzeć do centrum kompleksu. Zapaliłem elektryczną kulę i posłałem najbardziej w górę, jak się dało, by sala była widoczna. W niebieskawym świetle dostrzegliśmy pozostałość po ołtarzu, parę świec, a także kilka trumien, leżących w wyżłobieniach ścian. Zostali pochowani tak, jak w starożytnych czasach, przyszło mi na myśl. Nie miałem ochoty na sprawdzanie każdego nieboszczyka po kolei. Szukałem wskazówek, poszlak, zapisków, ale większość została wyczyszczona. Kat znalazła drugie pomieszczenie, znacznie mniejsze. Była tam półka z książkami. W większości tomy miały poprzeżerane strony, inne były powyrywane, jeszcze inne leżały niechlujnie na ziemi.
- Ktoś to przeglądał...zapewne Zealoci, którzy byli tu przed nami.
-Tutaj raczej już nic nie znajdziemy.
Jeszcze raz omiotłem wzrokiem skromny pokoik. To nie mogło być tyle. Jasne, większa część świątyni się zawaliła i zostały tylko podziemia. Ale to przecież służyło nie tylko, jako awaryjna droga ucieczki przed agresorem. Gdy zbliżyłem się do jednej ze ścian, poczułem nagle pęd powietrza. Może mi się tylko wydawało? Chwyciłem jedną ze świec i zapaliłem jednym szybkim wyładowaniem energii. Płomień uciekał w stronę wspomnianej ściany. Poprosiłem do siebie Kat.
- Na trzy?
Razem pchnęliśmy ceglaną ścianę, która runęła z łoskotem, wzniecając tumany kurzu. I oto znaleźliśmy się w podziemnej sali treningowej. Na ścianach wciąż jeszcze były widoczne wizerunki bóstw sanbeańskiej mitologii. Tu też, na skromnym ołtarzyku, znajdował się kolejny zwój.
- Podziemny krąg - wypaliła, lekko zdyszana, blondynka.
- Taa, coś w tym guście.
Chwyciłem zwój i oboje rozwinęliśmy go na podłodze. Potrzebowaliśmy paru świec i elektrycznej sfery by go przeczytać, ale byliśmy pewni, że to zapiski odnośnie nieznanego współcześnie stylu. Problem polegał na tym, że dokument kończył się dość nagle.
- Uczniowie szkoły nie chcieli, by wpadł w ręce wroga. Zabrali resztę ze sobą - stwierdziłem, łapiąc oddech. Tyle zachodu, a nagroda okazała się dość marna. Wciąż cenna, ale marna.
- Hm, nie ma tu też artefaktu, ani tym bardziej grobu mistrza Mao - stwierdziła Katherine, uśmiechając się lekko.
- Coś sugerujesz?
- Podczas gdy my tu badamy sprawę, profesor Hornwel szuka mapy Babilonu z czasów, które odpowiadały by tej ze zwoju w Nazo Gekidan. Jak myślisz, gdzie musieli uciekać uczniowie podczas ofensywy Babilonu?
- Do...Babilonu? Ale przecież ustaliliśmy, że to bez sensu.
- No, to kiedy już dopasujemy te stuletnie puzzle, to dowiemy się, czy to było takie "bez sensu". Nie poddawaj się! Gdzie twój duch przygody?
Widząc jej podekscytowanie, nie mogłem sam nie napełnić się optymizmem. Byliśmy o krok bliżej do rozwiązania zagadki. Nasza ekspedycja trwała w najlepsze.
Ostatnio zmieniony przez Pit 06-08-2015, 03:13, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,22 sekundy. Zapytań do SQL: 15