Agent
Poziom: Keihai
Posty: 117 Wiek: 34 Dołączył: 05 Paź 2010 Skąd: Warszawa
|
Napisano 28-10-2017, 22:54 [Ninmu|Świat] Piątek trzynastego II
|
|
Świt martwych kaczek
Znowu obudził go ból. Piekący nacisk na klatkę piersiową odzywał się przy każdym głębszym oddechu. Nie pamiętał co śnił, ale raczej był to coś paskudnego bo momentalnie poczuł jak napierdala go łeb. Za oknem przemknął jakiś wielki pojazd, zapewne tir. Z pokoju natomiast dochodziły odgłosy kapiącej wody i szumiącego telewizora. Pamiętał, że zasnął przeglądając kanał z wiadomościami. Zastanawiał się czy usłyszy jakieś informacje związane z ostatnimi wydarzeniami w Tenoch Tillan. Nie wyłapał jednak niczego istotnego. Pasek informacyjny przesunął się tylko u dołu ekranu z informacją o ataku gwałciciela, ale to nie musiało być powiązane. Nawet nie wiedział kiedy zasnął. Teraz z uporem starał się wrócić do tego błogiego stanu
KWAK!
Tak, oddać się w łagodne dłonie Morfeusza. To złagodzi ból. Pozwoli mu zregenerować siły. Odpocząć.
KWAK!!
Wystarczy tylko policzyć kaczki i sen sam nadejdzie
KWAK!!!
Zaraz, Kaczki!? Dopiero teraz uświadomił sobie, że ból który odczuwa na klatce piersiowej nie wynika z niedawno otrzymanych ran, a raczej nie tylko z tego. Na bandażach usadowiła się bowiem mała istotka wlepiająca w niego czarne ślepia niczym sukkub. Miała dwie płaskie płetwy, ukryte teraz w puszystych piórach oraz długi płaski dziób, z którego zaczęło się dobywać głośne.
KWAK!!!!!
„Ki diabeł” pomyślał. Resztki snu spłynęły ze zmęczonych powiek. Wpatrywał się teraz w nieruchomego ptaka i gorączkowo myślał, czy nie ma zwidów. Szybki skan grawitacyjny potwierdził, że rzeczywiście coś tkwi na jego piersi albo ktoś potrafi całkowicie oszukać nawet jego zmysły. Rzucił okiem na resztę pomieszczenia. Tak samo zniszczony i tak samo zasyfiony jak wczoraj. Zwykły pokój w tanim przydrożnym motelu w którym zatrzymał się ze swoim łącznikiem. Podobno mieli najlepsze naleśniki po tej stronie Pustyni Rozpaczy. Nie uśmiechało się mu nocowanie w takim miejscu, najchętniej jak najszybciej oddaliłby się z terenu Khazaru. Kierowca jednak zadecydował i nie ma przebacz, musiał jakoś to wytrzymać. Jak tylko dostała się tutaj ta kaczka? Pamiętał, że dokładnie sprawdził całe pomieszczenie, zamki w drzwiach oraz zatrzaski w oknach.
Kaczka najwyraźniej nie była zadowolona, że nagle przestała być centrum uwagi. Kwaknęła głośno po raz kolejny i dziabnęła mężczyznę w nos.
- Osz, ty cholero! – krzyknął zaskoczony łapiąc się za twarz. Dobrze, że ta mała bestyjka nie ma zębów ale i bez tego bolało jak jasny piorun! Machnął na odlew chcąc strącić pierzastą pokrakę z siebie ale chybił. Zamiast tego uderzył w lampę stojącą obok łóżka. Zanim zdążył zareagować, ta spadła mu prosto na głowę. Pod względem wytrzymałości jego czaszka wygrywała w przedbiegach, jednak lampa, a raczej jej resztki, nie odczuwały takiego bólu. No i nie krwawiły.
Uniósł się z pomiędzy chrzęszczących skorupek lampy przyciskając rękę do czoła, czując jak ciepła ciecz spływa mu już po dłoni. Nagle znowu usłyszał kwaknięcie, a po chwili leżał jak długi na ziemi dysząc ciężko. Rana na klatce piersiowej piekła jakby przystawiano do niej rozżarzone żelazo. Spojrzał na łózko, jego lewa noga zaplątała się w materiał, co spowodowało nagły upadek. Nie wiedzieć dlaczego podejrzewał, że kaczka miała coś do czynienia z tym wszystkim. Siedziała teraz na oparciu i trzepotała skrzydłami. Jakby cała ta sytuacja bardzo ją rozbawiła. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę próbując przypomnieć sobie jakieś przepisy na nadziewaną kaczkę. Po chwili jednak się uspokoił i doszedł do wniosku, że szkoda zachodu i jego sił. Podniósł się i dużo ostrożniej ruszył w kierunku drzwi łazienki.
Bandaż pod ubraniami przybrał już szkarłatny odcień. Wcześniejsze zamieszanie z niespodziewanym gościem spowodowało ponowne otworzenie się ran. Mablung westchnął ukradkiem i zabrał się do zmiany opatrunku. Cały czas był zesztywniały i obolały. Z niedowierzeniem patrzył na efekt potyczki z małą dziewczynką z przed kilku dni . Sięgnął po butelkę z alkoholem, której używał poprzedniego dnia. Wziął łyka na odwagę i przystawił do szyjki kawałek gazy. Nie najlepszy sposób na leczenie, ale jedyny dostępny.
Kiedy już uporał się ze wszystkim doszedł do wniosku, że wygląda jeszcze gorzej niż wczoraj. Do bólu w klatce doszło jeszcze łomotanie w skroniach. Sięgnął po środki przeciwbólowe. Została mu jeszcze ostatnia tabletka. W sam raz bo zgodnie ze słowami kierowcy tego wieczora mieli dotrzeć do punktu przerzutowego. Te kilka godzin jeszcze wytrzyma.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Kaczka krzyżówka z zielonym łebkiem wleciała do środka rozpędzona kwacząc i miotając skrzydłami jakby ktoś obdzierał ją ze skóry. Miotała się po całej łazience, plącząc się w linkach i zasłonkach prysznica. Mablung podniósł się z kolan z trudem opierając się o umywalkę. Nie wiedział co tak przestraszyło to durne ptaszysko, ale zaraz chętnie da jej nowy powód do strachu. Zerknął na tabletkę. Ta akurat odbijała się wewnątrz ceramicznej miski, trącona w trakcie całego tego zamieszania. Zanim zdążył zareagować, zniknęła w odmęcie syfonu.
- Za jakie grzechy mnie to dzisiaj spotyka?
Klątwa Kwakenhamona
Ten las był stary. Dużo starszy niż jakakolwiek inna puszcza, którą Reppo kiedykolwiek przemierzał. Plemię psowatych miało wiele legend dotyczących tego miejsca. Określano ją jak „Ciemny Las” albo „Puszcza Cudów”. Obie te nazwy były bardzo adekwatne. Pierwsza ze względu na niesamowitą gęstość matecznika, która powodowała niemalże całodobowy półmrok, druga z powodu osoby zamieszkującej te dziewicze tereny. Reppo nie wiedział, czy opowieści mają w sobie choćby grama prawdy, ale obecnie było to jego jedyne wyjście. Duma łowcy uniemożliwiała mu zrezygnowanie z łowów bez odnalezienia ofiary. Skoro zaś tradycyjne metody się nie sprawdzały, pozostawało zawierzyć duchom. Wydarzenia zreferowane przez malutką Nakinagarę postanowił zachować dla siebie. Wiele księżyców czekał na możliwość zemsty. Tej nocy oczekiwanie miało się zakończyć.
Podróż była uciążliwa. W końcu nie był już młodzieniaszkiem. Wyczuwał w otaczającej go naturze wiele duchów oraz zwierząt ale nie był w stanie niczego dostrzec. Napełniało go to niepokojem. Mimo to wędrował dalej posiłkując się enigmatycznymi wskazówkami ze starych traktatów opisujących spotkania z tą istotą. Bał się głośno ją nazywać. Podobno to nigdy nie kończyło się szczęśliwie. W nozdrza uderzył go zapach dymu. Mała szansa, żeby ktokolwiek rozbił obóz w tym miejscu. Poszedł więc za tym śladem.
Wkrótce pomiędzy drzewami dostrzegł jakąś przesiekę a na niej olbrzymi dąb o rozłożystych korzeniach wychodzących wysoko ponad ziemię. Wśród nich można było dostrzec coś na kształt jurty zbudowanej z samego dębu. Małe okienko jarzyło się blaskiem z wewnątrz. To musiało być tutaj. Nie mógł wyobrazić sobie kogoś innego mieszkającego w tym miejscu. Zaciskając dłonie na myśliwskim nożu, dla dodania sobie odwagi, ruszył przed siebie. Zbliżał się ostrożnie, tak żeby nawet najmniejsza gałązka nie trzasnęła pod jego stopą.
- Co cię tutaj sprowadza, złociutki? – rozległ się nagle wysoki skrzek. Stara babuleńka, siedziała w koronie drzewa wysoko nad jego głową. Ubrana była w czarny, przypominający skrzydła kruka płaszcz nie wyróżniający się żadnym elementem. Tak jakby był częścią niej. W dłoniach dzierżyła grubą, zakrzywioną na końcu lagę.
- Co przywiodło twoje ścieżki do progu Babuni? – spytała ponownie, a Reppo wydawało się, że w jej oku dostrzegł niepokojący błysk. Przełknął ślinę
- Przyszedłem z oferta, o tajemna. Zgodnie z odwiecznymi prawami Manitou, pragnę cię prosić o przysługę.
Staruszka uśmiechnęła się pokazując pozostałe dwa sterczące zęby. Zeskoczyła z drzewa i zgrabnie wylądowała przed mężczyzną. Ten nie był pewien tego co widział. Miał wrażenie jakby jej kształty były płynne, ciągle się zmieniały i przeobrażały. Przez moment miał nawet wrażenie, że przypominała lecącego kruka.
- Po co tak formalnie syneczku… Wchodź, napijemy się wywaru z pokrzyw, porozmawiamy. Chudzinka taka trochę z ciebie, ale na to też coś poradzimy. No chodź, nie bój się starej Babci, he, he.
Gdy odprowadzała go do swojej chatki jej kształt unormował się. Zgarbiona staruszka sięgała mu może do pasa, chociaż gdyby nie olbrzymi garb to kto wie jak była by wysoka. Mówiła strasznie ochrypniętym głosem, a poruszała się wspierając na lasce. Nie była jednak bezbronna. Instynktownie wyczuwał, że nie należało jej lekceważyć.
Wnętrze było… całkiem przytulne. Ogień wesoło trzaskał w kominku, na małym stoliczku było kilka ciasteczek czekoladowych z mlekiem, a obok znajdowały się dwa wygodne fotele. Babuleńka usadowiła go w jednym, po czym sama siadła do drugiego, wcześniej przynosząc dwa kubki z parującym naparem. Reppo siedział sztywno, był cały napięty ale na razie się nie odzywał. Staruszka siorbnęła parę razy, ale najwidoczniej napój był dla niej za ciepły. Sięgnęła wiec po okulary i szydełka z włóczką. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko miarowe klekotanie tworzonej nowej garderoby.
- Widzę, że nie jesteś zbyt gadatliwy – zaczęła staruszka, trochę cieplejszym głosem. – Nie smakuje napar?
Szaman dopiero teraz zorientował się, że od dłuższego czasu wpatrywał się w nią, całkowicie ignorując otoczenie, ona natomiast wręcz odwrotnie. Skupiała się właściwie na wszystkim poza nim. Upił kilka łyków. Musiał przyznać, że dawno nie pił tak dobrego napoju.
- Ależ nie, jest wyśmienity. Przybyłem jednak tutaj w pewnej sprawie.
- Ah tak. Jak zawsze, od razu przechodzicie do interesów, wy , szamani. Nie zapytacie co tam u starej Babuni, czy nie potrzeba mi czego.
Nastała znowu chwila niezręcznej ciszy, przerywanej tylko klekotaniem i delikatnym siorbaniem napoju z kubeczków. Nad głową Reppo cicho przeleciał nietoperz i usiadł na kolanie staruszki. Ta zdjęła okulary i odłożyła wydziergany szaliczek na stolik.
- Masz „Koszyk”?
Szaman drgnął, ale szybko sięgnął do plecaka. Legendy nie były precyzyjne co do zawartości „Koszyka” ale zawsze powtarzały się podobne elementy. Chleb drożdżowy, winogrona, jabłka, drogocenne sery, trochę maści leczniczych oraz wino. Wyjmował wszystko z plecaka na stolik, a Babuleńka kraśniała coraz bardziej. Cmoknęła kręcąc głową
- Oj zmieniły się czasy, zmieniły. Wiklina odeszła w zapomnienie.
Podniosła się i podreptała w kierunku kuchni, gestem pokazując by mężczyzna ruszył za nią. Nad paleniskiem stał mosiężny kocioł z którego kipiało i buchała para. Babuleńka stanęła nad nim i zamieszała swoją laską. Powtarzała przez chwilę coś pod nosem i dosypywała ziół.
- Przekazałeś swoją zapłatę, czego zatem oczekujesz od starej Babuni?
Reppo ponownie sięgnął do plecaka i wyciągnął stamtąd plik dokumentów ze zdjęciem.
- Mężczyzna ten splamił mój honor, jednak pozostaje poza moim zasięgiem. Wiem jednak, że twoje moce sięgają dużo dalej.
- Hmmm, wysoki – podsumowała babcia przyglądając się zdjęciu. – A zatem Klątwa? Lepiej zadziała gdybym dostała coś co do niego należało, ale to będzie musiało wystarczyć. Jesteś świadom konsekwencji tego o co prosisz? Dla niego, jego otoczenia oraz… ciebie?
Mięśnie na twarzy Reppo nawet nie drgnęły.
- Rób co musisz.
Babulenia uśmiechnęła się złowieszczo. Kąciki jej ust rozszerzyły się o kilka cali, pokazując trójkątne zęby jak u rekina. Oczy przybrały barwę dwóch kawałków węgla, a włosy uniosły się jak naelektryzowane. Przedarła zdjęcia na dwa i wrzuciła je do kotła. Opary zgęstniały wyraźnie. Przybrały pomarańczowo-fioletową barwę. Wypełniły całe pomieszczenie całkowicie tłumiąc zmysły. Szaman poczuł jakby tracił świadomość. Głos dobiegał ze wszystkich stron. Powtarzał jakieś dziwne słowa, których znaczenia nie rozumiał, ale nie kojarzyły mu się z niczym miłym. Włos jeżył mu się na karku ale był zbyt otępiały by zrobić cokolwiek. Wtedy nastała krótka cisza, a po niej tylko dwa słowa rezonujące w jego głowie.
- Dokonało się!
Koszmar z ulicy Kaczej
- Ostrożnie tylko nie nadepnij na swoje młode, mamo-kaczko - rechotał głośno jego kontakt gdy zasiadali do stołu. Odkąd go zobaczył kulejącego z małym przedstawicielem fruwającej fauny nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Mablung ignorował go i ból w lewej kostce. Po utracie ostatniego przeciwbóla coś w nim pękło. Liczył, że mała przestrzeń oraz jego szybkość pozwolą mu pozbyć się pierzastego utrapienia. Skończyło się to poślizgnięciem na kostce mydła i bolesnym skręceniu kostki. Wychodząc z łazienki obejrzał jeszcze zamek na drzwiach. Futrynę w jego okolicach przeżarł kornik. Szansa jedna na miliard a jednak. Teraz musiał jeszcze znosić przytyki i podśmiechujki tego wsiura. Najchętniej złapał by go za tę kraciastą koszulę i trzepnął głową w stolik a potem nalewał gorącej kawy do gardła, aż utraciłby ten wnerwiający akcent. Tak, zdecydowanie to nie był dobry dzień, oczekiwał wiec jak najszybciej jego końca.
- Co podać, kochanieńki? - zapytała kelnerka głośno żując gumę. W żołądku agenta coś przekoziołkowało, niebezpiecznie podchodząc do gardła.
- To samo co zawsze Gerda. Grube naleśniki z tym waszym gęściutkim sosem dla mnie i mojego partnera. Ale tylko od Mike.
- No to macie szczęście - znowu ten sam akcent - Mike zaraz miał się zbierać do miasteczka. W końcu dzisiaj festiwal dyni. Powiniście to zobaczyć, cała okolica się zjeżdża, a podobno stary Gryzacz wyhodował kilkunasto funtówkę!
- Festiwal dyni? - zapowietrzył się mój kierowca, a oczy mu rozbłysły. - Niech to dunder świśnie to już? Toż kurde musimy...
Urwał momentalnie pod siłą mojego spojrzenia. Górowałem nad nim ponad półtorej głowy, wiec łatwo sobie wyobrazić, jaki efekt musiało to odnieść.
- Nie, chyba jednak nie wpadniemy. Wiesz, sprawy zawodowe.
Kelnerka uniosła ramiona w geście, który mógł oznaczać cokolwiek i odeszła, przedtem głośno strzelając gumą.
Mimo jednak wszystkich swoich wad lokal faktycznie serwował niesamowite naleśniki. Nawet głośno kwacząca dziwaczka obok nie była w stanie zabić tej przyjemności. Zwracała na siebie uwagę tylko nielicznych gości zajazdu. Wywróciła kilka przypraw i dorwała się do ostatniego naleśnika ale i tak bez strat bo Mablung czuł się już pełen. Najedzony, zaspokojony oraz z dużo lepszym humorem. Spojrzał na klapiąca przed nim płetwami krzyżówkę i uśmiechnął się.
"Co takie małe stworzenie może zrobić".
Wkrótce przekonał się co. Nagle z kuchni dobiegł jakiś raban i przerażone okrzyki kobiety. Agent spojrzał na swojego towarzysza i obaj podeszli w tamto miejsce, jako jedyni zresztą. Inni ograniczyli sie tylko do pełnych zdziwienia spojrzeń. Mała kaczka podreptała za olbrzymem. Na zapleczu zaś panowała wszechogarniająca groza. Kuzynka nowego podopiecznego Mablunga z jeszcze głośniejszym kwakaniem i morderczym spojrzeniem atakowała małego grubasa, a kelnera stała nieopodal przyciskając dłoń do twarzy, która teraz znaczyła szrama po cięciu nożem. Tym samym, którym kucharz próbował bronić się przed pierzastym napastnikiem. Wiedziony jakimś altruistycznym nastrojem, olbrzym przeskoczył kontuar i ruszył z pomocą. Nie było to łatwe bo Mike najwyraźniej nie oczekiwał pomocy. Machał swoją kosą na lewo i prawo, a kaczka zwinnie kontratakowała kłapnięciami dzioba. Czynili przy tym nieopisany raban. Po zafajdanej podłodze toczyły się garnki i rondle. Mablung chciał złapać jakość agresywne zwierze, nie uśmiechało mu się jednak przy okazji oberwanie wątpliwej czystości nożem. W pewnym momencie nogi rozjechały mu się w plamie niedającej się określić cieczy. Chroniąc się przed upadkiem próbował złapać się blatu. Niestety w tym miejscu była jedynie kuchenka, zamiast zaś uchwycić się czegoś solidnego złapał za patelnię na której wesoło skwierczał boczek w głębokim tłuszczu. Akcesorium kuchenne wystrzeliło w powietrze, a jego zawartość chlusnęła na twarz biednego kucharza. Wrzask jaki wydobył się z jego gardła mógłby iść w zawody z okrzykiem banshee. Mablung powoli pozbierał się na równe nogi. Dłoń, która dotknęła palnika piekła niemiłosiernie. U jego stóp wrzeszczał grubasek, a jego twarz szybko nabierała koloru dojrzałego pomidora. Gdzieś pod ścianą ryczała z bólu kelnerka. Kaczka-agresorka gdzieś zniknęła w całym tym zamieszaniu. Co się działo z tym dniem?
Kwakenstein
-No partnerze, nie popisałeś się tam zbytnio.
Mina kierowcy nie była najmilsza. Całe zamieszanie zresztą było dziwaczne. Nikt nie miał większych pretensji do Mablunga, nie wiadomo czy ze strachu przed jego posturą czy po prostu z szoku. Na szczęście zarówno kucharza jak i kelnerkę dało radę odratować. Miss piękności raczej już nie zostaną a i o święcie dyń powinni w tym roku zapomnieć ale przeżyli. Nie mniej dwójka podróżnych postanowiła, że lepiej dla nich będzie jak szybko zmyją się z miejsca zbrodni zanim ktoś zacznie zadawać za dużo pytań. Ładowali się właśnie do pickupa gdy kierowca postanowił się odezwać.
- Wstałeś dzisiaj chyba lewą nogą, cholercia. I to w piątek trzynastego. Oj coś mi tutaj śmierdzi.
Jemu też. Nie wierzył w głupie zabobony. Przeczuwał, że istnieje tutaj jakaś inna agenda, ale nie mógł stwierdzić jaka. Podejrzewał że miało to coś do czynienia z tymi przeklętymi szamanami. Nie znał jednak nikogo kto miałby taką moc. Nie mniej cały czas przeczesywał okolicę zarówno wzrokiem jak i innymi zmysłami. Nic nie zwróciło jednak jego uwagi.
- Nie ważne co to jest, ale teraz chce być jak najdalej od tego zapyziałego miejsca - odpowiedział Mablung spoglądając przez okno na kaczkę-krzyżówkę trzepoczącą agresywnie skrzydełkami i otwierającą co jakiś czas dziób w głośnym "KWAK".
- Uwierz mi ja też, partnerze - kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce... i nic. Nie było nawet zapłonu. Agenta oblał zimny pot. Wyskoczył z kabiny jak wystrzelony z procy. Uniósł maskę zanim kierowca nawet postawił stopę na piachu. Na silniku siedziała kolejna kaczka-krzyżówka i spokojnie gryzła wesoło trzaskające zwarciami kable. Znowu się w nim zagotowało. Bez myślenia rzucił się na kaczkę-psotkę. Oczywiście jakimś dziwnym chichotem losu ta akurat odskoczyła. Dłoń utknęła mu pomiędzy jakimiś świecami czy innym tałatajstwem. Nie był w stanie jej ruszyć. Wyszarpnął nóż zza pasa i ciął na odlew. Nie było możliwości, żeby nie trafił w tego małego paskudnika, a jednak ostrze przecięło powietrze. Początkowo. Bo potem zahaczyło o przewód. Czarna i gęsta maź siknęła mu prosto w oczy. Gdzieś koło ucha usłyszał szydercze "KWAK-KWAK". Oślepiony machnął kilka razy, ale nie liczył na większy sukces. Poczuł jeszcze ukąszenie w ucho, a potem trzepot skrzydeł na policzku. W końcu uwolnił drugą rękę z głośnym trzaskiem rozpruwanego materiały koszuli. Wytarł twarz. Nieopodal stał jego kierowca patrząc w szoku i złości na wyrządzone szkody.
- Co żeś ty narobił!
Mablung nie zdążył odpowiedzieć. Spojrzał akurat w kierunku wschodzącego słońca i poczuł, że kolana się pod nim uginają. Złoty krążek został przysłonięty przez setki albo nawet tysiące małych kształtów. Wszystkie z nich zaś łączyło kilka charakterystycznych cech. Przede wszystkim miały zielone główki, płaskostopie, głośno kwakały i leciały prosto na nich.
Polterkwak!
Agent oparł się o okno i spoglądał na rozpościerające się przed nimi pobojowisko. Masa pierzastych gości nadal krążyła po okolicy. Początkowo nastała jedynie ciemność. Potem zaś spadł deszcz. Gówna. Próbował pomóc jakiejś staruszce uciec przed agresywnym ptactwem ale skończyło się to tylko połamaniem chodzika, którego używała i podbitym okiem po uderzeniu okutej torby. Krzyczała coś o łobuzach, zboczeńcach i gwałcicielach. Musieli przymusowo przedłużyć rezerwację pokoi. Kierowca powiedział, że części do naprawy przywiozą mu dopiero jutro po czym udał się do siebie z buteleczką whiskey. Kategorycznie zabronił mu zbliżać się do siebie. Zresztą pozostali goście motelu wkrótce przyjęli podobną strategię. Komu nie próbował pomoc kończyło się to tragedią. Jeden facet doznał nawet paskudnego potrójnego złamania nogi, ale musiał z konieczności czekać na pomoc na swoim własnym łóżku. Karetka nie była wstanie dojechać w takich okolicznościach.
Zbliżał się wieczór. Chyba, bo ciężko było określić godzinę na zewnątrz a zegar w pokoju przestał działać rano. Jego towarzyszka kaczka stała na parapecie obok i też patrzyła na zewnątrz trzepocząc i kwacząc co jakiś czas. Można było się przyzwyczaić. Nic zresztą nie mógł z tym zrobić. Zaś jeżeli nie możesz pokonać swojego wroga to musisz się do niego przyzwyczaić. Improwizuj. Adaptuj się.
Pogładził ptaka po czubku, a ten nadstawiał się z przyjemnością do pieszczot. Nie pozostawało już nic innego jak położyć się spać i przetrwać jakoś resztę tego dnia. Nawet się nie rozbierał. Ograniczył się do podstawowych czynności. Im mniej robił tym mniejsze było ryzyko nieszczęścia. Położył się wygodnie na łóżku, które pękło z trzaskiem i rozleciało się. Nie zdziwił się i nie podnosił. Zanim zasnął usłyszał tylko dźwięk wyłamywanych drzwi.
- Już tu są - westchnął i zakrył głowę kocem, chcąc chociaż odrobinę stłumić dźwięk trzepoczących skrzydeł. Byleby przetrwać do rana.
Epilog
Reppo odzyskał świadomość na skraju Ciemnego Lasu. Nie pamiętał jak tutaj trafił. Nie pamiętał czemu w ogóle udał się w to zapomniane przez duchy miejsce. Na plecach miał plecak podróżniczy, a w ręku nadpalony plik dokumentów. Nie wiedział tylko po co i czego dotyczyły. Jakby wydarzenia ostatnich dni były dla niego tajemnicą. Podświadomie czuł, że było to coś ważnego ale próba przypomnienia sobie, co to było wywoływała tylko uporczywe migreny. Nie wiedział, że ceną za swoją prośbę była całkowite zapomnienie obiektu klątwy. Nie wiedział również, że w głębi Ciemnego Lasu stara babuleńka, już całkiem podpita i zarumieniona, klęła na niego i głośno pomstowała za siarkofruta, którego przyjęła w ramach zapłaty.
- Czymś takim to możesz sobie zafundować wyłącznie małą 24h kaczą klatwe, a nie coś groźnego idioto - powtarzała do kręgu czaszek, zebranego wokół niej. |
Pochylamy się przed inteligencją
Klękamy zaś przed dobrocią |
|