Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Szpital psychiatryczny św. Zygfryda
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 04-05-2010, 20:14

5 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Coltis

Parę pierwszych kroków upewniło mnie, że trafiłem do przedsionka piekieł. Mijaliśmy z doktorem Fullnerem kolejne cele, a z każdej wiało szaleństwem. Twarze poprzyklejane do maleńkich szybek, obłąkańczo szukające wzrokiem ludzi takich jak ja – normalnych – wzbudzały we mnie grozę. Wyzierała z nich nie tylko ludzka słabość. Było tam coś znacznie gorszego – całkowite przeciwieństwo Lumena. Ich umysły, poszatkowane z nadludzką siłą przez zaprzeczenie oświecenia, próbowały wydostać się na zewnątrz.
-Niech pan się nie boi. Nie zrobią panu krzywdy – powiedział do mnie doktor. Nie uwierzyłem mu jednak. Już czułem jak ta mroczna aura dosięga i mnie, otacza ze wszystkich stron i naciska z niewiarygodną pewnością siebie. Czułem się osaczony. Kątem oka obserwowałem drzwi mijanych pokoików, w których pozamykani byli chorzy. Bałem się, że zaraz zniknie nagle ta bariera oddzielająca mnie od ich przerażającej rzeczywistości, zupełnie odmiennej od tego w co ja do tej pory wierzyłem. Nagle z jednej celi rozległ się głośny wrzask rozdzierający moje uszy.
-Nie wierz im! Zrobią ci to samo co nam! Zlituj się nade mną i wypuść mnie! Proszę!
Podszedłem do okienka i zaglądnąłem do środka. Słowa tego człowieka w jakiś przerażający sposób wydawały się całkiem normalne. Poczułem nieodpartą chęć nawiązania kontaktu, aby rozwiać tą nieprzyjemną myśl, że dzieje się tutaj coś nieczystego i bluźnierczego. W końcu to tylko ludzie, którzy przeżyli o jeden szok za dużo.
-Co ci zrobili? Czemu jesteś tu zamknięty?
-Proszę nie tracić czasu. On nawet pana nie widzi – szydził doktor.
-Chcesz wyjść, prawda? - kontynuowałem swoją rozmowę pomimo uwagi Fullnera.
-Proszę! Wypuść mnie, przysięgam, będę dobry!
-No już, porozmawiam z kierownictwem – starałem się złagodzić ból i cierpienie tego człowieka zamkniętego w izolatce, przejawiającego oznaki zdrowego rozsądku. Nagle krew w moich żyłach zamarzła, gdy usłyszałem drugi głos dobywający się z wnętrza tego samego pokoju.
-UZCRUKOP ZSEIZDJYW EIN DĄTS YDGIN!
Miałem wrażenie, że słowa te posiadają ramiona, które sięgały po mnie swoimi lepkimi chłodnymi palcami i gładziły mnie po twarzy. W czaszce odbijało mi się jedno, krążące uporczywie tuż pod jej powierzchnią. "Nigdy. Nigdy. Nigdy."
Odbiegłem od drzwi i przysunąłem się do jedynej na korytarzu oazy normalności, jaką był doktor Fullner. Gdy oprowadził mnie już po całym korytarzu, doszliśmy do ostatniej celi, otwartej na oścież i niezamieszkałej.
-Teraz! - usłyszałem zza pleców i dwójka osiłków w kitlach skoczyła ku mojemu przewodnikowi wiążąc go w kaftan bezpieczeństwa, przy wtórze wrzasków, przekleństw i okrzyków. Teraz w niczym nie przypominały tego sarkastycznego tonu, z jakim przemawiał doktor. Brzmiały jak słowa szaleńca.
-Przepraszamy pana bardzo. Uciekł z sali terapeutycznej. Obiecujemy, że to się więcej nie powtórzy.
Stanąłem jak wryty i spojrzałem w okienko celi przed sobą. Fullner przysunął usta tak abym je widział i rozciągnął je w uśmiechu.
-Wróć, jeśli będziesz miał ochotę znów mnie odwiedzić – dodał. W korytarzu rozbrzmiało głośne "NIGDY!!!!!" pacjenta z którym rozmawiałem wcześniej. Miał rację. Nie zamierzałem się tu pojawić poraz drugi.

-Mamy nowego pacjenta. Dzieli objawy z człowiekiem z celi numer 26, nazwiskiem, eee.... Fullner.
Lekarz rzucił na biurko ordynatora teczkę, z której przy uderzeniu wysunęła się jedna kartka. Na rogu widniała czerwona pieczątka. Napis brzmiał: OPĘTANY.


***

Szpital psychiatryczny św. Zygfryda to naprawdę niebezpieczne miejsce. Dziesiątki obywateli Babilonu, w tym wielu zealotów trafia tutaj już na zawsze. Ich choroby bywają różne. Zwykła schizofrenia, rozdwojenia jaźni i inne zaburzenia przeplatają się tu z o wiele poważniejszymi przypadkami. Na każdym korytarzu można natknąć się na płynące znikąd (lub właśnie zewsząd) głosy, mówiące nieznanymi językami, które jednak umysł ludzki bardzo szybko tłumaczy na niepokojące, zrozumiałe wiadomości. Czasem samo uczucie obserwowania wystarcza, aby odwiedzający to miejsce poczuł się nieswojo. A co jeśli okaże się, że właśnie ten korytarz, w którym czułeś na karku czyjś wzrok, był zupełnie "niezamieszkały"? Chcesz się przekonać? Stanąć oko w oko z własnym strachem?

A może zostaniesz tu na dłużej?


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Kalamir   #2 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1033
Wiek: 36
Dołączył: 21 Lut 2009
Cytuj


Czerwone niebo i fioletowe chmury były najbardziej niepokojącą wizją jakiej doznałem. Stałem na pustym placu otoczonym szarymi budynkami, dokładnie przed tą przeklętą kafeterią (…) Wizja się urywa, gdy o tym myślę. Stoję na placu i jest tam również Złoty Baptysta. Już go kiedyś spotkałem, pokonałem. Zamęt niczym fala przelewa się przez moje ciało. Czerwone niebo, fioletowe chmury suną leniwie w losowych kierunkach. To niemożliwe, one nie mogą się tak poruszać. Co oznacza ten koszmar? Czy ja (…) Stoję sam na pustym placu, jest tam Babilończyk. Nie wiem co robić, zupełnie mi odbija.

Powoli otworzyłem oczy, światło niebyło przyjemne. Kształty dopiero zaczęły nabierać ostrości. Czułem czyjąś obecność jak również to, że leżałem na czymś miękkim. Łóżko? Znajdowałem się w szpitalu? Było ciepło, bardzo przyjemnie. Musiały mijać kolejne minuty, chyba znowu straciłem przytomność. Słyszałem też muzykę? Symfonię, ale nie wiem jaką. Chaos wciąż panował w mojej głowie. Nie mogłem złożyć myśli do kupy, nie ważne jak bardzo się starałem.. Nawet nie mogłem się (…) Znowu myśli zostały przez coś rozproszone.
Otworzyłem oczy a wszystko było takie jak dawniej. Co mam na myśli poprzez „takie jak dawniej”? Nie wiem. To co było przed chwilą, jakby odpłynęło, opuściło mnie wymazując się z mej pamięci. Pamiętałem tylko czerwone niebo. Był tam Kimen (…) Nie! Tam był…
- Tam był ktoś jeszcze. – usłyszałem mój głos jakby pierwszy raz od miliona lat.
- Spokojnie, tu jesteś bezpieczny – odpowiedział głos z ciemności.
Teraz rozumiałem, wreszcie do mnie dotarło. Leżałem w pokoju na pozór przypominającym apartament hotelowy. W rzeczywistości była to twierdza Världsbrand Riddarorden. Nigdy nie byłem w tym pomieszczeniu, ale wiedziałem, czułem. W pokoju był ktoś jeszcze.
- Było nas kilku, od paru godzin jestem tylko ja – głos należał do Keenana Redilsona, piątego rycerza o zdolnościach pirotechnicznych. – Obudziłeś się wczoraj, niestety chyba tego nie pamiętasz, prawda? Twoja mina mówi wszystko. Zabawne, normalnie ciężko cię odczytać.
W kominku za szybką trzaskało od palącej się brzozy. Było to jedyne, ale bardzo intensywne źródła światła, które umożliwiło mi przyjrzenie się kompanowi. Był zmęczony, pewnie siedział tu dłużej niż chciał przyznać. Zakładka ksiązki na jego kolanach sugerowała, że ta była już niemal skończona. Uśmiechnąłem się, gdy oglądałem wszystkie bandaże na moim ciele. Miałem wiele pytań i nie potrafiłem czekać. Dopiero co odzyskane siły zacząłem trwonić na gadanie.
- To nie tak. – raz jeszcze powtórzył Keenan. – Leżałeś trzy tygodnie w szpitalu wojskowym nim załatwiliśmy przeniesienie. Wszystko objęte tajemnicą, armia nie chciała cię stracić. Nam też to było nie w smak. Utrzymywaliśmy cię na proszkach od prawie pięciu dni. Nie chcieliśmy byś się zbyt wcześnie przebudził. Od razu byś wstał i cała rehabilitacja poszła by się je…
- Czy to znaczy, że mogę wstać? Nie widzę kroplówek więc…
- Właśnie o tym im mówiłem. – kontynuował, załamany moją postawą. – Teoretycznie możesz wstać, ale nie jest to zalecane. Dlatego nalegaliśmy by utrzymać cię w śnie jeszcze kilka dni. Cholera, niech cię w dupę ugryzie...
Śmialiśmy się przez chwilę, lecz myślami wróciłem do grudniowej strzelaniny. Cieszył mnie fakt, że moja podopieczna nie dała się złapać, mimo mej spektakularnej porażki. Teraz miałem wiele godzin by zorientować się w sytuacji. Za kilka dni miałem zamiar odzyskać moją sprawność fizyczną.
Wtedy czas dziwnie przyspieszył.

Wsiadłem do helikoptera i od razu porwały mnie ręce Garanda. Mimo upływających lat, piernik zachował w ramionach sporo siły. Musiałem mu to przyznać, a niby czas miał nie oszczędzać nikogo. Przez kolejne minuty zostałem zmuszony do wysłuchiwania jak z radością powtarzał moje imię. Jaki to byłem wspaniały i niezastąpiony dla armii. Mimowolnie zacząłem ziewać.
– Teraz konkrety – nareszcie jego ton wskazywał na to, że przejdzie do sedna sprawy. – Wciskasz mi tu bajki o odzyskanej formie. Nie chce przypominać, że dopiero leżałeś z przestrzelonymi płucami. Powiedzmy, że wierzę w część twoich słów. Pytanie brzmi, na ile ty w nie wierzysz? Że co to niby ma znaczyć? No nie patrz tak na mnie. Myślałeś, że zwierzchnicy od tak przymkną na to oczy? Nie, nie mówię o żadnych zajęciach z terapeutą, idioto. Chcą cię wrzucić na arenę. Muszą na własne oczy zobaczyć cię w akcji. W innym wypadku nie pozwolą ci wykonywać żadnych misji.
To było takie oczywiste, gapienie się przez okno na morskie fale przynosiło mi więcej radości niż kontynuowanie tej rozmowy. Słowa Garanda płynęły sobie gdzieś w oddali a ja byłem wolny. Nic nie miało teraz znaczenia. Z jakiegoś powodu widziałem świat na całkiem nowy sposób. Pewnie wciąż działały leki.
- Zawsze jestem gotów do walki – oznajmiłem dumnie i prowokująco, nawet nie wiedząc czy pasowało to do obecnego monologu mojego przełożonego. – Jeżeli ktoś wątpi w moje zdolności, to zapraszam na arenę. Wszystko mi jedno. Tylko szkoda będzie, kolejnego wojownika wbić w ziemie. Pamiętając ostatnią walkę, lepiej rozważcie moje słowa dosłownie.
- Świetny duch! – zaśmiał się szczerze i podał mi aktówkę z pieczęcią samego Bushou pionów specjalnych. – Mamy nawet potencjalnego przeciwnika, wierz mi dzieciaku…
Nie dokończył ponieważ dostrzegłem nazwisko umieszczone na papierze i natychmiast wyrwałem mu teczkę z rąk. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, krew zaczęła się we mnie gotować, zupełnie jakbym stanął znowu na polu bitwy.
Moje myśli powróciły do nieodległej przeszłości. Było to w roku minionym, zaraz po poważnym awansie w szeregach shinobi, potwierdzonym za sprawą walki z Bane’em. W myślach ponownie siedziałem na pokładzie odrzutowca, obok znajdowali się moi dawni kompani. Zwykli ludzcy żołnierze, kompletnie nieświadomi istnienia ukrytej wojny. To właśnie oni byli moim zadaniem. Miałem zdobyć pierwsze doświadczenie w dowodzeniu własnym oddziałem. Pamiętam doskonale, gdy wyskakiwaliśmy pojedynczo z samolotu i odnajdywaliśmy się w Khazarskiej dżungli.
Równie żywe były wspomnienia o przedzieraniu się przez dzicz, oraz o pierwszych napotkanych kłopotach w postaci niespodziewanego patrolu nieprzyjaciela. Dużo strzałów i krwi. Rutynowy zwiad przeradzający się w wojnę z doskonale zorganizowanym ugrupowaniem terrorystycznym – właśnie tak pamiętałem ten dzień. Pierwszy i jedyny raz, gdy moi ludzie dostali się do niewoli. Petersson i Zweimanner, tak brzmiały ich nazwiska. Byli to kamraci porzuceni na pastwę losu.
Poradziłbym sobie, wszyscy wrócilibyśmy do domu cali i zdrowi. Niestety, w trakcie misji jeden z żołnierzy wyciągnął specjalną kopertę i na mocy dokumentów w niej zawartych odebrał mi dowództwo. Weteran dopiero co przywrócony do służby ukrywał się w moim oddziale by ocenić moje kompetencję. Ja miałem swoje zadanie, on miał swoje. Hans Kelt, ignorancki wór gówna, który w trakcie paru sekund wycenił życie własnych towarzyszy i powiedział „Nie” nagijskiemu honorowi i dumie. „Jesteś tylko młodym durniem, który myśli, ze jest niepokonany, nie przekładasz sił na zamiary” te słowa usłyszałem, gdy się na mnie wściekł. Ocenił mnie, nie znając mnie ani troszkę. Z góry założył, że zawiodę.
- Garan - przerwałem mój mentalny pokaz slajdów i spojrzałem na kompana siedzącego obok, mój wzrok musiał zmrozić krew w jego żyłach. – Jeżeli będę walczył z tym [ cenzura ], to na bank rozerwę go na strzępy. Żadna medycyna go nie uratuje, nawet jego moce będą niewystarczające.
Troszkę zszokowany moją odpowiedzią, Jounin osunął się delikatnie w siedzeniu i zamyślił patrząc na teczkę.
– Nim jednak pójdziesz się z nim bić, słyszałem od znajomego o pewnym interesującym zleceniu dla prywatnego kontrahenta…


„Kraina jednorożców”

Lekarz zapisał ostatnie słowa i pokiwał głową przecząco.
– Panie Marks – zaczął powoli. – Proszę się skoncentrować. Nie jest pan tajnym agentem, nie jest pan nawet rycerzem. Nie przybył pan by zdobyć informacje. Jest pan z nami ponieważ ma pan problem.
Pan Mark Kendeisson słuchał uważnie i nie mógł uwierzyć swym uszom. Nie był tajnym agentem? Więc wcale nie mógł wyskoczyć do przodu by złamać kręgosłup tego głupca? Postanowił sprawdzić. Zerwał się na nogi rycząc niczym piekielna bestia i starając się dopaść gardło piegowatego profesora, który prawie popuścił w spodnie. Natychmiast do pomieszczenia wkroczyła ochrona. Powalony na ziemie wariat przestał stanowić niebezpieczeństwo.
– Nie jestem tajnym agentem? Oczywiście! Chcesz abym uwierzył, że jestem wariatem! Nie! Nie powstrzymasz mnie! Tacy jak wy…
– Dość! Panie Marks! Wierzyłem, że w tej głowie pozostało troszkę rozsądku! Myliłem się, bardzo się myliłem. Natychmiast zostanie pan przeniesiony do skrzydła wschodniego gdzie rano zostanie rozpoczęta mocniejsza terapia!
– Nie! Błagam! – Kalamir grał swoją rolę idealnie. – Oczywiście, ze nie jestem agentem, już mi lepiej! Błagam, tylko nie skrzydło wschodnie! Poprawię się!
Drzwi do małej celi zatrzasnęły się z hukiem. Rycerz poderwał się z ziemi i rozpaczliwie krzyczał dalej. W końcu się zmęczył i opadł na kolana. Wziął wdech by następnie zacząć szarpać się z kaftanem bezpieczeństwa. Dwie minuty i był wolny. Wschodnie skrzydło – nareszcie dostał się do tego miejsca. Musiał teraz odszukać Morderkaina i dalej realizować plan ucieczki. Rozerwał stary materac i wydobył z niego klucze, które wcześniej umieścili tam przekupieni strażnicy. Otworzył drzwi i po cichu wyszedł na mroczny korytarz. Zewsząd dało się słyszeć chichoty lub krzyki wariatów. Nie zważając na to, popędził szukając celi dwieście jedenaście.
Prawie wpadł na strażniku przy pierwszym zakręcie. Dzięki nadludzkiemu refleksowi wyskoczył w powietrze i zaparł się rękoma o ściany. Dwóch barczystych strażników przeszło pod nim niczego nie podejrzewając. Pobiegł dalej i znowu zakręcił, znalazł poszukiwaną celę i po cichu otworzył jej zamek.
– Morderkain – szepnął.
– Marks, to ty? – doleciało pytanie, głos Morderkaina był delikatny.
– Mówiłem ci, że dla tajnego agenta to pryszcz – oznajmił. – Dostałem się na wschodnie skrzydło i zwinąłem klucze pewnemu frajerowi, teraz możemy uciekać – kończąc zdanie zamknął oczy i wyszczerzył zęby w szalonym uśmiechu.
Pośpieszyli przez korytarz jak na szaleńców przystało. Kalamir wpadł do budki z ochroną i rozbroił wszystkich w kilka sekund. Zabrał dwie karty magnetyczne i otworzył pancerną bramkę. Wbiegli po schodach do centralnego budynku a następnie na piętro z gabinetami lekarskimi. Wszystko szło zgodnie z planem, gdy nagle włączył się alarm.
– Wygląda na to, że tutaj kończy się ten łatwy epizod – z szyderczym uśmiechem stwierdził Morderkain, który właśnie wyciągał brzytwę z szat udających koszulę.
Kalamir aż wzdrygnął się na ten widok. Morderkain ważył może z sześćdziesiąt kilogramów, co przy wzroście stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wyglądało zabawnie. Wiedział, że te cherlawe ciało było tylko kamuflażem. Wygłodzone ciało wariata kryło w sobie siłę trzech, może czterech mężczyzn. Morderkain przez lata faszerował się narkotykami – wspomagaczami bojowymi, które nawet w armii nie były legalne. Ostatecznie właśnie z tego powodu zwariował i został wydalony z wojska. Stał się niezwykle niebezpiecznym najemnikiem.
Szaleniec dopadł do pierwszego z ochroniarzy i przeciągnął brzytwę wzdłuż jego gardła. Następnie skoczył pomiędzy nogami kolejnego barczystego gościa, którego ścięgna miały tyle samo szczęścia co gardło kolegi. Pozostawiając za sobą rzeźnie, Były żołnierz skierował się prosto do wyjścia, przerażony Kalamir podążał za nim w ciszy. Nie miał już siły udawać śmiechu.

Kradziony samochód uderzył w ochroniarza i przebił się przez zamkniętą bramę. Prowadził Morderkain, który wciąż strzelał śmiechem na wszystkie strony. Szpital znikał za nimi w ciemnościach. Z każdą mijającą minuta atmosfera w samochodzie robiła się luźniejsza.
– Świetnie, przyjacielu – krzyczał do ucha Kalamira. – Dokładnie na taką szansę czekałem! Czekaliśmy, znaczy się. Dzięki tobie znowu jesteśmy wolni.
– Pamiętaj jaki jest układ – przypomniał Kalamir. – Pomożesz mi wydostać się z kraju.
– Tak, pamiętam – oznajmił z piekielnym uśmiechem. – Pomogę ci wydostać się z kraju, nawet teraz… ha ha ha ha
Nagle samochód skręcił prosto na stojące przy drodze drzewo. Kolizja była straszliwa, Kalamir wyleciał prosto przez przednia szybę wcześniej rozbijając szkło głową. Zapięty w pasy Morderkain ocknął się po kilku sekundach i chybocząc się na nogach wyszedł z pojazdu wykopując zmiażdżone drzwi.
– Piekło nie leży w jurysdykcji naszej straży granicznej HAHAHAHAHA – darł się w niebiosa. – Nie myślałeś chyba, że uciekniemy kradzionym samochodem. Głupi wariat…
Nagle ciało Kalamira podniosło się. Zakrwawione oczy spojrzały z mroku prosto na wychudzonego Babilończyka, który aż zbladł. Niczym błyskawica rozrywające niebo, nagijczyk doskoczył do szaleńca i wymierzył mu lewego prostego w szczękę. Wyzwolona siła ansatsukena mogła by oderwać głowę zwykłemu człowiekowi, jednak Morderkain nie był zwykły. Jego ciało wbiło się w samochód w miejscu, z którego wcześniej wyleciał Kalamir a następnie przebiło fotel i wyleciało tylnią szybą.
Ręka Kalamira zapłonęła niebieskim pulsującym światłem. Jego hadou się obudziło, ale jemu zależało tylko na strasznym wyglądzie.
– Taki rozwój rzeczy troszkę przyśpieszył mój plan – oznajmił plując krwią. – Bo widzisz, ja naprawdę jestem agentem, którego wynajęli ludzie, którym zaszedłeś za skórę, nędzny patałachu.
Połamany Morderkain nie miał siły wstać, wiec czołgał się w przeciwnym kierunku. Cały dygotał z szoku.
– Skrytka – spanikował. – chcesz znać numer do skrytki… czekaj…nie…nie rób mi krzwdy, dogadamy się…
Noga Kalamira opadła na jego kolano i paskudnie złamała mu kość. Straszny krzyk poniósł się przez las.
– Tyle się faszerowałeś a taki łamliwy jesteś. Wracając do tematu, nie dogadamy się. Najpierw połamie ci troszkę kości. Później zadam ci kilka pytań. Jeśli będziesz kłamał, będziesz cierpiał.
Wyciągnął z samochodowego schowka ukryty telefon komórkowy i wykręcił numer swego pracodawcy. Tamten był już w banku i tylko czekał na telefon. Kolejne kopnięcie opadło na Morderkaina i kolejny agonalny krzyk przedarł się przez las.
Wytrzymał tylko pięć minut nim podał prawdziwy numer. Kalamir dotrzymał obietnicy i ofiarował mu szybką śmierć. Wyzwolone Hadou spopieliło jego ciało w kilkanaście sekund. Odchodząc w kierunku lasu by uniknąć blokady na drogach, Kalamir pomyślał tylko czy po tym co zobaczył zechce wziąć kolejną misje tego typu.
   
Profil PW
 
 
»Bakushin   #3 
Zealota


Poziom: Keihai
Posty: 50
Dołączył: 27 Sty 2009
Cytuj
   
Profil PW Email
 
 
RESET2_Coltis   #4 


Poziom: Ikkitousen
Posty: 91
Dołączył: 08 Lis 2015
Cytuj



- Atsushi Sakurai – rozbrzmiało przez stary interkom, pamiętający zapewne jeszcze poprzednią epokę. Młody ciemnowłosy mężczyzna z podkrążonymi oczami zrobił niepewny krok wprzód i spojrzał we wlepione weń badawcze oko kamery. Spróbował wyprostować ręce, sięgnąć do klamki drzwi, jednak na próżno. Napotkały opór kaftanu bezpieczeństwa. Szamotał się przez chwilę, póki nie usłyszał naglącego brzęczenia płynącego z okolic zamka. Naparł na obite materiałem drewno. Ustąpiło.

***

Kolejne pomieszczenie wydało się znajome. Białe kafelki, o których mimo wysiłku ciężko powiedzieć, że są sterylne, oraz wytarta podłoga z linoleum. Za biurkiem w kącie sali siedziała kobieta w lekarskim kitlu. Spojrzała na Atsushiego znad okularów, przygryzając długopis śnieżnobiałymi zębami. Krwistoczerwone usta zamknęły się na końcówce i wydały z siebie ciche cmoknięcie.
- Sakurai. W naszej placówce pierwszy raz, prawda? - zapytała przyjemnym głosem, lekko przyciszonym.
- Zgadza się – zachrypiało w odpowiedzi.
- Nazywam się doktor Kirisaki. Tu jest napisane, że ma pan omamy, skołonności do agresji, jak również autodestrukcyjne i lekką formę paranoi.
Kobieta uniosła brwi, oczekując na potwierdzenie.
- Wiele bzdur tu nawypisywali w takim razie. Ja nie mam żadnej paranoi. Tu jest kobieta, która chce mnie zabić. Naprawdę.
- Nie mnie to oceniać. W każdym razie nie teraz. Po obserwacji zobaczymy, z czym mamy do czynienia, okej?
- Okej.
- Jest pan pewien, Sakurai? Większość pacjentów w tym momencie wchodzi w etap zaprzeczenia. Robią wszystko, by uznać ich za poczytalnych.
- Ja nie robię. Chcę tu być, przynajmniej przez parę dni. Czy to w porządku?
- W porządku? Tak. Tylko z takim nastawieniem mogą pana zatrzymać na dłużej. Od razu widać, żeś pan niespełna rozumu.
Kobieta mrugnęła porozumiewawczo.
- No to zapraszam na kwatery. Tylko jeszcze wrzucę pana teczkę.
Pani doktor wstała z obrotowego krzesła, po czym nachyliła się do najniższej szuflady w kartotece. Jej krótka spódnica i bez tego zakrywała niewiele, na szczęście kitel stanął na drodze ciekwaskiemu spojrzeniu pacjenta.

***

Wyszli na korytarz. Atsushi rozejrzał się uważnie. Brak kamer pozwolił na chwilę swobody.
- Ah tak, monitoring korytarza szlag trafił i zdjęli wszystko do wymiany. Mamy weekend, więc technik przyjedzie dopiero w poniedziałek – wyjaśniła doktor Kirisaki. - Niestety spotkanie w gabinecie miałam obowiązek nagrać, sprawdzają to. Postaram się zniszczyć przy najbliższej okazji.
- No to świetnie. Słuchaj, nie dałoby się pozbyć tego skafandra? Cholernie ciasny, chyba nie mój rozmiar.
- Nie pomyślałeś, że wolę cię mieć w nim?
Kobieta przygwoździła pacjenta nagłym ruchem do ściany. Studiowała teraz badawczym wzrokiem hardą minę mężczyzny, na której rozkwitał uśmiech w miarę jak jej ręka sunęła w dół po kaftanie bezpieczeństwa. Trafiła na pasek i szarpnęła stanowczo, zwalniając jeden z zaczepów.
- Lubisz to. Prawda, Blight? – wyszeptała Atsushiemu do ucha.
- Owszem, ale pobawimy się później. Mam zaplanowane odwiedziny u Hanny i pogawędkę ze starym znajomym Kazuyi. Dobrze by było się zmyć, zanim kociołek zawrze.
Pani doktor fuknęła w wyrazie niezadowolenia.
- Nadstawiam za ciebie karku, a ty jesteś takim niewdzięcznikiem.
- Jeśli nam się uda, to po stokroć się tobie odwdzięczę. Obiecuję.
- No to leć. Trzymam za słowo.
- Nie, Surge. Trzymasz mnie za co innego, ty erotomanko.

***

- Sakurai... - zagaił starszy facet w piżamie, z gniazdkiem naokoło łysiny na głowie.
- Słucham?
- Wydaje mi się, że skądś cię kojarzę. Tylko nie mogę sobie przypomnieć.
- Niech się pan nie kłopocze. Oszaleć można, jak człowiek zbytnią wagę zaczyna przywiązywać do szczegółów. Lepiej niech mi pan coś powie. Czy w zakładzie wciąż znajduje się Sven Keldar?
- A jakże! Jest! – Staruszek ucieszył się, będąc pomocnym.
- W takim razie gdzie go znajdę?
- Nie chcesz go znaleźć, Sakurai. Trzymają go w piwnicach wschodniego skrzydła. To przeklęte miejsce. Pod żadnym pozorem tam nie...
- Dziękuję, panie Kaninsch. Niech pan nie zapomni o swoich tabletkach na sen.
Dziadek podrapał się po łysinie, gdy Blight wychodził ze świetlicy.
- Daję słowo, że znałem kiedyś podobnego chłopaka – wymamrotał do siebie.

***

Atsushi podążał piwnicznym korytarzem wschodniego skrzydła. Od podłogi ciągnęło chłodem, a w powietrzu utrzymywał się nieokreślony, dość nieprzyjemny zapach. W oddali majaczyła samotna żarówka, dogorywająca już chyba. Mrugała co parę sekund i nie wiadomo było, kiedy ostatecznie zgaśnie. Podziemia wyglądały na całkowicie wyludnione. Według tego, co Touka Kirisaki wyczytała w szpitalnym archiwum, najniżej położone cele mieściły zaledwie dwójkę pacjentów. Nagle zapadła całkowita ciemność, której towarzyszył odgłos pękającego drucika. Wyglądało na to, że wysłużone źródło nikłego światła właśnie dokonało żywota. Cichy chichot dobiegający z końca korytarza wzbudził w Atsushim niepokój. Jeszcze sekundę temu nikogo tam nie było.
- Sven? Dobrze trafiłem?
Odpowiedział dziwny głos, wbijający się w mózg niczym długie, połamane paznokcie.
- Nie Sven, ale dobrze trafiłeś. Długo czekałem.
Blighta ogarnęła panika. Spędził kilkanaście miesięcy w tym zakładzie dla obłąkanych, gdy był jeszcze młody i wiedział, że wyprawiają się tutaj przerażające rzeczy. Teraz, gdy miał pojęcie o istnieniu magii, szamańskich duchów oraz mutancich mocy, część zjawisk stała się dla niego zupełnie naturalna. Jednak nie to, co teraz słyszał. Shirabata – zabójczyni z którą zmierzył się w Sanbetsu – posiadała zdolność indukowania strachu. Tu mieszkało coś znacznie potężniejszego. Atsushi zaczął dygotać wbrew swojej woli.
- Wróciłeś, mój drogi – ciągnął niebezpieczny przybysz z ciemności. - Miałem takie przeczucie, że po mnie przyjdziesz. Zrób, co do ciebie należy. Spotkamy się później, w celi numer dwadzieścia jeden.
- Kim jesteś!
Żarówka zapaliła się ponownie, ku zaskoczeniu Blighta. W oddali widać było przez chwilę sylwetkę jakiejś postaci o długich, czarnych włosach i zakrwawionych dłoniach. Nagłe ukłucie w okolicy serca zwaliło zealotę na ziemię. Stracił dech. Łapczywie próbował zaczerpnąć powietrza, jednak na próżno.

***

- Ej, ty! Do ciebie mówię!
Atsushi otworzył pomału oczy. Nie bardzo wiedział co się dzieje.
- Żyjesz. Podejdź no do tego stolika, tam leżą chyba jakieś fajki.
Faktycznie, leżały. Napoczęty kartonik papierosów.
- Podaj mi przez kratkę. Zapalniczkę też. Na Lumena, jak mi się chce palić! Gapię się na te gówniane pudełeczko od kilku godzin i mam taką chcicę, że nie pytaj. Na szczęście się tu przyczołgałeś, chłopie. Tak w ogóle coś ty za jeden?
- Sakurai... - wyksztusił Blight, plamiąc przy okazji swój podbródek strużką krwi z ust. - A ty to kto?
- Wróżka Zębuszka, hehehe.
- Wydawało mi się, że chcesz zapalić. Chyba się myliłem.
- Ej, ej, ej! Wracaj! Keldar! Sven Keldar się nazywam.
- Za co tu siedzisz, Keldar?
- Daj szluga, pogadamy jak odpalę, okej? - błagalnym tonem prosił Nagijczyk.
- Okej – zgodził się Atsushi. Podał pacjentowi zapalonego papierosa przez wąziutkie okienko.
- Wsadzili mnie ot tak, po prostu. Nie zdałem jakiegoś ich tam testu poczytalności, czy jak. W śledztwie, kumasz? No i mnie posłali do czubków.
- Gówno prawda, Keldar, czy też raczej "Bjorn". Liczyłem na chwilę szczerości, ale mnie zawiodłeś. Pracowałeś dla Ishiro i postanowiłeś go wystawić. Trafiłeś do programu ochrony świadków. Tylko że Ishiro ma swoich ludzi i swoją forsę dosłownie wszędzie. Oprócz Świętego Zygfryda oczywiście, gdzie przypadkiem trafiłeś. Twoja mała główka nie była w stanie wytrzymać presji i skończyłeś z poważnymi zaburzeniami paranoidalnymi. Świadek koronny przepadł.
- Skurczybyk. Dobrze się przygotowałeś.
- Kazuya nie ma jak do ciebie dotrzeć, zresztą posłałbyś go do wszystkich diabłów, dlatego wysłał mnie. Tylko ja tutaj wiem, kim jesteś naprawdę. Nawet rząd Babilonu o tobie zapomniał. Uwierz mi, kopałem noce i dnie, by cię znaleźć. Ishiro chce poznać miejsce ukrycia łupu ze skoku, który dla niego wykonałeś. Wiem, że nie podałeś go jeszcze nikomu. Proponuję układ.
- Ech, cholera. Papieros mi zgasł z tego wszystkiego, podasz zapalniczkę?
Z Bjorna zaczął ściekać pot, jego głos się łamał przy co drugim słowie.
Atsushi bezwiednie wyciągnął rękę do kratki, uznając pacjenta za urobionego. Sven przyjął przedmiot bez słowa i stał tak przez chwilę w ciszy.
- To ja proponuję układ, panie wysłannik. Bo z tej celi ruszyć się nie zamierzam, póki psy gończe tego Sanbety będą próbowały dobrać mi się do tyłka.
W głosie Keldara pobrzmiewało szaleństwo. Pstrykał raz po raz zapalniczką, niespokojnie.
- Masz dwa wyjścia: podam ci miejsce ukrycia łupów, podzielimy się pół na pół, a w zamian za to poślesz Ishiro właśnie do wszystkich diabłów. Wtedy będę mógł sobie wyjść na zewnątrz.
- Jaka jest druga opcja?
- Idź w cholerę razem z nim.
- Zrobię wszystko żeby go zniszczyć, Bjorn. Tylko jeszcze nie teraz.
- Ale zrobisz? – upewnił się Nagijczyk.
- Obiecuję.
- To zapamiętaj dobrze...

***

W celi dwadzieścia jeden było zupełnie ciemno. Chociaż wewnątrz znajdowały się dwie osoby, dało się w niewyjaśniony sposób wyczuć cztery prezencje.
- Ah, wróciłeś – rozległ się zmęczony głos Hanny Stewardson.
- Wróciłem. Dostałem twoje ostrzeżenia.
- Przepraszam, Atsu. Nie chciałam. Omen... on już mnie nie słucha.
- Wiedziałaś więc, że mogę od tego umrzeć?
- Miałam nadzieję, że przeżyjesz.
- Przeżyję.
Blight wyciągnął zza paska Watchera z tłumikiem, przemyconego z pomocą Kirisaki. Ciemna sylwetka, utkana jakby z dymu, pojawiła się nad ramieniem Hanny, byłej zabójczyni babilońskiego wywiadu. Jej zaklęcie, dzięki któremu likwidowała swoje dawne ofiary, przywdziewało właśnie taką postać. Magiczny twór sprowadzający śmierć miał twarz swojej mistrzyni. Jedno pociągnięcie za spust sprawiło, że z czterech obecności w celi pozostała jedynie połowa.
- Żegnaj. Niech Światłość przyjmie cię do siebie.

Nagle palec Blighta zadrżał. Broń wypaliła ponownie. Raz za razem pociski z pistoletu dziurawiły martwe ciało eks-zealotki, a jej dawny kompan patrzył z niedowierzaniem na to, co czyni jego własna ręka. W powietrzu dał się słyszeć obłąkańczy chichot. Nagły atak, podobny do tego we wschodnim skrzydle, rzucił Atsushiego na kolana. Chwycił się za ramiona i próbował uspokoić, lecz na próżno. Nie mógł przestać się śmiać. Minęła chwila, nim pojął, jaki ma powód do radości. Przyszedł do tej celi po to, by zakończyć pewną sprawę. Śmierć Hanny była zaledwie pretekstem. Normalnie wysłałby kogoś z mafii Powersa, lecz przybył osobiście, żeby...

- Miło jest znów stać się całością, prawda Atsushi?

W pomieszczeniu była już tylko jedna, kompletna osoba.

***

Kazuya Ishiro wyglądał na zadowolonego. Przed nim leżała dokładna mapa, sporządzona według wskazówek Bjorna. Miejsce, gdzie Nagijczyk ukrył zrabowane antyki zaznaczone było wyraźnym krzyżykiem.
- Nie kusiło cię, żeby zabrać łup dla siebie, chłopcze? - biznesmen zwrócił się do Blighta z cwanym uśmieszkiem.
- Niezbyt. Nawet na czarnym rynku miałbym kłopot ze sprzedażą całej kolekcji.
- A kto mówi o czarnym rynku? Hahaha! - Zaśmiał się Ishiro. - Ale dobrze kombinujesz. Twoje wynagrodzenie również niskie nie jest, więc raczej nie czujesz się pokrzywdzony, a te dzieła sztuki prawowicie należą do Sanbetsu. Jako mecenas czuję się zobowiązany do trzymania nad nimi pieczy. Ciekawi mnie jak dotarłeś do Bjorna.
- Sekret rzemiosła, panie Ishiro.
- Nieważne. - Bogacz machnął ręką, nie chcąc wyjść na bardzo zainteresowanego. - I tak już mi nie zagrozi. Jest skończony od dawna. Każdy, kto zadziera z Kazuyą Ishiro jest skończony. Mam nadzieję, że doskonale to rozumiesz. Ty i ta twoja Powers.
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #5 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj
Śladami pożogi – Rozdział VI

[03.06.1615r.]

Obudziłem się w nieoświetlonym, zimnym pomieszczeniu. Początkowo pomyślałem, że straciłem wzrok i słuch, ponieważ nic nie widziałem ani nie słyszałem. Zrozpaczony opatuliłem się szczelniej kocem, pod którym leżałem. Dopiero po jakimś czasie zacząłem rozpoznawać kontury, co uświadomiło mi, że znajduję się w miejscu podobnym do celi. Tylko że ładniejszym, niż stereotypowe więzienia.
Zacząłem badać swoje ciało i z przerażeniem odkryłem na swojej ręce wenflon. Co prawda nie wycięto mi nerek lub wątroby (inaczej pewnie obudziłbym się w wannie pełnej lodu), jednak świadomość, że podawano mi cokolwiek bez mojej wiedzy i zgody napawała mnie strachem. Nie wiedziałem gdzie jestem i jak się tu znalazłem.
- Jak się tu znalazłem... - rzuciłem w przestrzeń, ważąc każde słowo.
Nagle zobaczyłem przed oczyma postać białowłosej kobiety. Klęczała nade mną trzymając strzykawkę, a jej usta składały się w jakieś znane mi słowo. Odtworzyłem w pamięci ten obraz, skupiając uwagę na pełnych, czerwonych wargach.
- Mi.. gi... Migu... - szeptałem do siebie, próbując odszyfrować słowa. W końcu mnie olśniło. - Miguel Rodriguez.
Zerwałem się na równe nogi. Ten [ cenzura ] mnie znalazł! Użyłem wszelkich środków ostrożności, pozbyłem się wszelkich tropów i ludzi, mogąc doprowadzić tego szaleńca do mnie. Jak?! Ponownie zobaczyłem białowłosą, jednak nie w myślach. Stała w progu ze strzykawką i przypatrywała mi się ze średnim zainteresowaniem. Zamiast rzucić się na tę sukę, opadłem na kolana i zacząłem bezradnie szlochać.
***

- Co do... - mruknęła zdziwiona, widząc w jaki sposób Frank zareagował na jej pojawienie się w izolatce.
- Nie zawracaj sobie nim głowy, Arafel, tylko rób swoje!
- Się robi, arcybiskupie – odpowiedziała beznamiętnie i podeszła do czarnoskórego. Próbował zerwać się na nogi, jednak powstrzymała go jednym, mocnym pociągnięciem. Niczym marionetka opadł na materac i zaniósł się jeszcze większym płaczem. Zaczęło ją to irytować, jednak po raz kolejny powstrzymała wybuch gniewu. Musiała dbać o dobry wizerunek, a wrzeszczenie na prawo i lewo na pewno by jej nie pomogło.
- Frank – zaczęła najdelikatniej, jak potrafiła. - Nic ci tu nie grozi, powinieneś nam zaufać.
- Po prostu mnie zabijcie...
- Gdybyśmy chcieli cię zabić, zrobilibyśmy to dużo wcześniej. Chociażby wczoraj nadarzyła się okazja, pamiętasz?
Spojrzał na nią półprzytomnym wzrokiem.
- Nie pamiętasz naszej ostatniej rozmowy. Nie, nie mam na myśli tej, w której grożę ci śmiercią – prawie z rozbawieniem pokręciła głową. - Zanim straciłeś przytomność... Frank, pamiętasz?
Otworzył szerzej oczy, a w nich zabłysł blask zrozumienia.
*** 02.06.1615 r., Kartamisa, opuszczony magazyn ***

Podeszła do mnie niespiesznym krokiem. Leżałem obolały pod ścianą i przyglądałem się tym wszystkim ludziom leżącym bez ruchu. Czy czekał mnie taki sam koniec? Miałem umrzeć z rąk niepozornej białowłosej?
- Dobre sobie – prychnąłem pogardliwie.
Kucnęła przy mojej głowie i zmusiła mnie, bym spojrzał jej prosto w oczy.
- Posłuchaj Frank, to bardzo ważne. Nie chcę cię zabić. Twoi pracownicy również żyją, ale są nieprzytomni. Jednak niedługo pojawią się tu ludzie, którzy będą chcieli upewnić się, że nie żyjesz. Jedynym sposobem na przekonanie ich będzie wstrzyknięcie tobie tetrodotoksyny – pokazała mi strzykawkę z niewielką ilością przezroczystej cieczy. - No, to nie do końca tetrodotoksyna, ale nie mamy czasu na dokładniejsze wyjaśnienia. Gdy wstrzyknę ci odpowiednią dawkę, umrzesz. A dokładniej umrze twoje ciało. Mam przy sobie antidotum, ale będę musiała podać je w odpowiedniej chwili i w tym samym miejscu, w którym wstrzyknę ci truciznę. To ryzykowny plan, ale jedyny, w którym masz szansę przeżyć, rozumiesz, Frank? Dlatego musisz mi zaufać i się nie ruszać, bo każda pomyłka zmniejsza twoje szanse. Zaufasz mi, Frank?
Pokiwałem głową. Nie miałem innego wyjścia. Skoro w razie niepowodzenia i tak miałem umrzeć, to wolałem w półświadomości zapaść w sen, z którego się nie wybudzę. Podstawiłem dziewczynie prawe ramię, a ta sprawnym ruchem wbiła się w żyłę.
- Pomożesz nam udupić Miguela Rodrigueza, Frank.
*** 01.06.1615r., Semphyra ***

- To dość ryzykowny plan.
- Ale jedyny, jaki mamy.
Arafel zagryzła wargi i spojrzała niepewnie na swojego przełożonego.
- Jeżeli zawiodę, nie tylko stracę życie. Może już nigdy nie dostaniemy szansy, by w legalny sposób przyskrzynić Rodrigueza, Ekscelencjo. A dobrze wiemy, że tylko taką drogę zaakceptuje zarówno społeczeństwo, jak i władze.
- Nie zawiedziesz mnie, dziecko – przysunął w jej kierunku małą skrzyneczkę.
Podniosła wieko. W środku znajdowała się najzwyklejsza w świecie strzykawka, minimalnie wypełniona bezbarwną cieczą.
- To pochodna tetrodotoksyny, jednak nie zabija ofiary, a wprowadza ją w stan śmierci klinicznej. Nasi naukowcy ślęczą nad tym od dobrych kilku lat. To prototyp Arafel. Wyniki testów są obiecujące.
- Jednak nic nie gwarantują...
Pokręcił głową.
- Jeszcze się nauczysz, że w świecie nie ma na nic gwarancji. Chcę Franka żywego – ostatnie słowa wypowiedział z zimną pewnością siebie. - A ty mi go dostarczysz, rozumiesz, dziecko?
- Tak, Eminencjo.
*** 03.06.1615r., Szpital psychiatryczny św. Zygfryda ***

- Widzę, że rozumiesz. A teraz odpręż się, muszę podać kolejną dawkę antidotum.
Mężczyzna posłusznie wyciągnął ramię. Złotooka wbiła igłę sprawnie i jednym ruchem zaaplikowała lek. Pokiwała z uznaniem głową i klasnęła w dłonie. W pomieszczeniu zapaliło się delikatne, ciepłe światło. Dziewczyna sięgnęła po krzesło znajdującym pod ścianą i usiadła na nim okrakiem.
- Na pewno jesteś głodny i wycieńczony, Frank, jednak z przyjemnościami będziemy musieli poczekać. Jak widzisz – wskazała na poduszki opatulające ściany – umieściliśmy cię w szpitalu psychiatrycznym, bo nawet gdyby Miguel Rodriguez wpadł na pomysł, że jednak żyjesz, to byłoby jednym z ostatnich miejsc, które postanowiłby przeszukać. Wracając do tematu... Chcielibyśmy, byś powiedział nam wszystko co wiesz o swoim byłym pracodawcy. O jego wspólnikach, pracownikach, kryjówkach i wielu innych.
Wyjęła z kieszeni niewielki dyktafon.
- W zamian proponujemy azyl i status świadka koronnego.
- Znajdzie mnie...
- Nie znajdzie – zapewniła spokojnym głosem. - Zauważ, że wymknąłeś się Rodriguezowi na dwa miesiące, dopóki nie wynajął mnie. To ja ciebie odszukałam, Frank, i jako jedyna mogę zapewnić ci azyl, co zresztą proponuję, więc musisz przyznać, że znajdujesz się w bardzo korzystnej sytuacji.
- Ale ja nic nie wiem...
Pokręciła głową i rzuciła w kierunku mężczyzny obszerną teczkę. Sięgnął po nią i ze zdumieniem zobaczył własne zdjęcie na pierwszej stronie.
- Jeden z lepszych studentów na Wydziale Chemii, zastępca przewodniczącego koła informatyków, zawieszony, a następnie wydalony z uczelni za częste łamanie regulaminu – wyliczała spokojnym głosem. - Byłeś kucharzem Rodrigueza, Frank, a może nawet jego prawą, czy lewą ręką. Podejrzewamy, że miałeś dostęp do wielu cennych informacji z wiedzą, lub bez wiedzy Miguela i teraz chcemy... - przerwała na chwilę i wstawszy, podeszła do łóżka, na którym siedział czarnoskóry. - … żebyś podzielił się z nami tymi informacjami. Wolimy po dobroci.

Frank przez chwilę wyglądał, jakby miał ponownie wybuchnąć płaczem, jednak coś widocznie go powstrzymało. Przełknął łzy i pokiwał głową. Arafel klasnęła z zadowoleniem w ręce.
- To idę coś zamówić do jedzenia. Zawsze uważałam, że przyjemniej porozmawiać przy posiłku...
Wstała i ruszyła w kierunku drzwi. Nie zauważyła, że z kieszeni kurtki wypadło jej zdjęcie przedstawiające Zealot Fausset. Frank wziął fotografię do ręki.
- Proszę zaczekać.
- Tak?
- O tej dziewczynie... Też mam powiedzieć?
Arafel zatrzymała się i bez słowa wskazała na zdjęcie.
- Co wiesz o niej?
- Nie wiem, jak miała na imię, jednak pamiętam, że Miguel przygarną ją kilka lat temu. No, kilka to może za dużo powiedziane... Nie włączy pani dyktafonu?
Spodobało się jej, że zwraca się do niej formalnie.
- Mów dalej.
- Wiem, dwa lata temu pojawiła się na przedmieściach Arkadii. Drobna, zgrabna, z dziecięcą urodą. Miguel od razu wyczuł pieniądze. Klienci lubią takie dziewczyny. Jednak już pierwszej nocy przy pierwszym kliencie wydarzył się wypadek. Dziewczyna w jakiś sposób spaliła go żywcem, przynajmniej tak przypuszczamy. Bo widzi pani... Ona była co najmniej lekko niepoczytalna. Zawsze wpatrzona w dal, rzadko się odzywała. A jeśli już otworzyła usta, to mówiła ciągle: Trahison. Jak mantrę.
- Gdzie ona jest? - Usłyszała w swoim głosie lekką panikę.
- Miguel nie mógł jej opanować, więc oddał ją do Zygfryda. Więc powinna być... Tutaj?
- Jest tutaj?!
- Idealne miejsce na podrzucenie niechcianych, zużytych kociaków... Gdzie pani idzie?
Trzasnęły drzwi, a Arafel rzuciła się pędem przez korytarz.


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 
»oX   #6 
Rycerz


Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740
Wiek: 33
Dołączył: 21 Paź 2010
Skąd: Wejherowo
Cytuj
Nag, podrzędny bar w Avalonie.

- Barman? - Widać było, że mężczyzna siedzący przy ladzie miał już dosyć, jednak mimo wielu próśb nie chciał odejść do domu. - Barman! Ostatnią kolejkę!
Wywołany do tablicy, łysawy barman, w końcu zwrócił na niego uwagę. Z nietęgą miną zalał facetowi ostatni kieliszek. Zdążył się już przyzwyczaić do takiej klienteli, ale mimo to każdego dnia liczył na cud. Może w końcu przyjdzie ten moment, kiedy wyjdzie z pracy z uśmiechem na twarzy? Sam zaśmiał się pod nosem na taką myśl. Skierował wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Na oko nie więcej trzydzieści lat, ślęczał nad jednym piwem jakby umówił się z nim na randkę.
- Podać coś jeszcze? - zagadał. - Kolejne?
- Za moment - odpowiedział facet.
Nerwowo spoglądał co jakiś czas w stronę drzwi. Wielkim odkryciem nie był fakt, że na kogoś czekał. Barman od razu się domyślił, że chodzi o nieudaną randkę. Facet aż tak brzydki nie był, całkiem niezła sylwetka, na homoseksualistę też nie wyglądał, więc pewnie liczył na coś więcej niż jedno piwo wieczorem.
- Jednak skuszę się na kolejne.
- Się robi.
Z tym piwem inaczej nie było. Siorbał je małymi łyczkami, jakby miał złoto w szklance. Ciągle tylko skupiał się na drzwiach, nic poza tym. Gdy tylko na moment wracał do rzeczywistości, brał kolejnego, małego łyka. Znowu drzwi i zegarek. Twarz wyrażała poirytowanie, a za nią w parze poszło całe ciało. Mężczyzna rzucił na ladę pieniądze za alkohol z nawet sporym napiwkiem i zdjąwszy kurtkę z wieszaka skierował się do wyjścia. Wzdrygnął się z obrzydzeniem tuż po wyjściu. Żebracy i patologia społeczna znalazła sobie nowe miejsce na koczowania, akurat w alejce, z której wychodzi się z baru. Splunął pod nogi i ruszył dalej, kiedy jeden z nich postanowił się zbliżyć. Facet miał ochotę już mu przywalić, jednak odkrył, że nie patrzył na żadną patolę. Przebrany za bezdomnego mężczyzna wyjął spod płaszcza dwie teczki i przekazał.
- Gravier pozdrawia - powiedział i zniknął gdzieś w tłumie.
- Nareszcie! - Krzyknął w myślach Chris Murphy, pełniący rolę strażnika więziennego Skarseld. - Ile można czekać na poważną robotę.

* * *

- Ale mnie wjebał! - Krzyk rozniósł się po pokoju. - Pięknie. Po prostu, kuźwa, pięknie.
Mieszkanie w stolicy nie przeszło wielu zmian, może jedynie kilka kosmetycznych. Ot, wszędzie były porozrzucane plecaki, torby, pokrowce na broń, walizki, skrzynki z amunicją i tym podobne rzeczy. Murphy zrezygnował ze zwykłego łóżka, które pewnego dnia po prostu pociął i wyrzucił na śmietnik, a zamiast niego przywiesił sobie hamak. Zaskakujący był fakt, że jeszcze nie sprowadził sztucznych drzew i trawy. Przejrzał dwie otrzymane wcześniej teczki jeszcze raz. Wewnątrz każdej z nich widniały akta pacjenta i nie wiedzieć czemu, ich wewnątrz swojego tajnego więzienia widział kapitan Gravier.
Pierwszy, Marc Dutroux, to trzydziestoletni blondyn, ze zdiagnozowaną schizofrenią, nerwicą i arachnofobią. Zabił swoją dziewczyną czajnikiem, bo przyniosła do domu pająka.
Druga, Maria Swanenburg, u której stwierdzono zaburzenia osobowości i nadmierne halucynacje, postanowiła pewnego pięknego poranka skatować całą swoją rodzinę - męża, dwójkę dzieci i teściową, która odwiedziła ich na niedzielny obiad. Skorzystała z kolekcji noży kuchennych i wołała każdego z osobna do spiżarni w celu pomocy przy przygotowaniach.
Ot, dwójka przyjemniaczków, których niemal natychmiast skierowano do Św. Zygfryda. Wywiad kapitana Graviera odkrył zupełnie inne fakty w tej sprawie. Oboje wykazywali talent magiczny, który w pewnym momencie życia ich przerósł. Marc zwęglił swoją partnerkę, zaś Maria dotykiem otruła rodzinę.
Misja rycerza nie należała do najprostszych. Musiał zinfiltrować ośrodek jako strażnik kościelny, pozyskać fałszywą dokumentację z nakazem transportu, ogarnąć ludzi do pomocy przy przejażdżce i zdobyć wóz przystosowany do misji.
- Bułka z masłem - powiedział pod nosem i wyjął telefon. - Paul Young? Chris z tej strony.

* * *

Paul Young to znany fałszerz w półświatku przestępczym Babilonu. Karierę zaczął w wieku czternastu lat, kiedy spróbował podrobić własny dowód tożsamości, żeby kupić kilka butelek alkoholu dla siebie i znajomych. Przymknięto go na trzy miesiące z nadzieją, że przejdzie przez proces resocjalizacji. Paul jednak skorzystał z odsiadki, gdzie poznał kilku bardziej doświadczonych kolegów i korzystając z ich rad, nie dał się zamknąć jeszcze raz. Chrisa poznał podczas jednej z misji egzekutora na terenie babilonu, gdzie uratował mu tyłek. Podpadł pewnemu małemu gangsterowi i pech chciał, że przypadkiem nadziali się na Young’a w zwykłej knajpie, gdy załatwiał kolejny interes. Tym razem uśmiechnęło się do niego szczęście, bo Murphy polował na grupkę przestępczą i usłyszawszy, że Paul może mu się przydać, od razu skorzystał z tej możliwości. Niestety kosztowało go to nowe ciuchy i godność. Groźnie wyglądający pies rycerza miał w zwyczaju oszczać nowego współpracownika swojego pana, aby ten mógł z nim nawiązać dobre stosunki. Young do teraz nie wierzy w tą bajkę, ale przynajmniej żyje.
Odebrawszy telefon od znajomego natychmiast zabrał się do pracy. Robota nie należała do najłatwiejszych, ale pieniądze były warte ryzyka. Stworzenie legitymacji służbowej pracownika kościelnego to akurat najprostsza sprawa. Gorzej było z dokumentacją dotyczącą transportu. Św. Zygfryd rzadko kiedy wypuszczał kogoś od siebie chyba, że ktoś ważny podjąłby taką decyzję. Myślenie odstawił na później i wziął się do roboty.

* * *

- Cześć, Stephen - powiedział do słuchawki Chris. - Masz ochotę na łatwy zarobek, ty łakomy na kasę śmierdzielu?
- Siemasz brudasie - odpowiedział ktoś po drugiej stronie. - Znasz mnie za dobrze, co to za fucha?
- Szukam kierowcy, który zawiezie mnie do Zygfryda i wróci w określone miejsce.
- Hola, stary! - krzyknął. - Stamtąd się nie wraca tak szybko!
- Mam do odbioru dwóch delikwentów, wchodzisz w to? Kasa do podziału, pół przed, pół po robocie, jak zawsze. Dziesięć z góry, dziesięć jak nie dasz dupy.
- Brzmi prosto, jak zawsze, a później wychodzą jakieś cyrki. Wpisz mnie.
Zadowolony Murphy odłożył słuchawkę i odpalił kolejnego papierosa. Spojrzał na przygotowaną wcześniej listę i wykreślił kolejną linijkę. Papiery - będą, kierowca - będzie, przebranie - będzie, a obstawą psycholi zajmie się osobiście.
- No to ruszamy do kraju wierzących pajaców… - szepnął pod nosem i rozpoczął przygotowania do wyjazdu.

* * *

Przed bramę wjazdową szpitala psychiatrycznego św. Zygryda podjechała masywna, czarna furgonetka z namalowanym po obu stronach krzyżem. Kierowca przyjrzał się widocznemu dalej ośrodkowi i wzdrygnął się ze strachu.
- Zachowaj powagę, Stephen - powiedział siedzący na miejscu pasażera Murphy. Ubrany w długą, czarną szatę z koloratką pod szyją, czarne spodnie i wylakierowane buty. - Idzie strażnik.
- Witam panów - rozpoczął wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach i idealnie wygolonej twarzy. - Przywieźliście kogoś?
- Nie tym razem - odpowiedział Stephen, sięgając po leżące na podszybiu papiery. - Mamy zwolnić wam trochę miejsca.
- Niemożliwe - zdziwił się. - Nie dostałem żadnej informacji.
- Chcesz sprzeciwić się woli jego ekscelencji? - Wtrącił poważnym, groźnym tonem Murphy. - Otwieraj bramę.
Strażnik szybko przejrzał dokumentację, poprosił obu mężczyzn o przepustkę i po stwierdzeniu, że wszystko wydaje się być w porządku, otworzył masywne wrota i zaprosił ich do środka.
- Jedno z głowy, teraz będzie już tylko gorzej - szepnął Murphy i spojrzał na budynek. - Boisz się, łamago?
- Nie-e - puścił w odpowiedzi Stephen, pokazując środkowy palec partnerowi.

* * *

- Panowie. - Dyrektor szpitala rozsiadł się wygodnie na swoim skórzanym fotelu. W ręku trzymał dokumentację podpisaną przez samego arcybiskupa. - Obawiam się, że będzie problem z wydaniem więźniów.
- Chce mi pan powiedzieć, że sprzeciwia się pan słowu arcybiskupa Milaniego? - Murphy przybrał poważny wyraz twarzy. Zmierzył wściekłym spojrzeniem dyrektora. - Jest bardzo zapracowanym człowiekiem, o czym wszyscy tu zgromadzeni wiemy. Podjął decyzję o transporcie więźniów w celu, o którym ani mi, ani panu nie trzeba wiedzieć. Musiał też stracić cenny czas, aby podpisać papiery. Chce pan również powiedzieć, że ma pan czelność myśleć o zawracaniu głowy jego ekscelencji?
- Niech pan postawi się w mojej sytuacji, ojcze Tellub. - Dyrektor wciąż nie był przekonany. Spoglądał kolejno na dokumenty i obecnych w biurze. - Muszę to skon…
- Powtarzam po raz ostatni. - Murphy lub raczej ojciec Tellub wstał i poprawił koloratkę. - Chce pan podważyć decyzję arcybiskupa czy nie?
- Nie, ojcze.

* * *

O ile wizyta w gabinecie dyrektora nie należała do najprzyjemniejszych, to spacer korytarzami szpitala był z tym nieporównywalny. Gdzieniegdzie dało się słyszeć szepty i Murphy mógł przysiąść, że dochodziły bezpośrednio ze ścian. Zachowując powagę szedł naprzód za pracownikiem ośrodka. Wysoki i dobrze umięśniony, w białym kitlu, prowadził go poprzez ponure korytarze. Rycerz po wyjściu z gabinetu nakazał Stephenowi przeparkować vana i czekać na ich przybycie.
- Zostań… Zostań tu na dłużej… Na zawsze… ZAWSZE!
- Co do…
- Mówił ojciec coś? - Dryblas nie zatrzymując się spojrzał na Chrisa.
- Nie, nie. Idźmy dalej, proszę.
Skręcili w prawo, przeszli około dziesięciu metrów i zatrzymali się przed dużymi, metalowymi drzwiami.
- Pacjenci są gotowi do przeniesienia, dyrektor przekazał nam stosowne instrukcje. - Mężczyzna zmierzył ostrym spojrzeniem wysłannika kościelnego. - Czy jest ojciec gotów?
- Tak, proszę ich wyprowadzić i zapakujmy ich jak najszybciej do samochodu. Został specjalnie przystosowany do transportu. - Chris zrobił chwilę przerwy, aby wciągnąć powietrze. - Na ile czasu zostali uśpieni?
- Środek powinien wystarczyć jeszcze na… - Dryblas spojrzał na zegarek. - Około półtorej godziny. Przekażemy ojcu również dodatkową dawkę, gdyby zaistniała taka potrzeba.
- Nie powinna - twardo odpowiedział Tellub. - Aczkolwiek dziękuję.
- Otworzyć drzwi - powiedział facet do interkomu. - Zabieramy ich.
Oczom Murphy’ego ukazał się straszny widok. Dwójka ludzi, skrępowana na rękach i nogach metalowymi kajdanami, łączonymi ze sobą ciężkim łańcuchem, siedziała bezwiednie na wózkach inwalidzkich. Zakneblowane usta i przepaska na oczach nie była już tak straszna.
- Sam ojciec rozumie - powiedział strażnik widząc zdziwienie na twarzy Telluba. - Tutaj nie ma żartów, a musimy dopilnować, żeby nikomu nic się nie stało.
- ZOSTAŃ!
Chris poczuł delikatny powiew chłodu na policzku. Nie miał ochoty spędzić w ośrodku ani minuty dłużej, ale musiał zachować pozory i bezpiecznie wywieźć więźniów. Miał około dwudziestu minut, zanim ktoś dowie się, że żaden arcybiskup nie wysłał tutaj strażnika kościelnego.
- Rozumiem - odpowiedział. - Proszę zawieźć ich do samochodu. Będę tuż za wami.

* * *

Babilon, 50 km dalej. Godzinę później.

- Trzymaj, twoja dola. - Chris wręczył Stephenowi obiecaną, drugą część wypłaty. - Teraz znikaj i zapomnij, że tu byliśmy.
- Takie roboty to ja rozumiem! - Wspólnik nie krył entuzjazmu. Były to jedne z łatwiej zarobionych pieniędzy w ostatnim czasie. - Teraz co?
- Pakuj się w wóz i spierdalaj - odparł krótko Murphy. - Poradzę sobie od teraz.
- Mówisz, masz.
Stephen zostawił za sobą chmurę kurzu i kierował się w stronę Arkadii, żeby móc przewalić część sporej wypłaty. Był jedną z nielicznych osób, których Murphy kategoryzował jako “nie sprzeda mnie, bo wie, że będę go torturował dniami i nocami”. Wysadził Murphy’ego wraz pacjentami niedaleko małej, opuszczonej chatki myśliwskiej.
Nie miał wiele czasu, więc niemal natychmiast po odjeździe wspólnika wziął się za robotę. Metr dalej zmaterializowała się najpierw Christina, a zaraz po niej Christopher.
- Dobra ludziska, do roboty. - Mówił do tworów, jakby mieli go rozumieć, a teoretycznie rozmawiał sam ze sobą. - Wy pilnujecie, ja przenoszę nas w super tajne miejsce.
Cztery godziny później po nikim nie został nawet ślad.
   
Profil PW Email
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,12 sekundy. Zapytań do SQL: 12