4 odpowiedzi w tym temacie |
*Lorgan |
#1
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 24-07-2009, 20:31 [Lokacja] Martwy Las
|
Cytuj
|
Autor: Kalamir
Gdy przechodzisz przez ostatnią wioskę, ludzie w pośpiechu uciekają do domostw i zatrzaskują za sobą drzwi. Wielkie psy po cichu kulą się w swoich budach. Mijasz tych dziwnych ludzi i stawiasz pierwsze kroki w martwym lesie. Uderza w ciebie straszliwa cisza. Nie szumi tu wiatr, ani nie ćwierkają ptaki. Miedzy drzewami nie mkną sarenki, a po ziemi nie ścigają się kolczaste jerze. Nie rosną tu kwiaty, ani grzyby. Wszystko jest martwe, nawet drzewa. Nie zatrzymujesz się przy małym jeziorku i brniesz dalej w puszczę. Wreszcie z pomiędzy drzew wyłania się wielkie kamienne domostwo...
***
Głęboko w kotyjskich górach znajduje się złowieszcza puszcza o kamiennych drzewach, w której umarła cała roślinność i zwierzęta. Ludzie bajają, że mieszkają tam jedynie upiory i strzygi zakradające się czasem do pobliskich wiosek. W tym cichym miejscu ukryta jest jaskinia kryjąca olbrzymi skarb zgromadzony przez legendarnego potwora imieniem Garvin.
Nie wiadomo ile w tych bajkach prawdy, faktem jest, że tylko nieliczni potrafią wrócić z lasu o własnych siłach. Jeśli myślisz, że jesteś wystarczająco silny, to wejdź pomiędzy te martwe drzewa... |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
»Kalamir |
#2
|
Yami
Poziom: Genshu
Posty: 1033 Wiek: 36 Dołączył: 21 Lut 2009
|
Napisano 23-03-2011, 14:32
|
Cytuj
|
|
|
|
|
^Coyote |
#3
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 669 Wiek: 35 Dołączył: 30 Mar 2009 Skąd: Kraków
|
Napisano 04-05-2011, 14:49
|
Cytuj
|
Biegłem ile sił w nogach, żeby zgubić bandę cholernych wilków. To nie były normalne zwierzęta, czułem to. Były jak skorupy bez duchów. Z ich oczu ziała rządza mordu a sierść połyskiwała nienaturalnie. Nie chciałem z nimi walczyć, bo wtrącanie się w ekosystemy mnie wkurza. Te stwory mogłyby sobie dalej żyć, gdyby tylko się ode mnie odwaliły. Tak się jednak nie działo , a za to ja robiłem się coraz bardziej zmęczony.
- Albo ja , albo one – warknąłem, chyba żeby sam siebie przekonać, że dobrze robię.
Odwróciłem się na pięcie i chlasnąłem pierwszego w pysk. Nawet bez transformacji byłem dość silny , żeby wybić mu zęby i przewrócić. Wszystkich było jednak blisko tuzin i bez pomocy mojego Manitou skonałbym z pewnością. Pozwoliłem, żeby Duch Kojota wzmocnił moje ciało.
Jak się przetransformowałem, przeciwnicy cofnęli się o krok.
- Co, boicie się mnie, maszkary?! No dalej, zakończmy to!
Nie czekając , rzuciłem się na nie z wyszczerzonymi kłami i wyciągniętymi pazurami. Kilka chwil później było po wszystkim. Nie zmęczyłem się nawet za bardzo. Zmutowane czy normalne, wilki to chyba zawsze będą tylko wilki. Nie raz i nie dwa z nimi walczyłem i znałem wszystkie ich taktyki. Kiedy rozszarpywałem jednego, a następny czaił się za plecami, od razu wiedziałem kiedy wystawić łapę, żeby sam się na nią nadział. Wychowanie w plemieniu psowatych robiło swoje.
Wróciłem do ludzkiej postaci i wyjąłem mapę. Wrak samolotu powinien być gdzieś niedaleko. W sumie zadanie mało mnie obchodziło, ale zawsze chciałem zwiedzić Kotię. Chyba właśnie dlatego się na nie zgodziłem. Khazar może i jest rozległy, ale to przecież nie cały świat. Na pewno nie dla mnie. Podróże fascynowały mnie odkąd tylko pamiętam.
Jak już trochę wypocząłem, zacząłem biec dalej. Poruszałem się lekko i cicho. Las może i był zamarznięty, ale wciąż mógł mieć jakichś mieszkańców. Dość już się nawalczyłem.
Minąłem ogromny, zwalony pień i ujrzałem wielką polanę, na której walało się mnóstwo żelastwa. Tylko tyle zostało z samolotu. W krzakach nieopodal zobaczyłem szczątki spadochronu.
- Pięknie .. – westchnąłem. – Teraz muszę szukać pieprzonych rozbitków.
Zmieniłem się i wytężyłem węch. Po śniegu dobrze się tropiło, bo mało było przeszkadzających zapachów i często można było natknąć się na wyraźne ślady.
Przycisnąłem głowę do ziemi i zamknąłem oczy. Tak , czułem go. Musiał od razu gdzieś pójść, bo trop prawie wywietrzał.
Wznowiłem wędrówkę i po kilkunastu minutach dotarłem do jaskini. Była duża i coś na pewno w niej mieszkało. Pewnie ocalały z samolotu już dawno został przerobiony na życiodajny posiłek, ale nie zawadziło sprawdzić. Co tu dużo gadać, korciło mnie, żeby poznać lokatora tej zmrożonej dziury.
Ostrożnie wszedłem do środka. Wokół roztaczał się dziwny, mdlący zapach, a ściany pokrywała cienka warstwa czegoś lepkiego. Było też trochę cieplej niż na zewnątrz. Gdzieś z głębi usłyszałem dziwny szmer. Z pewnością nie stał za tym człowiek.
- Wyłaź, ścierwo – wywarczałem.
W ciemności coś się poruszyło. Najpierw dostrzegłem okrągły kształt, a potem osiem odnóży zaparło się o ściany i wystrzeliła we mnie paszcza ogromnego pająka. Gdyby nie instynkt, byłbym już trupem. Rzuciłem się płasko na ziemię, a włochaty łeb przeleciał tuż nade mną. Byłem teraz pod paskudnym, czarno-zielonym odwłokiem. Okręciłem się na plecy i z całej siły uderzyłem w niego pazurami. Bez efektu. Z czegokolwiek ten stwór miał pancerz, było twarde jak kamień.
Szybko wysunąłem się na zewnątrz i rzuciłem na jego grzbiet. Zanim doleciałem do celu, sieknął mnie jednym z masywnych odnóży. Z łoskotem odbiłem się od zmarzniętej gleby i zakrztusiłem własną krwią. Bydle było niewyobrażalnie silne.
- Zżarłeś mi rozbitka... ty pieprzony, kotyjski koniku polny. Zobaczymy, czy będziesz taki waleczny, jak pourywam ci te pieprzone kulasy!
Zerwałem się na równe nogi i ponowiłem atak. Tym razem byłem przygotowany na szybką reakcję odnóży i sprawnie ich uniknąłem. Zamiast jednak przedzierać się dalej, przywarłem do jednego z nich i wgryzłem się w szczelinę pancerza. Trysnął z niej jakiś biały i oleisty płyn. Pająk zadrżał i wydał z siebie przeraźliwy pisk. Musiało zaboleć , więc kontynuowałem. Wbiłem w ranę szpony i zacząłem z całych sił ją rozrywać. Mięso ustąpiło dość łatwo i noga stwora legła nieruchomo na ziemi. Nie stracił on jednak równowagi, tylko natarł na jedną ze ścian, żeby mnie rzucić lub zgnieść. Chyba nie był taki głupi jak sądziłem.
Uskoczyłem w bok i przeturlałem się kilka metrów. Nadszedł czas to zakończyć. Żadne z oczu olbrzymiego pająka nie miało mnie w zasięgu, więc zaczął działać mój Henkei. Byłem teraz niezauważalny, więc mogłem zająć najlepszą możliwą pozycję. Rozejrzałem się wokół, ale nie znalazłem niczego , co mogłoby się przydać.
- Jak cię zabić, potworze? – Zastanowiłem się w duchu.
W końcu w mojej głowie zaświtał prosty plan. Zakradłem się pod samą dyszącą paszczę maszkary, która wściekle rozglądała się to w prawo, to w lewo. Utrata odnóża musiała być wkurzająca. Powąchanie wystarczyło, żeby potwierdzić moje przypuszczenie: z kłów ściekał jad. Zapewne śmiertelnie trujący.
Owinąłem materiałem płaszcza rękę tak, że tylko pazury z niego wystawały i przygotowałem się do skoku. Wybiłem się, owiniętą ręką przejechałem po zębie, żeby zebrać z niego truciznę, a drugą chwyciłem się włosowatej narośli nad paszczą. Z całej siły podciągnąłem się i z rozpędu zatopiłem ociekającą jadem dłoń w jednym z największych oczu przeciwnika. Znowu rozległ się przenikliwy pisk, ale ja nie puszczałem. Mało tego , wbiłem i drugą rękę w zranioną gałkę. Żółtawa tym razem maź trysnęła na mnie gwałtownie. Mało który gatunek w przyrodzie odporny jest na własną broń i miałem nadzieję, że tak samo będzie tutaj.
Pająk wierzgał się wściekle i w końcu strząsnął mnie z siebie. Kiedy upadłem, widziałem jak się zatacza. Pewnie był już bardzo osłabiony. Sam też byłem nieźle poturbowany. Pewnie jedno mocniejsze uderzenie kompletnie by mnie zamroczyło.
- Polubiłem tę krainę – stwierdziłem, kiedy olbrzymie cielsko zwaliło się nieruchome przede mną.
Płaszcz po walce do niczego się nie nadawał. Zdjąłem go więc i upuściłem. Już miałem wychodzić, kiedy usłyszałem jakiś nietypowy dźwięk. Wszedłem głębiej do groty i w ciemności zobaczyłem szereg kokonów. Jeden z nich trochę się poruszał. Rozprułem pazurem osnowę sieci i ze środka wypadł wycieńczony człowiek.
- Jesteś z wraku? – Zapytałem zaraz po tym, jak wróciłem do normalnej postaci.
Nie miałem powodu, żeby go straszyć.
- Tak – odpowiedział słabo. – Przyszedłeś tu po mnie? P-pająk...
- Zabiorę cię do twoich – obwieściłem po chwili wahania – jeżeli najpierw nie zamarznę w tej głuszy.
- W innych kokonach też są ludzie... Pomożesz im też?
- Dla nich jest już za późno. Wyczułbym jakieś oznaki, gdyby żyli. Całe szczęście oni mogą pomóc nieco mi.
Rozerwałem rękami kolejną sieć i podtrzymałem trupa, który się z niej wysunął.
- Jemu już się nie przyda – zawyrokowałem i zdjąłem z niego kurtkę.
- Lumenie, miej go w opiece.
- Jakby ten twój Lumen miał się nim zająć, zrobiłby to jeszcze za jego życia. Obawiam się, że wyznajesz jakiegoś dupka.
Rozbitek zwiesił głowę.
- Co teraz? – Zapytał zrezygnowany.
- Teraz? – Ożywiłem się. – Teraz zobaczymy, czy biegasz szybciej niż wilki. |
"No somos tan malos como se dice..."
"Nie jesteśmy tacy źli jak się o nas mówi..."
|
|
|
|
^Genkaku |
#4
|
Tyran Bald Prince of Crime
Poziom: Genshu
Stopień: Senshu
Posty: 1227 Wiek: 39 Dołączył: 20 Gru 2009 Skąd: Raszyn/Warszawa
|
Napisano 23-04-2015, 11:22
|
Cytuj
|
Drewniany kadłub klasycznej, kotyjskiej konstrukcji trzeszczał delikatnie w akompaniamencie łopoczącego, trójkątnego żagla, pokonując kolejne fale. Łódź była niewielka, wyposażona w jeden solidny maszt i niewielki luk stanowiący magazyn na cenniejsze z przewożonych towarów. Miejscowi często wykorzystywali ten tym żaglówek do drobnego handlu lub przewozu pasażerów. Była na tyle lekka, że bez trudu dało się ją wciągnąć na brzeg, ale na tyle duża i solidna, aby można było transportować nią znaczące ilości różnego dobra. Dodatkowy atut stanowił fakt, że do obsługi wystarczyła zaledwie jedna osoba. Nie potrzeba też było wielkiej wiedzy żeglarskiej by nią sterować. Genkaku cieszył fakt, że wbrew początkowym trudnością i niechęci wyspiarzy, jakich napotkał po dotarci do Telakki udało mu się w końcu znaleźć przewoźnika, który podoiłby się dowiezienia go do celu. Musiał przyznać, że ten jeden raz, szczęście wyjątkowo mu sprzyjało. Zaledwie po jednym dniu poszukiwania, przewodnik sam zgłosił się do niego. Fakt, mężczyzna wydawał się dość tajemniczy – nie mówił za wiele i praktycznie nigdy nie ściągał obszernego, zasłaniającego niemal całą twarz kaptura, ale byłemu agentowi w pewnym sensie odpowiadał taki stan rzeczy. Potrzebował kogoś dyskretnego, znającego tutejsze tereny i niezadającego zbędnych, niewygodnych pytań.
Rejs ze stolicy Kotii do Martwego Lasu miał trwać dwa dni. Teoretycznie byli już blisko celu, jednak gęsta mlecznobiała mgła, skutecznie uniemożliwiała Poszukiwaczowi zorientowanie się. Genkaku poświęcał, więc czas upływający na podróży, studiując dziennik Frederico, który udało się w końcu odszyfrować. Lektura była bardzo interesująca. Wszystko to, co znajdowało się na temat ojca Draxa w aktach dostarczonych przez Blighta okazało się prawdą. Starzec zajmował się odnajdywaniem i zdobywaniem rzadkich artefaktów. Jego zapiski stanowiły, więc dla Poszukiwacza nie lada gratkę. Tym bardziej, że zealota skrupulatnie zapisywał wszystkie wzmianki i legendy na temat cennych przedmiotów i miejsc gdzie mogą się znajdować. Właśnie jedna z takich informacji doprowadziła Genkaku do Martwego Lasu. Już na początku lektury, kiedy tylko pobieżnie przeglądał dziennik, jego uwagę przykuło znajome imię – Garvin. Zgodnie z podaniami nieśmiertelny poplecznik Rekonstruktora właśnie tutaj miał swoją kryjówkę, a w niej rzekomo skarbiec ze zgromadzonymi przez setki lat skarbami. Gdyby nie fakt, że właściciel został zamieniony w kamienną statuę, podczas ataki na siedzibę zakonu, Kito prawdopodobnie nie ośmieliłby się wtargnąć na terytorium wilkołaka. Na szczęście historia potoczyła się w wiadomy sposób i domostwo bestii zostało na zawsze opuszczone przez gospodarza. Teraz wystarczyło je tylko odnaleźć i liczyć, że nikt nie zrobił tego wcześniej. W zasadzie ze względu na wyjątkowo nieprzyjazny region, było spore prawdopodobieństwo, iż nikt nie spenetrował jeszcze Garvinowego leża.
Genkaku przekartkował dziennik, zatrzymując się na wybranej, interesującej go stronnicy. Po raz kolejny tego dnia przeczytał uważnie zapisane na nich informacje, po czym zamknął księgę i schował ją do przewieszonej przez ramię, solidnej skórzanej torby. Poza drogocenną pamiątką po Frederico, znalazło się w niej miejsce na przybory podróżne, odrobinę zapasów żywności i medykamentów, oraz kilka osobistych rzeczy. Niedbale poprawił naciągnięte na dłonie rękawiczki. Ze względu na panujące w Kotii surowe warunki pogodowe, był zmuszony zrezygnować ze swojego ulubionego, eleganckiego uniformu. Zresztą, w dziczy i tak nie byłby praktyczny. Zamiast garnituru, Kito wybrał, więc porządne grube dżinsy, wygodne do wspinaczki podróżne buty oraz skórzaną, ocieplaną, długą kurtkę w kolorze ciemnego brązu z podszywanym futrem kołnierzem. Musiał przyznać, że taki nieformalny ubiór stanowił miłą i przyjemną odmianę. Doceniał także komfort płynący z ocieplanej, opinającej całe ciało bielizny.
- Jesteśmy na miejscu!
Okrzyk przewodnika wyrwał Genkaku z zamyślenia. Nagijczyk siedział rozparty wygodnie za sterem łodzi jedną ręką wskazując na obszar za lewą burtą. Sanbeta sądził, że będzie musiał uwierzyć mu na słowo, ale w tej samej chwili mgła rozrzedziła się ukazując linię brzegową i majaczący za nią las martwych drzew. Poza wiatrem i dźwiękami wydawanymi przez łódź nie słychać było żadnego innego dźwięku.
- Musisz być naprawdę odważny, albo głupi żeby zapuszczać się tutaj, koleś.
Kito odwrócił się, by spojrzeć na wynajętego żeglarza. Spod zaciągniętego na głowę zielonego, wełnianego kaptura widać było jedynie długie, kręcone rude włosy opadające swobodnie na ramiona, gęstą brodę w tym samym kolorze oraz czubek szpetnego nosa. Jego postura była imponująca nawet na standardy kotyjskie i w dawnych czasach uchodziłby zapewne za naturalnego kandydata na przywódcę wojowników. W pewien sposób nie dziwił, więc fakt, że podjął się przetransportowaniu cudzoziemca na te zapomniane i groźne tereny. W sposobie, w jaki się odezwał była spora dawka pewności siebie i dumy. W pierwszej chwili zaniepokoiło to byłego agenta, ale po namyśle zaklasyfikował to, jako typowe dla Kotyjczyków cechy.
- Pewnie jedno i drugie – odpowiedział krótki.
- Nie. Stawiam na to, że jednak zwyczajnie głupi – skwitował przewoźnik, po czym nie dając Genkaku czasu na odpowiedź zmienił temat. – Dobijemy w tamtym miejscu. Będę czekał dwa dni i oczekuję zapłaty z góry. Po tym czasie uznam, że jak reszta nic nie wartych idiotów wędrujących do Martwego lasu zginąłeś i odpłynę.
Jawna bezczelność rozzłościła Poszukiwacza, ale udało mu się opanować. Mimo, przemożnej chęci zrobienia krzywdy pyskatemu Nagijczykowi powstrzymał się, mając na uwadze, że samemu będzie mu ciężko wrócić. Jeszcze będzie czas by policzyć się z tym gnojem. Westchnął głośno i z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągnął kopertę, z odliczoną wcześniej kwotą i rzucił rozmówcy. Ten zaskakująco zręcznie złapał pakunek w locie i sprawnym ruchem schował pod płaszcz.
---
Zgodnie ze wcześniejszymi ustaleniami sprawnie dobili do brzegu w wyznaczonym wcześniej miejscu. Plaża była kamienista i niestety Genkaku był zmuszony wskoczyć do wody razem z Nagijczykiem, by pomóc mu wepchnąć łódź na mieliznę. Dopiero, kiedy wszystkie procedury związane z lądowaniem dobiegły końca, Kito mógł uważniej rozejrzeć się po okolicy. Widok budził grozę i przywodził na myśl scenerię rodem z horrorów. Las całkowicie zasługiwał na swoją nazwę. Wszystko, co go stanowiło, było martwe. Liczne skamieniałe drzewa przykryte były grubą warstwą śniegu, a wszystko skąpane w nieprzyjemnej, przyprawiającej o dreszcz upiornej mgle. Poszukiwacz poprawił zawieszoną na ramieniu skórzaną torbę i z drugiej, podłużnej sportowego typu wyciągnął elementy Krissa, które natychmiast zaczął składać do kupy. Siedzący pod jednym z drzew Kotyjski marynarz obserwował go, jednocześnie rozpalając ogień z przyniesionych z łodzi zapasów drewna.
- Dwa dni, koleś.
Kito nie przejmował się nim i całą uwagę skupił na broni. Kiedy skończył zarzucił ją na przedramię i bez słowa ruszył w kierunku lasu. Całe szczęście nie musiał szukać drogi na oślep. Frederico wykonał kawał dobrej roboty, skrupulatnie odszukując i spisując wskazówki jak dotrzeć do jaskini legendarnego wilkołaka. To właśnie był jeden z powodów, dla których Genkaku wybrał drogę morską, umożliwiającą lądowanie na południowym krańcu Martwego Lasu. Stąd, o ile uda mu się odnaleźć pierwszy ukryty drogowskaz, do celu miał jeden dzień drogi. Niestety podążanie zgodnie z wytycznymi uniemożliwiały użycie lewitacji, która z pewnością zapewniła by wygodniejszą i bezpieczniejszą podróż. Musiał iść piechotą, licząc na to, że po drodze nie wpadnie na nic, co chciałoby pokrzyżować mu plany.
---
Zapadał wieczór i zimne do tej pory powietrze stawało się boleśnie mroźne, sprawiając nie małe kłopoty z oddychaniem. Genkaku nie miał jednak zamiaru rozbijać obozu. Po pierwsze i tak nie miałby jak rozpalić ognia. Wszystko dookoła było skamieniałe lub pokryte lodem. Po drugie zgodnie z zapiskami w dzienniku był już bardzo blisko celu. Nie opłacało się, przerywać teraz wędrówki. Mimo zmęczenia brnął, więc dalej, ku wyznaczonemu celowi. W końcu po godzinie dotarł do sporej szczeliny, stanowiącej wejście do jaskini. Dookoła ktoś porozrzucał, lub powbijał na tyczki kości i czaszki. Część z nich była bez wątpienia ludzka. Kito zrepetował pistolet maszynowy i uruchamiając zawieszoną pod lupą latarkę wszedł do środka. Wewnątrz za załomem rozciągała się podłużna jama wypełniona prowizorycznie zbudowanymi meblami. Agent podszedł do jednej ze ścian i wkładając broń pod pachę, podpalił znajdującą się tam, zamocowaną pochodnie. Ciepłe światło rozlało się po pomieszczeniu ukazując resztę zgromadzonych tam rzeczy. Najbardziej interesujący element wystroju stanowił wciśnięty w kąt stojak na zbroję i broń. Zawieszone na nim wyposażenie już na pierwszy rzut oka wyglądało na wiekowe, ale dobrze zadbane. Nic z tych rzeczy jednak nie interesowało Poszukiwacza. On szukał skarbca. Odnalezienie ukrytego wejścia zajęło mu kolejną godzinę. Gigantyczny głaz początkowo sprawiał wrażenie pierwotnego elementu jaskini. Bo bliższych oględzinach i przeskanowaniu okolicy beeperem, okazało się jednak, że został tutaj wtoczony wiele lat temu. Genkaku jakiś czas szukał dźwigni lub ukrytego przełącznika uruchamiającego mechanizm, który przesunął go przeszkodę. Rozwiązanie okazało się jednak o wiele prostsze. Garvin, jako wilkołak posiadał nadludzką siłę, dzięki której był w stanie odblokować wejścia własnymi rękoma. Zabezpieczenie było genialne w swojej prostocie. Mało, kto bowiem, był w stanie dokonać podobnego wyczynu. Na szczęście Kito był jedną z takich osób. Mimo niechęci rozebrał się z wierzchniego ubrania, by nie uszkodzić go podczas eskalacji mocy Fudou. Nie uśmiechało mu się marznąć, ale ciepłe ubranie było mu niezbędne by w miarę komfortowo wrócić do zacumowanej łodzi. Dostrajając się z zakazaną techniką maksymalnie zwiększył cyrkulację życiowej energii, zmieniając się w monstrum zbudowane z mięśni. W tej formie przesunięcie głazu nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu. Odsłonięte przejście ukazało niewielki magazyn, wypełniony dwoma rzędami solidnych skrzyń i kilkoma stojakami zawalonymi przez księgi i zwoje. Właśnie tego szukał i na to liczył.
---
Noc spędzona w jaskini nie należała do najwygodniejszych, ale doceniał schronienie, jakie dawała. Nie spał długo. W zasadzie ledwo zmrużył oczy na kilka godzin. Większość nocy spędził razem z Thekalem na wyselekcjonowaniu, co cenniejszych przedmiotów i ksiąg. Dziękował jednocześnie bogom, za zdolność „kopiowania” przedmiotów, swojego szamańskiego pomocnika. Nie musieli przez to targać ze sobą z powrotem tak dużego bagażu. To co nie zmieściło się do torby, zabrali w pamięci procesora. Niestety, mimo kilku naprawdę drogocennych rzeczy, żadna nie okazała się magiczna. Cała nadzieja spoczywała w wiedzy zapisanej na kartach zgromadzonych w jaskini pergaminów.
Powrót do łodzi okazał się iść dużo sprawniej niż wędrówka do siedziby Garvina. Częściowo dla tego, że mgła ustała, a częściowo, ponieważ Genkaku mógł w końcu przebyć część dystansu lecąc. Na miejscu spotkania czekała go jednak niemiła niespodzianka. Przewoźnik zniknął i nie było by w tym nic smutnego, gdyby nie fakt, że zabrał ze sobą łódź. Pieprzony oszust wziął pieniądze i ulotnił się – pomyślał. Zrezygnowany usiadł na pniu, zastanawiając się jak teraz powróci do cywilizacji. To miejsce wystarczająca dało się mu już we znaki. Fala złości znów zalała jego świadomość i tym razem nie był w stanie jej opanować. Rozwścieczony zamachnął się, by uderzyć w najbliższe drzewo, gdy zauważył spoczywające na kamieniu nieopodal plaży zawiniątko. Zaintrygowany opanował się i podszedł by zbadać znalezisko. W gruby filcowy koc zawinięta była kamizelka ratunkowa oraz przenośny dysk z danymi. Genkaku uniósł urządzenie i dokładnie obejrzał obracając w dłoniach.
- Skur.wysyn – skomentował, ale wbrew złości na jego ustach pojawił się uśmiech. |
Ostatnio zmieniony przez Genkaku 13-07-2015, 09:48, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
»oX |
#5
|
Rycerz
Poziom: Ikkitousen
Stopień: Samurai
Posty: 740 Wiek: 33 Dołączył: 21 Paź 2010 Skąd: Wejherowo
|
Napisano 03-03-2016, 12:37
|
Cytuj
|
11-02-1616
Czworonog leżący pod szklanym stołem donośnie ziewnął i rozciągnął zastałe kończyny. Wypełz i wskoczył na kanapę, licząc, że właściciel niedługo wróci i porobią coś ciekawego. Spojrzał na zegar ścienny i przez chwilę wierzył, że cokolwiek zrozumie. Chris zawsze wie która godzina i Bulleta denerwowało to niemiłosiernie. Łapą uderzył w pilot od telewizora, chcąc uruchomić dziwne urządzenie. Uderzenie przyniosło skutek i na ekranie pojawiła się miła, ładna pani wrzucająca kolejne warzywa do garnka. Psiakowi ślinka pociekła i wylądowała na sofie. Zeskoczył i podbiegł do miski, chcąc zjeść przepyszny obiad. Jedynym posiłkiem, jaki zobaczył w środku metalowego naczynia, były niesmaczne chrupki o smaku kurczaka.
- Gówno – rzekł w myślach.
Na znak protestu przechylił nosem miskę i wysypał całe jedzenie na podłogę. Ustawił się bokiem i podniósł tylną łapę do góry. Wykonał swój popisowy numer i nasikał to na chrupki, to na michę. Nadstawił uszy słysząc kroki dochodzące z korytarza. Poznał odgłos wojskowych butów uderzających o kafelki. Ktoś z drugiej strony włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Drzwi otworzyły się do wewnątrz i Bulletowi ukazała się sylwetka Chrisa Murphy’ego.
- Cześć brudasie – odrzekł na wejściu. – Masz zamiar to posprzątać?
- Cześć cześć cześć! Idziemy na spacer?! Chodźmy na spacer! Chce mi się...
- Na pewno nie siku – stwierdził rycerz, patrząc na kałużę moczu. – Co ci tym razem nie pasowało?
- Nie lubię kurczaka!
- Kochasz kurczaka.
- Nie lubię chrupek o smaku kurczaka!
- To idź do pracy, zarób pieniądze i kup sobie coś lepszego. Jak dla mnie to możesz stać sięwłaścicielem farmy gdzieś daleko stąd.
- Jesteś niemiły! Znowu!
- Mamy robotę, Slayman dzwonił jak wracałem. Zbieram graty i idziemy do auta. Przejedziemy się w jedno fajne miejsce.
- Fajnie, jakbyśmy mieli kiedyś robotę w jakiejś knajpie... wiesz, dużo jedzenia i te sprawy...
* * *
- Cholera, gdzie my jesteśmy! – wykrzyczał w myślach rycerza Bullet. Przekroczyli właśnie granicę Martwego Lasu, a widok przeraził czworonoga. Murphy poprawił pasek zawieszenia i odciągnął zamek w karabinie.
- Witaj w Martwym Lesie, Bullet. Będziesz tutaj niesamowicie przydatny – odpowiedział Chris.
- Co ja niby mogę zrobić?!
- Na start, dogadaj się z watahą wilków przed nami... – Rycerz wskazał lufą karabinu oddalone o około siedemdziesiąt metrów stado.
Bullet niemal natychmiast odwrócił pysk w wskazanym kierunku i cofnął się parę kroków do tyłu. Widok wściekłych drapieżników napawał go strachem. Murphy również się wycofał i potraktował psa delikatnym kopniakiem w zad.
- No idź, władco zwierząt. Pokaż, że masz jaja!
- Niech ci będzie! – Pies postąpił dumnie do przodu wolnym krokiem, aż w końcu się rozpędził do maksymalnej prędkości. Wilki szykowały się do ataku, jednak coś sprawiło, że grzecznie usiadły na tyłkach i czekały. Bullet stał naprzeciwko watahy, szczerząc kły. Murphy z oddali miał wrażenie, że partner z nimi rozmawia i przekonuje, że nikt nikomu krzywdy nie chce zrobić. Prawda leżała gdzieś pośrodku, bo Murphy miał ochotę posłać parę kul w ich stronę, Bullet zgrywał pacyfistę, a wilki były skonsternowane. Z jednej strony chciały rzucić się do przodu i rozerwać dwójkę na strzępy, z drugiej jednak coś, lub ktoś, podpowiadał, że nie skończy się to dobrze. Po chwili drapeżniki odwróciły masywne ciała i wbiegły w głąb lasu. Szczęśliwy Bullet siedział pełen dumy i poczekał, aż Chris stanął obok.
- Całkiem nieźle. Co im nagadałeś? – spytał, spoglądając w dół na psiaka.
- Nie interesuj się... – odpowiedział. – Mówiłeś, że czego szukamy?
- Jakiś podrzędny szaman przyjechał tutaj w poszukiwaniu skarbów czy czegoś tam. Nie wiem, mamy go albo zlikwidować, albo przywlec przed oblicze Slaymana. Które wybieramy?
- Weźmy go żywcem! Będę go torturował całą drogę!
- Liżąc twarz? Nie ma czasu, idziemy dalej – odparł surowo Chris i ruszył do przodu. Po przejściu około trzystu metrów odnalazł samochód, lub bardziej wrak, z maską wbitą w kamienne drzewo. Zajrzał do środka, jednak nikogo nie odnalazł na fotelu kierowcy. Szaman musiał się wydostać. Pytanie tylko, czy o własnych siłach. Murphy rozejrzał się wokół pojazdu w poszukiwaniu śladów. Kolizja musiała nastąpić niedawno, bowiem silnik wydzielał nikłe ciepło. Rycerz odnalazł ślady butów na śniegu kilka metrów wcześniej.
- Musiał wyskoczyć przed uderzeniem – szepnął pod nosem.
Wiatr był tego dnia spokojny, a przy osłonie drzew prawie nieodczuwalny. Chris przyłożył kolbę karabinu do barku i w pełnej gotowości rozpoczął przeczesywanie terenu. Bullet dotrzymywał mu kroku, wpychając co jakiś czas nochal w chałdy śniegu. Dwójce tropicieli nie zajęło długo odnalezienie plam krwi barwiących śnieżno biały puch.
- Jest ranny, lepiej dla nas – stwierdził oczywistość Murphy.
- No nie mów! Pomyślałeś, co mogło go zranić? – odparł pies.
- Mało tu dziwactw? Stąpaj ostrożnie i powoli.
Chris szedł przed siebie, spoglądając to na trop, to przed siebie. W głębi lasu dostrzegł drewnianą chatkę. Bez zastanowienia zbliżył się do zabudowy i obszedł dookoła. Z wnętrza nie wydobywał się żaden dźwięk, co zaniepokoiła rycerza. Ustawił Bulleta przy głównych drzwiach i sam udał się do tyłu na klęczkach. Podniósł się do wysokości okna i zajrzał. W prowizorycznym kominku paliło się drzewo dając odrobinę ciepła. Przy nim leżał mężczyzna, trzymając ręke przy prawym boku. Plama krwi barwiła drewnianą podłogę. Szaman nie stanowił większego zagrożenia, więc Chris z powrotem udał się do frontowego wejścia i potraktował drzwi z kopa. Wszedł spokojnie, mierząc z karabinu w stronę rannego.
- Nie ruszaj się! – wykrzyczał.
- Na pewno z tą raną daleko ucieknie...
- K-kim jesteś? – spytał poturbowany, ledwo wymawiając słowa.
- Przysłał mnie Garreth Slayman, pewnie kojarzysz. Wasz kraj wyznaczył za jego głowę niezłą sumkę. Niestety sprawa wygląda tak, że Zakon też poszukuje szamanów, ale bardziej po cichu.
- Chris.. jest sprawa..
Murphy zignorował psa i podszedł do mężczyzny. Nie stanowił zagrożenia, więc przyjrzał się ranie na boku. Kły jakiegoś zwierzęcia mocno się wbiły i nie łatwo będzie go wyleczyć. Chociaż na tyle, żeby dowieźć żywego do siedziby Zakonu. Wyjął z apteczki gazę, bandaż i wodę utlenioną.
- Nie ruszaj się, albo odstrzelę ci łeb – powiedział w stronę rannego. Najpierw opłukał ranę, co przyniosło ze sobą syknięcie z bólu. Przyłożył gazę i obwiązał bandażem, chcąc zatamować krwawienie. Rycerz dawał mu pięćdziesiąt procent szansy na przeżycie podróży. Dochodziło jeszcze prawdopodobieństwo, że jakieś dziwactwa uniemożliwią spokojne wyjście z lasu.
- Chris! To ważne!
Murphy położył ciężko zipiącego szamana na deski i wyszedł w towarzystwie psa na zewnątrz. Zmierzył go wzrokiem i spytał nerwowy o co chodzi.
- Byłem tu kiedyś!
- O czym ty, do cholery, mówisz?
- Pamiętam ten domek! Byłem ja i paru kumpli! Zamknięci w klatkach! Jakieś dwa typki chodziły i raziły nas takimi laskami z prądem!
- Bullet... co ty mówisz? Kiedy to było?
- Nie umiem mierzyć czasu, Chris! Mówię ci, było nas czterech. Jeden zginął z wyczerpania. Nie wiem co się stało z tamtą dwójką. Przyszli jacyś inni, podali nam coś dziwnego i więcej nie pamiętam. Obudziłem się w laboratorium, w którym mnie znalazłeś.
- Czekaj – Murphy wciągnął powietrze w płuca. – Chcesz mi powiedzieć, że takich jak ty jest więcej?
- Tak! – Wykrzyczał pies. – Ale nie wiem co tamci potrafią i czy wciąż żyją!
- To zmienia postać rzeczy. Cholera...
W tym czasie na horyzoncie pojawił się olbrzymi niedźwiedź, rozdzierając szeroko pysk i ukazując groźne zęby. Murphy dostrzegł zagrożenie i uniósł broń. Wycelował w pędzącą już bestię i posłał paraliżujący pocisk w przednią łapę. Nie był fanem zabijania zwierząt, a tymczasowe otumanienie zachowa równowagę w przyrodzie. Zwierzak nie dawał za wygraną i wściekł się jeszcze bardziej. Szarżował przy pomocy trzech masywnych łap, zmniejszając z każdą sekundą dystans. Bullet nie był w stanie zrobić czegokolwiek, więc przyjął bojową postawę. Rycerz przelał większą moc w pocisk i przy pomocy zielonej aury uformował sporej wielkości klatkę. Spełniła swoje zadanie i bestia została uwięziona. Próbowała dosięgnąć przeciwników łapami, lecz bezskutecznie. Murphy posłał jeszcze trzy pociski paraliżujące, mierząc w mniej wrażliwe miejsca, aby nie zabić stwora. Wbiegł do chatki i pomógł wstać mężczyźnie. Jego stan z każdą chwilą się pogarszał, więc łatwo nie było. Ruszyli w stronę wyjścia z lasu, licząc w duchu, że nikt więcej im nie przeszkodzi. Był to ich szczęśliwy dzień i bez większych problemów opuścili wymarłe miejsce. Gdy dotarli do zostawionego w wiosce samochodu, Murphy wpakował szamana na tylne siedzienie, nakazując Bulletowi pilnowanie więźnia. Ruszył z piskiem opon i kierował się w stronę siedziby Zakonu Gryfa. Czekała ich długa podróż w stresie. Rycerz przez czas jej trwania rozmyślał o tym, co powiedział wcześniej Bullet. Nigdy nie interesował się jego przeszłością, ani sposobem nabytych mocy. Tym razem było inaczej. Jeden uzdolniony pies, w dodatku wytresowany i wierny, nie stanowi dla nikogo zagrożenia. Do czego jednak ktoś chciałby wykorzystać ich większą ilość? Rycerz nawet nie wiedział, gdzie zacząć. Nie miał do kogo zadzwonić, ani nie wiedział co wziąć jako punkt zaczepny. Laboratorium wysadził, więc tam też nic nie znajdzie. Postanowił, że jeszcze kilka razy odwiedzi ów chatkę, która służyła jako więzienie. Po upływie dwóch godzin ciszę przerwał Bullet, oznajmiając że facet stracił zbyt wiele krwi i wiozą już trupa. Murphy wybrał numer do Slaymana i opisał całą sytuację, pomijając fragment o psach. Odłożył słuchawkę i, nie zmieniając trasy, wrócił do rozmyślań. |
Ostatnio zmieniony przez Lorgan 03-03-2016, 12:46, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,09 sekundy. Zapytań do SQL: 14
|