7 odpowiedzi w tym temacie |
^Coyote |
#1
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 669 Wiek: 35 Dołączył: 30 Mar 2009 Skąd: Kraków
|
Napisano 25-12-2010, 16:13 [Poziom 2] Kalamir vs Coyote - walka 1
|
|
Legenda:
- Coyote (2110 Douriki)
- Kalamir (2845 Douriki)
Polowanie V: Coup de grâce
Przyroda to bardzo nieprzewidywalna pani. Podróżowałem po Nag już od tygodnia, a nie zobaczyłem nawet jednego płatka śniegu. Nie żeby było ciepło. O nie. Dobre minus piętnaście trawiło mój grzbiet, bo nawet futro pozlepiało mi się w lodowate strąki. Musiałem być przetransformowany, ponieważ nieustannie się ukrywałem. Jak zwykle zresztą, nie przez swoje grzechy.
Cesarski kontrwywiad zlikwidował już trzech naszych i wysłano mnie, żebym zbadał sprawę. Zbadał , czyli zabił tych, którzy za tym stoją. Jakby nie mogli posłać egzekutora..
***
Kiedy przyleciałem, już na mnie czekali. Pewnie przechwycili informacje, co tylko świadczyło na korzyść moich adwersarzy. Byli dobrzy, psia krew. Najlepsi z jakimi miałem do czynienia.
Chcieli mnie zatrzymać na samym lotnisku, niby pod pozorem podejrzenia pod przemyt. Mieli spokojne oczy, jakie spotyka się tylko u profesjonalistów. Ledwo się wywinąłem, korzystając z mojej mocy pozostawania niezauważonym. Okazało się jednak, że nie wszystkich zwiodłem. Ktoś musiał podłożyć pluskwę w moje ubranie, bo po zaledwie trzydziestu minutach znów siedzieli mi na ogonie. Nie pozostało nic innego , jak uciec z Avalonu i przeczekać jakiś czas na wsi lub w lesie. Mój żywioł. Zwodziłem ich wszystkich siedem dni, aż w końcu wysłali kogoś specjalnego. Nie wiem jak, ale poruszał się w gęstwinie sprawniej niż większość Khazarczyków. Sprawniej nawet niż ja obleczony w gęste futro i wyposażony w chwytne pazury.
Próbowałem zacierać ślady, ale nic to nie dało. Z każdą godziną był bliżej. Prawie czułem jego oddech na karku, jak to się mówi. Wtedy właśnie uznałem, że trzeba zmienić podejście. Skoro jest taki dobry w lesie, wmieszam się w ludzi. W pobliżu nie było jednak żadnych osad. Pojedynczy, wątły słup dymu wznosił się gdzieś na horyzoncie. Postanowiłem to zbadać.
***
Miejsce w które dotarłem okazało się dość wyjątkowe. Był to kamienny amfiteatr otoczony trybunami, częściowo zadaszony i otoczony nakruszonymi kolumnami. Mieścił się na samym środku malowniczej doliny porośniętej wiekowymi dębami. Zagwizdałem cichutko z podziwu i podszedłem bliżej.
Dym unosił się z niedużego ogniska, przy którym siedziało dwóch brodatych mężczyzn. Jeżeli wzrok mnie nie mylił, mieli na sobie kolczugi. Zakradłem się do nich tak blisko, jak tylko umiałem i z uwagą przysłuchałem prowadzonej rozmowie.
- Mówiłem ci, że nie przyjedzie – burknął pierwszy. – Pewnie narobił w gacie na samą myśl, że mamy się pojedynkować. Wielki bohater, psia mać.
- Zaczekamy, zobaczymy – odparł drugi. – Sekunduję ci, to mnie słuchaj. Ma jeszcze czas, żeby do nas zjechać.
- Nie będzie go, zobaczysz.
- Ano być może, lecz zaczekać i tak trzeba.
Przywarłem plecami do jednej z kolumn. Delikatnie mówiąc, nie byłem zadowolony że trafiłem na wojowników. Ucieczka przed kontrwywiadem była wystarczającym utrapieniem. Całe szczęście miałem plan, jak to wszystko wykorzystać dla własnego dobra. Wystarczyło tylko trochę zaczekać...
***
Pościg okazał się zaskakujący, bo jednoosobowy. Spodziewałem się czegoś bardziej imponującego niż młody mężczyzna z kilkoma sztukami broni, ale dobrze wiedziałem, że pozory mogą mylić. Nawet bardzo. Schowałem się w takim miejscu, że chciał-nie chciał, mój wróg musiał przejść koło gości w kolczugach. Wtedy właśnie planowałem zadziałać. Wpłynąłem na obozujących swoją lunarną mocą w taki sposób, że wszelkie uczucia podejrzliwości i wrogości, jakie żywili do przybysza zostały wielokrotnie spotęgowane. Tylko czekałem na gwałtowny wybuch.
- Ej! – Warknął pierwszy do przybysza. – Stój tam, gdzie jesteś. To nie miejsce dla byle kogo.
- Właśnie – włączył się drugi. – Zmiataj stąd, pókim dobry!
Agent kontrwywiadu uśmiechnął się zawadiacko i pojednawczo rozłożył ręce.
- Rycerza przy ogniu chwilę nie ugościcie? Aż tak podupadła nagijska gościnność w tych stronach?
Mężczyźni spojrzeli po sobie, a ja wiedziałem, że niewiele już wskóram swoją mocą. Sprawy znacznie się skomplikowały i nie byłem z tego powodu zachwycony. Nie mogłem przecież pozwolić sobie na walkę z trzema osobnikami o nieznanej sile. Jeszcze trochę oleju tkwiło we wnętrzu mojej kojociej głowy.
- Dobrze, że od razu powiedziałeś, żeś rycerz, bom pewnie był cię ubił – powiedział pierwszy i szeroko się uśmiechnął. – W tych czasach niewielu już takich zostało, co tradycje ojców czczą pieczołowicie.
Skąd oni się urwali? Czyżby Nag było zacofane jak w dowcipach? Chyba po prostu trafiłem na jakichś mało reprezentatywnych tubylców, bo nie mogło być aż tak źle.
- Siadaj, siadaj – zachęcił drugi, klepiąc dłonią w puste miejsce obok siebie.
Sprawy ostatecznie wymknęły się spod kontroli. Jeszcze trochę i rycerski dupek weźmie sobie tych dwóch wsteczniaków do pomocy. Dosyć tego dobrego. Została mi ostatnia deska ratunku.
Sięgając na wyżyny swoich umiejętności wywołałem ogromną ufność w agencie i doprowadziłem do granicy paranoi jednego z obozowiczów. Zakradłem się następnie za uspokojonego i gwałtownie pchnąłem go do przodu. Na reakcję nie musiałem długo czekać: paranoiczny brodacz chwycił za nóż i rozciął nim bok pchniętego przeze mnie agenta. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Drugi obozowicz chwycił za miecz, ale stracił go prawie w tym samym momencie na rzecz agenta, który zrobił piruet i ściął mu głowę. Zaraz potem chlasnął pierwszego i byłoby po wszystkim, gdybym nie włączył się ja. Zacisnąłem pazurzastą pięść i z zamachu rąbnąłem nią przeciwnika w skroń. Mój ulubiony cios: nie dość, że z zaskoczenia, to zwykle wyrywa ofiarę z butów i śle na kilka metrów w dal. Nie inaczej było tym razem. Agent rąbnął bokiem w kamienną kolumnę i osunął się na ziemię. Wiedziałem, że moja moc niewidoczności przestała już na niego działać, więc postanowiłem się odezwać.
- No, no, no, Nagijczyku. Ładnie to tak zabijać swoich rodaków?
Ten złapał się ręką za głowę i wstał. W drugiej wciąż trzymał skradziony miecz.
- Jestem Coyote, chociaż pewnie o tym wiesz – kontynuowałem. – Ścigasz mnie przecież od dawna.
Rycerz uniósł miecz i odgarnął włosy do tyłu.
- Jestem Kalamir. Normalnie nie kłopotałbym się z przedstawianiem, ale tak się składa, że znajdujemy się w ważnym dla mnie miejscu i zmusza mnie do tego tradycja.
- Kalamir, tak? – Uśmiechnąłem się szpetnie. – Mam gdzieś twoje obyczaje, ale to mi wygląda na dobre miejsce do pojedynkowania. Może być ciekawie. Nie ma świadków, miejsc do ukrycia, tylko siła mięśni i doświadczenie. Podoba mi się to.
- Jeśli myślisz, że pokonasz mnie bez podstępu...
- Czas na gadaninę się skończył – przerwałem. – Pokaż z czego cię zrobili!
Nie czekając, rzuciłem się szaleńczo do przodu. Już po reakcji wiedziałem, że jestem trochę wolniejszy. Rycerz błyskawicznie przyjął pozycję obronną i był gotów przepołowić mnie przy pierwszej próbie frontalnego ataku.
- Chciałbyś! – Warknąłem i skręciłem w kierunku najbliższej kolumny.
Wyskoczyłem i odbiłem się od niej obiema nogami, niby w jego stronę, a tak naprawdę trochę bliżej. Lądując, wymusiłem na nim odwrócenie się, a wtedy zaryłem stopami w zmarzniętej ziemi, obsypując do grudkami piachu. Stracił część gardy, ale wciąż za mało. Ciął mieczem od góry tak, że musiałem przeturlać się w bok. Natychmiast kopnąłem go w nadgarstek. Był wciąż częściowo oślepiony, więc wszystko powinno się udać, ale... się nie udało. Nie wiem jakim cudem, ale widział mój atak i w porę puścił broń. Mój atak ledwie go drasnął.
- Ty! Jak to zrobiłeś? – Zapytałem rozeźlony.
- Nie tylko ty masz moce – odpowiedział z wymuszonym zawadiackim uśmiechem i wyjął z pochwy swój własny miecz.
Strzał w skroń i draśnięcie na boku musiały mu się nieźle dawać we znaki. Powinienem to wykorzystać, zanim obmyśli sobie jakąś taktykę. Zawsze dobrze działałem na żywioł.
Szybko zerwałem się do pionu i ponowiłem atak. Tym razem odwołałem się jednak do Toukai, budząc w przeciwniku ogromny strach. Nie dał po sobie poznać, że się boi, ale wiedziałem że i tak zacznie popełniać błędy. Tak to właśnie działało. Im większy stres i niepokój, tym gorsza koordynacja i decyzje. Czysty behawioryzm.
Natarłem frontalnie, jak wcześniej. Nie musiałem kombinować, Toukai powinno wystarczyć. Tym razem nie uskoczyłem w bok, tylko wleciałem wprost na niego. Nie był dostatecznie skupiony, żeby mnie trafić. Delikatnie przechyliłem się w lewo i wpadłem na niego z całym impetem. Przekoziołkowaliśmy na ziemi kilka razy i stało się coś bardzo dziwnego. Kalamir zrobił się o wiele silniejszy, jakby w stąpił w niego khazarski duch.* Całe szczęście, pod tym względem nie mógł mnie przewyższyć. Szczerząc kły, zacisnąłem dłonie na jego szyi. Twarz mu poczerwieniała jak burak. Machał rękami. Najwyraźniej kompletnie nie umiał walczyć wręcz.
- Żegnaj Nagijczyku – powiedziałem i poprawiłem swój imadłowy uścisk.
Później zdarzyło się coś, co zaskoczyło mnie kompletnie. Temu wypierdkowi udało się założyć chwyt na mojej szyi... własnymi nogami. Silnym szarpnięciem zrzucił mnie w tył i niezgrabnie podniósł do góry. Z trudem łapał oddech.
Ja również wstałem. Patrzyliśmy na siebie kilkanaście sekund, oceniając siły. Wygrywałem, ale w walce szamana z nadczłowiekiem nic nie było pewne do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Kalamir pierwszy przełamał impas. Wciąż dysząc ruszył na mnie trzymając miecz nad głową. Najwyraźniej pokonał jakimś cudem strach.* Mimo zmęczenia i ran wciąż był śmiertelnie niebezpieczny, więc każdy błąd mógłbym przypłacić życiem. Spojrzałem głęboko w jego oczy i wtedy to się stało. Całkowicie straciłem wzrok, jakby ktoś wyłączył światło. Zaskoczony, nie miałem szans obronić się przed nadchodzącym atakiem. Całe szczęście, zadziałał instynkt. Wyczuwając niebezpieczeństwo odchyliłem się w tył. Nie udało mi się całkowicie uniknąć cięcia, ale przynajmniej nie rozpłatało mnie na dwie części. Krew trysnęła z mojej klaty. Zanim się pozbierałem, usłyszałem kolejne natarcie. Odskoczyłem w tył najdalej jak mogłem, odwróciłem się i zacząłem uciekać. O ile nic mi się nie pomieszało, biegłem do wnętrza Tingu, gdzie było sporo kolumn, za którymi mogłem się schować. Nie było to może najbardziej honorowe zagranie, ale nie miałem wyboru. Skoro przeciwnik zniknął z moich oczu, ja musiałem zniknąć z jego. Wystarczyła chwila niewidoczności, żeby moc mojej transformacji mogła się w pełni uaktywnić, a ja tym samym zupełnie zniknąć.
Przywaliłem ramieniem w coś twardego, w kolumnę. Szybko się za nią wśliznąłem, odczekałem sekundę i postąpiłem kilka kroków wprzód. Nadbiegł Kalamir. Najwyraźniej zdziwił się, że nie ma mnie tam, gdzie znikałem mu z oczu, bo znieruchomiał. Dokładnie słyszałem jednak jego nierówny oddech. Mogłem zaatakować wprost, jednak był na tyle czujny, że jakoś by tego uniknął. Poza tym, nie mogłem skupić się na dobrym ciosie przez ranę na klacie. Nadszedł czas skorzystać z kolejnych asów w rękawie. Borsuk zdjął ze mnie brzemię bólu, a dzieło zniszczenia dopełnić miał...
Zamachnąłem się ogromnie i zaatakowałem przeciwnika szponami prawej dłoni. O nadchodzącym ataku zorientował się bardzo wcześnie i uniknął go wykonując prawdopodobnie piruet lub inny manewr, dzięki któremu znalazłby się półtora metra dalej na lewo. Skąd to wiedziałem? Dzięki podstawowej umiejętności przewidywania uników, której nauczyłem się jeszcze w północnym plemieniu psowatych. Nazywała się Skunks i w tym wypadku ratowała mi owłosioną skórę.
W ciemno wyprowadziłem kolejny atak. Był to podbródkowy, żeby przypadkiem przeciwnika nie wyrzuciło gdzieś poza zasięg moich ataków. Wciąż byłem ślepy jak kret... a nawet bardziej.
Uderzenie okazało się celne. Szczęka Kalamira zgrzytnęła bardzo niemiło, kiedy moja pięść się w nią wpasowała. Wyskoczyłem i poprawiłem od góry, tym razem nogą. Przez to, że nic nie widziałem, czułem się jakbym okładał worek kartofli. To dobrze, bo nie miałem miejsca na błędy. Ciało przeciwnika bezwładnie uderzyło o zmarzniętą ziemię. W tym samym momencie poczułem, że wraca mi wzrok. Świetnie, ale i tak już było po wszystkim. Tak przynajmniej sądziłem przez następne kilkanaście sekund. Później nadleciał helikopter z rządowymi oznaczeniami.
- Pieprzony kontrwywiad. Zniszczę was wszystkich! – Ryknąłem i ukryłem się pod zadaszeniem.
Musiałem czekać dobrych pięć minut, aż maszyna zleciała dość nisko. Kilkoma susami wdrapałem się na szczyt kamiennej budowli, a stamtąd wyskoczyłem w górę i złapałem się płozy. Formalnością było już dostanie do środka i zaczajenie za snajperem, który przyciśnięty do karabinu pewnie szukał mnie gdzieś na dole. Zacisnąłem pazurzastą pięść i wziąłem spory zamach.
- Jak ja to lubię...
______
* Efekt działania Raivokohtaus. |
"No somos tan malos como se dice..."
"Nie jesteśmy tacy źli jak się o nas mówi..."
|
|
|
|
»Kalamir |
#2
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1033 Wiek: 36 Dołączył: 21 Lut 2009
|
Napisano 25-12-2010, 18:27
|
|
Tatsumaki Senpuu Kyaku (czytane "kjak") pokazany w ostatnich sekundach filmu jest dość ciekawszą interpretacją niż ta z gier, którą podpinałem na dole. Scena walki przedstawia również wielo-elementowość stylu walki ANSATSUKEN. Poruszam temat dla osób, które mogą nie ogarniać Street Fightera oraz szkoły walki, którą posługuje się moja postać. Starałem się realnie oddać przewagi Kalamira (większa Hakuda, znajomość stylów walki oraz umiejętności) i mam nadzieję, że moje wysiłki i wam się spodobają. Osobiście jestem zachwycony moją najnowszą pracą i mam nadzieję, że się wam udzieli. Nie umieszczam już Douriki bo macie je na górze. Zwróćcie uwagę na przewagę w statystykach ten i ilość douriki gdy będzie rozkminiać, dlaczego niektóre moce się negowały.
PROLOG
Cesarstwo Nag
Teraźniejszość
Czarne skórzane buty zastukały o kamienną posadzkę przy pradawnych siedziskach kolistego teatru. Na placu, w którym niegdyś odbywały się zapomniane już tingi, stało teraz dwóch postawnych mężczyzn. Jak zwykle, mieli oni do siebie urazę i zamierzali pozbyć się jej poprzez rozlew krwi. Historia uwielbiała się powtarzać, szczególnie w tym miejscu.
– Myślałeś, że ci odpuszczę upokorzenia jakich przez ciebie doznałem? – zapytał zakapturzony i zgarbiony mężczyzna. – Wytropiłem cię, nawet w tych przeklętych zaspach. Zrozum więc, że ucieczka jest bezcelowa. Teraz, gdy zaszczułem cię jak psa, nie masz innego wyboru niż stawić mi czoła.
Wypowiedź Coyota zapoczątkowała kilkusekundową ciszę, którą ostatecznie przerwał narastający śmiech jego przeciwnika. Gdy rywal się opanował, przemówił nieprzyjemnie niskim głosem:
– Ty wytropiłeś mnie? – zadrwił. – Wiedziałem, że za mną lazłeś na długo przed tym jak napuściłeś na mnie tych debili. Dupa z ciebie, a nie tropiciel. Spodziewałem się znacznie więcej po Khazarczyku. Tymczasem pozwoliłeś mi wybrać miejsce walki i nawet tego nie zauważyłeś. Ba! Nawet sądziłeś, że kontrolujesz sytuację. Żenujące…
Nagły wiatr poderwał chmurę śniegu, która przysłoniła obu mężczyzn.
ROZDZIAŁ I
Nagijskie Miasto
Sześć tygodni wcześniej
„Fog Music Place” był wyjątkowo zatłoczony jak na tę porę dnia. Wszystkie stoliki na parterze i na piętrze były zajęte od ponad godziny. Nawet wolne miejsca przy barze znikały szybciej niż zwykle. Na domiar złego saksofonista wygrywał coraz wolniejsze melodie. Wśród chmur papierosowego dymu można było usłyszeć coraz częstsze komentarze niezadowolonych klientów. To właśnie pomiędzy nimi siedział tajny agent Cesarstwa Nag, obecnie całkiem pochłonięty przez gorącą kawę i wczorajszą gazetą.
Kalamir, bo tak brzmiało jego prawdziwe imię, nie przejmował się ani dymem, ani melodią. Spokojna muzyka pasowała mu do gazety, a tłum zazwyczaj znikał przed południem. Wystarczyło więc cierpliwie czekać i nie przejmować się niewygodami. No i oczywiście pod żadnym pozorem nie zwracać uwagi na pozostałych ludzi, którzy przysiedli się do jego czteroosobowego stolika. Miał już dość grzecznościowych rozmów.
Raz jeszcze dało się słyszeć dzwonek zawieszony nad drzwiami, do lokalu wszedł kolejny klient odziany czarny płaszczu (jakże ostatnio popularny w tym rejonie). Szukając drogi pośród rozrzedzających się chmur dymu, spostrzegł zakamuflowanego (bo w cywilu) rycerza i skierował się w jego kierunku. Przyjrzał się uważnie zaczytanemu koledze by bez większego powodu uśmiechnął się pod nosem. Zapewne bawiła go myśl o częstych zmianach wyglądu. Normalnie jasne i długie włosy Kalamira, były teraz kruczoczarne i ledwo opadały na jego gładkie czoło. Zniknęła też króciutka broda, która zawsze zasłaniała jego policzki i podbródek. Po prostu wyglądał kilka lat młodziej niż zwykle.
Agent-rycerz wyjrzał znad lektury i zdziwionym wzrokiem kiwnął na wolne krzesło. Zgodnie z przewidywaniami, w kawiarni robiło się coraz luźniej. Mężczyzna odwiesił swoje odzienie na pobliskim wieszaku i zajął wskazane mu miejsce. Przywitali się ledwo widocznym skinięciem głowy. Siedzieli w ciszy do momentu, gdy Kalamir zdecydował się wreszcie odłożyć gazetę.
– Muszę przyznać kolego, nie rozpoznałbym cię za żadne skarby świata – zaczął nieśmiało Deckard. – Na wyższych szczeblach sporo się o tobie słyszy. Nie zrozum mnie źle, to dobre rzeczy. Wszyscy uważają, że twój awans był jak najbardziej na miejscu. Szkoda, że nie widziałeś miny tego durnia, który usunął cię z pionu Seikigun. Teraz z zawiścią patrzy na twoją karierę. Co się dziwić? Wkrótce to ty możesz być jego przełożonym.
Kalamir rozejrzał się po lokalu. Wiedział, że tutaj są bezpieczni. Czujniki zakłócające eliminowały wszystkie podsłuchy, zaś skanery i jak zwykle niewidzialni członkowie ochrony wyłapywali nieproszonych (uzbrojonych) gości. Poza tym co drugi klient był żołnierzem lub urzędnikiem wywiadu. Sami stali bywalcy kawiarenki, pod która znajdowało się małe centrum wywiadowcze.. To była dobra dzielnica (właśnie to w oczach Kendeissona narażało ją na atak terrorystyczny). Spojrzał na rozmówcę:
– Wielu zawistnych uważa, że miał z tym coś wspólnego mój ojciec – przemówił bez cienia goryczy, raczej rozbawiony. – Ex-Rycerz z zapleczem finansowym większym niż dochody niejednego Silrańskiego szlachcica. Przez rok tyrałem jak szalony i osiągnąłem więcej niż niejeden stary weteran i uwierz mi, opłaciłem to niezłymi bliznami. Oni mimo to, wciąż widzą tylko zasługi mojego ojca. Co do pionu Seikigun, to nie ma się czym przejmować. Shinobi zaoferowali mi takie przeszkolenie jakie tym czubom nigdy się nie śniło. Niczego nie żałuję. W końcu naszym zadaniem jest pozyskiwanie informacji bez użycia spluw, nie? To potrafi być ciekawsze niż najlepsza zadyma.
– By się zgadzało – przytaknął Deckard, który sam należał do Inpu. – No ale ja słyszałem jakie ty misje sobie bierzesz. Tam gdzie ty chodzisz w pojedynkę my wysyłamy szwadrony śmierci. Wierz mi lub nie, to zrobiło wrażenie. Większość pamięta cię jako typka z Kotii, który zrobił więcej burd w regimencie niż opróżnił butelek. Jak pamiętam to wciąż niezłe osiągnięcie, znaczy opróżnianie butelek w twoim wykonaniu, rozumiesz?
Zaśmiali się po cichu i zamówili kolejne napoje. W lokalu pozostały może ze dwa tuziny ludzi. Połowa zainteresowała się muzyką i relaksem, reszta pogaduszkami. Nawet saksofonista troszkę się rozluźnił i złapał dobry rytm.
– Zapewniam, że tamten Kalamir wciąż istnieje – pół żartem oznajmij Deckardowi. – To po prostu jedno wcielenie, jedna maska. Mój teatrzyk nigdy nie ma finalnej sceny. Tu kurtyna nie opadnie. Tego się nauczyłem.
– Zabawna metafora, ponieważ właśnie o sprawie teatru chciałem z tobą porozmawiać. No ale ten element zostawię na koniec. Mój pion zgłosił się do ciebie, ponieważ sądzimy, że mamy odpowiednią misję dla kogoś takiego jak ty. Chcesz usłyszeć szczegóły i liczyć na oderwanie się od roboty papierkowej?
– O niczym innym nie marzę – zapewnił. – Tylko nie wyciągaj żadnych teczek, zwyczajnie mi opowiedz.
– Chodzi o zabójstwo…
ROZDZIAŁ II
Sanbetsu
Tydzień temu
– Coś nie tak z moim krawatem? – zdziwił się Coyote.
– Krawatem? – odźwierny zdawał się być w szoku. – Nie, krawat jest w porządku. Chodzi o pańskie buty…
– Co z nimi?
– Pan ich nie ma. Jak ja mogę pana wpuścić do teatru w ten sposób?
Coyote zrobił gniewna minę. Miał już dość Sanbetsu w dniu, w którym wysiadł z samolotu. Machnął odpowiednimi papierami i pogroził głupcowi. Uporawszy się z idiotycznymi formalnościami skierował swe kroki do loży. Ciągle bacznie przyglądał się każdej osobie jaką mijał. Nienawidził misji polegających na ochronie żywych obiektów. Bawił się znacznie lepiej, gdy na takie polował. Frustracja uwidoczniała się coraz bardziej
w nienaturalnym ułożeniu jego brwi.
– Oj przestań już marudzić – rzucił Maseker. – To ostatnia sztuka przed zakończeniem twojej misji. Jutro rozpocznie się zjazd, wtedy nie będziesz już za mnie odpowiedzialny. Będę zmartwieniem wojska, a ty wrócisz do szczepu. Do tego czasu możesz usiąść obok mnie i chociaż udawać, że dobrze się bawisz. To przedstawienie jest naprawdę świetne. Opowiada o inwazji Nag na Sanbetsu. Samurajowie musieli… czy ty znowu nie założyłeś butów?
– To trzeci spektakl na jakim jesteśmy odkąd tu przybyliśmy – przerwał gniewnie Coyote. – Przydzielono mnie dyrektorowi ponieważ zaistniało podobieństwo zamachu, proszę zrozumieć. Teatr to idealne miejsce do cichego morderstwa, tymczasem my wracamy tu co wieczór. Jeżeli…
– Malkontent.
Zestresowany Blackbone nerwowo spoglądał na przedstawienie. Co parę minut zerkał z loży by sprawdzić korytarz. Szukał też snajperów wśród oczarowanej publiczności. Troszkę uspokajała go pancerna szyba, którą z trudem wynegocjował w rozmowie z Mesekerem. Był znudzony użeraniem się z tym głupcem, był znudzony przedstawieniem, był znudzony cholernie upierdliwym zadaniem, że nie wspominał już o cholernie niewygodnym obuwiu jakie przez pomyłkę kupił przed wyjazdem. Wyczekiwał jutrzejszego dnia z nieskrywanym uśmiechem. Na razie jednak, zadowolił się samym zakończeniem sztuki. Wtedy usłyszał to czego obawiał się najbardziej:
- Doskonale, dalej Kojocie, idziemy poznać aktorów. Ugadałem to z menadżerem teatru, spotkamy się z nimi za kulisami. Muszę im osobiście pogratulować tej wspaniałej sztuki.
– Nawet nie ma mowy! To zbyt niebezpieczne!
Protest Coyote’a był tak oczywisty, że Meseker zdążył zawczasu przygotować odpowiedź:
– Przestań! Zawsze tak robię, gdy odwiedzam obce mi teatry. Zrobimy sobie zdjęcie i pogadamy z …
– No właśnie! Zawsze pan to robi! Gdybym był zamachowcem, to…
– Och Kojocie, przestań. Spójrz, będą tam tylko aktorzy, patrz na broszurkę, ta trupa występuje tu od ponad czterech tygodni. Nie ma wśród nich zamachowców, chyba, że każesz im takich udawać.
Rozmowa była bezcelowa. Coyote zrozumiał, że na nic się zdadzą jego argumenty. Potulnie ruszył za Mesekerem (wciąż bacznie obserwując otoczenie). Zeszli bocznymi schodami i ruszyli prosto za kulisy. Wreszcie „obiekt” mógł poznać aktorów i zamienić z nimi kilka słów. Szaman wciąż nie spuszczał go z oczu, a każdego aktora lustrował jak się tylko dało. Meseker uścisnął dłoń każdego kogo tylko zdążył złapać. Zaczął zadawać cała masą pytań, ale najwyraźniej aktorom to schlebiało. Wreszcie nadeszła kolej na rozmowę z młodym [i]attore[i] o czerwonych włosach i naiwnych niebieskich oczach. Broszurka zdradziła iż był to najnowszy nabytek teatru, który dopiero od kilku tygodni występował na scenie.
– To ty młodzieńcze zagrałeś tego młodego rycerza, który obrócił się przeciwko swym generałom! Jak miał na imię? Gerhard! – krzyczał podniecony Meseker. – Świetna rola, zaprawdę! Twa gra wzruszyła we serce! Pozwól, że uścisnę twą prawicę!
– Miło mi to słyszeć, panie – odpowiedział zszokowany Kyle, który ochoczo wyciągnął swoją dłoń. – Ćwiczymy dziennie trzy razy by na scenie być jak najbardziej przekonywujący. Me serce się raduje, że ten wysiłek przynosi tak widoczne rezultaty.
Luźne rozmowy trwały jeszcze pięć minut. Niespodziewanie do pomieszczenia wkroczył dyrektor teatru oznajmiając, że z uwagi na zacnego gościa nakryto do stołu. Coyote był obojętny wobec takiego pomysłu, ale reszta aktorów zareagowała wiwatami. Wszyscy przeszli do wystawnego pokoju na tyłach teatru, gdzie błyskawicznie polano najlepszego szampana. Wzniesiono toasty za kolejny sezon oraz ochoczo rozpoczęto dyskusję o to jakie tytuły miały być wystawione na scenie.
Coyote Blackbone miał już serdecznie dość. Stwierdził jednak, że miejsce jest bezpieczne i szansa na zamach znikoma. Ta myśl pozwoliła mu się odprężyć i przez moment cieszyć się ucztą. Krótki moment.
Minęły kolejne dwie godziny nim Meseker i jego ochroniarz opuścili teatr by wrócić do hotelu. „Chronionego hotelu” – od razu dodał w swych myślach szaman. Cały szczęśliwy dzień miał się ku radosnemu finiszowi, gdy na schodach doszło do nieszczęśliwego wypadku. Meseker zachwiał się i upadł. Z jego ust płynęła strużka krwi…
ROZDZIAŁ III
Khazarska Kostnica
Pięć dni temu
- Trucizna znajdowała się na ręku – oznajmił doktor. – Gdy Dyrektor zaczął jeść, musiała dostać się do krwioobiegu. Nie była mocna, działała powoli. W sam raz by nikt niczego nie zauważył. Zabójca, w międzyczasie zdążył się oddalić. Bardzo przemyślane. Nie miałeś szans Coyocie, to nie była twoja wina. Nikt nie przypuszczał, że ktoś odważy się na coś tak wyrafinowanego.
Coyote Blackbone wcale tak nie uważał. Wrócił do kraju okryty wstydem, poniósł pierwszą porażkę. Wiedział, że to kiedyś nastąpi – jednak ta myśl nie przynosiła mu ukojenia. Teraz musiał stać przy stole, na którym leżał (wciąż niepochowany) denat. Frustracja wypełniała jego umysł. Nie pozwalała mu jasno myśleć.
– Aktor…
– Słucham?
– Ten Aktor! – wrzasnął jak szalony, całkiem opętany furią. – Uścisnął jego dłoń, sam niczego nie jadł przy stole. W dodatku wcześniej poszedł spać. To te ścierwo!
Doktor poprawił okulary i odruchowo zrobił krok w tył, zupełnie jakby obawiał się rozwścieczonego szamana.
– Tak, to bardzo możliwe – odpowiedział, wciąż trzymając swoje krzywe szkiełka. – Mógł mieć truciznę na własnych rękach, następnie upewnił się tylko, że dyrektor usiądzie do stołu. Myślę, to miałoby sens.
Rozpędzona ręka Coyote’a uderzyła w metalowe drzwiczki od szuflad na zwłoki.
- Wrócę tam, odnajdę skurczysyna choćby nie wiem co – oznajmił spokojnie, jakby burza w jego umyślę rozwiała się w nieznane. – Znajdę go, chociaż miałbym zasuwać po cholernych śniegach Nag.
Tak rozpoczęło się zaciekłe śledztwo, w trakcie którego Blackbone poruszył wszystkimi koneksjami na jakie go było stać. Z każdą godziną zdobywając coraz to bardziej interesujące informacje zaczął zbliżać się do prawdziwej tożsamości zaginionego aktora.
W tej walce nie miało być pardonu.
ROZDZIAŁ IV
Nagijska Puszcza Nieopodal Tingu
Dziesięć minut temu
*sinistra – kontrolowane i dokładne wymierzone poziome cięcie
* dexter – bardzo ryzykowny, szeroki cios z wyrzutem miecza na całą długość ręki
– Masz pecha koleżko – oznajmił gigantyczny i niezwykle wesoły zbir z tasakiem w ręku. – Pewien pan nie chce byś wrócił do cywilizacji, wiec sypnął nam groszem w celu rozwiązania jego…
Dwa razy mniejszy mężczyzna odziany w luźne czarne szaty falujące na wietrze, w ogóle nie przejmował się słowami wypowiadanymi przez osiłka. Niczym strzała pomknął w kierunku swego niedoszłego oprawcy i jednym sprawnym ruchem ramienia odciął jego pusty łeb. Cios był tak błyskawiczny, że na katanie pozostała tylko śladowa ilość krwi.
Pozostali najemnicy rzucili się na niego jak szaleni. Szermierz ugiął nogi i ciął skuteczną sinistrą pierwszego z nich. Następnie uchylił się pod ramieniem napastnika nadbiegającego z flanki, by rozorać bok jego odsłoniętego brzucha i (gdy już przeskoczy za jego plecy) dobić dexterem w tył głowy. Trzy trupy zaczęły znaczyć bielutki śnieg szkarłatną juchą. Taki widok wystarczył by pozostała dwójka rzuciła się do ucieczki.
Zawieszony na drzewie Coyote obserwował każdy ruch z jakim Kalamir rąbał jego wynajętych ludzi. Nie było już wątpliwości, znalazł swój cel. Ktoś kto porusza się z taką gracją jest albo rycerzem albo płatnym zabójcą – pomyślał. Chłopak miał teraz inną fryzurę i czarne włosy, ale to nie zmyliło tropiciela. Zobaczył co chciał, mógł spokojnie zaatakować z ukrycia, tak jak to czynił na każdym „polowaniu”. Jego uścisk zelżał, nogi przyszykowały się do odepchnięcia od gałęzi. Sekundy dzieliły go od skoku.
Kalamir płynnym ruchem wykonał młynek mieczem, który nagle znalazł się w pochwie przyczepionej do jego pleców. Dzięki szybkiemu piruetowi zasłonił swoje ręce, które pośród kimono-podobnych szat (aczkolwiek znacznie cieplejszych) odszukały zapasowe egzemplarze broni. Nagle ponownie odwrócił się w kierunku ukrytego Coyote’a i błyskawicznie wyprostował ramiona. Shurikeny niczym rakiety pomknęły wprost w koronę drzewa. Nie czekają na efekty, rycerz zerwał się do biegu.
– Chyba nie sądziłeś, że jestem nieświadomy twej obecności? – zawołał, śmiejąc się w oddali. – Złap mnie, jeśli potrafisz.
Coyot nie widział szkarłatnego połysku w oczach Kalamira.
PROLOG
Byłby tutaj
ROZDZIAŁ V
Miejsce Rycerskiego Tingu
Teraźniejszość
* Hadou – tak w szkole ansatsukena wojownicy nazywają energię duchową wykorzystywaną w walce – odpowiednik Ki i chakr
Nagły wiatr poderwał chmurę śniegu, która przysłoniła obu mężczyzn. Gdy opadła okazało się, że naprzeciwko Kalamira nie stoi już człowiek. Ponad dwumetrowa sylwetka i srebrna sierść sprawiły, że w umyśle rycerza zrodziła się straszliwa obawa. Wilkołak! – ryknął ostrzegawczy głos w jego głowie. – Potrzebujesz srebra! Goń po srebro! Nie, zaraz, to nie może być to… on to kontroluje…
Szaman nie zamierzał dłużej czekać. Zawiódł jak obrońca swych ludzi, nawet jako tropiciel i zabójca. Jedyne co mu pozostało to dopaść swoją ofiarę i rozszarpać ją na kawałki. To był jeden z tych momentów, kiedy człowiek może ufać tylko własnej sile.
Nie był zadowolony z obrotu sytuacji, ale zdawał sobie sprawę, że dzięki transformacji stał się niemal Bogiem - przynajmniej jeśli chodzi o aspekty fizyczne. Jego ciało miało teraz w sobie siłę umożliwiającą rozerwanie samochodu na pół. Poruszał się szybciej niż pędząca po niebie błyskawica. W dodatku stał się odporny na ból. Jedyne czego pragnął to zobaczyć strach w oczach swej ofiary. Upajał się tymi myślami z każdą nanosekundą, które dzieliły jego pędzącą łapę od klatki piersiowej rycerza.
Kalamir przyjął uderzenie na korpus nie zdążywszy nawet dobyć miecza. Monstrualna siła bestii bez trudu posłała go na drzewo oddalone o dobre dziesięć metrów. Zrobiło mu się ciemno przed oczyma, słyszał jak sosna pęka pod wpływem jego pędu. Upadł na śniegu i leciał tak jeszcze parę dobrych metrów, tocząc się i bezwładnie obracając. W końcu zatrzymał się, ale nie miał siły wstać. Tylko rycerskie treningi „Ikusaiji” uratowały mu życie. Dobrze o tym wiedział.
- Wstawaj gnoju – doleciał do niego głos Szamana, który bardziej przypominał skowyt aniżeli ludzką mowę. – Specjalnie uderzyłem lekko. Teraz wiesz z czym masz do czynienia? To jest koniec twojej taryfy ulgowej!
Słysząc, że głos przeciwnika narasta, Kalamir zrozumiał, że tamten pewnie biegnie w jego kierunku. Natychmiast odbił się rękoma od ziemi. Tymczasem Coyote wyskoczył w powietrze i chwycił gałąź, wokół której obrócił się trzy raz by następnie ją puścić i wylądować nogą tam, gdzie przed chwilą leżała głowa rycerza.
- Akuku – szepnął przemieniony szaman, patrząc prosto w oczy przerażonego człowieka.
Wielkie wilcze ramie uderzyło poziomo, tak by posłać rywala w kolejny lot. Tym razem jednak, Kalamir zdążył z unikiem. Schylił się nisko i odskoczył w tył od razu przyjmując pozycję do walki wręcz. Widok ten tylko rozbawił Coyota.
Rycerz wiedział już, że bestia posiada nadludzką siłę, która mogła zabić go jednym celnym ciosem. Nie należało się także ścigać, ponieważ i w tym polu byli sobie co najmniej równi. Gigant przejawiał również finezję jeśli chodzi o wykorzystywanie otoczenia w walce. Na szczęście po jego ruchach można było poznać, że jest to zwykła instynktowna bijatyka. Przeciwnik nie miał pojęcia o sztukach walki ani o maksymalizowaniu swego potencjału bojowego (jakby transformacja nie wystarczyła). Tutaj Kalamir ujrzał swoją szansę. W głowie narodził się plan.
Najpierw musiał zwiększyć możliwości swojego ciała tak by chociaż w prędkości zdobyć przewagę. Raivokohtaus był pewnym ryzykiem, ale do tego zadania nadawał się idealnie – pod warunkiem, że bestia nie da się zabić nim Kalamir nie odzyska kontroli.
Oczy Rycerza przybrały zwierzęcego wyglądu – nie umknęło to spostrzegawczemu szamanowi, który wiedział co się święci. Świadomość rycerza odpłynęła i …
Nic się nie stało.
- Co jest kur… - zdziwił się Kalamir.
Coyote ruszył z kolejnym atakiem, który również chybił o włos. Ręka trafiła w kolejne drzewo i ponownie dało się słyszeć eksplodujące drewno.
- Co się stało do cholery? Jak ty…
- Wyłączyłem twoją zdolność? – zadrwił spokojny Coyote.
- Skąd w ogóle…
- Przestań, metody berserku są tak stare jak świat. Myślisz, że tylko wojownicy północy się w nich specjalizowali? Każdy Khazarczyk wiedziałby co się święci, jakby tylko na ciebie zerknął. Na twoje nieszczęście, ja potrafię „od tak” stłamsić uczucia niezbędne do aktywacji tak debilnych zdolności. A propos, czujesz jak OGARNIA cię znużenie?
- Ogarnij to dupku!
Kalamir niczym rakieta wyskoczył w powietrze i trzykrotnie obróciwszy się w poziomie wymierzył kopnięcie prosto w kark zaskoczonego przeciwnika. Śnieg wokół został porwany przez nagły podmuch świetlistego wiatru. Noga atakującego nabrała takiej prędkości, że siła tarcia wskrzesiła iskry, które w chwili zderzenia eksplodowały na wszystkie strony.
– Tatsumaki-Senpuu Kyaku! – odruchowo wrzasnął rycerz.
Mimo swej monstrualne siły, Coyote ugiął się pod ciosem zupełnie jakby walczył z równym sobie. Natychmiast „odłączył” uczucie bólu i już miał wyprowadzić kończącą kontrę, gdy zorientował się, że zapadła nieprzenikniona ciemność. Sekunda dezorientacji miała go wiele kosztować.
Tymczasem Kalamir upadł prosto pod jego nogami i z cała siłą odbił się od ziemi tym samym dając upust kolejnej technice ansatsuken. Wznosząca się pięść uderzyła idealnie w podbródek oślepionego szamana, którego aż poderwało w powietrze. Budzące się hadou spowodowało szybkie wyładowanie elektryczne, które w chwili uderzenia przeszło po ramieniu napastnika. Oczywiście Coyote nie mógł go widzieć, ponieważ wyłączono mu zmysł wzroku na kolejne piętnaście sekund.
-Shinryuu KEN!
ROZDZIAŁ VI
Nieopodal Rycerskiego Tingu
Teraźniejszość
*Soru – eisai Kalamira, które jest niemożliwe do skopiowania przez Coyota
Zaskoczony i oszołomiony Blackbone padł na plecy. Zimny śnieg od razu otrzeźwił jego umysł. Został skutecznie oślepiony, nie rozumiał jednak jak to się stało. Bez wątpienia zrobił to przeciwnik, który wciąż był blisko – tak podpowiadał zapach. Na domiar złego lunarna zdolność nie odniosła zamierzonego efektu. Chociaż jak się wydawało, zniosła się nawzajem ze zdolnością wroga.
Khazarskie moce niwelowały ból, ale to nie oznaczało, że sam Coy był nieśmiertelny. Wiedział, że przyjęcie kolejnego tak potężnego ciosu skończy się poważnymi uszkodzeniami ciała. Rycerz może nie dysponował niszczycielską siła równą tej jego, ale techniki którymi dysponował sprawiły, że Blackbone przestał go lekceważyć.
Spodziewając się kolejnego ataku, szaman sprawnie poderwał się z ziemi i w dwóch zwinnych skokach stanął w pozycji do walki parę metrów dalej. Nie poczuł ani kolejnych kopnięć ani ciosów, które mogły spaść na niego z każdej strony. Los się do niego uśmiechnął. Kierując się słuchem, przekręcił się o trzydzieści stopni w lewo. Minęły może cztery sekundy odkąd upadł na ziemie po raz pierwszy. Czuł, że wzrok powoli wraca, a gdy po kolejnych trzech sekundach przejrzał na oczy bardzo się zdumiał.
Rycerz stał na nisko ugiętych nogach z rękoma ściągniętymi do prawego boku. W jego dłoniach wisiała niebieska kula energii, która jakby pożerała otaczające ją światło. Wzbierająca moc stała się wyczuwalna nawet na odległości kilkunastu metrów jakie dzieliły dwóch wojowników. Coyote domyślił się jaka to forma ataku i kierując się rozsądkiem stał w miejscu czekając na szansę uniku. Jego rywal chyba to rozumiał.
– Zbyt szybko odzyskałeś wzrok – rzucił chłodno. – Jeszcze dwie sekundy i bym z tobą skończył.
Pocisk przestał rosnąć, czekał tylko na komendę.
– Jeżeli zamierzasz tym we mnie rzucić, to lepiej by twój pocisk osiągnął prędkość światła – beznamiętnie odpowiedziała bestia. – Bo jeżeli tego uniknę, to będziesz martwy.
– W takim razie nie unikniesz..
Soru wyrzuciło Kalamira dosłownie metr za plecami Coyote’a. Szybki refleks tego drugiego pozwolił jedynie uzyskać świadomość straszliwego błędu.
- Hadouken!!!!!
Wyzwolony promień błękitnego światła porwał szamana w długi (aczkolwiek szybki) lot zwieńczony uderzeniem w podnóże skalistej góry. Towarzysząca temu eksplozja wstrząsnęła cała okolicą.
Kalamir zbliżył się powoli do epicentrum wybuchu. Wiedział, że siła jego hadou mogłaby bez trudu rozerwać budynek. Czy to samo zrobiła z tym natrętnym szamanem? Możliwe, ze tak. W całej materii niepokojąca była zdumiewająca siła fizyczna, która mogła ocalić mu życie. Z resztą w razie czego za kilkanaście sekund miała nastąpić rzecz, która definitywnie zakończy te spotkanie.
Rycerz zatrzymał się na bezpiecznym dystansie – czuł jak delikatne wibracje mkną przez podłoże. Nagle wsród rozerwanych skał poderwała się śnieżna górka, pod którą skrywał się ciężko ranny szaman.
– Ty… - wybąkał swym wilczym pyskiem. – Ty…to…nie … jest koniec…
– Odsuń się stamtąd – odpowiedział wolno rycerz.
– Co? Ty mi…
Gigantyczna fala śniegu porwała Coyota, tym samym definitywnie kończąc walkę. Kalamir spokojnie odskoczył kilka metrów w tył żeby schować się za skałą. Pozwolił by lawina załatwiła resztę. Wiedział, że miną długie godziny nim jego rywal wygrzebie się z ton śniegu jakie go przywaliły.
ROZDZIAŁ VII
Miejsce Rycerskiego Tingu
Teraźniejszość
*Keenan i Tyberiusz – wyżsi rangą rycerze zakonu Muspelheimu
Kalamir zbliżył się do kamiennego amfiteatru i dał znać swoim towarzyszom, że sprawy zostały zakończone. Tyberiusz odkleił się od książki i niedbale zerknął na towarzysza. Po chwili milczenia dorzucił kawałek drewna do ogniska.
– Myślałem, że będziesz potrzebował pomocy – szydził Keenan Redilsson.
– Niewiele zabrakło – odpowiedział grzecznie Kalamir. – Ten wariat przybył za mną aż z Sanbetsu. Siły mu nie brakowało, niestety umiejętności były żenujące.
– Pewnie dlatego plujesz krwią – Keenan Redilsson zawył ze śmiechu.
– Jak powiedziałem, siły mu nie brakowało.
– Dobra, pakujcie majdan i zwijamy się. Dość straciliśmy czasu przez wygłupy tego pseudo tropiciela. Zakon ma misję do wykonania – donośny głos Tyberiusza jeszcze chwilę odbijał się echem po kamiennych schodach. |
|
|
|
|
»Corvus |
#3
|
Rycerz
Poziom: Keihai
Posty: 23 Wiek: 39 Dołączył: 06 Sty 2010 Skąd: Z twojego koszmaru
|
Napisano 25-12-2010, 19:56
|
|
Hmm mam spory problem, bo oba opowiadania czyta się całkiem dobre więc nie zostaje mi nic innego jak tylko czepianie się szczegółów.
Zacznę od Coyote'a:
Cytat: | Cesarski kontrwywiad zlikwidował już trzech naszych i wysłano mnie, żebym zbadał sprawę. Zbadał , czyli zabił tych, którzy za tym stoją. Jakby nie mogli posłać egzekutora.. |
Dokładnie.. czemu ciebie, czemu samego i czemu bez nawet najdrobniejszych wskazówek kogo i gdzie szukać. Troszkę za mało jak na mój gust na dobry wstęp.
Później przez tydzień ganiasz po lesie nawet nie zastanawiając się przez chwilę jak się ma twoje zadanie. Jakby nie można było wejść do pierwszego sklepu z odzieżą i zmienić ubranie skoro to w nim miała się znajdować pluskwa.
Dalej normalka, zwykli ("Najlepsi z jakimi miałem do czynienia." ) agenci ganiają Cię przez tydzień po lesie a później wysyłają Kalamira, żeby sami mogli pójść na fajkę i wrócić po wszystkim jako darmowy środek transportu.
Tak na koniec mam jeszcze drobne uwagi do tego momentu
Cytat: | Zakradłem się następnie za uspokojonego i gwałtownie pchnąłem go do przodu. |
Jeśli dobrze rozumiem twoja moc działa dopóki kogoś nie zaatakujesz. Cóż celowe pchnięcie kogoś z całą pewnością można uzna za atak. W takim wypadku sądzę, że powinieneś mieć sporo kłopotów z ponownym zniknięciem. Zwłaszcza mając przed sobą paranoika patrzącego Ci prosto w twarz.
W sumie walka całkiem przyjemna nie licząc kilku literówek i sporej według mnie naiwności wstępu. I nędznych dialogów. Następnym razem albo niech będą znacznie lepsze albo niech ich nie będzie wcale.
Kalamirze, po przeczytaniu twojej walki stwierdzam z bardzo dużą przykrością, że nie mam się do czego przyczepić.
No może poza tymi przypisami w stylu
"*Keenan i Tyberiusz – wyżsi rangą rycerze zakonu Muspelheimu"
lub
"*sinistra – kontrolowane i dokładne wymierzone poziome cięcie".
Po co to komu? Bo chyba nie sądzisz, że My oceniający walkę nie sprawdzimy takich rzeczy jeśli uznamy tą wiedzę za potrzebną.
Krótko mówiąc, nie licząc jednej czy dwóch literówek (dosłownie) oraz "[i]attore[i]" (Zdaje się, że nie wyszła Ci kursywa :p . To miało być po francusku?). To twoja walka trafia całkowicie w mój gust.
A teraz przez wszystkich oczekiwana chwila:
Coyote ocena 7,5
Kalamir ocena 9,5 |
|
|
|
*Lorgan |
#4
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 25-12-2010, 22:50
|
|
Kalamir – Przede wszystkim, nie cierpię tych wybijających z klimatu wstawek w postaci filmów, bezpośrednich odwołań do jakichś serii (tu Street Fighter) i przegięć tematycznych, czyli rzeczy w stylu "ja mam więcej tego i tego, więc MUSZĘ wygrać" – to w związku notką autorską.
Sam wpis zaczyna się bez rewelacji. Pojawiło się trochę uchybień interpunkcyjnych i błąd w dialogu. Retrospekcja w dużej mierze maskuje ten nieprzyjemny posmak. Do pewnego stopnia poprawił się tam język i składnia. Podkreślam, do pewnego stopnia...
Praca już w tym momencie, ze względu na technikalia nie może być przeze mnie oceniona wyżej niż 9/10 – to takie drobne nawiązanie do zadziwiającego werdyktu Bazyla.
Im dalej, tym ciekawiej. Muszę przyznać, że się wciągnąłem. Rozmowa z Deckardem zaczęła się śledzeniem wszelakich błędów, a skończyła swobodną żeglugą w świecie, który wykreowałeś. Nie widziałem tekstu jako nośnika, tylko czysty przekaz. To właśnie cenię najbardziej. Reasumując, wprowadzenie wyszło Ci porządnie. Co jeszcze ważniejsze, lepiej niż u przeciwnika.
Nie spodobało mi się to, w jaki sposób oddałeś charakter Coyote'a. Zachowywał się odrobinę zbyt mało konkretnie. To nie jest człowiek, który macha papierami, narzeka i strzępi język w czczych pogawędkach. Tak przynajmniej do tej pory go odbierałem. Odmiana jego imienia jest w ogóle nieakceptowalna. Staraj się też nie korzystać z kłopotliwej formy przekonywujący, bo nikt, kto poważnie podchodzi do naszego języka nie uzna jej za poprawną.
Co Cię podkusiło, żeby pokierować Coyotem w taki sposób, że najął zbirów? Przecież to najbardziej samotny samotnik, jakiego znam! Totalna porażka – dobrze, że na dość niewielką skalę. Przekombinowałeś motyw Ansatsuken. Ta szkoła walki nie jest bezpośrednią kopią tego, co widziałeś anime i grach. Jest okrojona i dostosowana do mechaniki Tenchi i w tej mierze powinna być interpretowana. Posuwając się dalej, wykraczasz poza powszechnie dostępne na forum informacje, czyli zakłócasz równowagę rozgrywki. Głównym minusem są te uciążliwe tłumaczenia, którymi przetkany jest wpis. Fuj.
Tendencji spadkowej nie widać końca – rozrywanie samochodów na pół i mknięcie niczym błyskawica jeszcze przeżyję, ale gdzie znalazłeś informację o rzekomej odporności na ból dzięki transformacji? Oczywiście, przeciwnik dysponuje eisai "Brosuk", ale to zupełnie inna/niezależna sprawa. Generalnie, nie tylko to sknociłeś przy czytaniu kart. Twój bohater jest de facto szybszy o ponad pół punktu niż maksymalnie przetransformowany przeciwnik. Aż dziw, że pominąłeś własną przewagę przy pierwszym ataku. Później co prawda wspomniałeś, że w biegu jesteście mniej więcej równi, ale to wciąż nie tłumaczy początkowego zachowania.
Dalszy ciąg starcia niestety nie ratuje sytuacji. Trzykrotny obrót wokół gałęzi (próba samobójcza?) i kojotołak o wilczych ramionach nie są tym, co recenzenci lubią najbardziej. W świetny sposób zneutralizowałeś berserk, ale motyw ze znużeniem był w moim odczuciu niepożądany.
Dalej mamy ładnie użyte Tatsumaki-Senpuu Kyaku. Zastanawia mnie tylko, czym może być odruchowe wrzaśnięcie. Czyżby Kalamir cierpiał na zespół Tourette'a? "Rozdział" zakończyłeś efektownym użyciem techniki, której nie posiadasz... Ewentualnie przekręceniem nazwy tej, którą sam zgłosiłeś. Sam finisz na szczęście obył się bez żadnych ułomności i pozostawił w mojej pamięci przyjemny ślad.
Ocena: 7/10
Gdyby nie błędy dotyczące Coyote'a i liczne, wkurzające zabiegi, miałbyś 8. Zastanawiałem się również nad 7,5 (czyli remisem), ale komentarz Bazyla ugasił moje wątpliwości dotyczące lekkiego zawyżenia Twojej oceny.
______________________________________________________________
Coyote – Wstęp nie był ani tak rozbudowany, ani dopracowany, jak u Kalamira. Masz szczęście, że przynajmniej trzymał się kupy. Jestem w stanie przełknąć fakt, że do likwidowania szpiegów, stosuje się szpiegów. Nie jest źle, ale z pewnością nie tak dobrze, jak u przeciwnika. Miej to na uwadze.
Rozumiem, że nie mogłeś skonstruować interesującej zasadzki w Tingu ze względu na brak stosownej umiejętności, ale dlaczego w takim razie w ogóle rozpoczynałeś ten motyw? Nie bierz się za "taktykę bez taktyki", nawet jeżeli wszystko konstruujesz zgodnie z zasadami. Marne szanse, że efekt czegoś takiego będzie oceniany wyżej niż jako poprawny.
Powinieneś poświęcać znacznie więcej czasu na korektę. Nawet kwadrans nie wystarczył, żebym mógł zlikwidować wszystkie błędy i powtórzenia. Aż strach pomyśleć, co by było, gdybyś wystawił na forum wersję całkiem surową.
Walka bardzo mi się spodobała. Jedyny mankament polega na tym, że nie odbywała się w samym Tingu, tylko na obrzeżach. Zabrakło mi dokładniejszych opisów otoczenia, które wówczas miałyby sens. Samo zakończenie bardzo porównywalne do tego u przeciwnika, czyli bez mała świetne
Ocena: 7,5/10
Popracuj nad otoczką fabularną, dialogami i nie olewaj korekty
______________________________________________________________
Oddaję swój głos na Coyote'a. |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
^Pit |
#5
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 26-12-2010, 01:18
|
|
Coyote
Początek jest w miarę, jednak trochę drażnią mnie:
zdania podrzędnie złożone, które brzmią sztucznie;
nie do końca dobre użycie niektórych sformułowań ("podłożyć w ubranie pluskwę" - podłożyć można coś pod coś albo podłożyć się);
powtórzenia - nie ma ich wiele, ale łatwo da się je wyłapać, co powoduje zgrzyty (np: użycie słowa "agent" w dwóch, następujących po sobie zdaniach.). Zresztą sam powiedz:
Cytat: | ale widział mój atak i w porę puścił broń. Mój atak ledwie go drasnął. |
Dało się tego uniknąć? No jasne, że tak.
Odnośnie fabuły:
Trochę zabrakło mi atmosfery bycia ściganym. Jeśli już piszesz o chłodzie, musisz być bardziej wymowny. To, że ci zamarzło futro nie oddaje dalej twych uczuć w pełni. Ale nie bądźmy stronniczy;
Fajne użycie twoich mocy na dwóch idiotach. Trochę za łatwo ci poszło, ale zważywszy na twoje ogromne douriki, to jestem w stanie uwierzyć w działanie tego - jak szturmowcy przy Obi Wanie (od razu zaznaczam, że wiem, iż douriki nie ma kompletnie nic wspólnego z używaniem mocy więc nie przypieprzać mi się do tego. Do ostrzejszego wyrażenia w sumie też).
Reszta pojedynku to w sumie czysta nawalanka się, z użyciem chwytów, cięć, uderzeń i całej reszty. Bardzo fajnie się to czytało... ale gdyby nie te malutkie potknięcia było by 8.
Podsumowanie:
Dość elastyczny wpis, poprowadzony sprawnie, jest trochę świeżości acz niewiele, brak głębszych opisów i przeciwnika, i odczuć, czy też naturalnych zjawisk (nie chodzi od razu o wywody czterozgłoskowcem, ale jakbyś co nieco dodał) no i wspominane już powtórzenia.
Mocne siedem (7)
Kalamir
Ach okej... czyli zanim zaczniemy walkę, mamy się nieuki douczyć jakże to wygląda tatsumaki sępu kjaku. Wybacz, ale grałem w SFy, a jak nawet nie to widziałem. Mam nadzieję, że potem nie pokażesz nam wstawki z Hadoukenem albo i jakąś mocą Morrigan.
Prolog? Okej, ale czy to nie zapoczątkuje... oh God. Siedem rozdziałów. Zrobiłeś cały scenariusz do filmu z tego pojedynku? No cóż, czytamy.
Cytat: | klient odziany czarny płaszczu |
Możecie mi próbować znaleźć jakieś wyjaśnienie tego po słownikach, ale jak na moje to tu brakuje "w", zaś "u" jest niepotrzebne.
Cytat: | Frustracja uwidoczniała się coraz bardziej
w nienaturalnym ułożeniu jego brwi. |
Nadmierny enter.
Cytat: | to ty młodzieńcze zagrałeś tego młodego rycerza |
Przypomnij, kto był czepialski o nadużywanie słów bliskoznacznych w niedużej odległości o siebie?
Powtórzenia też ci się zdarzają, jak na przykład tu:
Cytat: | Oczy Rycerza przybrały zwierzęcego wyglądu – nie umknęło to spostrzegawczemu szamanowi, który wiedział co się święci. Świadomość rycerza odpłynęła i … |
Przy okazji wyszła niekonsekwencja - okej raz piszesz o Rycerzu jako o "nacji" a drugi raz, jak o "funkcji", czy jak? Dwa błędy.
Fabuła:
Jest prolog, za chwilę obie persony tego dramatu stoczą śmiertelny bój, ale zanim "zobaczmy jak do tego doszło". I zaczyna się film: ty czytasz sobie spokojnie gazetę (spokojnie, jak spokojnie) i przychodzi Deckard. Fajnie się to rozwija, jest masa informacji bardzo potrzebnych do zrozumienia pojedynku, jak rozumiem.
Cytat: | W końcu naszym zadaniem jest pozyskiwanie informacji bez użycia spluw, nie? To potrafi być ciekawsze niż najlepsza zadyma. |
Spokojnie, nic złego w tym nie ma. Bardzo podoba mi się ta wypowiedź. Kwintesencja zawodu agenta (szkoda, że agenci pozyskują też informacje za pomocą mieczy i z użyciem sztuk walki ale pomińmy to ).
Niezmiernie denerwuje mnie coś takiego - specjalne powtórzenie, które mamy brać za coś, co nazywa się "inwencją/zamysłem autora", podczas gdy na dobrą sprawę wybija z całkiem zgrabnych opisów ("cholernie jakieśtam zadanie w cholernie niewygodnym obuwiu").
Przez moment zastanawiałem się, czy nie skupiasz się bardziej na przeciwniku i nie piszesz o nim więcej, niż on sam xD Ale w sumie macie obaj dosyć długi "czas antenowy" przed samą konfrontacją. Fajnie, że dostajemy pełny obraz i motywacje obu bohaterów, jednak wszystko ciągnie się w nieskończoność. Od czego jest art section?
Rozumiem też, że Coyote to potulny Hulk? Wiesz, chodzi do teatru, rozmawia sobie z aktorami i nagle mamy motyw zemsty, albo czegoś w tym rodzaju. Kompletnie nie tak. Najęcie zbirów, to motyw dziwny, ale niech już będzie - i tak skończyli jako mięcho armatnie.
Potem zaczyna się walka, trwająca kilka "rozdziałów". Zasadniczo dobrze sobie poradziłeś. Rozbawiło mnie to, że Coyote "nie zna w ogóle sztuk walki". Ale zakładam, że tutaj miałeś na myśli poznanie szkoły walki. Bo walkę wręcz jako taką pojął na tym samym poziomie co ty Tam był też kawałek "na szczęście rozpoznał w tym tylko instynktowne uderzenia, zwykłą bijatykę" (zapewne trochę przekręciłem). Wątpię by instynktowne uderzenia przeciwnika były czymś szczęśliwym - nawet dla najbardziej obeznanego w walce mistrza.
"instynktowny wrzask" czyli senpuu kyaku i shou ryuken - okej, pokazane jest na filmiku jak wygląda ten atak, tylko, że mogłeś to przecież jakoś opisać. Tak, jak zrobiłeś w przypadku Hadoukena.
Podsumowując:
Długa opowieść, ciągnący się godzinami (może jedną godziną) wpis, gdzie w gąszczu dialogów, wydarzeń i wtrąceń pokazujesz swoją zmianę w zachowaniu, motyw zemsty Coyota i waszą walkę, rodem ze street fightera. trzy-cztery rzeczy główne, a zajęło ci to masę miejsca (i jeszcze więcej czasu). Jak by to powiedział M.Bison "this is (not) delicious". Jesteś zadowolony ze swego wpisu, ale nie nazwał bym go twym najlepszym. Trochę tych potknięć jednak się znalazło, a fabularnie część przerzuciłbym do art section. Chciałeś dać nam pełny obraz... aż za pełny. To jednak nie ta finezja, gdzie używasz głowy do pokonania przeciwnika. Tutaj poszedłes w efekciarstwo i nawiązania do street fightera. Też fajne, ale to nie do końca twój styl. Pozostan Kendeisonem, nie zamieniaj się w Yamabusona.
7
Pit stawia na remis |
|
|
|
»Rooster |
#6
|
Agent
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 52 Wiek: 35 Dołączył: 19 Wrz 2010 Skąd: inąd
|
Napisano 30-12-2010, 19:34
|
|
Coyote
Kompletnie nie zgadzam się z tą częścią Rady, która twierdzi, że sążniste wpisy są bez sensu, a dłuższe fabuły powinno się umieszczać w Art Section, gdzie nie trzeba ich czytać. Jak ktoś nie lubi czytać - a tym bardziej pisać - to po cholerę w ogóle bierze udział w PBFie? Osobiście nie widzę nic ciekawego w opisywaniu dziesiątki razy jak to jeden bohater zadał cios, drugi w niezwykły sposób go uniknął itd. Tłuczenie mięsa jest dobre jako część fabuły, a nie zamiast niej. U Ciebie niestety termin "tło fabularne" został potraktowany zbyt dosłownie.
Opis samej walki jest jak dla mnie momentami mało czytelny. Coyote wyrwany ze swego naturalnego środowiska hotelowych pokoi nie radzi już sobie tak sprawnie Mimo to naparzacie się zdrowo i w sumie wszystko gra, choć bez rewelacji.
Technicznie raczej poprawni, jest kilka błędów w stylu "pod pozorem podejrzenia pod przemyt", "otoczony nakruszonymi kolumnami" itp. Zdziwił mnie również sposób wypowiadania się dwóch napotkanych rycerzy a la Kajko i Kokosz. Ponadto nie jestem pewien czy zdanie "bom pewnie był cię ubił" jest poprawne.
Z kolei zdanie "Krew trysnęła z mojej klaty" wywołało u mnie klasycznego LOL'a.
Zakończenie udane, z charakterem, podobało mi się
Ocena: 6,5
Kalamir
W Twoim wpisie nie można narzekać na brak fabuły I to całkiem ciekawej, intryga krótka, acz wciągająca. Opisana na tyle zgrabnie, że przestaje mi przeszkadzać fakt, że Twoja postać jest jakąś chimeryczną zbitką Conana, Ninja Gaiden i Jamesa Bonda Urzekł mnie smaczek w postaci dialogu Coyote'a z odźwiernym xD
Natomiast błędem wielkim było wyjaśnienie rodowodu Twojej szkoły walki. Do tej pory Tenchi wydawało mi się w miarę oryginalnym systemem, więc poczułem się zawiedziony wiadomością, że Ansatsuken jest żywcem wzięta ze Street Fightera.
Zupełnie zła interpretacja postaci przeciwnika, zakładająca wynajęcie zbirów do załatwienia swoich spraw. No, a poza tym... Potrójny obrót na gałęzi?! Serio?
Na początku dosyć gęsto nasiane błędy edytorskie, później jakoś nie stwierdziłem.
Dialogi, za wyjątkiem tego z prologu, brzmią naturalnie i wiarygodnie, więc również plus.
Ocena: 7 |
"Nobody calls me a chicken!"
----------------------------------
Here they come to snuff the Rooster.
You know he ain't gonna die! |
|
|
|
»Coltis |
#7
|
Agent
Poziom: Keihai
Posty: 358 Wiek: 36 Dołączył: 25 Mar 2010 Skąd: Białystok
|
Napisano 30-12-2010, 23:08
|
|
"Off through the new day's mist I run
Out from the new day's mist I have come
We shift
Pulsing with the earth
Company we keep
Roaming the land while you sleep
(shape shift) Nose to the wind
(shape shift) Feeling I've been"
Coyote, ten wpis jest moim ulubionym z Twojego repertuaru. Widać, że znacznie poprawiłeś zarówno technikę pisania jak i snucia opowieści. Na początku wpisu zbudowałeś dosłownie paroma zdaniami klimacik, który od razu skojarzył mi się z powyższym cytatem. Gdybyś jeszcze bardziej pokazał swoją więź z bestią, byłby plus.
Tło fabularne jest szczątkowe i faktycznie niewiele ma wspólnego z odbywającą się walką - to źle. Jeśli chciałeś mieć pretekst do ubicia Kalamira, mogłeś wymyślić coś lepszego.
Zagłębiając się we wpis dostrzegam konsekwencję w prowadzeniu Twojej postaci i bardzo mi się to podoba, ponadto wyjście z hotelowych korytarzy zadziałało na Twoją korzyść. Wreszcie jesteś tam gdzie powinieneś, pod gołym niebem, gdzie futro nasiąka zapachem walki, a nie odświeżaczem do powietrza i kurzem z czerwonych dywanów.
Sama walka jest dość ciekawa. Przede wszystkim widać Twoją siłę, zarówno tą fizyczną jak i pochodzącą ze zdolności. Ładnie wykorzystana moc oddziaływania na emocje, która odpłaciła z nawiązką - robisz zamieszanie pozbywasz się balastu, masz przewagę zaskoczenia. Potem korzystasz z przewagi jaką Ci dała natura i do tego jesteś stworzony.
Coyote napisał/a: | Mój ulubiony cios: nie dość, że z zaskoczenia, to zwykle wyrywa ofiarę z butów i śle na kilka metrów w dal. |
Zdanie to zaskarbiło Ci moją sympatię. Stały element spajający Twoje wpisy, a teraz świetnie zauważony przez samą postać ;D. Bardzo dobrze, że nie pozostała tym elementem walka w hotelu.
Coyote napisał/a: | Skąd oni się urwali? Czyżby Nag było zacofane jak w dowcipach? |
To też było świetne ;D. Dzięki temu wpisowi naprawdę polubiłem Twoją postać. To jest dla mnie bardzo cenny punkt całego procesu kreowania postaci. Czy dobra, czy złą, musi się dać ją lubić, nienawidzić, czy żywić inne silne uczucie. Musi być pole do "rozmowy" z tą postacią, sprzedania jej charakteru. To tutaj jest. W niewymuszony sposób.
Końcówka zadowalająca, znów pokazujesz pazury. Szkoda jedynie, że ogółem w całym wpisie te Twoje pazury ledwo wystają poza futro. Przydałoby się jeszcze więcej wycwanionej dzikości.
Technicznie jest w miarę. Parę błędów widocznych na pierwszy rzut oka, wymienionych już zresztą, a poza tym całkiem... normalnie.
Kalamir, Twój wpis prezentuje szerszą gamę fabularną. Całkiem miło się to czyta, zwłaszcza, że historia jest spójna i przemyślana. Znacznie więcej wagi przykładasz do intrygi niż do surowej bitki. Ogólnie powinno procentować, prawda?
Jest w tym jednak szkopuł. Zbyt często mam wrażenie, że przeciwnik jest tylko pionkiem w Twoim misternym planie i nie mówię tu o robieniu wrogów "w konia", bo to jest jak najbardziej na miejscu. Chodzi mi o to, że bierzesz postać innego gracza i niewiele z niej zostawiasz. Aktor w skórze czyjejś postaci rzadko gra przeznaczoną mu rolę. A to zmienisz charakter, a to często dasz obstawę dla ludzi, którzy pracują solo. Moim zdaniem masz kłopot z oddaniem charakteru Coyota w tej walce. Myślałem, że po scenie "bez butów" będzie widać coś więcej, niż tylko kolesia który dał się oszukać i goni z zemsty przez pół globu.
Sama walka jest ciekawa, ładnie prezentujesz zdolności, szczególnie wyłączenie berserka i teorię za tym stojącą. Ale w pewnym momencie po prostu... przesadziłeś. To nie jest Street Fighter i osobiście bym nie chciał by w tak dużym stopniu go przypominał. Psuje klimat na potęgę. Jeszcze gdybyś dostosował to do realiów - czemu nie? Efektowne opisy czerpiące z nazwy i efektów specjalnych mogłyby się udać, ale jeśli ma to być dosłowna kalka z SF, na dodatek okraszona zupełnie zbędnymi filmikami, to jestem temu przeciwny. Budowałeś klimat tenchi i w momencie kiedy zobaczyłem linka do ciosu z SF kompletnie mnie z tego klimatu wyrwało. Nie czułem już intrygi. Kalamir stał się kolejnym Ryu/Kenem/Seanem/Sakurą - kopią tych gości co puszczają "hajdukeny" i kręcą nogą naokoło tyłka. Nie zrozum mnie źle, lubię ich, nawet bardzo, ale w ich własnej grze i w ich własnym uniwersum.
Podobał mi się nawet opis fali śniegu po odpaleniu Hadoukena, ale co z tego, skoro ledwo się zmieścił w moje pojmowanie Twojej postaci (sprzed poznania szkoły walki).
Technika istnieje, proszę bardzo, zrób coś z nią, odkryj na nowo. Tego się spodziewałem po jej obecności tutaj. Zawiodłem się widząc dół-przód PUNCH.
Oprócz tego zgadzam się w zupełności z tymi, którzy nienawidzą zbędnych przypisów. Ja też ich nienawidzę . Przypisy są dobre u Pratchetta, gdzie robią za błyskotliwe żarty i dopowiedzenia. Tutaj pełnią rolę informacyjną. Dałbyś jedno zdanie więcej w samej fabule i byłoby to samo, być może bogatsze o jakąś konkretną treść (opis manewru, ukazanie pobocznej postaci, biorącej udział w życiorysie Kendeissona).
Technicznie stoisz na tym samym poziomie co przeciwnik. Ogólnie poprawnie, ale pojawiają się takie błędy edytorskie i wątpliwej poprawności sformułowania, że wypadałoby się przyłożyć do ich eliminacji. Korekta szwankuje tak samo jak u rywala.
Oceńmy więc obie prace:
Coyote: 7,5 - kawał solidnej roboty, przekonujesz mnie do swojej postaci i to jest dla mnie w tym wpisie najważniejsze, poza dobrą formą jakiej wcześniej z Twojej strony nie uświadczyłem. Ogółem: Duży pozytyw!
Kalamir: 6 - fabularnie stoisz lepiej (sposoby narracji, kreacja świata) jednak jak dla mnie po prostu przekombinowałeś. To nie jest to, czego spodziewałem się po graczu o Twojej renomie. Zamiast twórczości napotkałem odtwórczość i tanie efekty specjalne. Tanie, bo nawet nie Twoje. Poza tym może i wykorzystałeś potencjał bojowy przeciwnika, ale olałeś jego charakter (nie pierwszy raz zdaje mi się). Ogółem: walka na poziomie "poprawny". |
I wanna be the very best, like no one ever was. |
|
|
|
*Lorgan |
#8
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|