7 odpowiedzi w tym temacie |
»Naoko |
#1
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 15-05-2015, 19:52 [Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Archidiecezja semphyrska
|
Cytuj
|
Śladami pożogi - Rozdział I
[15.05.1615]
Skąpane w czerwieni zachodzącego Słońca kontury budynków rzucały na ulice groźne i zarazem malownicze cienie. Czerwone dachówki pobliskich domów przypominały w tym świetle żarzącą się magmę. Ulicę zalała paleta granatów, czerni i szarości. Jeszcze nigdy Semphyra nie wyglądała tak pięknie, przynajmniej w oczach Arafel. Z mocniej bijącym serce przyglądała się nawarstwiającemu się mrokowi, który pochłaniał kontury, kolory i przestrzeń. Hipnotyzujące widowisko przyprawiało ją o dreszcze i szybszy oddech. Ostatecznie, w ciągu kilku minut, miasto zalała czerń. Zanim uliczne lampy rozniosły strumienie zimnego światła i rozświetliły pobliską dzielnicę, Arafel skupiła się, by zapamiętać ten widok. Był to jeden z nielicznych momentów w jej życiu, w którym czuła, że świat jest jej bliski. Skąpany w cieniu. Tak jak ona.
Wraz z rozbłyskiem pierwszej latarni czar prysł.
- Na Lumena – westchnęła z żalem. - Dlaczego wszystko musi być tak upierdliwe jak ta przygłupia góra mięśni?
Pokręciła z niedowierzaniem głową i wróciwszy do pokoju, zamknęła za sobą drzwi prowadzące do loggii. Zrzuciwszy z ramion jedwabny szlafrok, opadła ciężko na świeżo zaścielone łóżko. Lubiła swoje nowe życie w Semphyrze. Nie przeszkadzało jej ładne mieszkanie z pięknym widokiem. Oczywiście, przy swojej aktualnej płacy, nie mogła sobie pozwolić na nic poza jednym, dużym pokojem ze sporą łazienką. Aneks kuchenny kazała wyburzyć, bo nie gotowała. A ze swojego ciepłego pokoju dziennego zrobiła ekskluzywną sypialnię z wielkim łożem i jedwabną pościelą. Poza nim i niewielką szafą z lustrem, nie było tu praktycznie żadnego mebla. Świątynia Arafel służyła tylko odpoczynkowi i przyjemnościom.
Uniosła do góry brwi. Przypomniała sobie o kilku teczkach, które wypożyczyła z archiwów archidiecezjalnych. Wysunąwszy koniuszek języka, sięgnęła po akta Zealot Fausset. Zaginiona dziewczyna interesowała ją coraz mocniej. Głównie ze względu na swój pseudonim: Naoko. Aż dziwne, że w Babilonie znalazły się dwie kobiety zealotki, których będzie łączyło imię. Zaśmiała się pod nosem, ciesząc się, że mimo oczekiwań rodziców, nie wybrała Lumbry.
Przewróciła kilka stron dotyczących jej dzieciństwa – nie było tego wiele. Podopieczna Mademoiselle Trahison. Obdarzona wielkim zapałem, ale przeciętnymi zdolnościami magicznymi. Kolejne strony związane z aktywnością zawodową. Brała udział w kilku misjach, które czasami kończyły się powodzeniem, a czasami odwrotnie. Status aktualny: zaginiona.
Arafel sięgnęła po czerwony mazak i zakreśliła ostatnie słowo. Coś jej nie pasowało.
- No cóż...
Rzuciła papiery na podłogę. Sprawa będzie musiała poczekać do jutra. Przecież nie będzie pracować w dzień wolny w swoim mieszkaniu!
***
Dźwięk połączenia przychodzącego przerwał jeden z ulubionych utworów. Od niechcenia sięgnęła do guziczka przy słuchawce.
- Ahoj!
- Eee...
Połączenie zostało przerwane. Arafel nie przypuszczała, że te bardzo prawdopodobne przywitanie (legenda mówiła, że to była pierwotna propozycja na rozpoczęcie rozmowy tuż po stworzeniu pierwszego comlinku) mogło wprawić rozmówcę w wystarczające zmieszanie, by się rozłączył. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, uniknęłaby tylu telefonów od Cesare'a.
Po kilku chwilach ponownie pojawił się sygnał połączenia. Odebrała.
- Ahoj!
- Proszę jak najszybciej stawić się w kancelarii – surowy kobiecy głos brzmiał znajomo. Białowłosa sięgnęła pamięcią. Po chwili połączyła głos z kobietą, która wprowadziła ją za pierwszym razem do komnat arcybiskupa.
- Eee... Nie chcę być nieuprzejma, ale w tej chwili jest to niemożliwe – Arafel spojrzała na swoje świeżo pomalowane paznokcie u rąk i nóg. W ciągu kolejnej godziny nie miała zamiaru ruszać się z domu.
- Nie może pani odmówić, arcybiskup ma zaplanowane spotkanie z panią za czterdzieści minut. Proszę się nie spóźnić.
Połączenie zostało przerwane. Zdziwiona, powędrowała wzrokiem po mieszkaniu. A jednak, mimo odbyciu kilku misji (większość zakończona sukcesem!) była dalej traktowana jak żółtodziób. Chociaż... Może do żółtodzioba zadzwoniliby pięć minut po umówionym spotkaniu?
***
Od dwudziestu minut czekała na audiencję. Mimo spokojnego usposobienia, była lekko zdenerwowana. Stawiła się na czas, a jednak musiała czekać. Znowu. Za kogo ją mieli?
Drzwi do gabinetu otworzyły się i zanim kobieta w koku zdążyła powiedzieć choćby jedno słowo, Arafel była już przy niej. Urzędniczka wyglądała na zdziwioną i lekko zaniepokojoną. Dobrze. Może na przyszłość będzie wiedziała, jak zachować się w stosunku do zealoty. Odrobina szacunku na pewno nie zaszkodzi.
Złotooka minęła ją bez słowa i zamknęła za sobą drzwi. Po chwili zamarła. Pomieszczenie było praktycznie puste, ponieważ usunięto z niego wielki stół. Arcybiskup siedział teraz za niewielkim biurkiem usytuowanym pod samym oknem. Na jednej ze ścian wisiała wielka mapa świata. Ze starej aranżacji została tylko okazała biblioteka.
Pamiętając swoją ostatnią wizytę, czekała na wezwanie od Milaniego. Ten jednak nie spieszył się z tym, przeglądając i podpisując jakieś papiery. Nie zaszczycił jej nawet przelotnym spojrzeniem. Arafel wciągnęła ciut głośniej powietrze. Chciała zrobić to po cichu, jednak nic nie umknęło uwadze arcybiskupowi.
- Tak łatwo w dzisiejszych czasach wyprowadzić z równowagi tak młodego człowieka, jak ty. Podejdź dziecko – podniósł spokojnie głowię i posłał dziewczynie chłodne spojrzenie. Zrobiła jak powiedział. - Przynajmniej tym razem grzecznie poczekałaś na zaproszenie. Usiądź.
Ponownie wykonała polecenie, starając zachować zimną krew. Coraz lepiej rozumiała dlaczego Milanie interesował się Zakonem Światła. I dlaczego dość mocno dawał jej w kość. Przypominał, na swój sposób, tego nieroba Cesare'a, który jakiś dziwnym trafem awansował wcześniej od niej.
- Mam dla ciebie zadanie.
- Czy wasza świętobliwość dowiedział się czegoś nowego o technologii nagijskiej?
- Ledwie awansowałaś, a już zadzierasz nosa. To niedobrze, moje dziecko. Czy w wojsku nie znalazł się nikt, kto mógłby pokazać ci, gdzie jest twoje miejsce? Dlaczego obarczasz tym swojego arcybiskupa? Nie mam ani czasu, ani ochoty, poświęcać ci więcej czasu, niż z góry założyłem. Oto akta twojej sprawy.
Jeszcze chwila, a na policzkach złotookiej pojawiły by się różowe plamy. Czuła się niczym małe dziecko złapane podczas psikusów. Bez słowa sięgnęła po teczkę.
- Ostatnimi czasy co jakiś czas dochodzi do zamieszek w Latran. Masz to zbadać.
- Od tego jest policja – mruknęła niezadowolona.
- Nie interesuje mnie to, Semphyra jest pod moją opieką, a dbam należycie o to, co należy do mnie.
Spuściła głowę, gdyż tak nakazywał jej instynkt. Nawet rodzony ojciec nie strofował jej tak bardzo. Otworzyła aktówkę i spojrzała na początkowe strony. Nie śmiała zwrócić mężczyźnie uwagi, że właśnie przyznał się do chęci posiadania Semhyry na własność. Gdyby tylko Papież to usłyszał.
- W tym roku wypada dwusetna rocznica powstania fundamentów naszej świętej wiary i nie chciałbym, by Semphyra stała się ponownie miejscem sporów na tle religijnym. To miasto wycierpiało wystarczająco wiele w przeszłości. Nowe waśnie są tu zupełnie niepotrzebne.
- Sir, nie ma pan chyba na myśli Schizmatów? - Ponownie zapomniała się w rozmowie. Nie jej wina, że arcybiskup bardziej przypomniał generała niż przedstawiciela religijnego.
- Nie mam nikogo na myśli, ale twoim zadaniem będzie dowiedzieć się, kto może za tym stać. Z resztą... Wszystko masz w aktach. Skończyłem. Możesz odejść.
Bez słowa pożegnania opuściła pomieszczenie. Najszybciej jak się tylko dało. Druga wizyta nie wypadła najlepiej, jednak od częstotliwości zadań uzależnione było istnienie jej małej mekki.
***
Brukowane uliczki przypominały o dawnej świetności starej dzielnicy. Mimo lat, które tak łatwo zostawiały piętno na człowieku, kamień pozostał prawie nietknięty. Droga do starego ratusza naznaczona była przez bród, odór i przekleństwo. Początkowe plany atrakcji turystycznej rozsypały się w drobny mak, ponieważ do budynku lgnęli przede wszystkim bezdomni, narkomani i inni, bardziej lub mniej zdegenerowani, mieszkańcy stolicy.
Po kilku godzinach włóczęgi między zapomnianymi przez Babilończyków uliczkami w końcu trafiła na coś interesującego. Grupka mężczyzn, schowana w cieniu budynków, była wyraźnie czymś poruszona. Mimo że rozmawiali szeptem, żwawo gestykulowali i nerwowo dreptali od ściany do ściany. Arafel, schowana na rogiem, postanowiła poczekać z interwencją.
Kwadrans później z drzwi z jednego budynku wyłoniła się wysoka postać. Poddenerwowana grupka podskoczyła do niej i przytłumionym głosem zaczęła wyjaśniać coś pospiesznie. Dziewczyna miała problem ze zrozumieniem, co kto chce, ponieważ wszyscy mówili bardzo szybko, chaotycznie i jeden przez drugiego. Nowa osoba również miała problem ze zrozumieniem czego dokładnie chcą interesanci. Uniosła w geście uspokojenia obie ręce i zaczęła coś mówić szeptem.
Od dzisiaj zawsze będę miała przy sobie zestaw małego szpiega od Blighta postanowiła głęboko w duchu.
Nagle, jedna osoba z grupki nadpobudliwych wyskoczyła w kierunku wysokiej postaci i zrzuciła ją z nóg. O dziwo, inni, zamiast powstrzymać kolegę, wspomogli go w czynie. Białowłosa miała zamiar zainterweniować, gdy nagle do jej uszu dobiegł nieludzki krzyk przypominający ten, który towarzyszył kobietom podczas porodów. I jej skojarzenie nie było dalekie od prawdy, bo mężczyzna (po krzyku poznała, że to facet) był właśnie na żywca rozrywany przez rozszalałych ludzi. Zamarła w bezruchu absolutnie zdezorientowana. I nagle wszystko zwolniło, a krzyk pełen bólu i niezrozumienia znikł za mgłą niedowierzania. Widziała nad wyraz dobrze wyrzucane w powietrze fałdy porozrywanej skóry. Ścianę pokrywały coraz to nowe plamy krwi, a jedna cienka strużka leciała w dół ulicy, w jej kierunku. Przyglądała się jej niczym zahipnotyzowana. Była coraz bliżej, jednocześnie rzadka i gęsta. Zaczęła wyczuwać metaliczny zapach w powietrzu i nie wiedzieć czemu, tak bardzo chciała jej dotknąć. Świat zaczął wirować, a jej palce były coraz bliżej fascynującej cieczy.
Tak samo, jak wszystko zwolniło, tak teraz nabrało nagłego przyspieszenia. Arafel podniosła wzrok. Grupka kilku osób, umorusana w całości czerwonymi plamami, przyglądała się jej wygłodniałym wzrokiem. W tej samej chwili, gdy postanowiła dać nogę, rzucili się w jej kierunku. Na jej szczęście, to byli tylko ludzie. Wściekli, wygłodniali i zdolni do wszystkiego, ale tylko ludzie. Biegła bez odwracania się za siebie. Fakt, mogła spokojnie użyć jakiegoś czaru, jednakże miała odgórny zakaz korzystania z magii, chyba, że nie miałaby wyjścia. Póki miała sprawne nogi, mogła uciekać. I tak też robiła.
Słyszała za sobą przyspieszone oddechy i przekleństwa rzucane w przestrzeń. Początkowo była przekonana, że grupka nie nadąży za nią i spokojnie będzie mogła wrócić na miejsce zdarzenia, jednakże ci nie mieli zamiaru odpuścić. Co gorsza, byli w wyśmienitej kondycji, przez co powoli skracali dystans.
- Jakby byli na jakimś wspomagaczu... - mruknęła do siebie, skręcając w alejkę.
To był błąd. Znalazła się w ślepym zaułku. Odwróciła się pospiesznie, jednakże mężczyźni stali już w wejściu. Byli całkowicie mokrzy od potu, tak, jakby wyszli dopiero spod prysznica. Mimo panującego półmroku, białowłosa z łatwością zobaczyła, że mają nienaturalnie powiększone źrenice oraz skórę w szarawym odcieniu. Ich oddechy były krótkie i płytkie. Co chwilę któregoś z nich przechodził dreszcz. Wyglądali na gotowych na wszystko. I chyba tak było.
Arafel stanęła w pozycji wyjściowej do ataku. Rozstawiła lekko stopy, przenosząc ciężar ciała na lewą, znajdującą się z tyłu. Ręce podniosła przed siebie i przechyliła się tak, aby stać bokiem. Czekała. Nie widziała szans na załagodzenie sytuacji, gdyż ludzie (czy oby na pewno nimi byli?) nie myśleli w tej chwili racjonalnie.
Rzucili się w jej kierunku bez słowa ostrzeżenia. Jednak po chwili, tuż przed Arafel, pojawiła się świetlista postać, która nie dość, że oślepiła i unieruchomiła mężczyzn, to jeszcze, złapawszy dziewczynę za rękę, teleportowała się z nią na dach pobliskiego budynku. A przynajmniej tak się jej wydawało. Nie znała dobrze miasta.
- Okey... - zaczęła powoli, widząc, jak jej wybawca ociera pot z czoła.
Był to zniszczony przez życie mężczyzna po trzydziestce, w obszarpanym ubraniu. Miał niezwykle potargane, wcześnie posiwiałe włosy.
- Dziękuję.
- Drobnostka – mężczyzna zbierał się do odejścia.
- Mam tylko jedno pytanie – przystanął, jednak nie odwrócił się do niej twarzą. - Dlaczego mnie uratowałeś, Jeanie, dobry przyjacielu Zealot?
Mężczyzna w okamgnieniu podskoczył do niej, jednak była przygotowana. Złapała jego rękę i wykręciwszy ją za plecy, kopnęła w tył kolana. Jean opadł na nie, lekko dysząc.
- Daj spokój, przecież jesteś wykończony – powiedziała najspokojniej jak mogła, jednakże coś jej mówiło, że w jej głośnie słychać obietnicę śmierci. - Ta świetlna teleportacja... Drugi czy trzeci krąg?
Milczał. Zrezygnowana pociągnęła rękę mocniej do góry, a on syknął z bólu.
- Proszę, nie chcę robić ci niepotrzebne krzywdy, wszak pomogłeś mi.
- Uratowałem – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Dokładnie, pomogłeś – przytaknęła, nie przywiązując do jego słów większej uwagi.
- Jeżeli mnie puścisz, odpowiem na twoje pytania.
- Mam nadzieję – rozluźniła uchwyt.
Jean wyszarpnął rękę i rozmasował nadgarstek. Tymczasem Arafel przysiadła na murku i rozpaliła kiseru. Zaciągnąwszy się głęboko, poczuła ulgę. Wspaniałe uczucie.
- Jesteś taka sama, jak ci na dole – mruknął z niechęcią.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Co masz na myśli?
Przycupnął nieopodal, wyjmując z kieszenie pogniecione papierosy. Odpalił jednego przy pomocy starej, obdartej ze wszystkich stron, zapalniczki.
- Krwa, wszyscy jesteśmy, jak ci na dole.
Arafel milczała, w spokoju czekając, aż Jean zacznie mówić. Życie ją nauczyło, że czasami nie trzeba było zadawać pytania, aby otrzymać odpowiedź. I tym razem nie musiała wykazać się większą cierpliwością.
- Narkotyki. Te dzieciaki szukały nowych narkotyków. Łamacz, bo tak je nazywają, jest najgorszym gównem, jakie widziałem. Uzależnia szybciej od heroiny, daje mocniejszego kopa i trzyma dłużej niż extasy. Widziałem dzieciaki, które umierały na parkiecie od Łamacza, bo do ich mózgu nie dochodziły sygnały zmęczenia organizmu. Tamci – machnął ręką w powietrzu – byli na porządnym głodzie. Gdyby ciebie dorwali, prawdopodobnie rozerwaliby cię na strzępy.
- Raczej na pewno – mruknęła.
Nastała cisza. Złotooką przytłaczała myśl o tych wszystkich młodych ludziach, którzy zaprzepaszczają swoje życie dla chwili uniesienia. Czasami wystarczyła jedna działka takiego Łamacza.
- Już chyba wiesz dlaczego cię uratowałem. Nie mógłbym obojętnie przejść obok kolejnego zmasakrowanego ciała... Jednak w zamian za ratunek, ty odpowiesz mi na moje pytanie – mężczyzna z poważną miną skierował wzrok na twarz Arafel. - Skąd wiedziałaś kim jestem.
- Zajmuję się sprawą Zealot Fausset a.k.a. Naoko – odpowiedziała bez chwili zawahania. Czuła, że może zaufać Jeanowi. Poza tym liczyła, że uda się jej wyciągnąć trochę informacji.
- Jej sprawa została umorzona blisko dwa lata temu.
- To nie jest oficjalne śledztwo.
- Więc dlaczego się nią interesujesz?
- Czy to ważne?
Jean przyglądał się jej w milczeniu, a dziewczyna widziała w jego oczach, jak w ciągu kilku sekund rozpada się na tysiąc drobnych kawałeczków. Tak, to było ważne. Widziała, że darzył ją ogromnym uczuciem. Miłością? Jeśli tak, to jakim rodzajem?
- Opowiedz mi o niej.
Pokiwał głową, ocierając wierzchem dłoni napływające łzy. To dziwne, jak ludzie potrafią zmienić swoje oblicze wciągu kilku sekund.
- Początkowo nikt nie przypuszczał, że zaginęła. Potrafiła znikać na kilka tygodni, nie dając żadnych oznak życia. Jednakże coś mnie tknęło, by odwiedzić ją w domu. Nikogo nie było, a drzwi były otwarte. To było niepodobne do niej. Praktycznie wszystko było na swoim miejscu, jednak czułem, że ktoś tam był. Ktoś nieproszony.
Westchnął. Wyrzucił przed siebie niedopałek i sięgnął po kolejnego papierosa.
- Tego samego dnia dowiedziałem się, że arcybiskup Milani w ciężkim stanie trafił do szpitala. To nie mógł być zbieg okoliczności. Czułem w kościach, że ktoś zasadził się na zealotów. I wiedziałem, że Naoko była jego celem – Arafel nie uszło uwadze jak miękko wypowiedział jej kryptonim. Tak naprawdę czuła, że to było w jego oczach jej imię. Tak samo, jak ze swoim nie czuła żadnego powiązania i wszędzie używała własnego kryptonimu. - Jednak sam nic nie mogłem zrobić. Wypełniałem papiery, wysyłałem ludzi, starałem zebrać choć trochę informacji... Byłem nikim. I nic nie mogłem na to poradzić.
Machnął przed sobą ręką, jakby chciał odpędzić namolne myśli.
- Odszedłem od zealotów. Przestałem być wiernym sługą Lumena i na własną rękę próbowałem coś zrobić. Myślałem, że biurokracja, jaką byłem zawalony i hierarchia kościelna tylko mnie spowalniają, ale prawda była inna. To była tylko moja wina.
- Więc co robisz w Semphyrze?
- Wszystkie ślady prowadziły do Milaniego. Więc próbowałem węszyć u źródła. Jednak nic z tego nie wyszło...
Wstał i otrzepał spodnie. Nagle złapał go straszny kaszel, który skończył się wykrztuszeniem kilku kropel krwi.
- Nie zostało ci wiele czasu – powiedziała spokojnie.
- Nie, dlatego powiedziałem, co wiedziałem. A to jest klucz do jej domu. - Wyjął z kieszeni mały, mosiężny klucz. Tak rzadko dziś spotykany. - Może znajdziesz coś, co przeoczyłem.
- Dlaczego?
- Bo nie zostało mi wiele życia, a straciłem wszystko, co miałem. Świadomość, że jej nie zostawiłem... Że przekazałem misję dalej... Będzie ukojeniem. Znajdź ją.
I po tych słowach rozpłynął się w powietrzu. A Arafel ze zdziwieniem stwierdziła, że znajduje się na dachu budynku, w którym miała mieszkanie.
- Och Jean... Co ona z tobą zrobiła, co one wszystkie z wami robią... Gdyby nie to, mógłbyś zajść daleko – mruknęła i zeskoczyła swobodnie z dachu.
***
Po przedstawieniu sytuacji arcybiskupowi, Arafel została oddelegowana do kontynuowania misji. Miała składać codziennie raporty o postępach śledztwa nie tylko w kancelarii, ale i w pionie wojskowym. Widocznie jedna, jak i druga strona była zainteresowana Łamaczem i jego potencjałem.
Nie przeszkadzało to jej. Jej zarobki wzrosły trzykrotnie i były wypłacane w regularnych odstępach czasu – przyjemna odmiana od jednorazowych wypłat za pojedyncze misje. Dzięki temu zyskała fundusze na własne śledztwo, które prowadziła w absolutnej tajemnicy. Coś jej mówiło, że arcybiskup nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że Arafel, na różne sposoby, próbuje szperać w jego przeszłości. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
Ostatnio zmieniony przez Naoko 20-08-2015, 20:05, w całości zmieniany 3 razy |
|
|
|
»Naoko |
#2
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 16-05-2015, 00:16
|
Cytuj
|
Śladami pożogi - Rozdział II
[20.05.1615]
Mijała przechodniów niczym cień. Prawie niezauważona. Lawirowała między mężczyznami, kobietami i dziećmi, oddychając powietrzem zmieszanym z ich potem i perfumami. Dawało to mało przyjemną mieszankę. Złotooka przysunęła do twarzy jedwabną chusteczkę nasączoną ekstraktem mięty. Być może wyglądała dziwacznie, jednakże mogła przynajmniej oddychać z pewną lekkością. Po kilku minutach skręciła w boczną uliczkę i uwolniwszy się od nieprzyjemności, odetchnęła z ulgą. Pamiętając jeszcze dość świeże wydarzenia z Semphyry, rozejrzała się wokoło. Nie zauważyła niczego podejrzanego. Ruszyła pewnym krokiem przed siebie, co jakiś czas zerkając na gps schowany w kieszeni spodni.
Podróż do stolicy przywołało wspomnienia, dzięki którym Arafel zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie lubiła tego miejsca. Kojarzyła je głównie z rodziną d'Arce'ów i jej bliźniaczą kupą mięśni. Aż trudno było uwierzyć, że kiedyś była z nimi tak blisko, a Cesare żył i myślał w tym samym rytmie, co ona. Czuła, jakby miało to miejsce wiele lat wstecz, w innym życiu i w innej rzeczywistości. Potrząsnęła głową, by odegnać natarczywe wspomnienia. Musiała skupić się na śledztwie. Ba, nawet nie na jednym, a na dwóch.
Od kiedy Milani dał jej wolną rękę, mogła więcej czasu poświęcić na poszukiwaniach Zealot Fausset. Jednakże mimo wielu godzin spędzonych nad archiwami, nie znalazła żadnej przydatnej informacji. Wydawało się, że mała zealotka zwykła prowadzić życie samotnika, nie interesując się zbytnio innymi inkwizytorami. Mimo to Arafel przejrzała sprawy i reporty dwóch zealotów, którzy byli aktywni zawodowo w tym samym czasie, to ani z notatek Sebastiana Infulentiusa i ani z notatek Hayta Scordare'a nie wynikało, by mieli jakąkolwiek styczność z panną Fausset. Zagryzła dolną wargę, starając się znaleźć jakikolwiek trop. Nie chodziło o głupią obietnicę złożoną Jeanowi – białowłosa po prostu lubiła załatwiać wszystko do końca. A sprawa zniknięcia jednego z pobratymców musiała zostać rozwikłana.
Skręciła w kolejną uliczkę, a jej myśli zajęło drugie, oficjalne śledztwo. Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie musiała ściśle pracować z Wydziałem dw. z Przestępczością Narkotykową, jednakże po złożeniu raportu w Pionie Wojskowym, jej przełożeni od razu powiadomili odpowiednie służby. A te nie dały jej spokoju, chociaż zgodziły się na niekontrolowane śledztwo w zamian za wymianę informacji. I tak Arafel codziennie musiała zdawać raport ze swoich poczynań. Było to wielce niewygodne, jednakże dla dobra sprawy była gotów na takie poświęcenie. Jakby nie patrzeć, chciała oczyścić ulice Semphyry. Również z substancji psychoaktywnych podobnych do Łamacza. Wzdrygnęła się na myśl o tamtej grupce uzależnionych. Już wówczas wyglądali na ledwo żywych, więc jak musieli wyglądać teraz, po kilku kolejnych dawkach? Do jej głowy zaczęły dochodzić bardzo nieprzyjemne wizje z nastolatkami z zupełnie przekrwionymi białkami, zapadniętymi policzkami i wystającymi kośćmi obojczykowymi. Oczami wyobraźni widziała, jak z nieprzytomnymi uśmiechami przyjmują kolejną dawkę Łamacza, nie zdając sobie sprawy, że w tej samej chwili są mordowani lub wykorzystywani seksualnie na wiele wymyślnych sposobów. Bez przyszłości, nie zaznawszy życia, na zawsze zapomniani przez społeczeństwo. Musiała działać szybko. Z tego, co udało się jej ustalić, Łamacz był stosunkowo nowym towarem na czarnym rynku, przez co miała dość spore szanse na dotarcie do źródła i wyeliminowanie problemu. Zdawała sobie sprawę, że nie powstrzyma to dealerów przed sprowadzaniem nowych towarów, jednakże skoro była już zamieszana, postanowiła dać z siebie wszystko. W jednej i w drugiej sprawie.
Zaszła do celu. Wychodząc z zaułku, poczuła się, jakby wychodziła z innego świata. Rozejrzała się przed przejściem przez ulicę tak, jak nauczyła ją matka i raźnym krokiem skierowała się do zabytkowej kamienicy. Wysoka na kilka pięter, zbudowana z czerwonej cegły. Na klatce schodowej szyby w oknach zastąpiono wysokimi, kolorowymi witrażami przedstawiające między innymi św. Sebastiana i św. Rytę. Weszła do środka zafascynowana. Wnętrze klatki schodowej również prezentowało się interesująco, ponieważ architekci postawili na wygląd, przez co schody prowadzące na piętra były spiralne, a nie dwubiegowe zwykłe. Było one dodatkowo wyłożone czerwonym dywanem i wykończone ozdobną, wysoką barierką. W powietrzu unosił się aromat starych książek, co dodawało swoistej magii budynkowi. Arafel spojrzała w górę. Mimo że czekała ją wędrówka na 9 piętro, przypuszczała, że w takim otoczeniu, nawet nie zauważy, a już będzie na miejscu. Nie myliła się. Drogę do mieszkania Zealot umilały jej rzeźbione ręcznie drzwi i chropowata, nierówna powierzchnia ścian.
- Jakbym przemierzała jakąś niesamowitą krainę – mruknęła, oczarowana miejscem. Zaczęła rozumieć, dlaczego Zealot postanowiła tu mieszkać, mimo niezbyt przyjemnej okolicy. To miejsce miało charakter.
Stanęła przed drzwiami prowadzącymi do mieszkania ognistej zealotki. Mimo że właścicielki nie było już kilka lat, wycieraczka była wytrzepana, a na framudze nie widać było choćby śladu kurzu. Dozorca musiał otrzymać pieniądze na zaś, lub, co jej nie pomogłoby, ktoś musiał wynająć mieszkanie. Arafel sięgnęła po klucz i przyjrzała się zamkowi. Wydawał się pasować. Włożyła klucz i przekręciła. Zamek puścił, co wzięła za dobrą monetę. Sięgnęła za klamkę, przekręciła pozłacaną klamkę i pchnęła. Weszła do niewielkiego mieszkania, zapewne kawalerki. Większość pokoju zajmowało podwójne łóżko, duża, przeszklona szafa i kotatsu. To ostatnie ją zdziwiło, ponieważ zwykle widywała je u osób, które lubiły otaczać się ludźmi. Przez chwilę zrobiło się jej żal Zealot. Przeszła przez pomieszczenie. Czuła w nim coś dziwnego. Wzruszywszy ramionami, zaczęła przeszukiwać lokum. Pod łóżkiem znalazła duże pudło ze starymi zdjęciami – w większości znajdowała się tam Mademoiselle. Widocznie Zealot miała na jej punkcie co najmniej delikatną obsesję. Włożyła zdjęcia z powrotem i odłożywszy pudło na miejsce, ruszyła w kierunku szafy. Nie trudno było nie zauważyć, że mieszkanie jest wysprzątane, co nie podobało się Arafel. Jeżeli były tu jakieś ślady, teraz były nie do odtworzenia. Z drugiej strony nawet gdyby nic nie zostało ruszone, to po takim czasie zebranie DNA również nie należałoby do najłatwiejszych zadań. Otworzyła drzwi i przejrzała dokładnie ubrania. Oprócz przeterminowanych lizaków, nie znalazła niczego szczególnego. To samo dotyczyło łazienki i kuchni. Wszystko było wysprzątane, wręcz pachniało jakimś kwiatowym odświeżaczem powietrza. Usiadła pod drzwiami i rozpaliwszy kiseru, zaczęła myśleć nad tym co wie. Dlaczego Zealot wyszła tego wieczoru? Gdzie zaginęła? Dlaczego jej mieszkanie wyglądało na zamieszkałe, mimo że właścicielki nie było w nim od lat? I najważniejsze, dlaczego sprawę umorzono?
Siedziała tak kilkadziesiąt minut, próbując ułożyć układankę, nie mając najważniejszych elementów. Złotooka miała nadzieję, że złapie jakiś trop, jednak wszystko wskazywało, że jej podróż do Arkadii nie poruszy jednego śledztwa. Miała nadzieję, że z drugim będzie lepiej.
***
Założywszy na głowę szeroki kaptur, ruszyła w kierunku slamsów. Starała się nie zwracać na siebie uwagi, korzystając ze swoich prawie wrodzonych umiejętności. Uliczki pełne były mieszkańców stolicy – późną wiosną życie zaczynało się wieczorem, po zachodzie Słońca, gdy powietrze było wolne od żaru lejącego się z nieba. Mijała przechodniów, którzy w ogóle nie przejmowali się nią. To była jedna z nielicznych zalet Arkadii. Praktycznie nikt nie zwracał na siebie uwagi, nieważne jak był ubrany. Mieszkańcy przyzwyczaili się już do wszystkiego. Arafel musiałaby chyba odbyć taniec godowy w stroju kąpielowym z płonącymi pomponami, by kilka osób zainteresowało się nią. I to prawdopodobnie nie na długo.
Skręciła w jedną z mniejszych uliczek i skierowała się do rzadziej uczęszczanej części miasta. Podczas swojej wędrówki minęła olbrzymi pomnik uskrzydlonej istoty o nieokreślonej płci. Dokoła monumentalnej konstrukcji ułożone były świeże kwiaty i święcące przyjemnie znicze. Wiedziała, że cień budowli będzie jej towarzyszył jeszcze przez jakiś czas. A dokładniej dopóki będzie znajdowała się na peryferiach. Dopiero teraz, gdy zbliżała się do celu, poczuła, że w tej części miasta jest znacznie chłodniej. Nie wynikało to tylko z bliskości otwartych odcinków kanałów i znacznie niższych budynków. Sama świadomość przestrzeni, w której znajdowała się i wiedza o tym miejscu, powodowała, że czuła na karku ziębiące liźnięcia wiatru. Czuła, że niedługo będzie musiała uważać na każdy krok. Tu wszystko miało oczy i uszy, a Arafel chciała tylko trochę powęszyć. Przeskoczyła niewielkie ogrodzenie i znalazła się na terenie slamsów.
Wszystko było tu bardziej szare i ponure. Psy, snujące się po ulicy, wychudzone i zapchlone przypominały bezdomnych śpiących na starych, zardzewiałych ławkach. Okna z rozbitymi szybami były pozabijane na głucho próchniejącymi deskami. Zewsząd wydobywały się jakieś jęki i stęknięcia. To na pewno nie było miejsce dla takiej dziewczyny, jak ona. I Arafel dobrze o tym wiedziała, tak samo jak ci, którzy zaczęli się jej przypatrywać z zainteresowaniem.
„Co to, to nie” pomyślała. „Nie mogę pozwolić by mnie zapamiętali. Och Lumenie, dlaczego urodziłam się taka piękna?”
Przyspieszyła kroku. Widziała nieopodal budynek, w którym prawdopodobnie mogła uzyskać informacje na temat Łamacza. Minęła kilku mężczyzn w podartych ubraniach i z wielkimi plamami na twarzy. Na jej nieszczęście, większość latarni była wyłączona, przez co cienie, rzucane przez dwie okoliczne, były za bardzo oddalone od siebie, by przedostać się nimi swobodnie do budynku. Z resztą, wolała nie korzystać z zaklęć – w tej części miasta ludzie byli bardziej uważni.
Gdy miała pociągnąć za klamkę, ktoś złapał ją za przedramię. Wzdrygnęła się – rzadko spotykała ludzi, którzy byli w stanie ją zaskoczyć – odwróciła się i zobaczyła przed sobą niezwykle chudą dziewczynę z dużymi, bladoniebieskimi oczami. Jej skóra była niezdrowo szara, a wargi spierzchnięte i popękane. Wyglądała jak chodzące widmo w wyciągniętej, przybrudzonej i prawie bezkształtnej czarnej sukience zarzuconej na kościste ramiona. Przypominała trochę bardziej ludzką kostuchę.
- Mogę w czymś pomóc? - Zapytała, starając się brzmieć miło co, jak wiadomo, skazane było na niepowodzenie.
- Masz towar? - Dziewczyna wydawała się ledwie kontaktować z rzeczywistością, kurczowo trzymając Arafel za przedramię. Zacisnęła mocniej palce, a złotooka ze zdziwieniem stwierdziła, że był to uścisk godny zapaśnika.
- Ty miałaś załatwić – postanowiła zaatakować z zaskoczenia. Poskutkowało. Dziewczyna puściła jej rękę i zrobiła zmartwioną minę.
- Miguel nie przyjechał. Oskar tak mówi. Miguel ma Łamacza. Może Tobie da?
- Może, poczekaj. Wejdę i zobaczę, ok?
Twarz dziewczyny rozjaśnił promienny uśmiech, który na chwilę przypomniał, że kiedyś była całkiem ładna.
- Poczekam. Przynieś.
- Ok.
Pociągnęła za klamkę i weszła do budynku. Wnętrze nie różniło się za bardzo od ulicy. Wszystko było w opłakanym stanie. Posadzka popękana, ze ścian wydobywał się tynk. W kątach leżały albo jakieś stare szmaty, albo śpiący narkomani. Przy ścianie naprzeciw drzwi wejściowych znajdował się niewielki podest, na którym ustawione było wielkie, drewniane krzesło. A na nim siedział postawny mężczyzna. Na oko mierzył około dwóch metrów, muskularny, ogolony na krótko. Szyję miał ozdobioną tatuażem w kształt pajęczyny, zwieńczony na lewym policzku czarną wdową. Na sobie miał nałożony biały podkoszulek i ciemne spodnie. U jego stóp na wpół leżała, na wpół siedziała ciemnoskóra kobieta, ubrana tylko w bikini, z tlenionymi włosami. Na szyi miała założoną stalową obrożę z łańcuchem przyczepionym do nogi krzesła.
Arafel przeszła pomieszczenie pewnym krokiem, zdejmując z głowy kaptur. Tuż przed podestem zdjęła z ramion pelerynę i rzuciwszy ją na brudną, lepiącą się podłogę, rzuciła spokojnie:
- Miguel pozdrawia.
- To dziwne. Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, zabiłem jego pieska obronnego i wyrzuciłem go na zbity pysk.
- Rozumiem. Przekażę, że nie jesteś zainteresowany nową dostawą... Na pewno opanujesz te wszystkie dzieciaki, czające się pod drzwiami twojego domu – rzuciła z drwiną, obracając się dookoła własnej osi z rozwartymi ramionami.
Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie.
- Widzę, że Miguel zatrudnił pieska, który umie szczekać. Ciekawe co powiedziałby, gdyby ten piesek stracił kilka ząbków i pazurki.
Arafel odwzajemniła uśmiech i aktywowała Hachlafę. W ciągu sekundy znalazła się za plecami mężczyzny i zacisnęła przedramię na jego szyi.
- Nie wiem, ale jestem przekonana, że nie płakałby za taką płotką, jak ty.
Wybuchł śmiechem.
- Rozumiem. Puść – złootoka spełniła prośbę i spokojnie zeszła z podestu. Gdy stanęła na swoim miejscu, powiedział:
- Podobasz mi się. Gdyby znudził ci się Miguel, znajdziesz miejsce w moich szeregach.
- Ale chyba nie odebrałabym jej zajęcia – wskazała brodą na kobietę na łańcuchu.
Ponownie wybuchł śmiechem, który miał coś w sobie ze szczekania psa.
- Taką wściekłą sukę jak ty wysłałbym na łowy. Ale wracając do interesów... Gdzie odbiorę towar?
- Ty mi powiedz – założyła ręce na piersi i zaczęła modlić się w duchu, by nie sprzedał jej najmniejszy gest. Póki co improwizacja przynosiła należne efekty.
- Rozumiem. A Miguel zjawi się na miejscu?
- Oskar, nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, jakie Miguel ma plany.
- Racja – machnął ręką, dając znać, by sobie poszła. - Powiedz temu sukinsynowi, że może zadławić się szampanem na tym rejsie.
- Sam mu to powiesz, jak wróci – rzuciła niedbale, odwracając się na pięcie.
Zdobyła wystarczająco dużo informacji. Zbierała się do wyjścia.
- Rzuć Miguela, maleńka. Dla takiej dupy stworzono pole dance. W moim klubie poczujesz się jak w domu.
Nie odwracając się, pokazała mu środkowy palec i otworzywszy drzwi, wyszła na zewnątrz. Czekała tam na nią dziewczyna z ponad dwudziestką podobnych do niej nastolatków. Arafel uśmiechnęła się krzywo. Brzydziła się przemocą i to bardzo. Jednakże Oskar nie wyglądał na jednostkę możliwą do resocjalizacji.
- Miguel dostarczył towar Oscarowi kilka dni temu. Ale ten nie chce mnie słuchać. Może wy przemówicie mu do rozsądku?
Przyspieszyła kroku, by nie być świadkiem tego, co miało za chwilę się wydarzyć. Wiedziała, że wyrzuty sumienia nie pozwolą jej spać przez kilka dni. Jednak postanowiła, że w ramach ofiary złożonej Oskarowi, zrobi użytek ze zdobytych informacji. Teraz wystarczyło znaleźć odpowiedni rejs i Miguela.
Wyciągnąwszy comlink z kieszeni i włożywszy do go ucha, zadzwoniła po taksówkę. Nie miała ani chwili do stracenia. Podejrzewała, że jeszcze w samochodzie będzie musiała zarezerwować bilet lotniczy. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
Ostatnio zmieniony przez Naoko 20-08-2015, 20:05, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
|
»Naoko |
#3
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 29-07-2015, 21:46
|
Cytuj
|
Dźwięk połączenia przychodzącego przerwał piosenkę. Arafel sięgnęła dłonią do comlinku umieszczonego w uchu.
- Ahoj!
- Arafel, dziecko, czy tak powinnaś witać przełożonego?
Motyla noga! Złotooka ze zdziwienia przeciągnęła pędzelkiem poza krawędź i teraz z dezaprobatą przyglądała się swoim nieidealnie pomalowanym paznokciom.
- Wasza Escelencjo! - Przybiła sobie w myślach piątkę. Praktyka czyni mistrza.
- Spokojnie. Mam dla ciebie zadanie. Musisz przerwać dochodzenie.
Wyprostowała się. Nie rozumiała o co chodzi.
- Co mam zrobić?
- Szczegóły prześlę ci faksem. Powiedz, w którym hotelu jesteś zameldowana?
Rozejrzała się bacznie po czterech ścianach nazywanych pokojem. Póki co wynajmowała jakąś klitę na obrzeżach Arkadii, mając nadzieję, że lokalizacja pomoże jej w śledztwie. Jednak póki nic się nie działo, póty mogła malować paznokcie.
- Tu raczej nie ma faksu – zaczęła nieśmiało, nie rozumiejąc, dlaczego przy każdej rozmowie z arcybiskupem czuła się jak mała dziewczynka.
- Trudno... Prześlę dokumenty do siedziby Wywiadu.
- Do... czego? - Wyraźnie nie nadążała.
- Ech. Lepiej wsiadaj za kierownicę i rusz swoje cztery litery. I w międzyczasie słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał.
***
- Chyba sobie kpisz, Arafel!
- Rozkazy to rozkazy, nic na to nie poradzisz. Uwierz mi, jestem tu, ponieważ mi kazano. Nie widzę większej przyjemności w sprzątaniu po waszej niekompetencji.
W wydziale zapanowała nieprzyjemna cisza. Większość pracowników patrzyła na złotooką spode łba, niektórzy wymieniali się zapewne niezbyt miłymi uwagi, biorąc pod uwagę konspiracyjny szept. Nie robiło to na niej żadnego wrażenia. Nie znała ludzi z Wywiadu i w sumie, jak na pierwsze spotkanie, już ich nie lubiła. Dziwiło ją, jak Blightowi udało się przeżyć tu dłużej niż tydzień.
Zapewne na co dzień panowała tu przyjemniejsza atmosfera, jednakże ostatnia kompromitacja na tle międzynarodowym i wpychanie przez wszystkie inne piony i archidiecezje swoich ludzi nie sprzyjała przyjaznej aurze.
- I co niby będziesz tu robić?
- Jak już mówiłam – zaczęła zmęczonym głosem. Ile razy można powtarzać te same zdania? - Nie zajmuję waszych stanowisk, nie wpycham się w wasze śledztwa. Po ostatnim zamachu stwierdzono, że potrzebujecie dodatkowych rąk do pracy. Ale tylko w tej sprawie. I po to tu jestem. Pomóc, nie przeszkadzać.
Blondyn zmierzył ją nieufnym wzrokiem. Nie dziwiło jej to. Zapewne sama zareagowałaby podobnie.
- Zatem co... Mamy dać ci dostęp do akt Blighta?
- Dokładnie – odpowiedziała krótko, zakładając ręce na wysokości piersi. - Do jego biurka, komputera... wszystkiego.
Był to jeden z warunków podjęcia współpracy z Wywiadem. Arafel nie zamierzała rzucać swojego śledztwa na rzecz innych tylko po to, aby mieć satysfakcję z „pomocy potrzebującym”. Milani, o dziwo, zgodził się bez większego narzekania.
- Pokaż mi jeszcze raz pismo od arcybiskupa Milaniego.
Przewróciła oczyma i prawie rzuciła świstek na ręce rozmówcy. Ludzie z Wywiadu potrafili być bardzo upierdliwi. Blondyn przejrzał każdy cal dokumentu, sprawdzając przede wszystkim pieczęcie i podpis. Nie można było odmówić Milaniemu skrupulatności i dokładności – jego papiery zawsze były wypełnione wzorcowo, a sekretarze mieli pewniejszą rękę od snajpera.
- Wszystko wygląda w porządku. Zaprowadzę cię do stanowiska tego innowiercy.
Przeszli przez pomieszczenie, odprowadzani wzrokiem przez większość agentów. Szybko dotarli do niewielkiego biura. W środku panował porządek, czego nie spodziewała się po byłym zealocie. Przeszła do najbliższej metalowej szafy na dokumenty i otworzyła ją płynnym ruchem. Wyjęła pierwszą z brzegu teczkę i przejrzała zawartość.
- Nawet dziecko mogłoby się w tym połapać – mruknęła zadowolona pod nosem.
- Pójdę już. Nie chcę przebywać w tym miejscu dłużej, niż to konieczne – rzucił blondyn zniesmaczonym tonem.
Arafel rzuciła akta na biurko i zasiadła przed laptopem. Podniosła pokrywę i włączyła maszynę. Tak jak myślała, komputer był zabezpieczony hasłem. Na szczęście, jeszcze przed zdradą Blighta, otrzymała od niego wszystkie hasła „na wszelki wypadek”*. Nie zgłosiła tego nikomu, chociaż wiedziała, że powinna. Ale póki Blight nie rozrabiał, nie widziała większej potrzeby.
Wyłączyła urządzenie. Skoro miała dostęp do wszystkiego, czym dysponował były porucznik Wywiadu, mogła wziąć się za śledztwo. Rozpaliwszy kiseru jeszcze w biurze, przez co, przechodząc przez główny korytarz, ponownie została odprowadzona przez pełne wyrzutów spojrzenia.
- Do zobaczenia kochani – rzuciła na pożegnanie, zostawiając za sobą gęsty, lekko słodkawy dym.
*** nowoczesny wieżowiec***
- I kamery nic nie zarejestrowały?
- Niestety, bardzo nam przykro.
Pokręciła głową z dezaprobatą. Pracownicy wieżowca byli już zmęczeni ciągłymi przesłuchaniami, odpowiadali lakonicznie, bez zaangażowania. Arafel postanowiła przejść się spokojnym krokiem po piętrze wynajętym na czas delegacji. Miejsce zostało zwiedzone już przez dziesiątki ekspertów, jednak jeszcze odgrodzone było taśmami policyjnymi. Przeszła pod jedną z nich i spokojnie stawiała krok za krokiem. Korytarz był sterylny, co trochę przerażało. Szyby wypolerowane na błysk, na dywanie nie znalazła ani jednego okruszka. Weszła do gabinetu ochrony. Przystanęła przy jednej z map, by sprawdzić, w której części budynku jest. Nagle zauważyła niewielką smugę w prawym dolny rogu antyramy. Podeszła do niej i przyjrzała się śladowi.
- Motyla noga... - szepnęła.
Antyrama, w której znajdowała się mapa była przekrzywiona. Może o jeden, dwa centymetry, jednak na pewno nie wisiała idealnie równolegle do podłogi. Arafel pochyliła delikatnie głowę. Miała rację. Czy był to tylko przypadek?
- Przyślijcie mi kogoś z analityków do pomieszczenia ochrony – mruknęła delikatnie do krótkofalówki, którą otrzymała przy wejściu od jednego z policjantów. - I psy... To znaczy psy tropiące!
Kilkanaście minut później mężczyzna pod muszką i wielką teczką znalazł białowłosą leżącą praktycznie nosem w ścianie. Zanim podszedł, uniosła się delikatnie na łokciach i wskazała na dywan.
- Czy to należy do waszych psów? - Wskazała na pojedyncze pasmo szarobrązowej sierści.
- Nie, nasze psy są czarne...
- Zatem weźmiecie to do analizy – oznajmiła rozkazującym tonem. - I proszę przeskanować całą ścianę – wskazała na tę, na której wisiała mapa.
- Czego mamy szukać?
- Odcisków palców – odpowiedziała spokojnie.
- Niby skąd pomysł, że jakieś znajdziemy?
- Mam przeczucie.
- Przeczucie to nie dowód.
- Dlatego pan jest analitykiem, a ja nie.
Odwróciła się na pięcie. Nie była pewna, czy Gang Czterech Smoków jest słusznie podejrzany. Fakt, mieli powód, by przerwać konferencję, ale jej zdaniem lepiej byłoby wszystkich po prostu wysadzić. Pokazać siłę, a nie bawić się w ciuciubabkę.
Cała sprawa śmierdziała z daleka.
Zawołała jednego z czworonogów i wskazała na próbę, w której analityk schował próbkę. Pies obwąchał naczynie i zaczął węszyć. Po chwili złapał trop i zatrzymał się pod samą mapą. Szczeknął kilka razy z zadowolenia.
- Dobry piesek, szukaj dalej – zachęciła go złotooka.
Pies popędziła przed siebie, a za nim poleciał funkcjonariusz.
- Zaznaczcie na mapie każde miejsce, w którym pies złapie trop.
*** recepcja ***
- Jest pani pewna?
- Jestem na sto procent przekonana – odpowiedziała recepcjonistka.
Arafel schowała zdjęcia uczestników konferencji do teczki. Kobieta wskazywała Reppa jako osobę, która pierwsza opuściła budynek. Według zeznań innych świadków (głównie Babilończyków), praktycznie na początku obrad miał opuścić salę konferencyjną z powodu złego samopoczucia. Nie dawało jej to spokoju. Czy Khazar miał w tak głębokim poważaniu zagrożenie, jakie stanowił GCZ, że wysłał na światowy szczyt chorobliwego i delikatnego jak dziewczę przedstawiciela, który nie wniósłby nic w obrady? A może nie opuścił pomieszczenia, bo źle się poczuł? Żałowała, że nie może go przesłuchać.
Cała sprawa była grubymi nićmi szyta – szczerze wątpiła, by GCZ zostawił po sobie tak oczywiste ślady, jak wyłączone kamery. Gdyby chcieli, mogliby je zhakować z innego kontynentu, nie zostawiając po sobie śladu. Przytaknęła sobie w myślach. Wyłączenie kamer to była ostateczność – tak działają ludzie w pojedynkę, którzy nie mają zbyt dużo czasu, a nie chcą zostawić po sobie śladów.
Przeszła szybko przez ulicę i weszła do budynku znajdującego się naprzeciwko wieżowca. Pokazała odpowiednie dokumenty najpierw recepcjonistce, ochronie i kierownikowi. Dostawszy się do pokoju ochrony, zaczęła przeglądać nagrania z poszczególnych kamer z dnia zdarzenia. Jedna z nich zarejestrowała ewakuację uczestników szczytu i faktycznie, Reppo był pierwszym „ocalałym”. Zauważyła również dziwne rozbłyski na dachu wieżowca. Nie były bardzo widoczne, ponieważ pamiętny dzień należał do tych słonecznych, jednak dałaby sobie rękę uciąć, że gdzieś już widziała podobną eskalację mocy. Bo to tego, że miała do czynienia z mocą, nie miała najmniejszych wątpliwości.
Arafel zbadała tak kilka nagrać, szukając podobnych anomalii, jednak nie była w stanie niczego zauważyć. Następnie przeszła do innego budynku i powtórzyła procedurę. Do końca dnia obeszła wszystkie budynki znajdujące się dookoła wieżowca i była pewna, że ma nagrania z chwili wszczęcia alarmu i ewakuacji. Mimo, że sama niczego nie zauważyła, była zdania, że technicy mają szansę coś znaleźć.
W policyjnej furgonetce zgrała materiały na płytę i popędziła do grupy dochodzeniowej, która zgromadziła się przed budynkiem. Podała blondynowi z Wywiadu dokumenty.
- W tej kopercie znajdują się nagrania z dnia wydarzenia. Są tu ujęcia wszystkich kamer dookoła skierowanych na wieżowiec i okolicę. Na pewno żadnej nie pominęłam. Jeśli technicy dobrze się sprawią, będą mogli zmontować obraz 3D. Może pomoże to w poszukiwaniach ewentualnego podejrzanego. – Mimo że nie prowadziła śledztwa, pozwoliła sobie na władczy ton.
W tej samej chwili podbiegł do niej funkcjonariusz z mapą. Z satysfakcją zauważyła sporo krzyżyków, w tym w pomieszczeniu ochrony i sali konferencyjnej. Przekazała ją blondynowi.
- W miejscach zaznaczonych krzyżykiem pies złapał trop próbki sierści, którą znalazłam w korytarzu nieopodal sali konferencyjnej.
- Znalazł też inne pasma tej sierści – dodał funkcjonariusz. - Oddałem je do analizy.
- Świetnie – zwróciła się z powrotem w kierunku mężczyzny z Wywiadu. - W ciągu kilku godzin, jeśli dopisze nam szczęście, dostaniemy wyniki próbki, o ile mamy je w systemie. A nóż widelec to nie sierść,tylko bardzo suchy włos?
- Nie wiem, czy mamy tyle czasu. Niedługo ma odbyć się spotkanie negocjacyjne z Sanbetami – odpowiedział oschle.
- Nie obchodzi mnie to. - Jakie negocjacje? Kto z kim? - To są dowody, których nie udało się wam zebrać. Może rzucą nowe światło na sprawę, może podważą lub potwierdzą jakąś teorię. Nie wiem. Ale moja praca ma nie pójść na marne i jej wyniki mają być dostarczone do odpowiednich osób, jasne?
Chociaż raz jej mimika i głos na coś jej się przydały. Blondyn popędził przed siebie, a reszta grupy dochodzeniowej rozeszła się w mgnieniu oka. Miała spokój. Na razie.
*mam oficjalne pozwolenie od Cooltitsa |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
|
|
|
»Naoko |
#4
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 20-08-2015, 19:43
|
Cytuj
|
Śladami pożogi - Rozdział III
[23.05.1615]
Kłęby ciężkiego dymu wypełniły niewielkie pomieszczenie, które służyło Arafel za tymczasowe mieszkanie. Stara, prawie zdemolowana kanapa, jakaś lodówka turystyczna w kącie, mały telewizor w drugim. O łazience i jej stanie wolała nie myśleć. Jednak nie miała wyboru. Dla dobra misji nie mogła ulokować się w wygodnym apartamencie. To musiał być ten zapuszczony pokój w tym zapuszczonym hostelu, nieopodal najgorszych spelun. Wywróciła oczami i westchnęła przeciągle.
- Na Lumena, kiedy w końcu się pojawią? - Mruknęła lekko rozdrażniona. Była niezadowolona, że musiała zawiesić sprawę z Naoko, jednak nie mogła poświęcić jej wystarczająco wiele czasu. Przepytywanie sąsiadów nic nie dało. Wywiad milczał.
Siedziała na szerokim, kamiennym parapecie i przyglądała się ulicy przez niezwykle brudne szyby. Na popękanej, starej kostce kilkoro dzieci bawiło się w klasy. Przetarła oczy. Czy oby na pewno dobrze widziała? Tak, dzieci grały w klasy! Zaczęła przyglądać się im wyczynom z większym zainteresowaniem. Malce zaaferowane grą, przekrzykiwały się i zaśmiewały w głos. Nagle przed oczami Arafel stanął zupełnie inny obraz. Widziała parę identycznych dzieci, mających nie więcej niż sześć lat. Chłopca i dziewczynkę. Tylko nie grali w klasy, a w kompletnym skupieniu rysowali na piasku dość tajemnicze znaki. Po chwili podeszła do nich piękna, wysoka kobieta i z uznaniem pokiwała głową. Zmierzwiła z czułością włosy chłopca, a dziewczynkę pogłaskała delikatnie po policzku.
Bzium! Drzwi prawie wyleciały z futryny, gdy nieznajomy postanowił otworzyć je w mniej konwencjonalny sposób, czyli jak to mówi młodzież, z buta. Arafel ze spokojem spojrzała na dwóch wysokich mężczyzn. Szerocy w barach, umięśnieni, bez najmniejszej skazy na cerze. Zdrowi, w pełni sił. Gdy opadł pierwszy kurz, jeden z nich przekroczył próg pokoiku.
- Pójdziesz z nami.
- Naprawdę? - Udała zdziwioną, wypuszczając z ust kolejny obłok siwego dymu. Oczywiście, że chciała z nimi iść, ale nie mogła rzucić się im na szyję z radością, prawda?
- I to natychmiast – zrobił kolejne dwa kroki do przodu i sięgnął do ramienia dziewczyny. Odtrąciła rękę szybkim ruchem.
- Łapy przy sobie – warknęła krótko.
- Pan Rodriguez nie lubi czekać.
- Pójdę, ale sama.
Póki co szło jej całkiem nieźle. Mimo że nie udało się jej dostać do Miguela Rodrigueza na jednym z przyjęć wydawanych na absurdalnie wielkich jachtach, jednak miała szansę dostać się do głównego importera Łamacza właśnie teraz. Widocznie doszły go słuchy, że jakaś osoba, działająca samozwańczo w jego imieniu, skazała Oskara na niezbyt humanitarną śmierć przez rozszarpanie. A że był jego jednym z głównych dilerów, na pewno szybko zaczął zbierać informacje o tej osobie. I tak trafił do niej. Jak chciała.
Wyszła z budynku i zobaczyła przy chodniku zaparkowaną limuzynę. Zaśmiała się w duchu. Albo Miguel Rodriguez był skończonym idiotą, albo miał niesamowite plecy, skoro w nosie miał stwarzanie jakichkolwiek pozorów. Jeden z dryblasów otworzył przed nią drzwi. Arafel grzecznie weszła do pojazdu i usiadła na środku siedzenia. Po drugiej stronie, praktycznie naprzeciw niej, siedział nie kto inny, a Miguel Rodriguez.
Mężczyzna w średnim wieku, ze smagłą karnacją przypatrywał się jej intensywnie czarnymi jak węgiel oczyma. Sprawiał wrażenie pewnego siebie i swoich możliwości. Niedbałym ruchem zaczesał kruczoczarne, kręcone włosy do tyłu.
- A więc to pani.
- Tak, to ja. - Motyla noga! O co mu chodzi?!
- Nie spodziewałem się spotkać panią w Arkadii po tym przeniesieniu do Semphry, pani Arafel – zmanierowany do szpiku mężczyzna wiedział kim jest. Tylko skąd?
- Życie pisze zabawne scenariusze – odpowiedziała enigmatycznie. Zastanawiała się, kiedy w końcu ją zabije, bo po co innego szef kartelu narkotykowego miałby się z nią spotkać?
- To prawda – pochylił się do przodu, a w czarnych tęczówkach pojawił się zimny błysk. - Jesteś tu na zlecenie Eleny?
Nagła zmiana tonu i sposobu mówienia zdziwiły białowłosą. Co Elena Orsini miałaby mieć z tym wspólnego i dlaczego podejrzewa, że Arafel pracuje na jej zlecenie. Nie musiała za bardzo udawać zdziwionej.
- Nie, dlac... - nagle zrozumiała, a na jej ustach rozkwitł uśmiech. - Miguel Rodriguez, jeden z pierwszych wspólników Eleny Orsini. To było dawno temu, Orsini stawiała dopiero pierwsze kroki w świecie biznesu. Widziałeś mnie w jej rezydencji – powiedziała powoli, automatycznie przechodząc na „ty”. - Stąd wiesz kim jestem.
- Bingo – jego uśmiech nie był w stanie zasłonić chłodu, jaki z niego bił. Co było fascynujące, zważywszy na jego ciepłą i przyjemną aparycję. - Dlaczego zabiłaś Oscara?
- Musiałam jakoś zwrócić twoją uwagę – odpowiedziała prawie szczerze.
- I zwróciłaś. Czego chcesz?
Kolejna zmiana nastroju. Arafel poczuła zaciskające się wokół szyi zimne, wręcz lodowate palce, a na karku powiew śmierci. Mimo świadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa, postanowiła zostać do końca. Zealota, który uciekł przed bandą opryszków? Wolne żarty.
Wątpiła, by ze swoimi czarami była w stanie uciec przed Rodriguezem i jego bandą. Rosło w niej przekonanie, że była na celowniku. Nie miała natomiast pojęcia, jak długo musiałaby uciekać, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu. A może nie było już takiego w Arkadii? Co zresztą Babilonu?
Przełknęła ślinę i odpowiedziała, siląc się na spokój:
- Pieniędzy.
- Mam w to uwierzyć?
- Dlaczego nie?
- Bo pracujesz dla Milaniego. To człowiek, który opowiedział się po jednej stronie i zostanie na niej do końca życia. I tylko z takimi ludźmi współpracuje.
- Zapomniałeś dodać, że jest wyjątkowo skąpy – brnęła dalej w kłamstwo.
Pokręcił głową z niedowierzaniem. No to klops. A przecież jej przeszłość, zaplanowana w każdym calu, miała przekonać każdego potencjalnego przestępce, że dla pieniędzy jest w stanie zrobić wiele. Niby po co brała zlecenia od Orsini? Widocznie trafiła na rybkę, która nie miała zamiaru dać złapać się na haczyk. Jej sytuacja z sekundy na sekundę wyglądała coraz gorzej. Mimo że nie należała już do żółtodziobów, czuła, że nie była gotowa na takie spotkanie.
Szczerze współczuła wywiadowi i jego agentom. To całe szpiegostwo było beznadziejne i nudne jak falki z olejem. A najgorsze, że z łatwością mogło zapewnić jej bilet w jedną stronę. Niekoniecznie na tę stację, którą chciała.
- Arafel, masz mnie za idiotę?
- Nie.
- To dlaczego traktujesz mnie, jakbym nim był?
- Mogę dowolnie manipulować śledztwem. To żaden podstęp, tylko propozycja nie do odrzucenia.
Spojrzał na nią z pobłażaniem.
- Nie do odrzucenia?
- W zamian za odpowiednią kwotę jestem w stanie zrobić więcej, niż myślisz.
Przesiadł się na siedzenie obok i bezceremonialnie położył rękę na jej kolanie. Czekała.
- Wiesz, że te negocjacje nie mają sensu, prawda? - Z każdym słowem jego palce pięły się w górę, całkiem niespiesznie. Wstrzymała oddech. - Masz mi do zaoferowania tyle, ile sam jestem w stanie zrobić. Węszyłaś na moim terytorium, zabiłaś mojego człowieka i jeszcze składasz mi propozycje, w których to ja mam ci coś dać...
Zatrzymał rękę na skraju spódnicy i przeszedł do talii. Jednym palcem nakreślał jej kształt pod ubraniem. Piersi przejechał samymi opuszkami. Ostatecznie ręka zatrzymała się na gardle białowłosej. Kciukiem podniósł nieco wyżej jej podbródek.
- Wybrałaś zły zawód, Arafel.
- Oskar też tak uważał – odpowiedziała beznamiętnie.
- A teraz nie żyje.
- A teraz nie żyje – powtórzyła, zastanawiając się, czy będzie miała okazję zrobić na złość Cesare'owi.
Przysunął się jeszcze bliżej. Jedną ręką wciąż przytrzymywał jej podbródek, drugą oparł o tylną szybę limuzyny. Prawie stykali się ustami. Arafel praktycznie nie oddychała. Czekała. Gdyby miało dojść do najgorszego, postanowiła zabrać ze sobą Miguela. Zapewne ktoś przejąłby jego miejsce, a Łamacz dalej robiłby dzieciom wodę z mózgu, ale nie potrafiła odmówić sobie tej ostatniej przyjemności.
Póty żył, póki ona żyła. Zastanawiała się, jaką podejmie decyzję. W nieprzeniknionej czerni oczu nie odnalazła odpowiedzi. Zwilżył usta i wpatrując się jej prosto w oczy, powiedział:
- Skoro chcesz, będziesz moja. Przyjmiesz i wykonasz każde moje zlecenie bez słowa protestu. Nie będziesz zadawać zbędnych pytań. Nie ważne o jakiej porze zadzwonię, masz się natychmiast stawić w wyznaczonym miejscu. Będziesz grzeczna, dostaniesz swoją działkę – nakręcił biały kosmyk włosów na palec. - Będziesz niegrzeczna, pożegnasz się z życiem. Rozumiesz?
- Tak – odpowiedziała spokojnie.
- Kto wie, może dostaniesz jakiś bonus...
Usiadł wygodniej na fotelu. Wyglądał na zadowolonego z przebiegu rozmowy.
- Dla jasności. Muszę teraz powiadomić Milaniego, że złapałeś haczyk. Jeszcze nie wie dokładnie kto sprawuje władzę w Arkadii, ale twoje imię padło w raporcie. Oficjalnie będę ciebie śledzić i po jakimś czasie stwierdzę, że nie jesteś zamieszany.
- Dobrze. Od teraz jestem panem Rodriguezem.
- Myślałam, że mamy za sobą konwenanse.
Jej odważna odpowiedź musiała mu przypaść do gustu.
- Spodobałaś mi się – nie wiedziała, czy ma na myśli charakter, czy wygląd. - Więc wybaczę ci tę bezczelność. Jednak nie zmienia to faktu, że jestem twoim szefem i masz zwracać się do mnie jak do szefa. Jasne?
- Tak, panie Rodriguez.
- Wyskakuj i rób co do ciebie należy.
Drzwi do limuzyny otworzyły się, a Arafel wyszła na ulicę. Była tuż przed budynkiem hostelu. Auto ruszyło i po kilku chwilach znikło za rogiem.
Złotooka wybrała numer i czekała na odpowiedź kancelarii Milaniego. W pamięci miała ich ostatnią rozmowę.
***
- To będzie niebezpieczne zadanie.
- Wiem, wasza świątobliwość.
- Będę wymagał od ciebie, byś postawiła swoje życie na szali nie jeden raz.
- Dobrze.
- Pamiętaj – Milani okrążył biurko i stanął tuż przed dziewczyną. - Nadejdzie taki dzień, w którym spotkasz grubą rybę. Może nawet samego szefa. Musisz być sprytna. Udawaj głupią, lekko wystraszoną. Ale przede wszystkim...
- Daj mu do zrozumienia, że można cię kupić za odpowiednie pieniądze – skończyła za przełożonym.
- Dokładnie. Przekupny zealota to łakomy kąsek. Nie powinien nim pogardzić.
***
- Kancelaria arcybiskupa Milaniego.
- Tu Arafel.
- Już przełączam.
Po chwili usłyszała znajomy, zimny głos.
- I?
- Jestem w ulu – odpowiedziała, powstrzymując uśmiech. Była pod ciągłą obserwacją. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
Ostatnio zmieniony przez Naoko 20-08-2015, 20:05, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
»Naoko |
#5
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 07-12-2015, 22:13
|
Cytuj
|
Śladami pożogi – Rozdział IV
[30.05.1615r.]
Siedem długich dni po spotkaniu Miguela Rodrigueza spędziła na grzebaniu w przeszłości swojego nowego, tymczasowego szefa. Wiedziała, że nie będzie miała z tego powodu nieprzyjemności ze strony mężczyzny – przecież sama otwarcie przyznała, że musi prowadzić śledztwo tak, jakby uważała go za podejrzanego. To, że to była prawda, to inna para kaloszy.
Po tych kilku dniach poszukiwań musiała przyznać, że mężczyzna zrobił na niej wrażenie. Oficjalnie był czysty jak łza, mimo że praktycznie od początku swojej kariery działał w półświatku. Był mistrzem prania pieniędzy i fałszowania dokumentów. Był bliskim przyjacielem wysokich rangą urzędników państwowych. Miał swoje wtyczki w policji i wojsku, a przynajmniej tak podejrzewano.
- Miguel Rodriguez – szepnęła, kładąc się na plecy. - W co też się znowu wpakowałam?
Do jej uszu dobiegło pukanie do drzwi. Rzuciła leniwie:
- Wejść.
W progu pojawili się wcześniej poznani goryle Rodrigueza. Jeden z nich rzucił:
- Pan Rodriguez czeka.
- Nie jestem odpowiednio ubrana – wskazała na czerwony sweter, który tylko w części zakrywał jej dolną część bielizny.
- Nasz pan nie dba o twoje odzienie, wychodzimy.
- Ciężko z wami się dogadać, panowie – mruknęła, wsuwając na stopy kowbojki. Przed zamknięciem drzwi zgarnęła z szafki rzucone wcześniej czarne, długie spodnie.
Ruszyli w kierunku widny. Arafel nie zdawała sobie nawet sprawy, że w tym budynku znajduje się tak zaawansowana technologia. Zwykle po prostu korzystała ze schodów. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, które wyglądem nie odstawało od postapokaliptycznego wnętrza budynku. Złotooka rozpoczęła niezgrabny taniec z ciasnymi nogawkami, próbując włożyć spodnie nie zdejmując butów, co dwukrotnie omal nie skończyło się bliskim spotkaniem ze ścianą. Goryle Rodrigueza posłali sobie wymowne spojrzenia.
Drzwi otworzyły się w chwili, gdy dziewczyna zapinała ostatni z pięciu guzików spodni. Ruszyła dziarskim krokiem przed siebie i, nie oglądając się na mężczyzn, wyszła z motelu. Tak jak się spodziewała, tuż przy wejściu znajdowała się limuzyna. Otworzywszy sobie drzwi, wparowała do środka. Przywitała ją podniesiona brew Rodrigueza i pytanie: „Co robisz?” wymalowane na twarzy.
- Witam, panie Rodriguez.
- Wiesz, że witam jest formą spoufalającą, Arafel?
Uśmiechnęła się do siebie w myślach. Tych na niby i naprawdę - jej szefów łączyła co najmniej jedna cecha.
- Myślałam, że mimo wszystko...
- Źle myślałaś – przerwał oschle, rzucając jej na kolana zdjęcie w formacie A5. Przedstawiało czarnoskórego mężczyznę, na oko pięćdziesięcioletniego.
- Kto to?
- Twoje pierwsze zadanie – mężczyzna podpalił cygaro zapałką. Po chwili Arafel poczuła słodki, lekko duszący zapach. Nie przepadała za cygarami. Ostatkiem sił powstrzymała się przed zwymiotowaniem na dywanik.
- Mam goo...
- Zabić. Z ciałem zrobisz co ci się będzie podobało, jednak równocześnie nikt nie może trafić na jego szczątki. Zrozumiałaś?
- Tak.
- Dobrze.
Miała wielką ochotę zapytać o tożsamość czarnoskórego mężczyzny, jednak czuła, że nie uzyskałaby odpowiedzi. Westchnęła w duchu. Zgodziła się być na zawołanie jednego z głównych babilońskich przestępców, to teraz ma za swoje. Po kilku chwilach spędzonych w milczeniu, limuzyna dotarła na miejsce. Arafel otworzyła drzwi i ujrzała wejście do budynku lotniska.
- Masz – ciemnowłosy rzucił w jej kierunku żółtą kopertą. Znalazła w niej gotówkę, bilet lotniczy i jakieś papiery. - Powodzenia.
Trzasnęła drzwiami i ruszyła w kierunku wejścia. Czuła, że powodzenia Miguela Rodrigueza różni się od tego, do którego przywykła. Zamiast: mam nadzieję, że wszystko pójdzie po twojej myśli i nic ci się nie stanie, spodziewała się: spróbuj mnie zawieść, a zobaczysz, co ci zrobię.
*** dwa dni później, Khazar, dystrykt Honkan ***
Tak jak się spodziewała, nie odnalazła mężczyzny w jego mieszkaniu, ani w miejscach, w których zwykł bywać. Prawdopodobnie ostrzeżony przez kogoś – może przez samego Miguela – opuścił kraj, a może i kontynent.
Początkowo niezadowolona z takiego obrotu spraw, kontynuowała poszukiwania mężczyzny. Nie zastanawiała się już zbytnio kim był i dlaczego zalazł za skórę Rodriguezowi. Miała wielką ochotę przywalić mu w nos, ponieważ jego nieobecność działała na jej niekorzyść. Mimo że nie zamierzała zabijać mężczyzny, musiała coś z nim zrobić. A skoro był nieosiągalny, nie mogła zyskać zaufania Miguela. I tak w kółko.
Na swoje szczęście udało się jej trafić na pewne rozwiązanie. Wątpliwej natury, jednak nie zaszkodziło spróbować. Z tego powodu znalazła się w khazarskim lesie, a dokładniej przedzierała przez chaszcze mało, jeśli w ogóle, uczęszczanej ścieżki. Obejrzała się za siebie. Tutejsi mieszkańcy zostawili ją jakiś kilometr temu, twierdząc, że wchodzi na potępioną ziemię. A że plemię należało do bojaźliwych, to ten kilometr wcześniej opuścili ją najdzielniejsi mężczyźni. Westchnęła głośno i ruszyła we wcześniej obranym kierunku. Mapa, którą nabyła w Wilczej Paszczy sugerowała, że niedługo powinna znaleźć się na terenie bagien i mokradeł, co w żaden sposób nie poprawiło jej humoru. Brnęła dalej na zachód, w głąb dziczy. Z każdym krokiem dochodziło do niej coraz mniej światła, gałęzie były grube i nieelastyczne, a powietrze praktycznie stało w miejscu.
Otarła pot z czoła, modląc się o szybkie zakończenie wędrówki. Kochała cywilizację, miasta, a w tak gęsto zarośniętym lesie czuła się niemal klaustrofobicznie. Odepchnęła zniecierpliwionym ruchem pnącza zwisające z gałęzi i wtem... Poczuła jak jej buty zapadają się w grząskim gruncie. Zaklęła siarczyście i zrobiła krok w tył. Dopiero po chwili doszło do niej, że naprzeciwko niej stoi niewielka chatka zbita z przegniłego, mokrego drewna. Przełknęła ślinę i mimowolnego obrzydzenia, ruszyła do przodu. Stanęła przed wejściem, a że nie było tam drzwi, nie miała jak zapukać.
- Halo? - Rzuciła w przestrzeń. - Jest tam kto?
Odpowiedziała jej cisza. Westchnęła i weszła do środka, odkrywając najpierw płachty starego, zniszczonego płótna. Znalazła się w zagraconym pomieszczeniu. Ściany i wszelkiego rodzaju powierzchnie płaskie przepełnione były różnego rodzaju buteleczkami i przedmiotami przypominającymi kości.
- Kim jesteś?
Niemal podskoczyła słysząc za sobą cichy głos. Odwróciła się na pięcie i ujrzała niewielką dziewczynkę, najwięcej dziewięcioletnią. Ciemna skóra kontrastowała z czerwienią oczu i włosów. Ubrana była w płótno podobne do tego, które służyło za drzwi wejściowe. Lekko wychudzona, sięgała Arafel do łokcia, a mimo to emanowała z niej moc. Czysta, pierwotna moc.
- Szukam Marie Laveau – odpowiedziała spokojnie.
- Ta istota jest tym, kogo szukasz.
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Najpierw ofi... zapłata.
Arafel sięgnęła po worek, który miała zarzucony na plecach. Wyjęła z niego niewielkie jagnię. Zwierzę bezdźwięcznie rzuciło się w ramiona dziewczynki, czy też kim była ta tajemnicza postać. W jej czerwonych oczach pojawił się blask.
- Masz dwa pytania.
- Dwa? Starszyzna w wiosce...
- Dwa. Albo żadne. Ta istota nie negocjuje. Decyduj.
Arafel zacisnęła pięści. Może dla jednych ofiara złożona z jednego, małego zwierzątka nie była niczym wielkim, jednak było to poświęcenie życia. A życie każdego stworzenia jest przepełnione wielką energią. Przynajmniej tak twierdzili ludzie w wiosce znajdującej się na skraju lasu. Twierdzili również, że Marie Laveau wręcz przepada za jagnięcinami, przez co liczyła na co najmniej trzy. Albo po prostu trzy. Jak, kurczę pieczone, było we wszystkich baśniach i legendach!
- Poszukuję tego mężczyzny – pokazała zdjęcie przekazane przez Miguela Rodrigueza. Dziewczynka rzuciła okiem na fotografię.
- Szukasz nie w tych lasach, co trzeba. Wróć do domu. Maman Brigitte cię poprowadzi. Tak rzecze ta istota.
Złotooka nie wierzyła w to, co słyszała. Może powinna przynieść w darze jakiegoś tubylca? Przynajmniej byłby z nich jakiś pożytek. Póki co zostało jej jedno pytanie i wiele niewiadomych. W głębi ducha czuła, że nie otrzyma konkretnych odpowiedzi, więc równie dobrze mogła zapytać o cokolwiek. O swoją przyszłość? A może o przeszłość?
Pogrzebała w kieszeni kurtki i wyciągnęła podniszczoną fotografię przedstawiającą dziesięcioletnią Zealot Fausset.
- Tej istoty też poszukuję – nie mogła odmówić sobie drobnej złośliwości.
- Atsushi Coltis zna odpowiedź na twoje pytanie. A teraz odejdź. Ta istota jest zmęczona.
Dziewczynka spojrzała wymownie na wyjście, przez co Arafel nie pozostało nic innego, jak opuścić chatkę. Wiedziała, że słowa Marie Laveau są zagadką, ale przecież nie przebyła tej niewygodnej podróży po garść słów, które mogły oznaczać co sobie dopasuje.
Zanim znikła w gęstwinie, odwróciła się, by po raz ostatni – a przynajmniej taką miała nadzieję – spojrzeć na wątpliwy dom kapłanki voodoo. Ze zdziwieniem stwierdziła, że przez okienko wydobywa się szkarłatne światło, a cień na jednej ze ścian przypominał potwora z piekła rodem, którym w swoich anormalnie ogromnych szczękach miażdżył malutkie zwierzątko.
- Na Lumena, na pewno nigdy tu nie wrócę!
*** Wilcza Paszcza ***
Arafel z zadowoloną miną przechodziła przez bramkę magnetyczną. Ostatecznie słowa Marie Laveau okazały się niezbyt trudną zagadką. Aby odnaleźć mężczyznę poszukiwanego przez Miguela Rodrigueza wystarczyło wrócić do Aztecos i rozpocząć poszukiwania w Kartamisie. Co do sprawy zaginionej Zealot miała pewne przeczucie, jednak postanowiła zająć się tym po uporaniu z robotą dla Miguela. Uśmiechnęła się pod nosem. Była bliska upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu, a tym można byłoby nazwać rozwiązanie dwóch spraw jednocześnie, prawda? |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
|
|
|
»Naoko |
#6
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 27-08-2017, 20:27
|
Cytuj
|
Śladami pożogi – Rozdział VII
[10.06.1615r.]
Stali na wyznaczonych pozycjach, gotowi do rozpoczęcia misji. Arafel została przydzielona do jednego z oddziałów Arkadii. Początkowo miała nie brać udziału w oblężeniu, jednakże słusznie zauważono, że to dzięki niej mają szansę na przymknięcie Rodrigueza. Kuchcik – jak pobłażliwie nazwano Franka – spisał się na medal, wskazując wiele kryjówek i ujawniając tożsamość ludzi zamieszanych w nielegalną działalność mafioza.
Złotooka utrzymywała ciągłe połączenie z arcybiskupem Milanim.
- Arafel, dziecko, zapomnij na razie o Zealot Fausset – głos przełożonego w comlinku wydał się dziwnie neutralny. Niektórzy zapewne powiedzieliby, że to ojcowski ton arcybiskupa.
Białowłosa pokręciła głową.
- Już nie pamiętam.
[09.06.1615r.]
Siedziała w archiwum szpitala psychiatrycznego, przeglądając kolejny segregator pełen akt byłych pacjentów. Pochylona nad biurkiem, zupełnie nie zwracała uwagi na to, co działo się wokół niej. Splotła włosy w wysoki, niezdarny kok, a wokół siebie ułożyła wszystkie notatki, które potwierdzały obecność Zealot Fausset w szpitalu. I wbrew pozorom było tego całkiem sporo. Psychiatra zajmujący się terapią ogólną wspomina zamkniętą w sobie szatynkę, która co jakiś czas szeptała: Trahison. W raportach innych lekarzy znalazła wzmianki o schizofrenii i pogłębiającej się depresji. W starych numerach gazet odnalazła artykuł dotyczący tajemniczego podpalenia izolatki – ostatecznie za przyczynę uznano spięcie instalacji, jednak Arafel wiedziała, kto był sprawcą tego zdarzenia. Co prawda nigdzie nie podano Zealot z imienia i nazwiska, jednak numer, który prawdopodobnie został jej przypisany, powtarzał się w każdym przypadku.
- Gdzie jesteś? - Mruknęła rozdrażniona.
Najpierw, tuż po wysłuchaniu wspomnień Franka, upewniła się, że Zealot Fausset nie ma na terenie Zygfryda. Sprawdziła aktualny spis pacjentów i przez dwa dni odwiedziła wszystkich w pokojach (tych znajdujących się w izolatkach mogła tylko podejrzeć przez niewielki wizjer).
- Co tu robisz?
Prawie podskoczyła na dźwięk głosu Milaniego. Nie zauważyła kiedy wszedł do środka.
- Ekscelencjo – wstała, zmieszana.
- Wiem, że prowadzisz prywatne śledztwo dotyczące zniknięcia Zealot. Chyba nie myślałaś, że ukryjesz przede mną ten fakt? - Rzucił, jak to miał w zwyczaju, prosto z mostu.
- W sumie, to miałam na to nadzieję.
- Mi też... Z różnych powodów zależy na odnalezieniu tej zealotki, jednakże jej absencja nie może wpływać na twoją główną misję. Nie pozwól by duchy przeszłości przejęły nad tobą kontrolę, dziecko.
Wskazał na stos teczek znajdujący się na stoliku.
- Jesteśmy o krok od rozbicia jednej z wielu grup przestępczych nękających Babilon. Jeden powie, że to niewiele, jednak jestem zdania, że powinnaś być z siebie w miarę zadowolona. To mały krok, ale we właściwym kierunku.
Złotooka spojrzała w bok. Wiedziała, że biskup miał rację. Miała szansę doprowadzić jedno ze śledztw do końca z całkiem niezłym zakończeniem. Powinna być zadowolona, jednak sprawa zaginionej nie dawała jej spokoju.
- Postanowiono, że weźmiesz udział w oblężeniu willi Rodrigueza. O szczegółach zadania dowiesz się bezpośrednio przed akcją.
- Dlaczego? - Nie ukrywała zdziwienia. Ta sprawa nie dotyczyła już ani wojska, ani diecezji. Nie była już potrzebna.
- Nazwijmy to nagrodą za dobre sprawowanie.
- Chyba do niczego się tam nie przydam...
- Arafel, odnoszę wrażenie, że odebrałaś moje słowa jako prośbę, zatem uproszczę. Masz zadanie do wykonania i oczekuję, że wywiążesz się z niego najlepiej, jak potrafisz. Sprawę Zealot Fausset uważam za zamkniętą.
- Ale... Ekscelencjo...
- Czy nie wyraziłem się jasno?
Zagryzła wargi, przełykając przekleństwo. Masz co chciałaś – pomyślała – mogłaś zostać psem Babilonu, albo psem jakiejś innej organizacji. Wybrałaś, to teraz licz się z konsekwencjami.
- Jak słońce.
- Dobrze. Odłóż już te akta. Oczekuję, że podczas jutrzejszej misji będziesz w pełni sił.
Czując się jak skarcona siedmiolatka, posłusznie zgarnęła pierwszy stosik dokumentów. Wiedziała, że Milani pozwolił jej na sporo samowolki, skoro prawdopodobnie od początku wiedział o podwójnym śledztwie. Wolnym krokiem podeszła do pustych pudeł i zaczęła układać dokumenty według daty. W międzyczasie arcybiskup opuścił pomieszczenie.
Wściekła i rozżalona coraz szybciej i mniej dokładniej wkładała akta do kartonów. Skoro nie było jej dane dokończenie pracy, chciała jak najszybciej mieć to za sobą. Wróciła do biurka z jednym z pudeł w dłoni i zgarnęła akta jednym machnięciem ręki. Następnie rzuciła nim o podłogę i kopnęła z całej siły w jeden z boków.
- MOTYLA NOGA!
Myślała, ze złamała sobie palec. Zupełnie zapomniała, że była teraz w wygodnych bamboszach z bawełny i wściekła podskakiwała na jednej nodze. W napadzie złości próbowała podnieść pudło i rzucić nim o ścianę, jednak spód nie wytrzymał i po chwili na posadzkę wysypała się cała zawartość.
Arafel odchyliła głowę do tyłu i zaczęła liczyć. Gdy doszła do czterech, spojrzała pod nogi. Tuż przed jej stopą znajdował się wycinek z gazety. Prawdopodobnie z Arki, sądząc po logo. Sięgnęła po skrawek i przeczytała pobieżnie artykuł. Po chwili zaświtała jej pewna myśl. Zaczęła przeszukiwać ledwo co pozbierane akta, aż w końcu znalazła odpowiednią teczkę. Spojrzała na jej tył i sięgnęła po comlink. Wybrała odpowiedni numer i czekała na połączenie.
- Tak? - Głos w jej uchu brzmiał niewyraźnie.
- Musimy porozmawiać.
*** Arkadia, 5 minut do godziny zero ***
- Arafel!
- Falafel! - Odpowiedziała bezmyślnie, patrząc tempo na przełożonego, którego imienia nie pamiętała. Nazwała go w myślach Oficerem numer jeden.
- Wiesz, co masz robić?
- Oczywiście.
- To pokaż mi, gdzie jest twoja pozycja?
Mężczyzna podsunął mapę prawie pod sam nos złotookiej. Ta, chcąc wyjść z sytuacji z twarzą, pokazała miejsce aktualnego postoju grupy uderzeniowej. Oficer numer jeden pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Jeszcze raz. Twoim zadaniem jest zabezpieczenie wyjścia ewakuacyjnego na pierwszym piętrze. Jeśli ktoś będzie próbował uciec, masz go zatrzymać i wezwać pomoc przez comlink, rozumiesz?
Arafel przypomniała sobie o Flipie i Flapie, osiłkach Rodrigueza i ich gabarytach. Fakt, była wyszkolonym zealotą, ale co mogłaby zrobić, aby zatrzymać tych dwóch w taki sposób, by nie doznali większego uszczerbku na zdrowiu? Uczepić się któreś nogi i wołać wniebogłosy o pomoc? To dopiero byłoby zabawne, Cesare pewnie wypominałby jej to przez najbliższe dziesięć lat.
- Rozumiem.
- Dobrze. Za 60 sekund wchodzimy do budynku.
- Nie będziemy synchronizować zegarków?
- Co? - Dowódca spojrzał z niedowierzaniem na dziewczynę.
- Nic takiego... - Warto było zapytać! Nigdy nie działa w terenie w drużynie, wolała rozwiać swoje wszelkie wątpliwości. W sumie raz działała, ale chyba wolałaby o tym nie pamiętać.
- Nie ma takiej potrzeby, Arafel. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, nie będziesz musiała interweniować. Będziemy w ciągłym kontakcie, ale da spokoju ducha... Jeśli w ciągu 20 minut od wejścia nie otrzymasz rozkazu powrotu DO TE-GO MIEJ-SCA – wskazał na kawałek podłogi, pod którym stała dziewczyna – to możesz działać na własną rękę.
- Naprawdę?
- Naprawdę, masz moje pozwolenie.
To zdecydowanie było jej na rękę. Jako pierwsza ustawiła się do wyjścia – za kryjówkę wzięli starą kamienicę znajdującą się kilkanaście metrów od rezydencji. Gdy Oficer numer jeden dał znak, ruszyła przed siebie, nie oglądając się na towarzyszy.
Przybyła na miejsce jako pierwsza – słyszała w comlinku przyspieszone oddechy. Rozejrzała się dookoła. Nie miała za wiele do roboty. I to chyba właśnie z tych nudów wpadła na genialny, w swoim mniemaniu, pomysł. Przestawiła wskazówki zegarka o 18 minut do przodu.
- Naprzód – nakazał stanowczy głos w słuchawce.
Pokiwała głową i przełączyła urządzenie na inną częstotliwość. Następnie wyjęła urządzenie z ucha i włożyła do kieszeni. Przecież nie mogła pracować przy akompaniamencie ciągłych szumów, prawda? Nie, byłoby to zbyt nierozważne, ponieważ nieprzyjemne dźwięki mogłyby źle wpłynąć na jej ocenę sytuacji i czas reakcji. Nie miała wyboru.
Zegarek wydał z siebie jeden krótki dźwięk. Minęło 20 minut, mogła przejść do działania.
Przypomniała sobie plan budynku i jak dostać się do pomieszczenia,w którym prawdopodobnie znajdował się Rodriguez. Ruszyła z miejsca, przeskakują po kilka stopni naraz. W parę chwil znalazła się przed drzwiami prowadzącymi na piąte piętro. Pociągnęła za klamkę i wparowała do środka. Na szczęście nikt do niej nie strzelał. Gorzej, że kilka metrów dalej stali Flip i Flap.
Papużki nierozłączki, co?
- Trzeba było pozbyć się ciebie po zabiciu Franka. Cóż, szef na pewno nie będzie miał teraz do nas żalu.
- Miał wobec ciebie plany.
- Widać, ulegną zmianie – mruknęła, wzruszywszy ramionami.
- Ulegną, ale dla nas pozostaną takie same.
- Taaa – ten, który ostatnio tak bardzo ekscytował się na widok krwi, zaczął wyłamywać palce ze stawów. - Czekałem na tę chwilę od kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłem. Będziesz pięknie wyglądać z włosami we krwi i roztrzaskaną twarzą....
- Zjawisko – potwierdził Flip.
- Nie sądziłam, że znacie tak dużo słów, panowie. Nie doceniłam was, choć pewnie ktoś musiał napisać te przemowy, żebyście mogli użyć ich w odpowiednim momencie...
Mężczyźni przenieśli ciężar ciała na jedną stronę ciała, szykując się do ataku. Złotooka nie pozostała bezczynna, przyjęła podobną, skupiając każdy mięsień w swoim ciele. Nieopodal, najdalej dwa piętra niżej, rozniósł się huk burzonej ściany. Obie strony wzięły to za znak do rozpoczęcia pojedynku na śmierć i życie. I tylko jedna z nich miała wyjść z tego żywo. Niekoniecznie cało.
* * *
Drzwi otworzyły się z hukiem, jedno skrzydło wypadło z górnego zawiasu. Rodriguez, stojący spokojnie przed oknem, spojrzał znużonym wzrokiem w kierunku wejścia. Na progu stała lekko zdyszana białowłosa. Stała niepewnie na jednej nodze, drugą układając w nienaturalną pozycję. Lewy policzek miała nabrzmiały i mocno czerwony, wargę rozciętą, tak samo łuk brwiowy, z którego lała się krew.
- Gratulacje. Jeszcze nikt nie wyszedł żywy ze spotkania z moimi chłopcami.
- Jak widać, powinieneś postarać się o lepszą ochronę.
- Ty nią miałaś być – westchnął, kręcąc głową. - Szczególnie po akcji w Kartamisie. Masz potencjał, a co ważniejsze, łakniesz krwi...
- Bzdura – mruknęła pod nosem. - Nikt tam nie zginął. Dałeś się nabrać, łyknąłeś wszystko jak młody pelikan.
- O, nie byłbym tego taki pewien – rzucił w jej kierunku białą aktówką. Złapała ją w powietrzu. W środku było jedno zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę w średnim wieku leżącego z zamkniętymi oczami na podłodze. - Był uczulony na tetrodotoksynę... Na pewno nie wzięłaś pod uwagę takiego obrotu spraw. Umarł praktycznie w chwili, w której mu ją wstrzyknęłaś. Smuteczek – dodał z uśmiechem na ustach.
Zacisnęła pięści, które po chwili zaczęły drżeć. Przełknęła z trudnością ślinę i starła pospiesznie krew płynącą w kąciku oka.
- To była ostatnia osoba, która umarła z twojego powodu, Rodriguez. Pójdziesz siedzieć.
- Zawsze to lepsze, niż trafić pod opiekę Św. Zygfryda...
Zacisnęła zęby ze złości. Miała nadzieję uniknąć tematu. Wiedziała już wszystko, nie musiała wracać do zakończonej sprawy.
- Szkoda tej całej Zealot... Tak, dowiedziałem się po czasie, kim była... Mogłem to lepiej wykorzystać, choć przynajmniej o jednego psa Lumena mniej w tym kraju. Zawsze na plus – odłożył pustą szklankę po koniaku. - Nie sądziłem, że zafundują jej lobotomię, a jak wiemy, jest to ryzykowny zabieg. Podobno przeprowadził go jakiś stażysta. I nie było wyboru. Musieli pozbyć się tego niezrównoważonego problemu...
- Zamknij się – szepnęła, patrząc w podłogę.
- Ciekawe, gdzie zakopali ciało...
- Zamknij się...
- Może posłali od razu do krematorium?
- Zamknij się!
- I użyli jako nawozu do ogródka?
- Zamknij się!!!
Mimo złamanej kostki, strzaskanych żeber i wybitego barku, jakimś cudem doskoczyła do jeszcze przystojnego bruneta i uderzyła jego zadowoloną twarz z całej siły. Padł na stół. Jednym ruchem obróciła go na plecy i, nie myśląc wiele, uderzyła drugi raz. I kolejny. I kolejny.
* * *
Arcybiskup Milani stał z założonymi rękoma przed lustrzaną taflą i przypatrywał się podopiecznej ze zmarszczonymi brwiami. Obok niego znajdował się jego asystent, który wertując kilkustronicowy raport, przekazywał mu najważniejsze informacje:
- Powstrzymało ją dopiero trzech funkcjonariuszy i to z wielkim trudem. Jednogłośnie potwierdzili, że gdyby nie ich interwencja, Arafel zabiłaby Miguela Rodrigueza gołymi rękoma. Od tamtej chwili nie odezwała się do nikogo, odmawiając zeznań. Wywiad chce ją postawić przed sądem. Uważają, że zagroziła misji i naraziła ich na spore koszty. Teraz nie mogą wytoczyć procesu Rodriguezowi, bo musi wyzdrowieć. Spodziewają się komplikacji prawnych... I jeśli mogę dodać coś od siebie, Ekscelencjo, mają rację. Na pewno proces będzie się przedłużać, co dodatkowo obciąży budżet...
- Wystarczy – powiedział cicho, cały czas wpatrując się w białowłosą. Siedziała w pomieszczeniu znajdującym się tuż za lustrem weneckim. Bez ruchu, wpatrzona w blat metalowego stołu.
Odwrócił się w kierunku asystenta.
- Powiadom wywiad, że sam wyciągnę konsekwencje, bo Arafel jest moją podopieczną. Jeśli nie będą chcieli współpracować, poprosimy o pomoc Kardynała. Dodatkowe koszty związane z procesem pokryje Archidiecezja semphyrska...
- Ale Eminencjo...
- Notuj, nie lubię się powtarzać, a twoim zadaniem jest dopilnowanie sprawy... Zabieram Arafel równo po upłynięciu 48 godzin i lepiej, żeby nikt nie miał żadnej obiekcji. Nie zostawiamy swoich na pastwę losu, zapamiętaj to sobie, chłopcze.
- Czy nie podchodzi pan do tego zbyt osobiście, Ekscelencjo?
Milani ponownie spojrzał na dziewczynę, jednak w jego myślach pojawiła się inna postać, niższa, z ciemniejszymi włosami i równie potrzebująca pomocy.
- Nie, robię tylko to, do czego zostałem powołany i za co jestem odpowiedzialny, Michale. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
|
|
|
»Naoko |
#7
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 07-01-2018, 11:59
|
Cytuj
|
W cieniu prawdy - Rozdział I
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Arcybiskup Milani spokojnie przeglądał dokumenty, a ja równie beznamiętnie czekałam. Nie wiedziałam, dlaczego wezwał mnie do swojego gabinetu. Od misji złapania Rodrigueza nie byłam częstym gościem tych ścian. Archidiecezja semphyrska, z tego, co było mi wiadome, poniosła gigantyczne koszta związane z moim procesem, a ja straciłam uznanie przełożonych. Od ponad dwóch lat nie wysyłano mnie na misje, a nawet jeśli już, to zawsze pod dowodzeniem osób trzecich. Jednak nie miałam powodów do skarg. Moje podwójne śledztwo, mimo że zakończyło się uzyskaniem odpowiedzi na pytania, uznawałam za porażki. Nie ocaliłam małej Zealot, proces Rodrigueza jeszcze nie dobiegł końca. Łamacz dalej siał spustoszenie po kraju, doprowadzając do zgonów coraz to młodsze osoby. Dziś przeczytałam o śmierci jedenastoletniej dziewczynki. Już z pobieżnego opisu wiedziałam, co było przyczyną.
Zatem, od ponad dwóch lat siedziałam głównie za biurkiem, codziennie przeglądając setki, a nawet tysiące stron. Pracowałam od świtu do zmierzchu, bez wolnego. Chciałam choć trochę odpracować ogromny dług jaki byłam dłużna diecezji. Nie żeby ktoś wyciągał rękę po moją wypłatę. Nigdy nie dano mi zrozumienia, że jestem komukolwiek coś winna. A jednak tak się czułam. Nie wpisywałam nadgodzin, urlopy spędzałam w archiwach i starałam się nie wyróżniać. Weekendy spędzałam na poligonie, pomagając nowym adeptom. Wiedziałam, że wrócę do starej pracy, jednak wszystko musiało ucichnąć. Och, gdybym pracowała w wywiadzie – pewnie przenieśliby mnie do innego oddziału w innym kraju. Jednak byłam w Semphyrze. Wojsko pierze brudy we własnej pralce. Tak samo było z Milanim.
I w końcu mnie wezwał. Postanowiłam podkreślać tę datę do końca życia – 30 czerwca 1617 r. Czułam w kościach, że dzisiejszy dzień przesądzi o moim losie, a na pewno o karierze zawodowej. Może byłam w tym trochę bezczelna, ale na jakąś karierę jeszcze miałam nadzieję. Zacisnęłam dłonie w pięści. Wpatrywałam się tępo w drewniany, mahoniowy blat stołu (od kiedy biskup miał mahoniowy blat?) odliczając minuty. W końcu, dokładnie trzynaście minut i siedem sekund po tym, jak zasiadłam na krześle, arcybiskup zabrał głos:
- Mam dla ciebie zadanie.
- Ekscelencjo?
- Biorąc pod uwagę, że ostatnimi czasy rzadko wyjeżdżałaś na misje, ta nie będzie zbyt wymagająca.
- Arcybiskupie... To nie ma znaczenia, podejmę się każdego zadania.
- Będziesz moją ochroną. Oczekuję ciebie jutro w mojej rezydencji o 6 rano. Przed nami dość długa podróż.
Mimo że to była dobra nowina, nie odczuwałam ani radości, ani ulgi. W ciągu tych dwóch lat wiele się zmieniło. Kłamałabym mówiąc, że nie miało to nic wspólnego ze śmiercią Cesare'a – jakby nie patrzeć, był moim Yin. I już nigdy nie miałam go odzyskać. Zawsze przypuszczałam, że skoro urodziliśmy się razem, to i razem odejdziemy z tego świata. Nawet jeśli miałoby to oznaczać, że on miażdżyłby mi krtań, a ja wbijała nóż w serce. Razem to razem. A teraz zostałam tylko ja.
Dla niektórych śmierć rodziny była wielką tragedią, często ponad ich siły. Tak na pewno nie było ze mną. Jednak, byłam pusta. Nie jak socjopata, który nie czuje niczego – nie odczuwałam radości, szczęścia. Wszystkie pozytywne emocje stały się hasłami z określonymi definicjami – znałam i rozumiałam je, ale nie odczuwałam. To było dziwne, że jedna z bardziej znienawidzonych przeze mnie osób na świecie była również jedną z tych, która powodowała, że chciało się czerpać z życia.
Od dawna wiedziałam, że zmiana, która we mnie zaszła, może utrudnić mi życie. Dlatego uśmiechnęłam się najpiękniej jak mogłam i wyszeptałam:
- Dziękuję, Ekscelencjo.
Mój głos nie zadrżał nawet odrobinę. Może arcybiskup Milani odczyta moje zachowanie jako próbę naśladowania jego osoby? Taka interpretacja na pewno by mi nie zaszkodziła.
*** następnego dnia ***
Czekałam na arcybiskupa ukryta w cieniu. Postanowiłam wykorzystać wszystkie możliwe sposoby, jakie były mi znane, by zapewnić dostojnikowi kościelnemu bezpieczeństwo. To, że w sumie nie obchodziło mnie zadanie, nie powodowało, że utraciłam swój profesjonalizm. Jeżeli dostawałam za coś pieniądze, to robiłam to dobrze. Niezależnie od mojego osobistego nastawienia.
Drzwi rezydencji otworzył asystent Milaniego. W świetle słońca jego blada twarz wydawała się nieludzko biała, a postura wątła i słaba. Takie uroki życia urzędników na usługach Kościoła Powszechnego. Przygotowywani do zawodu od małego, dzieciństwo mieli zapełnione godzinami spędzonymi w bibliotekach i archiwach, kościołach i kaplicach, wychodząc na świeże powietrze tylko w wypadku podróży lub konieczności. W późniejszych latach taki, a nie inny tryb życia odbijał się w ich wyglądzie. W sumie odczułam mieszaninę litości i zażenowania przyglądając się Michałowi, jakbym oglądała zakazany, słabej jakości horror kategorii B. Coś jednak we mnie zostało, choć skupiało się na ponurych aspektach odczuwania. Hura ja.
Tuż za nim pojawił się arcybiskup Milani, który w pełnym świetle dnia wyglądał dostojnie i poważnie, mimo że czarny garnitur, w który był ubrany, należał do tych bez zbędnych zdobień. Z daleka dostrzegłam na jego serdecznym palcu prosty, złoty pierścień z szmaragdowym oczkiem delikatnie odbijającym promienie wczesnoletniego słońca. Arcybiskup rozejrzał się po podwórzu.
- Nie widzę Arafel.
- Czeka w limuzynie, Wasza Ekscelencjo.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Musi się jeszcze wiele nauczyć.
Zszedł po schodach i wojskowym, surowym krokiem podszedł do pojazdu. Drzwi otworzył mu szofer. Milani wsiadł do samochodu i rozejrzał się po wnętrzu.
- Jestem tu, Wasza Ekscelencjo.
- Czyli gdzie? - Zapytał, rozglądając się ponownie. Muszę powiedzieć, że jego opanowanie mogłoby kiedyś zrobić na mnie wrażenie.
- Korzystam ze swoim czarów. Pomyślałam, że dobrze byłoby zachować informacje o moim udziale w tej podróży jak najdłużej w tajemnicy...
- Michał powiedział, że czekasz w aucie, więc...
- Tylko on wiedział, że tu będę. W sumie, trudno przed nim coś ukryć.
- Dlatego pracuje dla mnie... No dobrze. Ruszamy – dodał głośniej.
Kierowca włączył silnik i wyjechał z podjazdu. Jechaliśmy w milczeniu. Podróżowanie przy użyciu Mitached zawsze należało do czegoś niezwykłego.
- Jak to jest?
Domyśliłam się, że Milani pyta o używanie zaklęć. Zawsze był człowiekiem wielkiej wiary i słyszałam, że interesował się magią, zwłaszcza tym najczystszym aspektem - Encender. Trafił mu się zły potomek d'Arce'ów. Ze mną mógł rozmawiać tylko o koszmarach.
- Niezwykłe, Ekscelencjo. Jednocześnie istnieję, ale nie odczuwam żadnych bodźców cielesnych, choć w jakiś sposób odbieram, kiedy samochód skręca lub przyspiesza. Ale inaczej, niż przy tradycyjnej podróży.
- Lumen jest wspaniały, obdarzając swoich wiernych tak potężnymi zdolnościami.
- To prawda – odpowiedziałam krótko.
Do końca podróży nie wymieniliśmy ani słowa. Na szczęści Milani nie należał do gadatliwych, a i ja straciłam ochotę, by lepiej poznać mojego pracodawcę. Samochód zatrzymał się w hangarze na lotnisku. Czekał tam na nas niewielki, prywatny samolot.
Proszę poczekać w samochodzie...
Tym razem skorzystałam z Hachlafy, by błyskawicznie znaleźć się na pokładzie samolotu. Sprawdziłam dokładnie każdy zakamarek, szukając wielu różnych rzeczy, które ktoś mógłby tu zostawić. Po około 10 minutach pozwoliłam dowódcy samolotu zaprosić arcybiskupa na pokład. Wszak należało zachować odpowiednią etykietę.
Usiedliśmy naprzeciw siebie w skórzanych, wygodnych fotelach. Rzadko miałam okazję podróżować w ekskluzywnych warunkach. Po chwili podeszła do nas stewardessa i zapytała o śniadanie. Uniosłam zdziwiona brwi.
- Lecimy do Arkadii. Tym modelem przy tak dobrej pogodzie podróż nie zajmie nam więcej niż godzinę.
- Arafel, śniadanie do podstawa – uciął Milani. - Poproszę zestaw pierwszy...
- Szklankę wody.
Kobieta odeszła, pozostawiając nas samych.
- Zmieniłaś się.
- Tak jak wszyscy z upływem czasu, Ekscelencjo.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że już się mnie nie boisz.
- Z przykrością? - Nie zamierzałam zaprzeczać. Fakt, nie odczuwałam już wobec swojego przełożonego szacunku wymieszanego ze strachem. Zdawałam sobie sprawę, że był ważnym i niebezpiecznym graczem na szachownicy Babilonu, ale poza tym był mi całkiem obojętny.
- Łatwiej byłoby ciebie kontrolować, gdyby tak dalej było. Teraz będę miał utrudnione zadanie.
- Nie zamierzam się buntować. Dostałam nauczkę.
Mój beznamiętny głos był prawie zabawny. Zawsze starałam się być opanowana, a teraz przychodziło mi to z taką łatwością.
Kobieta w granatowym uniformie pchała przed sobą mały wózek, na którym znajdowało się nasze śniadanie. Najpierw talerz wylądował przed Milanim. Ku zdziwieniu stewardessy zabrałam talerz i postawiłam przed sobą.
- Resztę proszę zostawić na wózku. I proszę nas zostawić.
Arcybiskup poczekał, aż kobieta zniknie za zasłonką. Wskazał brodą na talerz.
- Słucham.
- Jeżeli mam dobrze wykonać zadanie, muszę upewnić się, że jedzenie nie zostało w jakikolwiek sposób doprawione, na przykład trucizną.
- Skoro musisz...
Sięgnęłam po widelec i nóż i odkroiłam po małym kawałeczku omleta, krewetek i sałatki. Po dwóch minutach wiedziałam, że jedzenie było i pyszne i bezpieczne. W Akademii uczono nas podstaw z rozpoznawania podstawowych trucizn – zarówno smakiem, jak i węchem. Było to uzasadnione historią wszystkich zamachów na dostojników kościelnych. Ich mordercy zwykle znajdowali upodobanie właśnie w truciznach. Lub snajperkach.
- Proszę.
- Dziękuję.
Reszta lotu upłynęła bez ekscesów. Wylądowaliśmy na lotnisku i tam wsiedliśmy do limuzyny, która po chwili włączyła się do ruchu zawsze zakorkowanej Arkadii. Tym razem siedziałam tuż obok Milaniego. Tak, jak nie chciałam, by ktokolwiek w Semphyrze wiedział o tym, że wyjeżdżam z arcybiskupem, tak w stolicy było to wręcz pożądane. Z pewną nostalgią spoglądałam na ulice rodzinnego miasta.
- Ekscelencjo... Mogę wiedzieć, dokąd jedziemy?
- Mam spotkanie z arcybiskupem Leonem Merriam.
Uniosłam brwi. Kto się spodziewał, że będę brała udział w tak ważnym wydarzeniu. Wszak nie co dzień jedni z najpotężniejszych ludzi w Babilonie spotykali się na kawie. Postanowiłam jednak nie drążyć tematu. Nie taka była moja rola.
W końcu zajechaliśmy do domu arcybiskupa, co nie uszło mojej przenikliwej uwadze.
- Nie jest to oficjalne spotkanie?
- Nasze kroki są śledzone przez wiele par oczu. Nie chcemy, by nasi wrogowie dostawali informacje na tacy. Będziemy dziś rozmawiać o sprawach ważnych, ale zarazem delikatnych.
Wysiedliśmy tuż przed ogromnymi schodami prowadzącymi do równie potężnej rezydencji. Przy drzwiach zauważyłam dwóch strażników ze Straży Papieskiej. Jak widać Arkadia była mniej bezpieczna od Semphyry. Milaniemu wystarczyło moje towarzystwo.
Wspinaliśmy się na szczyt marmurowych schodów, które prezentowały się imponująco w pełni świata, gdy drogę zagrodził nam jeden z mężczyzn.
- Arcybiskup Merriam przyjmuje tylko na audiencje zapowiedziane.
Zanim Milani zdążył odpowiedzieć, stanęłam przed strażnikiem i nachyliłam się w jego stronę. Prawie stykaliśmy się nosami. Musiał zobaczyć coś w moich oczach, bo momentalnie pobielał na twarzy. Wtem drzwi prowadzące do środka rezydencji otworzyły się. Miał szczęście. Dawno nie miałam okazji na bezpośrednią konfrontację, a jak mówią, praktyka czyni mistrza, a lenistwo zabija powoli.
- Drogi Tiziano!
Do naszych uszu doszedł wesoły i serdeczny śmiech. W drzwiach pojawił się nie kto inny, a arcybiskup Arkadii. Z pozoru przyjazny staruszek miał w sobie to coś, co mogło przyprawić o drżenie ramion. W jednej chwili strażnicy stanęli na baczność i widocznie zesztywnieli. Dobrze wytrenowane pieski. Nie miałabym z nimi wiele do roboty. Posłuszne i sprawne, ale bez wydanej komendy zupełnie nieokrzesane i bezmyślne.
- Nie chcieliśmy zakłócać spokoju – odpowiedział równie pogodnie Milani.
- Ależ skąd... To ja przepraszam... Chłopcy są trochę zbyt porywczy w ocenie – Merriam obdarzył swoich chłopców słodkim uśmiechem, który skojarzył mi się z kwiatem rosnącym w dziczach Khazaru o niezwykle silnym, słodkim i trującym zapachu. - Hes, chłopcze, wrócimy do naszej rozmowy...
Za pleców arcybiskupa pojawił się młody mężczyzna o ciemnej karnacji i włosach w absolutnym nieładzie. Zmierzyłam go wzrokiem, od razu rozpoznając chłopca, którego zobaczyłam kiedyś w samolocie. Dziś wydawał się być w dobrym nastroju. Jego wzrok spotkał się z moim. Wiedziałam, że też mnie rozpoznał.
- Hes, na dzisiaj koniec – Merriam powtórzył stanowczym tonem.
Chłopak przeszedł przez próg i usunął się na bok tak, abyśmy z arcybiskupem mogli wejść do środka. Nasze spojrzenia spotkały się po raz ostatni i po chwili sylwetka Hesa znikła za zamkniętymi drzwiami. Dostojnicy kościelni weszli do niewielkiej sali, a ja zostałam przy wejściu. Mężczyźni rozmawiali przez większość dnia, a o niektórych rzeczach miałam dowiedzieć się dopiero wieczorem. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
|
|
|
»Naoko |
#8
|
Zealota
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594 Wiek: 33 Dołączyła: 08 Cze 2009 Skąd: z piekła rodem
|
Napisano 29-01-2018, 20:54
|
Cytuj
|
W cieniu prawdy - Rozdział II
Arkadia, 01.07.1617r.
- Arafel, zbieramy się.
- Tak jest, Ekscelencjo.
Wsparłam się na poręczy zwykłego, drewnianego krzesła i wstałam z siedzenia. Mimo że byłam dość obolała po całym dniu przebywania w jednej pozycji, bez słowa skargi ruszyłam za swoim przełożonym.
- Arcybiskup Merriam poszedł już na spoczynek? - Zdziwiło mnie, że Merriam postanowił nie odprowadzać Milaniego. Jakby nie patrzeć, byli na tym samym miejscu w hierarchii kościelnej.
- Archidiecezję semphyrską i arkadyjską czeka wiele pracy, nie mamy czasu na zbędne konwenanse. Jednak o tym nie tutaj.
- Tak jest, Ekscelencjo.
Wsiedliśmy do limuzyny w ciszy i tak samo pokonaliśmy drogę do hotelu. W drzwiach powitał nas właściciel, od razu prowadząc do najlepszych apartamentów. Zdziwił się, gdy odmówiłam przyjęcia pokoju tuż obok kwatery arcybiskupa.
- Wystarczy kanapa.
I wcale się nie myliłam, bo apartament nie dość, że był ogromny, to jeszcze wykończony na tip-top. Oprócz dużej sypialni z łożem królewskim i piękną łazienką w marmurze, kwatera wyposażona była w salon z najwygodniejszymi skórzanymi meblami, na jakich miałam okazję siedzieć. Pod jedną ze ścian stały już walizki podróżne arcybiskupa.
Milani zapadł się w jednym z foteli i rozpiął pierwszy guzik koszuli. Podsunęłam mu kryształowy kieliszek z wodą, który przyjął z wdzięcznością. Przepłukał gardło i na chwilę zamknął oczy. W międzyczasie sprawdziłam wszelkie zakamarki apartamentu. Pozaciągałam ciężkie zasłony w kolorze kości słoniowej i przygasiłam światła. Szczerze wątpiłam w zamach na arcybiskupa w stolicy kraju, jednak żałowałam, że nie znajdujemy się w pomieszczeniu z kuloodpornym szkłem.
- Arafel, jesteśmy tu bezpieczni.
- Z całym szacunkiem, Ekscelencjo, w tym przypadku to ja będę o tym decydować.
Pokrzątałam się jeszcze po pomieszczeniu. Nie wykrywszy w przewodzie wentylacyjnym żadnych urządzeń śledzących, wyłączyłam comlink i odłożyłam go na szklany stół kawowy. Urządzenie zalśniło zimnym, metalicznym blaskiem w ciepłym, przytłumionym świetle lamp. Usiadłam naprzeciwko arcybiskupa.
- Powie mi pan, o co w tym wszystkim chodzi?
Mężczyzna poprawił się w fotelu i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej kopertę wielkości A5. W środku znajdowały się zdjęcia ludzi, budynków. Reszta kartek była wypełniona czymś podobnym do raportów.
- Jak wiesz Arafel, kilka lat temu na świecie pojawiła się nowa grupa przestępcza, która wchłonęła między innymi Krąg Geba.
- Syndykat.
- Dokładnie – Milani zaczął rozkładać materiału na blacie. Póki co znamy tożsamość kilku z nich – wskazał palcem dwójkę mężczyzn i kobietę. - Jednak jesteśmy przekonani, że są to może i ważniejsi, ale stanowiący niewielki odsetek całości. Przez wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w Babilonie, nie poświeciliśmy wystarczająco dużo środków na pozbycie się Syndykatu raz na dobre.
- Jednak dziś ma to się zmienić? - Szepnęłam. Coś niepokojącego rodziło się wewnątrz mnie, na poziomie klatki piersiowej i nie wiedziałam, co to takiego jest.
- Tak. Przedyskutowaliśmy dzisiaj z arcybiskupem Merriam również i tę kwestię. Postanowiliśmy połączyć siły Arkadii i Semphyry we wspólnym celu, nie zważając na rejonizację czy to, kto komu powinien podlegać.
- Słuszna decyzja.
- Dobrze, że tak myślisz, choć nie ma to wpływu na sprawę – Milani poprawił się w siedzisku. Mimo że nigdy by się do tego nie przyznał, wiek powoli zaczynał dawać o sobie znać i coraz trudniej było mu usiedzieć w jednym miejscu. Może doskwierały mu dodatkowo jakieś choroby? Trudno powiedzieć.
- Wracając do tematu... Chciałbym, abyś znalazła się w grupie szturmowej...
- W czym?
- Inaczej... Nazwijmy to grupą operacyjną – mężczyzna machnął ręką kilka razy przed twarzą, jakby w zniecierpliwieniu. - Nie będziesz bezpośrednio odpowiedzialna za śledztwo, ani nie będziesz decydować o torach, w jakich pójdzie. Będziesz...
- … człowiekiem od brudnej roboty – dokończyłam spokojnie, zakładając nogę na nogę. Mogłam spodziewać się podobnego obrotu spraw. Moja kariera i tak wisiała na włosku, pewnie niektórzy z góry cieszyliby się z mojego przedwczesnego odejścia na emeryturę. Z kolei gdybym okazała się przydatnym narzędziem, ta połowa, która pokładała we mnie jakieś nadzieje, pokazałaby, że się nie myliła. Prawie jak upiec dwie gęsi na jednym kiju.
- Dokładnie.
- Jeżeli coś nie pójdzie po waszej myśli, zostawicie mnie samej sobie?
- Wszystko będzie zależało od sytuacji. Arafel, nie zakładam takiego scenariusza, ale tym razem nie będę jedyną osobą decyzyjną.
- Arcybiskup Merriam może mieć na to inne spojrzenie. To prawda...
- Nie tylko...
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zaciekawił mnie tym zawieszeniem głosu.
- Ma pan na myśli...
- W ciągu kilku najbliższych dni udamy się w jeszcze jedną, dłuższą podróż. Nasi nowi przyjaciele mogą okazać się przydatni w tej sprawie i coś mi mówi, że sami z chęcią pozbyli się Syndykatu raz na zawsze.
- Wydaje mi się, że może mieć pan rację, Ekscelencjo.
- Jak zawsze schlebianie jest miłe, ale zupełnie niepotrzebne.
Wstałam w fotela, by rozprostować trochę nogi. Cały dzień spędzony w jednej pozycji trochę dał się we znak nawet tak młodej osobie, jak ja. Podeszłam do okna i spojrzałam na panoramę stolicy przez lekko rozchylone zasłony. Arkadia, zresztą jak każde większe miasto w Babilonie, prezentowała się cudownie nocą.
- Ale to nie wszystko...
- Nie?
Ten dzień przejdzie do historii dziejów, Milani zaskoczył mnie trzy razy w ciągu niecałych dwóch dób. Czyżby zbliżał się koniec świata? A może Czas Wiecznego Pokoju?
- Kilka dni temu odezwała się do mnie niezwykła kobieta z prośbą o pomoc w pewnej sprawie. Chodzi o ustalenie przyczyn śmierci jej jedynego syna. Ze względu na wielkie wsparcie i pomoc finansową, jaką okazała Babilonowi w przeszłości, postanowiłem spełnić jej prośbę.
- Jaki to ma związek ze mną?
- Może nie należysz do pionu wywiadowczego, ale jesteś nie najgorsza w prowadzeniu śledztw. Moja stara przyjaciółka poprosiła o mojego najlepszego zealotę. Oczywiście sprawą nie zajmie się nikt z wyższego stołka, ale wśród mniej znaczących jesteś zdecydowanie najlepsza.
Milani właśnie obdarował mnie jednym ze swoich dziwnych komplementów, z którymi nie wiadomo co zrobić. Wzruszyłam bezsilnie ramionami.
- Przepraszam, ale przed chwilą powiedział pan, że nie będę brała czynnego udziału w śledztwie.
- W sprawie Syndykatu. Tu natomiast zostawię ci prawie pełnię władzy. Będzie jak za starych czasów, tylko tym razem o wszystkim będziesz mi raportować. Zanim ustalimy z naszymi sojusznikami szczegółowy plan działania, będziesz miała czas na powęszenie to tu, to tam. Przyda się rozprostować twoje stare kości przed poważniejszym zadaniem.
Pocisk za pociskiem. Zaczęłam zastanawiać się, czy mój przełożony nie należał kiedyś do elitarnego grona snajperów, których zabójcze kule miały niszczyć w ludziach samoocenę i pewność siebie. Na szczęście, byłam kuloodporna. Nauczona doświadczeniem zostawiłam ego w tamtym pokoju, w którym po raz ostatni widziałam się z Rodriguezem.
- Ma pan rację. Zanim wyruszymy do Sanbetsu, będziemy musieli wszystko przygotować. Jestem pewna, że Michał dopnie wszystko na ostatni guzik, ale będzie potrzebować czasu. Tak samo ja. W przestojach będę mogła przyjrzeć się tej sprawie. Tylko Ekscelencjo... Moje podróże w jedną i drugą stronę... Z Arkadii do Semphyry i odwrotnie... Mogą wszystko przesunąć w czasie. Czy ta sprawa jest na tyle pilna lub ważna? Nie chciałabym, by choć w najmniejszym stopniu wpłynęła na sprawę Syndykatu.
- Moja stara znajoma mieszka w Arkadii, w starej części miasta.
- Ale to nie jest Elena? - Mimo że nawet w mojej głowie zabrzmiało to głupio, musiałam się upewnić. Wolałabym nie wchodzić na teren Białej Róży, albo na były teren Białej Róży – w zależności od tego, kto na to patrzył.
Wzrok Milaniego mówił wszystko. To nie była Elena Orsini.
- Zatem... Kim jest pana przyjaciółka?
- Stara znajoma.
- Staraj znajoma... - poprawiłam się, co wywołało we mnie pewne zdziwienie. Kiedyś może nawet zaczęłabym się przekomarzać z przełożonym, ale teraz nie wydało mi się to w żaden sposób atrakcyjne.
Milanie wstał i również podszedł do okna. Rozsunął zasłony, a zimne światło uliczne odbiło się delikatnie na szybie. Po drugiej stronie znajdowały się nasze lustrzane odbicia, wpatrzone w panoramę miasta. Nie spodziewałam się po Milanim takich teatralnych gestów. Prawie mnie to bawiło.
- Mówi ci coś imię Izabella? Izabella d'Arce?
Wiele bym oddała, aby zobaczyć swoją twarz w odbiciu i sprawdzić, czy w końcu odmalowały się na niej jakieś emocje. Nie było mi to dane. Patrzyłam przed siebie niewidzącym wzrokiem, a imię mojej matki odbijało się w mojej głowie wciąż na nowo powtarzającym się echem. |
Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią. |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 17
|