Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Poziom 3] Lorgan vs NPC (Widmowy Jack) - walka 1
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 17-11-2009, 18:44
 Zamknięty przez Lorgan, 14-01-2010, 13:40

7 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa

Walka jest niesamowicie długa, więc zamieściłem również przejrzystą wersję w formacie PDF. Znajdziesz ją w załączniku na samym dole.

Karty postaci:
Lorgan Gravier (2300道力)
Widmowy Jack (4000道力)



Rozdział I: Pusta szachownica


Żołnierz dziwacznie wydął usta i wypuścił przez nie szary obłok papierosowego dymu, który chwiejnie powędrował przed nos jego partnera.
- Mógłbyś nie dmuchać mi w twarz, kiedy pracuję? – warknął tamten.
Od dwudziestu minut, klęcząc na twardej posadzce, przyklejał na skrzynki i worki białe kartki, które następnie oznaczał kodami, podczas gdy przydzielony mu pomocnik nie kiwnął nawet palcem. Bujał się za to leniwie na drewnianym krześle i co kilkanaście sekund wypalał jakimś głupim, szalenie irytującym tekstem. Owe kilkanaście sekund właśnie minęło.
- Nudno tu jak w grobie... – westchnął, puszczając niedawną prośbę mimo uszu.
- Shinji, do cholery, jesteśmy w grobie!
Żołnierz rozejrzał się bez zainteresowania. Wokół piętrzyła się sterta skrzynek i worków, a pod wysokim sufitem wisiały wojskowe lampy, z których jedna raz dawała mniej, raz więcej światła. Ściany wykonane były z wielkich bloków piaskowca, zatem pył był wszechobecny.
- Po co my tu jeszcze siedzimy? Babilończycy nigdy nie zapuszczali się w te rejony – ponownie westchnął palacz, tym razem podkreślając wagę swoich słów obcesowym dłubaniem w nosie.
- Kapitan powiedział, że to zadanie innego sortu – wyjaśnił jego wciąż spowity dymem kompan. – Te wszystkie rzeczy – powiódł spojrzeniem po oznaczanej przez siebie skrzynce i kilku jej sąsiadkach – mają trafić do Nagijczyków.
- Po co? – zapytał bezmyślnie Shinji, skłaniając partnera do wymownego wywrócenia oczu.
- A skąd ja mam to wiedzieć? Mamy tu siedzieć, oznaczyć i wydać paczki jakiemuś kurierowi o dziwnym nazwisku. To wszystko. Rano nas stąd wywiozą i zapomnimy o całej sprawie.
- Ty może zapomnisz – irytował dalej – nie wracasz przecież na front.
- Swoje już odsłużyłem. Muszę zająć się rodziną.
Niespodziewanie, dyskusję przerwał głuchy trzask, w następstwie którego siedzący na krześle palacz poleciał prosto na drewniane paczki za swoimi plecami. Jego kompan energicznie poderwał się na równe nogi.
- Nic ci nie jest? – zapytał.
- Nic – odpowiedział z trudem Shinji – noga od krzesła chyba pękła... i coś tutaj rozwaliłem.
- Chodź, pomogę ci wstać – zaproponował inteligentniejszy, po czym złapał poszkodowanego za rękę. – No, dźwignij się wreszcie – polecił jeszcze.
Kiedy obaj stali już na własnych nogach, palacz zaczął otrzepywać się z brudu.
- Pieprzony pył – zawył – tydzień temu czyściłem se mundur!
- Przejmij się lepiej tymi pudłami. Z jednego nawet odleciało wieko...
Mężczyźni jednocześnie pochylili się nad otwartym pojemnikiem.
- Co to może być? – zapytał bystry.
- Mnie to wygląda na jakiś nóż – odparł Shinji. – Widzisz rączkę? Tam pod materiałem jest pewnie ostrze.
- Za duże na nóż, to chyba miecz.
Ręce obu żołdaków powędrowały w kierunku niezidentyfikowanego zawiniątka.
- Otwierać! – ryknął ktoś zza drzwi, przerywając oględziny. – Otwierać, bo przekopie wam te leniwe dupy!
- Się robi, sierżancie! – odpowiedzieli zgodnie, biegnąc zwolnić zasuwę.
Kiedy się z nią uporali i otworzyli drzwi na oścież, ujrzeli gniewny grymas swojego przełożonego.
- Opisaliście już paczki dla Nagijczyków? – zapytał podejrzliwie na przywitanie.
- Już prawie – odparł bystrzejszy. – Miał miejsce mały wypadek... Pod Shinjim połamało się krzesło i...
- Kretyni! – przerwał sierżant. – Zaraz przyjdzie reszta oddziału, żeby nosić to wszystko na górę! Macie pięć minut, żeby dokończyć!
Zanim któryś z żołnierzy wymyślił coś sensownego do powiedzenia, ich przełożony odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnym korytarzu.
- Nie naprawimy tych skrzynek przez pięć minut – oznajmił żołnierz obdarowany przez naturę rozumem i, jak się okazało, pewnym talentem do szacowania.
- Nosz cholera... – dodał odkrywczo Shinji – Może gdzieś schowamy to popsute? Albo chociaż część. Resztę można włożyć do skrzyń ze srebrami. I tak nikt poza nami nie wie, ile rzeczy tutaj jest...
Spojrzenia mężczyzn spotkały się.
- Nie jesteś jednak taki głupi...

***

Pałac cesarski wyglądał jesienią najbardziej ponuro. Szare mury otoczone były zeschłym listowiem pobliskich drzew, a pochmurne niebo często zsyłało lodowaty deszcz. Lubiłem taką pogodę, ponieważ przypominała mi, że istnieje coś nieuchronnego, bezstronnego i pięknego za razem: śmierć. Czy się jej obawiałem? Myślę, że fascynacja była silniejsza. Ilekroć o niej myślałem, zawsze stawały mi przed oczami osoby, które pozbawiłem życia: raz kobiety, innym razem dzieci, rzadziej godni przeciwnicy i ofiary wojenne. Nigdy jednak nie byłem w stanie wyobrazić sobie własnego końca. Zawsze wtedy mój umysł opróżniał się ze wszystkich wrażeń. Stan ten nie trwał długo, ale zmuszał do wypełnienia powstałej luki czymś wartościowym. A co było bardziej wartościowe, niż wpływanie na losy świata?
- Wszystko w porządku? – zapytał młody strażnik, obserwując mnie uważnie.
Uśmiechnąłem się kącikami ust i przygasiłem papierosa na obszernym, marmurowym parapecie, który służył mi teraz za kozetkę.
- W tym miejscu nie można palić – wyjaśnił, gdy zrozumiał już, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi. – Nie można też leżeć... – dokończył.
- Rozumiem – przyznałem, odnajdując w rozmowie coraz więcej przyjemności.
Chłopak najwyraźniej nie miał jeszcze do czynienia z kapitanami, których zalecenia etykiety i inne pomniejsze przepisy nie dotyczyły w takim stopniu jak innych. Rodziło to wiele ekscentryzmu, ale wynikało z długiej, feudalnej tradycji. Poza tym, było po prostu fajne i nikt świadomie by się tego nie wyrzekł.
- Czy zechce więc pan zejść z tego parapetu? – zapytał lekko poirytowany.
- Tylko jeżeli dalej będziesz zakłócał moje rozmyślania – odparłem uprzejmie, dźwigając się do pozycji siedzącej.
- Słuchaj – strażnik porzucił formalny ton, najwyraźniej żeby przemówić mi "do rozumu" – jak zaraz nie zejdziesz, wyrzucę cię na zewnątrz.
Szykując ripostę zwróciłem uwagę, że nie mam na sobie kapitańskiego płaszcza. Zagadka dziwnej odwagi młodocianego ciecia została wyjaśniona.
- Masz obowiązek wyrzucać za drzwi każdego, kto traktuje parapety niezgodnie z ich przeznaczeniem? – zapytałem, skrzętnie ukrywając jak dobrze się bawię. – Poza tym, jak sobie to wyobrażasz, złapiesz mnie za rękę i zaczniesz ciągnąć w kierunku drzwi? Rozegrasz scenę pod samym nosem cesarza, bo siedziałem przy oknie?
Cesarza co prawda nie było w pałacu częściej niż dwa dni w roku, ale wątpię żeby mój nowy przyjaciel o tym wiedział. Zresztą nawet gdyby, nie miało to najmniejszego znaczenia. Wystarczy, że zobaczyłby go pomniejszy szlachcic (przyjmując, że ktoś w ogóle wpuściłby do tego budynku ludka o tak małym znaczeniu) i już pożegnałby się z pracą. Może nawet zaliczył rok w areszcie? Kto wie...
- Gravier, zostaw go! – usłyszałem dźwięczny, kobiecy głos.
Powiodłem wzrokiem po zakłopotanym strażniku i niedbale odprawiłem go ręką. Takie rzeczy przeważnie działają jak magiczne formuły. Gość może nie zdawać sobie sprawy z kim ma do czynienia, kiedy jednak zostanie mu wydane polecenie, zareaguje zanim zdąży pomyśleć. O ile oczywiście owo polecenie zostanie wydane w sposób właściwy dla kogoś z wyższego stanu. Nag to piękny kraj.
Zwróciłem się następnie z szerokim uśmiechem ku nadciągającej burzy. Miała fantastyczne piersi i zgrabny tyłeczek. Co jakiś czas nachodziła mnie ochota przekonać się jakie są w dotyku, ale konsekwencje czegoś takiego mogłyby okazać się... kłopotliwe. Zwłaszcza, że Naira bywała impulsywna. Bardzo impulsywna.
- Nie mogę już nawet rozmawiać ze strażnikami? – zapytałem z udawanym oburzeniem.
Nie wychwyciła tego. Nigdy nie udało jej się rozpoznać fałszywych emocji, nieważne jak kiepsko bym je odgrywał.
- Denerwujesz się, bo przerwałam ci zabawę, ty chory draniu – zawyrokowała z satysfakcją.
Poprawiłem kołnierz koszuli i podrapałem się kciukiem po szczęce. Byłem prawie pewien, że uznała to za potwierdzenie swojego osądu, nie rozważając ani przez chwilę, czy powodem drapania mogło być zwyczajne swędzenie. Słodkie i naiwne. Nawet dla takiego laika w psychologii, jak ja.
- Dopiero wyszedłem ze szpitala, a ty już mnie terroryzujesz – zacząłem leniwie. - Nie spytałaś o samopoczucie, nie zrobiłaś współczującej miny, nawet nie przyjrzałaś się bliźnie. Wiesz przecież, że mogłem umrzeć.
- Potwory nie umierają łatwo – odparła lekko drżącym głosem.
Albo psychoanaliza wykraczała poza moje kompetencje, albo ona naprawdę martwiła się o wynik operacji, której mnie niedawno poddano. Zaczynało robić się niezręcznie, więc postanowiłem zmienić nieco temat.
- Przypuszczam, że przyszłaś do mnie w jakimś celu – rzekłem, patrząc rozmówczyni prosto w oczy.
Swoją drogą, były to błyszczące, brązowe i pełne emocji oczy. Naira naprawdę mi się podobała. Miała ciemne, długie włosy z zakrywającą brwi grzywką, delikatną budowę ciała i bardzo przyjemny głos. Nie wyglądała na wojowniczkę. Nie miała żadnych widocznych mięśni i emanowała wszystkimi emocjami, które się w niej kłębiły. Kiedy zabija się ludzi, ekstrawertyzm zanika, albo czyni z ciebie prawdziwego drania. U niej nie stało się ani jedno, ani drugie. Wreszcie, wojowniczki zazwyczaj nie mają dużych piersi, a ona miała... nie znam się na rozmiarach, ale jeśli do pomiaru używa się liter, to w jej przypadku trzeba dobrze znać alfabet.
- Usłyszałam, że wypuścili cię ze szpitala i pomyślałam... – zawahała się – że może zagramy wreszcie w szachy.
- Pewnie – zgodziłem się szybko. – Kiedy?
- Za godzinę kończę zmianę. Spotkajmy się w salonie ze szklanym kominkiem. Tym w zachodnim skrzydle – zaproponowała, a ja potwierdzająco kiwnąłem głową.
Zdziwiłem się trochę, bo pomieszczenie, w którym chciała grać było dostępne tylko dla kapitanów. Owszem, Naira była kapitanem, jednak nie na takich samych zasadach, jak ja. Zamiast do jednego z trzech pionów (wojskowego, egzekucyjnego lub wywiadowczego), przynależała do gwardii cesarskiej. Nie mogła więc wpływać na wybory komandorów, ani zgłaszać się do zadań. Szczerze powiedziawszy, nie mogła nawet wygłaszać oficjalnie własnego zdania, przez co w moim odczuciu jej pozycja nie różniła się wiele od niewolnika. Cesarskiego niewolnika, jeżeli robiło to jakąś różnicę. Dlaczego jednak ciągnęła mnie do miejsca, w którym nie będzie ludzi, a nawet jeśli będą, to z pewnością w liczbie jednocyfrowej? Potrafiłem wpaść na tylko jedno wytłumaczenie.
Pożegnałem się w kilku zdaniach, zapewniając jeszcze, że będę na czas, po czym ruszyłem do sali narad, gdzie prawdopodobnie pozostawiłem swój płaszcz i oręż. Z reguły nie zdarza mi się roztargnienie, ale sytuacja w której się znajdowałem była dość wyjątkowa: dopiero co wyszedłem ze śpiączki po bardzo skomplikowanej operacji głowy i wciąż nie odzyskałem jeszcze psychicznej równowagi.
Kiedy w zamyśleniu przekraczałem próg pomieszczenia, wpadła na mnie jakaś służąca. To również w normalnych okolicznościach nie powinno mieć miejsca. Byłem kapitanem oraz elitarnym absolwentem Cesarskiej Akademii Taktycznej, trenowanym w walce ciałem i umysłem. Ponadto, byłem również nadczłowiekiem, genetycznie zmodyfikowanym organizmem, zdolnym do reagowania z niewyobrażalną wręcz prędkością.
Bez zwłoki zabrałem ze stołu swoje klamoty i odwróciłem się w stronę korytarza. Stałem tak chwilę, uderzając paznokciem o rękojeść pałasza. Wiedziałem już, co muszę zrobić, żeby odzyskać formę. Jeszcze nie teraz, ale wkrótce czekało mnie nietypowe zadanie. Musiałem tylko załatwić wszystkie sprawy w pałacu.

***

Naira ujęła drewnianą figurkę hetmana i w zamyśleniu przesunęła ją o kilka pól. Poza nami, w salonie nie było żywej duszy. Wcześniej rozkazałem służbie rozpalić ogień w kominku. Od kilku minut trzaski płonących w nim szczap były jedynymi dźwiękami, które przerywały ciszę. Płynnym ruchem przestawiłem wieżę.
- Mądry ruch – szepnęła wreszcie Naira, przygryzając paznokieć.
- Jestem pewien, że odpowiesz na niego przynajmniej równie mądrze – odparłem, zerkając na zbite przez nią do tej pory figury.
Zgodnie z moimi przewidywaniami wygrywała. Może i jestem obiecującym strategiem, ale nigdy nie traktowałem gry w szachy na tyle poważnie, żeby poznać coś więcej, niż tylko podstawowe zasady. Swoją drogą i tak pozwalało mi to niszczyć rzesze przeciwników. Bystrość umysłu przydaje się w bardzo wielu dziedzinach.
- Chyba przejrzałam twoją strategię – oznajmiła z zadowoleniem moja ponętna oponentka.
Było to o tyle dziwne, że żadna strategia nie istniała. Patrzenie na dwukolorową planszę nużyło mnie tak bardzo, że rzadko kiedy planowałem więcej, niż trzy ruchy naprzód. Znacznie bardziej interesowało mnie, kiedy zostanie poruszony prawdziwy temat tego spotkania. Przestawiłem piona.
- Szach – mlasnęła, bijąc moją ostatnią wieżę.
Przeanalizowałem sytuację i zrozumiałem, że mnie załatwiła. Z szachu oczywiście mogłem łatwo wyjść, jednak był on tylko zapowiedzią końca. Wszystko solidnie sobie zaplanowała.
- Chyba mnie załatwiłaś – przyznałem i oparłem palec o czubek króla.
- Spodziewałam się czegoś więcej po genialnym strategu. Albo raczej kimś, kto się za genialnego stratega uważa – dodała z przekorą.
Uśmiechnąłem się półgębkiem i zostawiłem króla w spokoju.
- Jeśli chcesz, mogę wyjaśnić ci, na czym tak naprawdę polega strategia – zaproponowałem.
- Zamieniam się w słuch.
- Nie musisz. Wystarczy, że się skupisz – zadrwiłem. – Przejdźmy jednak do rzeczy: wyobrażasz sobie, że figury, szachownica i moje myślenie stanowią główne wyzwania. Wartościujesz wieże, gońce, skoczki, hetmana... następnie badasz ich położenie i określasz co mogą zrobić oraz co może im zagrażać. Na koniec starasz się zajrzeć w głąb mojej głowy i odkryć co planuję. Wyobraź sobie jednak, że figury zachowują się losowo: czasem przemieszczają się jednocześnie, czasem wcale, czasem zgodnie z twoją wolą, a czasem nie. Plansza natomiast jest tak wielka, że nigdy nie możesz jej ogarnąć w całości.
Przerwałem na moment, żeby mogła sobie to wszystko przetrawić.
- Na koniec – zacząłem znowu – okazuje się, że nie ma drugiego gracza, któremu możesz zajrzeć do głowy. Co ci zostaje?
Naira zamyśliła się, ale ostatecznie wzruszyła tylko ramionami.
- Jedyne, co masz – strąciłem dłonią wszystkie piony i figury - to pustą szachownicę, której ilości pól nigdy nie poznasz – dokończyłem poważnym tonem.
- Jak sobie z tym radzisz? – zapytała zdziwiona, a ja zaśmiałem się w duchu, bo byłem teraz niczym doświadczony nauczyciel przekazujący mądrość pokoleń starannie wybranej uczennicy.
Problem w tym, że Naira była kapitanem dwa lata dłużej niż ja i teoretycznie to ona powinna dawać wskazówki. No i nigdy nie lubiłem uczyć.
- Powiesz mi teraz, po co się ze mną spotkałaś? – odbiłem pytanie, zmieniając jej zdziwienie w oburzenie. – Wątpię, żebyś zadała sobie tyle trudu tylko po to, by poznać kilka ciekawostek na temat moich umiejętności – wyjaśniłem, sięgając ręką do wewnętrznej kieszeni płaszcza po papierośnicę.
- Miałeś rzucić – stwierdziła krytycznie, gdy już wsunąłem białego peta między wargi.
- Straciłem motywację – uciąłem szybko. – Mów.
Naira odwróciła wzrok. Niemal czułem jak się waha. Nie zwracała się do mnie z chęci, tylko z konieczności. Byłem coraz bardziej zaintrygowany.
- Potrzebuję od ciebie przysługi... – zaczęła ostrożnie. – Sporej przysługi.
Nie miałem ani opinii uczynnego, ani przyjacielskiego. Zdarzało mi się nawet zabijać ludzi, którzy zbyt natarczywie prosili o pomoc. Nigdy nie rozumiałem maluczkich i ich problemy interesowały mnie tylko wtedy, gdy służyły jakiemuś większemu celowi. Ta sprawa była jednak inna. Przede wszystkim, Naira nie była maluczka i jeśli zwracała się do mnie z tak wielką niechęcią, musiało chodzić o coś bardzo... interesującego.
- W czym mogę służyć? – zapytałem uprzejmie.
- Mam związane ręce i tylko ty możesz pomóc. Ktoś szmugluje sembijskie artefakty, które za czasów wojny odkupiliśmy od Futabetsu.
Zmrużyłem oczy. Może nie byłem zbyt dobry z historii, ale sądziłem, że o czasach wojny wiem sporo. Byłem wszak w pełni wyedukowanym kapitanem pionu wojskowego.
- Futa... betsu? – zapytałem zdziwiony.
- Niewielu o tym wie, ale zanim narodziło się Sanbetsu, państewka z północno-wschodniego kontynentu już raz próbowały się zjednoczyć. Na dwa miesiące utworzyły Futabetsu. Najechały wtedy Sembię... dopiero później się z nią połączyły, zmieniając nazwę na obecną.
- Mów dalej – zachęciłem.
- W ramach sojuszu przeciw Babilonowi, Nag sprzedało im trochę uzbrojenia po niskiej cenie. Nie mieli wprawdzie pieniędzy, ale gdy najechali Sembię, weszli w posiadanie wielu drogocennych przedmiotów. Nimi właśnie zapłacili. Popakowane jeszcze przez żołnierzy Futabetsu trafiły wprost do naszych magazynów. Przeleżały tam wiele dekad, aż wreszcie ktoś postanowił zrobić z nich interes.
- Skoro od lat nikt się nie interesował tymi artefaktami, skąd wiesz o szmuglowaniu?
- Przypadek – odpowiedziała. – Moi ludzie natknęli się na jeden z transportów, szukając czegoś zupełnie innego.
- Dlaczego nie załatwisz tego oficjalnie, tylko zwracasz się do mnie? – podrapałem się po szczęce. - Wiesz przecież, że mogę wprowadzić wiele zamieszania...
- Właśnie dlatego to musisz być ty – wyznała stanowczo. – Sądzę, że za przemyt odpowiadają nasi ludzie. Zdrajcy. Gdybym wszczęła oficjalne śledztwo, mieliby szansę się z tego wyplątać.
Zaciągnąłem się głęboko papierosem i pozwoliłem, żeby dym leniwie wydostał się przez nos.
- Kiedy ostatnia świeca zgaśnie, ciemność twe oczy zatrzaśnie i po kilku chwilach... – spojrzałem w oczy Nairy z zimną satysfakcją – zapomnisz po co je ugasiłaś.
Cytat z mojego ulubionego wiersza nie wywołał żadnej reakcji, jednak wiedziałem, że prędzej lub później to nastąpi. Szkoda, że nie będzie to już miało żadnego znaczenia.
- To znaczy, że mi pomożesz? – zapytała niepewnie.
- Potrzebuję nazwisk i adresu, pod który zmierzali przemytnicy - oświadczyłem.
- Przygotowałam jedno i drugie – zapewniła, kładąc na szachownicy cienką aktówkę.
Otworzyłem ją i zacząłem czytać. Po zaledwie kilku linijkach skrzywiłem się z niesmakiem.
- Nie zapowiada mi się przyjemna podróż...

***

Łódka kołysała się leniwie, co jakiś czas delikatnie skrzypiąc pod naporem fal. Spojrzałem przez ramię na ciemną taflę wody i piąty raz od początku tej podróży przekląłem w myślach Nairę. Keres siedział obok mnie, bez słowa wpatrując się w plecy garbatego wioślarza, który dostarczał nas do celu. Czym był ów cel? Żartownisie nazywali go miastem, ale ja preferowałem określenie "osada". W Kotii nie było bowiem prawdziwych miast, ani choćby wiosek, zatem nawet Telakka, jej stolica, nie powinna być w ten sposób przedrzeźniana.
- Za czem mości pany do Telakki zmierzajo? – wybełkotał nieskładnie garbus.
Całe szczęście, nie odwrócił się w naszą stronę, bo nie jestem pewien, czy w nagłym przypływie odrazy nie wykopałbym go za burtę.
- Nie twoja sprawa – oznajmił cicho Keres.
Lubiłem kiedy wyręczał mnie w ucinaniu niewygodnych rozmów. Był przy tym na tyle ostrożny, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się przerwać takiej, którą akurat chciałem poprowadzić.
Oczywiście nie pokonaliśmy całej drogi z kontynentu na wyspę w wiosłowej łódce. Płynęliśmy kilkumasztowym statkiem, który akurat udało nam się namierzyć pod dotarciu do oceanu. Kilka dni bez prądu, ciepła i jakichkolwiek wygód potrafią popsuć najlepszy nawet humor. Później okazało się, że port jest przepełniony i statek nie może normalnie zawinąć. Wsadzono nas w śmierdzącą stęchlizną szalupę i zaofiarowano najgłupszego marynarza w charakterze wioślarza. Tak uważałem z początku. Później zacząłem się zastanawiać, czy gość faktycznie odstaje bystrością do reszty załogi.
- No i jesteśmy – oznajmił wreszcie garbus, stukając wiosłem o dno.
Wstałem i bez słowa ruszyłem płycizną w stronę zatłoczonej plaży. Wiedziałem, że poza stratą czasu, rozmowa z nim mogłaby skończyć się także stratą resztek nerwów, które pozostały mi jeszcze po rejsie "Niebieskim Lewiatanem", bądź też "Niechcianym Pawianem". Nie byłem do końca pewien jaką nazwę nosił okręt, którym przypłynęliśmy.
Zanim stanąłem na suchym lądzie, dotarł do mnie przeraźliwy smród źle przechowywanych owoców morza. Dopiero wtedy zrozumiałem, że tłumek na plaży składa się w większości z drobnych sprzedawców, starających się wcisnąć swoje towary każdemu przechodniowi, który akurat wszedł im w pole widzenia.
Spojrzałem na Keresa, który wnioskując po minie, również nie był zadowolony z lokalnych zapaszków.
- Mam pewną sprawę do załatwienia – rzekłem. - Pójdź wynająć jakieś pokoje na noc. Zadzwonię do ciebie kiedy skończę.
Wiedziałem, że gdybym musiał teraz walczyć, dysponowałbym co najwyżej czterdziestoma procentami swoich możliwości. Jeszcze w pałacu cesarza pojąłem, jak dużo zmieniła niedawna operacja. Fizycznie byłem zdrowy, ale rozum wciąż nie pozbierał się wystarczająco. Nadszedł czas odzyskać formę, a na to znałem tylko jeden sposób...
Po opuszczeniu targowiska znalazłem się na szerokiej, brukowanej ulicy. Z zadowoleniem odkryłem, że nie otaczają jej rynsztoki, więc zapewne ktoś wpadł na pomysł założenia kanalizacji. Stolica chyba nie była aż tak bardzo zacofana, jak początkowo sądziłem. Z pobliskiej tabliczki odczytałem napis "Aleja Gryfich Obrońców" i przypomniałem sobie, że taką nazwę nosiła według mapy, którą kiedyś czytałem, jedna z głównych arterii Telakki. Po obu stronach ciągnęły się masywne kamienice przyozdobione osobliwymi scenami walk ludzi z potworami. Jako żołnierz wykształcony pośród zastrzeżonych archiwów nagijskiego imperium, zdawałem sobie sprawę z istnienia wilko-człeczych hybryd i kilku innych, osobliwych stworów. Większość jednak z tego, co tutaj widziałem, musiała być produktem bardzo rozwiniętej wyobraźni. Smoki, bazyliszki, monstrualne pająki: takie stwory po prostu nie mogły żyć niewykryte przez naukowców cywilizowanego świata.
Moją uwagę przyciągnęły na moment brudne dziwki, oferujące swe usługi mimo tego, że słońce nie sięgnęło jeszcze nawet zenitu.
- To miejsce naprawdę jest częścią Nag? – szepnąłem z niedowierzaniem i zwieszając głowę, udałem się w dalszą drogę.
Nie byłem może wykładnią moralności, ale od dziecka dysponowałem jako takim zmysłem estetycznym. Nad brud i zepsucie przedkładałem piękno i zakłamanie. Świat istniał już tyle czasu, że wszystko co było w nim czyste zdążyło zgnić i stać się pożywką dla robactwa. Nauczyłem się jednak, że robak robakowi nierówny i wolałem otaczać się takimi, które przynajmniej nie śmierdzą i nie roznoszą chorób wenerycznych.
Podążając za przypadkowo zauważonym wozem z żywnością zboczyłem z alei. Tak czy inaczej, musiałem znaleźć miejsce bez strażników i zbyt wielu świadków. Domy, które mijałem robiły się coraz gorsze i oznaczało to, że powoli zbliżałem się do celu. W pewnym momencie, drogę zastąpiło mi dwóch mężczyzn. Pierwszy musiał być marynarzem, bo ubrany był w babilońskie ciuchy, których tutaj raczej nie sposób dostać. Z drugim natomiast było znacznie gorzej: nosił pocerowane portki owiązane sznurkiem i brudną kamizelkę wykonaną prawdopodobnie z jeansu.
- Ściągaj ten fajansiarski płaszczyk i wyskakuj z monet – polecił wyzywającym tonem marynarz.
Miałem na sobie tanią imitację kapitańskiego okrycia, ponieważ nie przybyłem do Kotii służbowo i nie chciałem jeszcze, by ktokolwiek sądził, że jest inaczej. Normalne ubranie i mój pałasz leżały bezpieczne w walizie Keresa.
- Spokojnie... – zdjąłem płaszcz i ostrożnie położyłem go na ziemi.
- A kasa?! – niemal wrzasnął ten drugi, obdartus.
- Portfel jest w wewnętrznej kieszeni – skłamałem i wskazałem palcem na leżące ubranie.
Postąpiłem następnie kilka kroków w tył i zaczekałem, aż złodzieje zajmą się łupem. Kiedy się nad nim pochylili, rzuciłem się do szaleńczej ucieczki. Zabicie tej dwójki na widoku byłoby bezsensowne, a może nawet niebezpieczne. Po pokonaniu kilkudziesięciu metrów spostrzegłem, że jestem ścigany. Nie planowałem takiego obrotu spraw, ale wciąż wszystko mogło skończyć się po mojej myśli.
- Pomocy! – wrzasnąłem rozpaczliwie. – Ludzie, pomocy!
Nikt nie zareagował. Byłem daleko od ważnych dróg, sklepów i przede wszystkim strażników. Jeżeli znalazłbym kogoś chętnego do udzielenia pomocy...
- Tutaj! – zawołała brudna dziewczynka, wskazując szmatę zasłaniającą wejście do jakiejś rudery.
Wskoczyłem do środka i momentalnie przyległem do ściany, nasłuchując odgłosów stóp bandytów. Nie musiałem tego robić, bo doskonale czułem ich obecność, ale nie chciałem swoim zachowaniem budzić wątpliwości u mojej małej wybawicielki.
- Chyba poszli – oznajmiłem z ulgą po kilku minutach.
Dziewczynka wwierciła we mnie wielkie, błękitne oczy.
- Chodź... – powiedziała cicho, chwytając mnie delikatnie za rękę.
Nie opierałem się i zostałem wprowadzony do niewielkiego pokoiku zajmowanego przez starszą kobietę. Była ciężko chora. Leżała nieprzytomna i co jakiś czas spazmatycznie łapała oddech.
- Pomożesz mamie? – zapytała dziewczynka.
W jej głosie nie doszukałem się nadziei, ani czegokolwiek innego. Była jakby wrakiem, resztką człowieka. Mimo to, zapragnęła mnie uratować i na swój sposób to zrobiła. Dzięki niej miałem przecież uleczyć swój umysł.
- Nie pomogę – uwolniłem się z uchwytu. – Zabiję najpierw twoją matkę, a później ciebie.
- Dla... czego? – zapytała z lekkim wahaniem.
Wciąż była pusta, wolna od strachu. Nie rozumiała tylko moich motywów. Nie widziała w swoim małym świecie takiej reakcji na ocalenie.
- Żeby poczuć się lepiej – wyjaśniłem spokojnie i kucnąłem przy nieprzytomnej kobiecie.
Lewą dłoń położyłem na jej głowie, a prawą wsunąłem pod brodę.
- Wreszcie staniesz przed wyborem, czy się ugiąć pod rygorem, czy też z jarzma wyswobodzić, innym ludziom zacząć szkodzić – wyrecytowałem.
- Nie krzywdź jej... – jęknęła.
- Jaka droga zadowoli? Ta, co w głowie twej się roi – pojedynczym szarpnięciem skręciłem kobiecie kark. – Wiedzieć musisz bowiem jedno: zmienić się chcesz? Kłamiesz wewnątrz.
Dziewczynka i jej matka niczemu nie zawiniły. Nie odnajdowałem również przyjemności w sadyzmie. Po prostu musiałem ponownie zbliżyć się do śmierci, a nic nie robi tego lepiej, jak splamienie rąk krwią niewinnych. Tylko postępując wbrew sumieniu mogłem ponownie odczuć głód załagodzony przez operację. Tylko w ten sposób mogłem przestać cieszyć się z tego, że jeszcze żyję. Luka znów ziała w moim wnętrzu, a ja doskonale wiedziałem czym ją wypełnić.
Spędziłem w tamtym pokoju ponad dwie godziny, siedząc między zwłokami i rozmyślając. Zastanawiałem się między innymi, czy w pewien chory i zniekształcony sposób nie zrobiłem dobrego uczynku. Sam w to nie wierzyłem, ale wielokrotnie zdarzało mi się słyszeć o zabijaniu w akcie łaski. To musiałoby być interesujące uczucie.
Wreszcie nadszedł czas zająć się dalszymi przygotowaniami. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer Keresa.
- Gdzie jesteś? – zapytałem, gdy tylko usłyszałem, że odebrał.
- Gospoda "Trzy Korony", przy moście żałobników.
- Będę tam w ciągu godziny. Czekaj na mnie.
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
*Lorgan   #2 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa

***

Kiedy następnego ranka podszedłem do okna sypialni, ujrzałem drobniutkie płatki śniegu powoli opadające na budzącą się do życia stolicę. Przez chwilę czułem, jakbym znów mieszkał w Galwind, pośród oblodzonych pustkowi smaganych silnymi wichrami. Odwróciłem się w kierunku krzesła, na którym leżało moje odzienie i broń. Były czyste i równo złożone, czyli dokładnie takie, jak od zeszłego popołudnia moje myśli.
Zdążyłem wciągnąć na nogi spodnie i zapiąć kilka guzików koszuli, kiedy rozległo się ciche pukanie.
- Wejść – poleciłem, zerkając przelotnie na drzwi, które otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
Keres przekroczył próg i rzucił mi w ręce papierową paczkę.
- Rozkazy? – zapytał, kiedy ją złapałem i zacząłem rozrywać.
- Przyjrzymy się siedzibie przemytników - orzekłem. - Od dłuższego czasu zachodzę w głowę, czy wciąż trzymają tam nasze artefakty.
Upuściłem pomięty papier na ziemię i z zadowoleniem przyjrzałem się jego niedawnej zawartości: sześciu pudełeczkom rzadko spotykanych, babilońskich papierosów marki "Riquer". Może i nie wypada wykorzystywać podwładnych do robienia zakupów, ale hej, miałem już znacznie gorsze rzeczy na sumieniu.
Dokończyłem ubieranie, okrywając ramiona kapitańskim płaszczem i przytraczając do pasa pochwę z pałaszem. Włożyłem następnie jedno opakowanie papierosów do wewnętrznej kieszeni, w której poprzedniego wieczora umieściłem także opaskę z rękawa świadczącą o mojej pozycji w wojsku. Tak naprawdę nie chodziło o to, żeby zataić moją tożsamość przed przemytnikami. Teraz i tak było już dla nich za późno na ucieczkę. Nie obnosiłem się swoim zawodem tylko dlatego, że zdradzał poniekąd do czego jestem zdolny. O tym, że walka z kapitanem jest jak próba ugaszenia pożaru wątłym strumieniem moczu, wiedzieli nawet zwykli obywatele. Wojna nie skończyła się na tyle dawno, by przestać toczyć ich umysły przerażającymi wspomnieniami mordów, których dopuścili się moi koledzy po fachu. Gdybym więc zjawił się przed adwersarzami jako taki koszmar, napotkałbym prawdopodobnie najzacieklejszy opór, jaki byliby w stanie stawić. Jeśli jednak przybędę incognito, potraktują mnie znacznie łagodniej. Nie lubię zbytnio utrudniać sobie życia.
Od opuszczenia gospody Keres trzymał się kilka kroków z tyłu i przeglądał jakąś książkę. Poza talentem do posługiwania się dwoma katanami, które nosił na plecach, dysponował niesamowitą wiedzą z dziedziny historii. Właśnie dlatego zależało mi, żeby zbadał sembijskie gadżety, zanim zwrócę je imperium. Możliwe, że znajdzie się wśród nich coś, co zechcę przywłaszczyć. Nie należy bowiem zapominać, że Naira nie zaproponowała wynagrodzenia za wypełnianą właśnie przysługę, a ja nie zwykłem hańbić się altruizmem.
W normalnych okolicznościach, żeby dotrzeć do odległego miejsca jakim była siedziba przemytników, posłużyłbym się taksówką, pociągiem lub innym środkiem komunikacji miejskiej. W Telacce nic podobnego nie istniało, więc zmuszony byłem wynająć... karetę: trzęsące się pudło podpięte do dwóch koni przy pomocy kilku łańcuchów i rzemieni. Kiedy wydostałem się ze środka po kilkudziesięciominutowej podróży, szósty raz od opuszczenia murów cesarskiego pałacu przekląłem w myślach Nairę.
- Wygląda okazalej niż przypuszczałem – zdziwiłem się, przerywając rozprostowywanie kości. – Kto by pomyślał, że huta żelaza w Kotii może być tak imponująca...
Przede mną i Keresem rozciągał się ogromny kompleks budynków wykonanych w całości z czerwonej cegły. Miały od dwóch do czterech pięter wysokości i choć były obecnie opuszczone, wciąż prezentowały się znakomicie. Oddzielała nas od nich solidna brama zabezpieczona łańcuchem i kłódką.
- Do dzieła – poleciłem i zszedłem z drogi Keresowi, który błyskawicznym cięciem jednej ze swoich katan przepołowił ogniwo łańcucha.
Kiedy było po wszystkim, pchnąłem oba skrzydła bramy i wszedłem na posesję. Sądząc po śladach na świeżym śniegu, nie jako pierwszy tego dnia.
- Dużo odcisków stóp jak na opuszczoną fabrykę, nie sądzisz? – zapytałem żartobliwie i nie czekając na odpowiedź skierowałem się w stronę najbliższych drzwi, prowadzących do prawdopodobnie największego ze wszystkich budynków.
O dziwo były otwarte, więc albo przemytnicy wynieśli się przed moim przybyciem, albo byli wyjątkowo beztroscy. Istniała oczywiście również trzecia możliwość: w jakiś sposób dowiedzieli się o tej wizycie i zorganizowali zasadzkę. O ile drugie i trzecie wyjście mnie satysfakcjonowało, o tyle pierwsze oznaczało konieczność spędzenia w przeklętej krainie barbarzyńców znacznie więcej czasu, niż bym chciał.
Po wejściu do środka znalazłem się w długim korytarzu, oświetlonym przez szerokie okna osadzone w ścianie po lewej stronie. Część z nich była wybita i kawałki szkieł wciąż walały się po podłodze. Gestem poleciłem Keresowi, żeby szedł przede mną. Jeśli czaiło się tam coś niebezpiecznego, to właśnie on miał największe szanse wyjść z tego żywy. Dzięki rytuałom, które przeszedł setki lat temu, otrzymał coś na kształt nieśmiertelności. Zwyczajne rany, trucizny i inne nieprzyjemne rzeczy jedynie wyłączały go na kilka dni, po których powracał w pełni sił.
- Ostrożnie z tymi skrzyniami! – krzyknął ktoś w oddali. – Szef nas zabije, jak coś zniszczymy!
Kilka sekund później, zza zakrętu odległego o dobre sto metrów wyłoniła się trójka mężczyzn. Dwóch z nich przenosiło drewnianą skrzynię przypominającą ogromną trumnę, a trzeci kręcił się w pobliżu, prawdopodobnie pilnując, żeby o nic nie zawadzili, ani się nie potknęli.
- Jednego chcę żywcem – rozkazałem.
Keres pomknął niczym strzała, rozbryzgując na boki odłamki pękającego pod stopami szkła. Pierwszy tragarz padł całkowicie nieświadomy zagrożenia. Ostrze katany przeszyło mu serce, a następnie rozpruło klatkę piersiową, sprawiając że wnętrzności wytrysnęły na wieko skrzyni. Drugi, w ataku panicznego strachu zdążył tylko rozdziawić usta, zanim jego krtań przecięła czerwona smuga. Stał tak sekundę lub dwie, po czym bezwładnie opadł na ziemię. Głowa i reszta ciała oddzielnie. Trzeci mężczyzna zachował najwięcej zimnej krwi: wydobył zza paska pistolet i nawet zdążył wymierzyć go przed siebie. Problem w tym, że Keres stał już za jego plecami. Wyglądał jak Śmierć górująca nad konającym żołnierzem, który za wszelką cenę usiłuje przetrwać do następnego wschodu słońca. Stal błysnęła w powietrzu i broń wraz z kurczowo zaciśniętą na niej dłonią upadły głucho na podłogę. W gardle rannego zaczął rodzić się przeraźliwy krzyk. Fale donośnych dźwięków narastały coraz bardziej i bardziej, prąc nieubłaganie na zewnątrz. Natrafiły jednak na przeszkodę. Stałem naprzeciw niedoszłego denata, przyciskając go za twarz do ściany, tym samym skutecznie zatykając usta.
- Milcz – przyłożyłem palec wolnej dłoni do swoich warg. – Jeśli życie ci miłe, nie wydasz z siebie żadnego dźwięku i na wszystkie pytania będziesz odpowiadał ruchami oczu. Czy mnie rozumiesz?
Przez kilkanaście sekund nie był w stanie się opanować. Drgał spazmatycznie, a z kącików oczu ciurkiem ciekły mu łzy. W końcu jednak pozbierał się do kupy i z wysiłkiem opuścił i podniósł wzrok na znak, że rozumie. Nie był tego świadomy, ale przy takiej ilości krwi tryskającej z nadgarstka nie pozostało mu więcej jak kilka minut życia.
- Czy wasz szef jest teraz na terenie huty?
Potwierdzenie.
- Towarzyszy mu silna obstawa?
Zaprzeczenie.
- Towarzyszy mu jakakolwiek obstawa?
Potwierdzenie.
- Wywieźliście już stąd jakieś skrzynie?
Zaprzeczenie.
- Jesteście wszyscy Nagijczykami?
Brak reakcji.
- Czy jesteście wszyscy Nagijczykami?
Oczy mężczyzny wpatrywały się nieruchomo w przestrzeń. Odszedł znacznie szybciej, niż tego oczekiwałem. W takich chwilach żałowałem, że nie studiowałem medycyny.
- Wszystko wskazuje na to, że wrócimy do domu bez większych opóźnień – stwierdziłem radośnie i pozwoliłem ciału osunąć się spod mojej dłoni.
Wydobyłem zza pazuchy paczkę papierosów i obróciłem ją kilka razy w palcach. Wszystko układało się jak trzeba, ale nie mogłem pozbyć się dziwnego wrażenia, że niedługo stanie się coś bardzo złego. Najbardziej niepokoiło mnie to, że artefakty zostały przetransportowane właśnie do Kotii. Większość Nagijczyków traktowało tę krainę jako skazę na obliczu imperium i za żadne skarby nie chciałoby robić w niej interesów. Czyżby właśnie o to chodziło? Wątpliwości i pytania mnożyły się w mojej głowie jak oszalałe, a jedynym sposobem, żeby się od nich uwolnić, było urządzić sobie pogawędkę z człowiekiem odpowiedzialnym za całe zamieszanie. Człowiekiem, który według mojej ofiary znajdował się gdzieś blisko.
- Chodźmy – rzekłem.
Przemierzyliśmy jeszcze kilka pustych korytarzy, aż wreszcie trafiliśmy do rozległej hali z sześcioma zardzewiałymi silosami wielkości cystern do przewożenia paliwa. Między nimi, w pocie czoła uwijali się przemytnicy. Było ich około tuzina i na moje oko składali się wyłącznie z miejscowych robotników. Jedni układali różne skrzynie i worki na paletach, które inni przesuwali dalej.
Nikt nie zwrócił uwagi na nasze przybycie, więc postanowiłem rozejrzeć się w poszukiwaniu szefa. Przypadkowo odniosłem wzrok do góry i tam go ujrzałem. Stał w towarzystwie ochroniarza na stalowej platformie zawieszonej ponad silosami.
- Zaczekaj tutaj, Keres. Resztą zajmę się osobiście... – poleciłem i zapadłem się w podłogę.
Jako nadczłowiek dysponowałem paletą unikalnych zdolności, sięgających daleko poza granice nauki, a nawet wiary. Byłem władcą ciemności, Naraka, jak kiedyś nazwał mnie przed śmiercią pewien mnich i co później przyjąłem jako ogólną nazwę dla swoich mocy. Z początku potrafiłem jedynie wykrywać życie na pewien dystans, jednak im dłużej trenowałem, tym potężniejsze sztuczki się przede mną odkrywały. Mogłem czasowo animować ciała umarłych, przywoływać niszczące fale ciemności, a z biegiem lat nawet przeistaczać się w cień. Tę ostatnią umiejętność nazwałem Kuronemi – czarne ciało. Na życzenie zmieniałem wybrane partie własnego organizmu i bliskich mu przedmiotów w nietykalną formę, zdolną do przemieszczania się z ogromną prędkością i pokonywania dowolnych przeszkód. Potrafiłem unosić się w powietrzu, brnąć w głąb ziemi, a także uniknąć największych nawet obrażeń. Innymi słowy, korzystając z Kuronemi nie byłem już częścią tego świata.
Bezgłośnie powróciłem do ludzkiej formy kilka metrów za plecami szefa przemytników. Wciąż spowijała mnie ciemność, jakby dymiąca z ramion, dłoni i łydek. Przyjrzałem się ochroniarzowi. Był niski, szczupły i ubrany w szary garnitur.
- Agent Sanbetsu? – zdziwiłem się w duchu. Był ostatnią osobą, której oczekiwałem w tym miejscu, jednak w pewien sposób pasował do układanki. Nie wiedziałem tylko jeszcze w jaki.
- Uwijają się jak mrówki – zagadnąłem przyjaznym tonem.
Obaj mężczyźni odwrócili się zaskoczeni.
- Kim jesteś?! – niemal wrzasnął Sanbeta. – Jak się tu dostałeś?!
- Nie rozmawiam z tobą – oburzyłem się. – Poza tym, to ja będę zadawał pytania i jeśli zależy wam obu na życiu, odpowiecie szczerze na każde z nich.
Szef westchnął. Był starszym mężczyzną z siwymi bokobrodami, monoklem i wydatnym brzuchem.
- Wiedziałem, że w końcu kogoś przyślą – zawyrokował. – Szkoda, że jesteś taki młody. Stracisz tyle cennych lat...
Nie lubiłem, gdy ktoś traktował mnie, jakbym był zaledwie pionkiem niezdolnym do przeciwstawienia się decyzji jakiegoś wyuzdanego gracza. Nie dotykało mnie to może jakoś głęboko, ale czułem się obrażony.
- Pierwsze pytanie... – zacząłem niewzruszenie, jednak nim zdążyłem je zadać, agent doskoczył do mnie i zatopił w moim żołądku jakąś nabijaną szpikulcami rękawicę.
Spojrzałem na niego z wyrzutem i uderzyłem wierzchem dłoni w policzek. Cios musiał być dość silny, bo poczułem chrupnięcie szczęki i zauważyłem wyciekającą z jego ust juchę. Musiał być jednak mocno zdeterminowany, bo nie ruszył się z miejsca i wkręcił rękawicę jeszcze głębiej.
- Giń... Temee! – wycedził przez zaciśnięte zęby, co niewątpliwie musiało sprawić mu spory ból.
- Temee? – zdziwiłem się. – Chyba kiedyś słyszałem to słowo. Oznacza gnoja, prawda?
- Waaaah! – wrzasnął w odpowiedzi, dokładając resztki sił, żeby przewiercić się przeze mnie na wylot.
Zapewne musiał poczuć wielką ulgę, kiedy wreszcie mu się to udało. Kolce przeszyły mój płaszcz od strony pleców. Pokiwałem głową w wyrazie niezadowolenia i chwyciłem przeszywające mnie ramię.
- Gdybyś nie był tak pochłonięty wciskaniem we mnie tej swojej rękawiczki, już dawno byś pojął, że nie robisz mi krzywdy.
Skupiłem się i pojedynczym, silnym szarpnięciem, wyciągnąłem z siebie rękę agenta, który szybko oswobodził się z uchwytu i odskoczył do tyłu.
- Chikushou! – syknął niezrozumiale.
Był dość sprawnym wojownikiem, nie ulegało to wątpliwości. Prawdopodobnie wielokrotnie silniejszym od Keresa. Równie prawdopodobnie dysponował jakimiś nadludzkimi mocami, jednak byłem zbyt ciekawy tego, co ma do powiedzenia grubas z monoklem, żeby tracić czas na dalszą walkę. Postanowiłem zdradzić kolejną cząstkę swoich możliwości w krótkiej prezentacji.
- Soru – szepnąłem, gdy z obnażonym ostrzem i falującym płaszczem pojawiłem się niemal przed samym nosem szefa przemytników.
Agent zachwiał się na nogach i eksplodował fontanną krwi z dziesiątek ran, które zdążyłem mu zadać. Jeżeli zwykłym ludziom przysługiwała kategoria szybkich, znaczyło to, że dla mnie czas właściwie nie istniał. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z przeciwnikiem zdolnym wytrzymać moje tempo. Z drugiej jednak strony, mało miałem okazji do prawdziwej walki w swoim dwudziestoośmioletnim żywocie.
- Pierwsze pytanie... – powtórzyłem wcześniej przerwaną wypowiedź. – Dlaczego wykradłeś artefakty należące do samego cesarza?
Grubas potarł rękawem spocone czoło. Najwyraźniej po śmierci ochroniarza stracił sporo pewności siebie. Cieszyło mnie to, bo rozmowa wreszcie zaczynała przebiegać na moich zasadach.
- Nie miałem wyboru – oświadczył z powagą.
W moim słowniku znaczyło to mniej więcej: "byłem zbyt słaby lub zbyt głupi, żeby sprzeciwić się czyjemuś rozkazowi". Tkwiłem w błędzie sądząc, że rozmawiam z osobą odpowiedzialną za całe przedsięwzięcie.
- Komu służysz? – spytałem.
- Agentowi – jęknął, dając do zrozumienia, że bardzo się tego wstydzi. I słusznie.
Za zdradę ojczyzny istniała tylko jedna kara: śmierć od psich kłów i wieczna hańba dla całego rodu. Obcokrajowcy zgodnie uważali ten obyczaj za barbarzyński, jednak dla nas, Nagijczyków była to sprawa honoru. Zdrajca zasługiwał na najgorszy z możliwych końców, a nie wyobrażaliśmy sobie niczego bardziej żałosnego, jak rozszarpanie przez istoty niższego rzędu, służące człowiekowi.
- Gdzie znajdę tego agenta?
- Nie wiem – odparł szybko. – Nie wiem nawet jak wygląda. Pojawiał się pod różnymi postaciami i dawał nowe rozkazy. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby teraz przebywał gdzieś pośród robotników, obserwując naszą rozmowę.
Wychyliłem się z platformy i rozejrzałem po hali.
- Pośród robotników, powiadasz? – uśmiechnąłem się. – Zaraz to sprawdzimy.
Wyjąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer Keresa.
- Zabij wszystkich na dole – rozkazałem i mrugnąłem porozumiewawczo do zdziwionego grubasa.
Kilka sekund później rozległy się pierwsze krzyki. Obie katany mojego podwładnego wirowały w morderczym tańcu, rozcinając ciała przerażonych ludzi w najwymyślniejszych miejscach. Rozpętała się prawdziwa rzeź, jednak agent wciąż się nie zdradził.
- Chyba jednak go tam nie ma – schowałem telefon z powrotem do kieszeni. – Jestem odrobinę rozczarowany.
- Niepotrzebnie – odezwał się ktoś niezidentyfikowanym przeze mnie głosem.
Dwie ręce wysunęły się zza pleców fałszywego szefa i płynnym ruchem skręciły mu kark. Kiedy ciało runęło bezwładnie na platformę, ujrzałem niewysokiego Sanbetę w ciemnych okularach.
- Cześć – przywitał się z uniesioną prawą dłonią. – To chyba twoje – przesunął się w bok, odsłaniając sponiewieranego Keresa.
Miał połamane wszystkie cztery kończyny i rozległe obrażenia głowy. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że żyje, nawet gdybym nie posiadał swoich nadludzkich umiejętności, ani jakimś cudem nie dostrzegł fragmentu mózgu wyglądającego spod strzaskanej czaszki. Gwizdnąłem przeciągle.
- Nieźle go załatwiłeś. Jesteś Ikkitousen?
- Kto wie? – zruszył ramionami. – Nie znam się na tych sprawach.
- Beztroski z ciebie człowieczek – westchnąłem – a jednak działasz przeciwko samemu cesarzowi Nag. Mogę wiedzieć dlaczego?
- Chyba możesz... – zawahał się. – Tak czy owak, raczej nie podzielisz się tą wiedzą.
- Jesteś aż tak pewny zwycięstwa?
Zastanawiał się przez chwilę, wodząc oczami po moim płaszczu i butach.
- Nie – oznajmił w końcu. – Ale znam się trochę na ludziach i sądzę, że będziesz wolał zachować to dla siebie.
Ten tajemniczy kurdupel był niesamowicie bystry. Nie sądziłem, że może zagrozić mi w walce, ale intelektualnie stanowił nie lada wyzwanie. Kim był, że czytał we mnie jak w otwartej księdze?
- Kilka miesięcy temu, w starożytnym grobowcu sembijskich kapłanów odnaleziono kilka przedmiotów, które prawdopodobnie z powodu zaniedbania nie znalazły się w Nag - wyjaśnił. - Były częścią zapłaty za broń dostarczoną w czasie wojny. Po zbadaniu, okazało się, że większość z nich przejawia przynajmniej minimalne właściwości magiczne.
- A więc o to chodzi – wyszczerzyłem zęby. – Chcecie uzbroić agentów w magiczny ekwipunek.
- Zgadza się – przyznał. – Dowiedzieliśmy się, że cesarstwo przechowuje artefakty w słabo strzeżonych magazynach i postanowiliśmy wykorzystać okazję.
- W takim razie wszystko rozumiem. Czas przejść do następnego punktu naszego spotkania – skierowałem pałasz w bok i przekręciłem krawędź jego ostrza ku ziemi.
- Zanim zaczniemy... – ciemne okulary Sanbety zalśniły w promieniach słońca – nie powinniśmy się sobie formalnie przedstawić?
- Proszę bardzo – odparłem obojętnie. – Lorgan Gravier, kapitan pionu wojskowego cesarstwa Nag.
Granatowa marynarka mojego przeciwnika została zdjęta i niedbale upuszczona. Stał teraz w samej koszuli i lewą ręką poluźniał krawat.
- Hiroshi Abukara, członek grupy RG-109, typ krótkodystansowy.
Na dźwięk tych słów świat zawirował mi przed oczami tak szybko, że na ułamek sekundy straciłem z nim kontakt. Widziałem jak Sanbeta skacze w moim kierunku, jak unosi rękę, jak błyska w niej stal, jednak nie mogłem nic zrobić, sparaliżowany wibrującymi pod czaszką słowami. "Widmowy Jack!", krzyczała niemal każda komórka mojego ciała. Czy byłem przestraszony? Byłem przerażony – pierwszy raz w życiu obawiałem się czegoś tak bardzo, że nie mogłem nawet drgnąć. Mężczyzna, z którym przyszło mi walczyć był żywą legendą, groźbą na ustach nauczycieli karcących niesfornych uczniów w Akademii Taktycznej. Był wyrokiem śmierci i gdyby nie instynkt, którym zazwyczaj gardziłem, zostałby on już na mnie wykonany.
Kiedy ostrze jednego z dwóch sztyletów, które nie wiadomo skąd pojawiły się w rękach przeciwnika, musnęło moją skórę, trenowane przez lata Kuronemi przemieniło mnie od stóp po czubek głowy w chmurę czarnego dymu. Niesiony siłą rozpędu agent wyhamował dopiero kilka metrów po tym, jak dosłownie przeze mnie przeleciał.
- Przydatna zdolność – pochwalił, nie odwracając się nawet.
W jego rękach nie widziałem już sztyletów. Znikły tak niespodziewanie, jak się pojawiły. Szybko opanowałem emocje i przemyślałem sytuację. Kiedy byłem gotowy, zmaterializowałem się.
- Walka dopiero się zaczęła, a ty już mnie zmusiłeś do użycia tak potężnej obrony – obwieściłem z niezadowoleniem. - Zasłużyłeś na swoją reputację. Czuję jednak, że wbrew wszystkiemu dostarczysz mi dzisiaj wiele rozrywki.
Widmowy Jack był może wielkim wojownikiem, ale także osobą nikczemnego wzrostu. W porównaniu do moich imponujących stu dziewięćdziesięciu centymetrów, jego sto sześćdziesiąt z hakiem robiło doprawdy mizerne wrażenie. Staliśmy chwilę w bezruchu: ja wpatrzony w jego plecy, on ze spuszczoną głową. Nagle, jak na sygnał, rzuciliśmy się do ataku. Natarłem z góry, zaplatając obie dłonie na rękojeści pałasza. Pędzące ostrze niemal rozrywało powietrze między sobą a celem, który o dziwo wcale nie reagował. Cięcie w jakiś sposób go przeniknęło, nie powodując najmniejszych obrażeń. Byłem jednak na to przygotowany, ponieważ w pewnym momencie przestałem wyczuwać energię życiową z obrazów widzianych przez moje oczy. Spotkałem się już wcześniej z technikami pozwalającymi kopiować wizerunek i dokładnie wiedziałem co zrobić: przeniosłem środek ciężkości na zatopiony teraz w podłożu oręż i wykonując obrót na samych rękach, kopnąłem prawdziwego Jacka w przedramię, którym zdążył w ostatniej chwili osłonić korpus. Jeżeli chciał ze mną walczyć przy pomocy iluzorycznych sztuczek, grubo się przeliczył.
Nie czekając aż się pozbiera, przekręciłem się w powietrzu w taki sposób, że wyswobodziłem pałasz i jednocześnie przemieściłem o kilka metrów w bok. Opadłem na platformę, przyklękując jednym kolanem i zaatakowałem ponownie. Tym razem znacznie precyzyjniej, gdyż zdawałem sobie sprawę, że muszę wykorzystać każdą chwilę, w której kontrolowałem tempo pojedynku. Wiele wskazywało na to, że mogłem tę przewagę stracić niemal w każdej chwili. Wybiłem się do przodu najsilniej jak umiałem i kiedy dzieliła mnie od przeciwnika zaledwie długość ostrza, zniknąłem. Zaawansowane techniki ruchowe były moją specjalnością, a Soru, z którego właśnie skorzystałem pozwalało mi w czasie szybszym niż informacja docierająca z oka do mózgu, przemieścić się o kilka metrów w dowolnym kierunku. Pojawiłem się za plecami Jacka i zamiast ciąć, pchnąłem pałaszem w jego kręgosłup. Sądziłem, że będzie chciał się odsunąć, a wobec takiego manewru nic by to nie dało. Przeliczyłem się jednak, bo odwrócił się i jednym ze sztyletów, które ponownie pojawiły się znikąd, odtrącił atak. Drugim spróbował przejechać po mojej piersi, lecz w porę się odchyliłem. Był to niestety zły ruch. Ku mojemu zdziwieniu, ręka Jacka rozdzieliła się na dwie identyczne, nawet w ten sam sposób uzbrojone, i kiedy jedna wciąż prowadziła sztylet w chybionym cięciu, druga zachowała się zupełnie inaczej: sięgnęła wprost do mojego gardła. Zakląłem w myślach, bo z zajmowanej pozycji mogłem co najwyżej się przewrócić, nie wspominając nawet o kolejnej próbie uniku. Ostrze w ciszy przeszyło moją krtań. Tak to przynajmniej wyglądało. Dzięki Kuronemi po raz kolejny oszukałem śmierć. W pewnym sensie zaczynałem też zyskiwać pewność siebie. Oczywiście, byłem o wiele mniej doświadczony niż mój oponent, ale jakie to miało znaczenie, skoro ja mogłem zranić jego, a on mnie nie?
Zrobiłem salto w tył i przywołałem na twarz drwiący uśmiech.
- Myślisz, że dzięki rozdwajającej się ręce coś wskórasz? – zapytałem.
Jack podrapał się po brodzie końcówką sztyletu i wzruszył ramionami.
- Chyba masz rację – przyznał. – Ta twoja moc jest bardzo kłopotliwa i nie zdziałam wiele, jeśli się jej nie pozbędę.
Nie wiem, co roiło się w głowie tego pokurcza, ale nadludzkich zdolności nie dało się tak po prostu usunąć ani wyłączyć. Były jakby przedłużeniem ciała, kolejną właściwością organizmu. Czymś porównywalnym do skrzydeł, które odróżniały ptaki od gadzich krewnych.
- Pozbądź się, jeśli potrafisz – zachęciłem i jednocześnie przywołałem wszelkie nieużywane pokłady siły, jakie tkwiły w moim wnętrzu.
Nigdy wcześniej nie walczyłem tak poważnie i przyznam szczerze, sam nie wiedziałem do czego będę zdolny. Nie czekając na ruch Jacka, zaatakowałem. Musiałem się przekonać, czy pomimo całego szkolenia bojowego, jedyną dobrą kartą w moim ręku było Naraka.
Wystartowałem gradem krótkich pchnięć, które choć były przez Jacka zbijane, zmusiły go do postąpienia kilku kroków w tył. Mimo wszystko byłem nieco szybszy.
- Daremne! – warknąłem i potężnym chlaśnięciem wytrąciłem z jego ręki jeden ze sztyletów.
Był mój. Cała lewa strona jego ciała momentalnie straciła ochronę i aż się prosiła, żeby zatopić w niej zimną stal. Nie zwlekałem ani chwili i błyskawicznym ruchem nadgarstka poprowadziłem pałasz nad biodro.
Usłyszałem tylko dźwięczne klapnięcie. Takie, jakie wydają dłonie miażdżące denerwującą muchę. Czyżbym był muchą?
Jack schwycił oburącz moje ostrze i zaczął szeptać.
- Joukaiken: Hitokugiri... Joumae...
Wielokrotnie hartowana stal pękła pod jego palcami jak zapałka. W jednej chwili straciłem broń, którą zdarzało mi się niejednokrotnie rozcinać drzewa, a nawet betonowe filary. Na tym nie koniec. Poczułem dziwny ucisk w okolicy obojczyka, pachwiny i jednego z żeber. Następnym co widziałem, była dymiąca pięść zmierzająca ku mojej twarzy. Po raz kolejny mogłem zdać się tylko na Kuronemi. Coś było jednak nie tak: dlaczego mimo zmiany w ciemność poczułem potworny ból pękającej szczęki? Dlaczego przeleciałem w powietrzu dobre dziesięć metrów i wgniotłem się plecami w barierkę platformy?
- Coś ty mi zrobił... – wystękałem, zalewając brodę krwią płynącą z ust.
Agent zdjął okulary i wsunął je do kieszeni w spodniach.
- Zabrałem ci cienistą formę, rycerzu – odparł po chwili namysłu. – Teraz zabiorę życie.
Moja sytuacja zmieniła się jak pogoda w Galwind: ze złej na fatalną. Bez Kuronemi nie mogłem już unikać trafień, przenikać przez ściany i podłogi, a więc w gruncie rzeczy zdobyć choćby chwilowej przewagi w walce.
- Przewaga – przebiegło mi przez myśli. – Jak można mieć przewagę na pustej szachownicy?
Przewinąłem się przez barierkę i zniknąłem pośród ciał, skrzyń i silosów w ogromnej hali poniżej.
- Nie uciekniesz – obwieścił głośno Jack.
Miał rację, ponieważ wcale nie planowałem uciekać. W tej opuszczonej hucie miałem wszystko, czego potrzebowałem, żeby zgotować mu piekło.
Uderzenie w szczękę było znacznie silniejsze niż mogłem przypuszczać. Podejrzewałem u siebie nie tylko pękniętą kość, ale i wstrząśnienie mózgu. Nie wiedziałem niestety, czy istnieje polowy sposób na złagodzenie objawów takich obrażeń. Ledwo udawało mi się zogniskować wzrok i nie potknąć się o nic, co zdradziłoby natychmiast moje położenie. Dłonią powstrzymałem nagłą falę wymiotów, która wstrząsnęła moim ciałem. Nie oberwałem zwykłą pięścią, tylko techniką znaną jako Yuri-Oni Genko i pewnie czymś jeszcze. Tłumaczyło to dym, który widziałem ułamki sekund przed... Wspominanie dziesięciometrowego lotu nie przychodziło mi łatwo.
Spojrzałem kątem oka na fragment pałasza, wciąż ściśnięty w mojej prawej dłoni. Nie był mi już potrzebny, jednak z pewnym trudem przychodziło mi pożegnanie się z orężem, który służył wiernie od czasu kiedy zakończyłem naukę w akademii. Zostawiłem go ostatecznie obok sporego kufra, w którym postanowiłem poszukać czegoś na zastępstwo. Nie czułem się na tyle mocny, żeby próbować szczęścia w walce wręcz, gdyż szkoliłem ją tylko jako uzupełnienie szermierki. Rozgarnąłem ostrożnie srebrne ozdoby i przyjrzałem się katanie owiniętej w fioletowy materiał.
- Mam nadzieję, że nadajesz się nie tylko do ozdoby... – westchnąłem cicho, ważąc zdobycz w dłoniach.

***

Widmowy Jack od kilku minut przechadzał się między silosami. Było zimno i ledwie widzialna para rytmicznie buchała z jego nosa. Widziałem jak bardzo się starał, ale odnalezienie mnie na tak dużym obszarze pełnym kryjówek nie należało do łatwych zadań.
- Dobrze się bawisz? – zapytałem cicho, usiłując nie nadwerężać uszkodzonej żuchwy.
Stałem w cieniu masywnego filaru, na którym wspierała się platforma ponad halą. Niecałe dwadzieścia metrów od niego.
- Zdecydowałeś, że już nie będziesz się chował? – zapytał pogodnie, kierując się powoli w moim kierunku.
Wydobyłem spod płaszcza owiniętą w materiał katanę.
- Spodziewałeś się, że będę z tobą walczył połamanym pałaszem? – odbiłem pytanie z dezaprobatą w głosie.
Za każdym razem, gdy stopa agenta opadała na podłogę, pukałem lekko palcem w rękojeść. Swoją drogą, poprawnie nazywała się chyba Tsuką. Ludzie ze wschodu na wszystko mieli własne określenia.
Jedno, dwa, trzy uderzenia. Jack przeszedł obok ciała z długą raną na plecach i zbliżał się do zardzewiałego żurawia. Cztery, pięć, sześć uderzeń. Dzieliło nas już zaledwie dziesięć metrów. Siedem, osiem...
- Przepadnij – rozkazałem podniesionym głosem, mrużąc oczy z powodu bólu, jaki wywołało to w mojej szczęce.
W tej samej chwili machnąłem ręką i powołałem do istnienia falę mrocznej energii, która rozrywając posadzkę, pomknęła w jego kierunku. Nazwałem ten atak Shintan, co miało podwójne znaczenie: pustka i serce. Z jednej strony siał zniszczenie, z drugiej był najbardziej aktywną manifestacją Naraka – jego, no właśnie, sercem.
Agent uniknął, robiąc salto do tyłu. Niestety dla niego, wylądował dokładnie tam, gdzie chciałem.
- Pyk... – szepnąłem w chwili, gdy dłoń mężczyzny z rozciętymi plecami chwyciła jego kostkę.
Zdziwiony obrócił wzrok i w ostatnim momencie uchylił się przed kawałkiem szkła, który truposz ściskał w drugim ręku.
- Pyk... – powtórzyłem, kiedy kolejny zabity przez Keresa przemytnik wyrósł za plecami agenta i złapał go w solidnym uścisku. Wnioskując po minie, nie był już taki pewny siebie, jak w chwili gdy odebrał mi Kuronemi.
Szarpnął się kilka razy, a kiedy stwierdził, że to na nic, postanowił skorzystać z jakiejś techniki. Byłem na tyle bystry, żeby uchwycić i wykorzystać ten moment.
- Pyk – posłałem ku walczącej trójce kolejne Shintan. Tym razem znacznie potężniejsze.
Doskonale wiedziałem, że ktoś o reputacji najpotężniejszej broni nie padnie po takim ciosie, a może nawet jakimś cudem zdoła go uniknąć. Z tego właśnie powodu skoncentrowałem się na czymś zupełnie innym.
Pod wpływem wstrząsów wywołanych przez moją technikę, stalowe wsporniki utrzymujące pobliski silos zaczęły kolejno pękać. Ogromny zbiornik zachwiał się i powoli runął na inny, który zachował się dokładnie tak samo. Po kilku chwilach cała hala zatrzęsła się w posadach i zaczęła rozpadać.
Przesunąłem się w bok, żeby uniknąć zmiażdżenia przez ogromny kawał żelastwa, który oderwał się od platformy powyżej. Moja wymarzona sceneria wreszcie się ziściła.
Widmowy Jack wyskoczył z chmury pyłu powstałej, gdy pierwszy silos uderzył o ziemię. Opadał prosto na mnie i całe szczęście nie podejrzewał, że prawdopodobnie robi najgłupszą rzecz w życiu. Prawdopodobnie, ponieważ istniała możliwość, że moje przewidywania były błędne, a wtedy to ja okazałbym się głupi. W dodatku byłby to zapewne epitet nadany pośmiertnie.
Ryzyko nigdy nie należało do grona moich ulubieńców, ale jak powtarzała moja opiekunka zanim wyrwałem jej krtań: lepiej zagrać o własne życie, niż dać je sobie odebrać. Czasami zastanawiam się tylko, czemu sama tego nie zrobiła, kiedy miała okazję.
Podskoczyłem i odbiłem się od kilku spadających kawałków stropu, żeby nabrać prędkości. Była to najdoskonalsza metoda poruszania jaką zdołałem do tej pory opanować: Ipporyuu. Dzięki odpowiedniej koncentracji oraz synchronizacji ruchów, pozwalała stąpać po wszystkim, nawet po wodzie. Jeśli Jack nie umiał latać (co właśnie zakładałem), mógł w powietrzu zutylizować najwyżej trzydzieści procent potencjału bojowego, podczas gdy ja, znajdując oparcie we fruwającym wszędzie gruzie, wciąż dysponowałem maksimum.
Płynnym ruchem obnażyłem ostrze katany i skierowałem je ku górze. Odległość dzieląca mnie od przeciwnika zmniejszała się tak szybko, że nawet dzięki nadludzkim zmysłom musiałem się nieźle namęczyć, żeby zachować pełną świadomość sytuacji.
- Żelazna dziewica – wyszeptałem i zacząłem błyskawicznie przeskakiwać między przeciwległymi kamieniami w przestrzeni wokół Jacka. Za każdym razem pod trochę innym kątem.
Ruch ten wymyśliłem stosunkowo niedawno i nie miałem jeszcze okazji przetestować do w walce na śmierć i życie. W głównej mierze polegał na zamknięciu przeciwnika w sferze prostych, niesamowicie rozpędzonych ataków nadchodzących z każdej strony. Nawet jeśli udałoby się obronić przed częścią z nich, bez punktu oparcia nie można było tego zrobić z resztą.
Przemieszczałem się z tak zawrotną prędkością, że nie wiedziałem nawet, czy moja kombinacja przynosi jakiekolwiek efekty. Stałem się rozmazaną smugą czerni, która wyznaczała kulę wokół swojej ofiary. W końcu jednak zaczęły mnie opuszczać siły i musiałem przerwać. To, co ukazało się wówczas moim oczom znacznie wykroczyło poza poczynione wcześniej przewidywania. Nie jeden, a czterech Widmowych Jacków zetkniętych ze sobą plecami, opadało bezpiecznie na ziemię. Żadne pchnięcie nie przedarło się przez ich obronę. Niewiele myśląc posłałem kolejne Shintan. Nadużywanie tej mocy mogło obrócić się przeciwko mnie, ale powoli kończyły mi się pomysły na walkę z kimś, kto wyprzedza mnie jako wojownik niemal w każdym aspekcie. O tym, że moje problemy wzrosły czterokrotnie wolałem całkiem zapomnieć. Nie ma sensu obciążać się wielkimi brzemionami, kiedy mniejsze sprawiają już mnóstwo zmartwień.
Jackowie odbili się od siebie nogami, czym z łatwością uniknęli zranienia. Pierwszy wylądował na chwiejącej się platformie, a pozostała trójka na ziemi, w różnych odstępach.
- To było niebezpieczne – odezwał się rozchwianym głosem ten z platformy.
- Gdyby nie Shi, przypominałbym teraz sito do odcedzania udonu – dodał inny.
Wszystko wskazywało na to, że zyskałem kilka cennych sekund na złapanie oddechu i obmyślenie kolejnego kroku. Jack, w ilukolwiek osobach by nie był i jakkolwiek dobrze by tego nie ukrywał, musiał nieźle się namęczyć, parując moją żelazną dziewicę. Inaczej nie strzępiłby teraz języka.
- Rozumiem, że Shi to moc, dzięki której się powieliłeś? – zainteresowałem się. – Co więcej, kiedy skończyłem atak, nie widziałem w twoich... waszych rękach noży. Czyżbyście blokowali katanę gołymi dłońmi?
Agenci roześmiali się identycznie. Wyglądali przez to trochę jak boysband pokazujący kiczowatą choreografię.
- Masz dobre oko, rycerzu – przyklasnął jeden z nich.
- Posługuję się sztuką walki zwaną Joukaiken – wyjaśnił kolejny. – Jest znacznie groźniejsza niż wszystkie twoje moce razem wzięte.
- Wyprzedzając pytanie – wtrącił się jeszcze następny. – Używamy tego tylko w ostateczności, bo przypomina trochę zrzucenie bomby atomowej na jednego człowieka. Z reguły wystarczają noże Tanto.
Czułem ogromny dyskomfort, ponieważ w żaden sposób nie mogłem sprawdzić, czy informacje były blefem, czy jednak prawdą. Twarze agentów były jak maski: dało się z nich wyczytać dokładnie tyle, ile życzył sobie ich twórca, nic więcej.
- Zdumiewające, że ze wszystkich drani zamieszkujących ten świat, musiałem trafić akurat na ciebie – westchnąłem.
- Zdumiewające, że jakiś Nagijczyk przeżył w walce ze mną tak długo – przyznali wspólnym głosem. - Naprawię ten błąd następnym atakiem.
Skoczyli na mnie jak sfora wygłodniałych wilków. Ich pięści spowijał dym, a oczy przepełniała determinacja. Żarty się skończyły, a moja śmierć miała stać się tego dowodem. Zamachnąłem się kataną i powołałem do istnienia najpotężniejsze Shintan, jakie tylko mogłem. Wydaliłem praktycznie całą siłę. Powstała w ten sposób gigantyczna rzeka ciemności rozbiła się o cztery postaci, przypominające teraz skały sterczące na krawędzi wodospadu. Huta żelaza eksplodowała głośno, a strzępy mocy rozlały się po pobliskich ulicach i zabudowaniach, zabijając wszystko na swojej drodze. Czułem, jak agenci przedzierają się w moim kierunku. Powoli, ale nieubłaganie i równomiernie. Dawałem z siebie absolutnie wszystko co miałem, jednak to nie wystarczało. Krew buchała mi z oczu, uszu, nosa i ust. Krzyczałem, ale mój głos ginął gdzieś między dźwiękami napierającej energii. Przede mną rozciągało się pole nieskazitelnej bieli. Znikły ruiny, zwłoki, mróz i znienawidzona Kotia. Jedynie czterech Jacków wciąż zaburzało krajobraz. Sunęli leniwie, pogrążeni w całkowitym bezruchu. Jakby sam świat zbliżał nas ku sobie. Pragnąłem zamknąć oczy, jednak albo zrobiłem to już wcześniej, albo straciłem władzę nad powiekami. Wtedy właśnie dobiegł mnie znajomy głos. Z początku był cichy i odległy. Nabrał wyrazu dopiero, gdy się na nim skoncentrowałem.

Czas spać dziewczyno, śniegów dziecino,
Ze słońcem wnet spoczniesz na łożu dla gwiazd.
Nie myśl o troskach, o niebie, o losach
Tych ludzi, co patrzą na ciebie i świat.
Ugaś płomienie tłumiące zmęczenie,
Ogarki palące się ogniem sprzed lat...


Znałem te słowa. Znałem je doskonale, bo pochodziły z epitafium wybranki mojego jedynego przyjaciela z dzieciństwa. Głos należał właśnie do niego. Był smutny. Tak bardzo smutny...
Ocknąłem się nagle, jak po długim śnie. Czterech oponentów było tuż przede mną. Nie mogłem zaatakować ich wszystkich, więc wybrałem jednego. Wiedziałem, że to daremne, ale nie umiałem pogodzić się z własną bezradnością. Pchnąłem kataną prosto w splot słoneczny i o dziwo trafiłem. Jackowi najwyraźniej nie przeszkadzało poświęcenie jednego ciała, żeby się mnie pozbyć. Zamknąłem oczy i przerwałem Shintan.

***

Śmierć była dość dziwna. Zupełnie inna, niż się spodziewałem. Brak obrazów i dźwięków, brak czucia... ale wciąż miałem świadomość. Zastanawiałem się, czy to tylko tymczasowe. Może mój mózg nie wyłączył się jeszcze do końca? Nie liczyłem przecież na żadne życie pozagrobowe.
- Dobra robota, rycerzu – usłyszałem.
To właśnie słyszy się po śmierci? Przychodzi jakiś zafajdany diabełek i mówi ci, że ginąc dobrze się spisałeś? Żałosne...
Otworzyłem oczy. Jack wisiał nabity na moją katanę. Był sam. Pozostałe ciała znikły bez śladu.
- J...jak? – zapytałem niepewnie.
- Ze wszystkich broni w tym miejscu, musiałeś wybrać akurat taką, która zanegowała moją moc...
Zakaszlał krwią i zwiesił głowę. Najpotężniejszy agent skonał na moich oczach i z mojej ręki. Uśmiechnąłem się nieznacznie i bezwładnie runąłem w bok. Zastanawiałem się jak zareaguje Naira, kiedy dowie się, że zrównałem z ziemią jedną piątą Telakki. Nigdy wcześniej nie udało mi się stworzyć tak wielkiego Shintan.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Kalamir   #3 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1033
Wiek: 35
Dołączył: 21 Lut 2009

Wciąż szamają swoje jabłko, Kalamir starał się ogarnąć przeczytany tekst.
- Boże, co za kretyni - szepnął pod własnym nosem wciąż wpatrując się w monitor. - Łaska Odyna jest rzadsza niż kupa Yerkela.


Nie spiszę wszystkich myśli i wniosków bo o większości zapomnę w trakcie pisania ale...

Tak więc nadszedł czas miecza i topora...wróć. Tak wiec nadszedł czas analizy zakończonej podjęciem decyzji. Zacznę od największej zalety Lorganowych wpisów. Styl dalece ponadprzeciętny to wspaniały atut, który zawsze zapewni wysokie noty. Z początku mamy interesującą fabułę z perspektywy w miarę interesującej postaci. Później to się gdzieś zatraca ale o to mniejsza.
Mamy wstęp, który jest zapowiedzią czegoś interesującego. Osobiście spodziewałem się jakiegoś klimatu detektywistycznego i tutaj bardzo się zawiodłem, bowiem fabuła okazała się prosta. Nie ma żadnego śledztwa, zagadek, odkryć ani nawet zwrotów akcji. Bohaterowie wyruszają swoją drogą, która z pałacu Cesarza prowadzi ich prosto do miejsca finałowej bitwy. Wszystko co następuje po drodze ma poboczny związek z bohaterem i w swej większej części mi wydało się niepotrzebne lub zbyt rozwleczone(to ostatnie tylko sporadycznie).
Byłoby ciekawiej, gdyby personalne dygresje pojawiały się troszkę rzadziej i raczej przy okazji postępu w głównym temacie. Oczywiście ta mała wada wprowadza też atut jakimi są szczegółowe opisy oraz dobrze oddane przeżycia bohatera. Niestety im dalej w głąb wpisu tym bohater coraz mniej interesujący.
Swoją drogą narracja z pierwszej osoby zaczęła mnie nużyć - nie pamiętam tylko kiedy.
Mamy więc do czynienia z pewnym brakiem równowagi pomiędzy bohaterem a prawidłową fabułą. W moim odczuciu to pierwsze troszkę zdominowało to drugie. Może dostrzegam to dlatego, że nie potrafiłbym się utożsamić z taką postacią, którą już zaszufladkowałem jako złego pawiana do zabicia xD.

Sam przebieg walki był w porządku, ale nic więcej - przynajmniej w moich oczach. W którymś momencie bohaterowie po prostu zaczęli na siebie szarżować i prześcigać się w korzystaniu ze swych mocy. Strasznie mnie to zdziwiło bo sądziłem, że Lorgan ułoży nam jakiś misterny plan bazując na swej Taktyka (4). Może ja nie potrafię ogarnąć czegoś zbyt skomplikowanego... jednak w moim odczuciu nie doszło do żadnej z takich rzeczy. Samo zakończenie (niezwykle przypadkowe) nie pasuje mi do tak ważnej walki, jednak rozumiem, że przypadkiem najlogiczniej można było wytłumaczyć zwycięstwo nad dominującym przeciwnikiem.

Ocena: 9 głównie za umiejętności pisarskie.
Obstawiam na remis jednak gdyby było więcej ocen to dałbym ci 8.75

ps.
Gadki czasami macie jak postacie w Dragonballu xD
- mogę ci powiedzieć, raczej sie z nikim nie podzielisz - głupi antagonistaa xDDD podstawa każdej historii.
- hi hi hi jesteś tak pewny swej wygranej?
- a teraz cie zabije!XD
   
Profil PW
 
 
^Coyote   #4 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 669
Wiek: 34
Dołączył: 30 Mar 2009
Skąd: Kraków

Jest mi trochę głupio, bo do bardzo długiej (najdłuższej narazie :P ) walki nie dam zbyt obszernego komentarza. Dlaczego, to chyba łatwe do domyślenia, jak przeczytało się ten tekst. Ocena to głównie wytykanie błędów, a tych było jak na lekarstwo T_T
Było jednak kilka rzeczy, które mi się nie spodobały ..
Napisałeś 'rozdział 1', a nie dałeś następnych ;) I druga rzecz: dałeś się trochę za łatwo bić Widmowemu J.
Reszta to już profesjonalne opowiadanie .. Czytałem, jakby to była jakaś książka. Zupełnie inny poziom niż reszta walk na forum.
Kalamir napisał/a:
Nie ma żadnego śledztwa, zagadek, odkryć ani nawet zwrotów akcji.
Też trochę tego pożałowałem, ale dopiero jak przeczytałem komentarz Kalamira :P Podczas czytania wszystko było logiczne i niczego mi nie zabrakło.
Spodobała mi się postać Nairy i Kereza. Lorgan .. jest dziwny. Zły do szpiku , ale niewiadomo dlaczego. I to mnie najbardziej ciekawi .. Czekam na wyjaśnienia w kolejnej walce (jak jakaś będzie :P ).
Kalamir napisał/a:
Samo zakończenie (niezwykle przypadkowe) nie pasuje mi do tak ważnej walki, jednak rozumiem, że przypadkiem najlogiczniej można było wytłumaczyć zwycięstwo nad dominującym przeciwnikiem.
Popieram poza tym , że nie pasowało. Taktyka taktyką, moce mocami, ale takiej różnicy w doriki nie można pomijać.. Ale i tak dałeś się za łatwo bić Jackowi :P

Nie ma innej oceny niż 10/10 dla takiego arcydzieła. Walka jest poza skalą :P


"No somos tan malos como se dice..."
"Nie jesteśmy tacy źli jak się o nas mówi..."
   
Profil PW Email WWW
 
 
»Naoko   #5 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem

Ech, szkoda, że nie udało mi się na gorąco wstawić oceny, ale tak wyszło.

Nie, wcale nie przeraziła mnie długość tekstu ^^ Chociaż muszę przyznać, że opanowanie tak długiej treści było jakimś tam wyzwaniem. Lubię wyzwania, zatem już jeden punkt więcej w końcowej ocenie.
Wstęp jest obłędny. Mistrzowsko wprowadzasz czytelnika w nastrój całego starcia. W tej pracy mamy do czynienia z postacią, która przechodzi jakąś tam przemianę [minimalną, ale da się ją wyczuć] co jest niezwykle ważne w tak obszernym tekście. Przecież czytanie o bohaterze, który od początku do końca jest taki sam byłoby porażką. Kolejny duży plus.
Jednak nie wszystko jest tak dobrze [co ja mówię! - nie jest tak świetnie] dopracowane. Moim zdaniem postawiłeś sam sobie bardzo wysoko poprzeczkę na początku wpisu. Skrycie oczekiwałam, że w kulminacyjnym punkcie podniesiesz ją o jeszcze jeden szczebel. Tak się jednak nie stało [przynajmniej w moim odczuciu], natomiast odniosłam wrażenie, że w niektórych momentach problem stanowi utrzymanie tego poziomu. Chociażby motyw z dziewczynką. Zdaję sobie sprawę, iż ten epizod był potrzebny w przemienieniu postaci, którą się wcześniej zachwycałam, jednak sam motyw wydał mi się... Sztuczny. W ogóle nie pasował do całości, chociaż wiem, że nie musiał. Popsuł mi końcówkę pierwszej części i niestety, przez to poleci punkt przy końcowej ocenie.
Sprawa językowa - skąd pamiętam, wszystko było w porządku. Chyba w dwóch momentach coś mi przeszkodziło w czytaniu, ale nie będę naprędce tego odszukiwać. Teraz wydaje mi się to zbędne.
Walka była w porządku i poprawna. Trochę zamotałeś z tymi wszystkimi umiejętnościami, gubiłam się w tekście i musiałam powtórnie przeczytać jakiś fragment, aby odnaleźć się w starciu. Zabrakło mi wyraźnego, dominującego nastroju, przez co stracie wypadło jak wypadło.
Kalamir napisał/a:
Samo zakończenie (niezwykle przypadkowe) nie pasuje mi do tak ważnej walki

Kalamir napisał/a:
Nie ma żadnego śledztwa, zagadek, odkryć ani nawet zwrotów akcji.

Nie zgadzam się z Kalamirem w tych kwestiach. Zakończenie jest o tyle dobre, bo ukazuje, że tylko przypadek może spowodować wygranie z Widmowym. Trzeba zwrócić uwagę na trudność tej postaci. Zdziwiłabym się, gdyby Lorgan inaczej ukazał nam zakończenie walki. Wówczas byłaby nielogiczna.
Brak śledztwa = wielkie dziękuję. Zadanie było proste i klarownie przedstawione, zatem nie mogło być mowy o żadnej tajemnicy. Gdyby wprowadzić wątek zagadek i rozszyfrowywania ile to jest 2 plus 2, odniosłabym wrażenie, że jest to śmieszna i dziecinna praca. Przecież postać Lorgana walczyła z Widmowym! To było zaskoczenie ^^ A za zwroty akcji też serdecznie podziękuję - proszę, pisz zawsze o tym jednym, nie wprowadzaj pobocznych, równie ważnych wątków ;)
OCENA: 9 do 10 jeszcze Ci brakuje. I to całkiem sporo, chociaż mogłoby się zadawać inaczej. Ale takie są kobiety. Czepliwe i zawsze chcą więcej ^^


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 
»Corvus   #6 
Rycerz


Poziom: Keihai
Posty: 23
Wiek: 39
Dołączył: 06 Sty 2010
Skąd: Z twojego koszmaru

Heh, nie mam co napisać bo wszystko już zostało powiedziane.

Tekst jest długi ale czyta się go bardzo przyjemnie, jedynym wyjątkiem, przynajmniej według mnie jest końcówka pierwszej części, która całkowicie nie pasowała mi do całokształtu opowiadania. Domyślam się, że miało to pokazać jak bardzo pokręcony jest bohater ale nadal wydaje się to jakby wycięte z kontekstu.

Wszyscy odnoszą sie do braku śledztwa, zagadek oraz braku zwrotów akcji, więc też to zrobię: To rozdział pierwszy i mam nadzieję, że jeśli będzie drugi to wtedy będzie można dowiedzieć się czegoś więcej. A przynajmniej kto, co i dlaczego? :P

Sama walka była poprawna. Zaczęła się bardzo dobrze ale niestety im bliżej końca tym mniej miała w sobie dynamizmu. Odniosłem też wrażenie, że, aż do samego końca, walka była troszkę zbyt wyrównana biorąc pod uwagę poziom przeciwnika. W końcu niestety sprowadziła się do wykorzystywania po kolei umiejętności przeciwników.

Natomiast sposób pokonania Widmowego Jacka uznaję za całkiem poprawny, w końcu jest kimś kogo ciężko wykończyć inaczej niż przypadkiem lub za pomocą naprawdę porządnego planu w którego założeniem będzie starcie właśnie z nim.

Założenie było takie, że na początek miałem oceniać łagodnie, czyli:
ocena: 9
10 dam tylko za coś co będę miał ochotę przeczytać kilka razy :twisted:
   
Profil PW Email
 
 
^Curse   #7 
Komandor


Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 551
Wiek: 35
Dołączyła: 16 Gru 2008
Skąd: Lublin/Warszawa?

Tytułem wstępu: mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że wymagam od ciebie.. dużo :DD
Podstawowa sprawa: nie lubię narracji pierwszoosobowej. Bardzo. Do tego stopnia, że zdarzyło mi się odkładać książkę, zobaczywszy ową narrację. Owszem, w niektórych momentach to u ciebie pasowało, jednak w większości tekstu najnormalniej w świecie mnie irytowało. Zwłaszcza w momentach 'objaśniania mocy'. Zdecydowanie wolę, kiedy w fajny sposób opisze się moc czy atak w narracji trzecioosobowej, może nawet trochę 'na około', niż jeżeli ktoś stosuje zabieg pt. 'i w tym momencie użyłem swojej fajnej mocy, która polega na tym i na tym..'. Nie przemawia to do mnie.
Poza tym tekst podobał mi się.. oczywiście :DD Fakt jest taki, że ciągle uznaje walkę.. za walkę. No i co za dużo, to nie zdrowo :DD Fajne, dobrze napisane i wciągające wprowadzenie.. wprowadzenie? Na szczęście samo starcie też jest dość rozbudowane, więc nie ma dużej dysproporcji. Wiem też, że nie walczysz często, wiec teoretycznie długość tekstu dla zbudowania postaci jest uzasadniona.. ale i tak zaszalałeś :DD
Fabularnie, nie mam nic do zarzucenia, podobało mi się. Choć.. zawsze zastanawiałam się, jak w momencie zamiany w parę/piach/dym/wielką, głęboką i nieskończoną ciemność człowiek może myśleć.. Ale chyba nigdy nie dostanę odpowiedzi na to pytanie xD
W każdym razie, czekam na coś, po przeczytaniu czego powiem 'wow'. W tym wypadku 'wow' nie było :DD
A, i jeszcze jedno. Z jakiegoś powodu zbudowałeś lepszy klimat we wprowadzeniu niż w walce. Spodziewałam się, że będzie odwrotnie.. No, ale ocena jest jaka jest ;)
Ocena: 8
   
Profil PW Email
 
 
*Lorgan   #8 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 37
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa

..::Typowanie Zamknięte::..


Lorgan - 45 pkt.

NPC - 45 pkt.

Zwycięzcą został Lorgan!!!

Punktacja:

Lorgan +60 (medal: Gwiazda Ochotnicza)
Kalamir +5
Coyote +5
Naoko +5
Bazyl +5
Curse +5


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 

Temat zablokowany  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0.15 sekundy. Zapytań do SQL: 13