17 odpowiedzi w tym temacie |
^Pit |
#1
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 08-06-2015, 02:46 [Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Nazo Gekidan
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #1
Stary budynek dojo straszył opustoszałymi, zapuszczonymi, obsypanymi kurzem korytarzami. Wiatr wdzierał się przez przeróżne szczeliny i dziury w oknach, powodując drgania i tak ledwo trzymających się szyb. Ale jemu to nie przeszkadzało. Wyciągnął z zaplecza dwa obdarte materace i worek treningowy, który jakimś cudem jeszcze nie rozsypał się od mnogich sesji treningowych w przeszłości. Przerdzewiały łańcuch chrzęścił przeraźliwie za każdym razem kiedy on postanowił w niego uderzyć. Właśnie szła kolejna seria sierpowych. Worek chybotał się i drgał, jakby naprawdę był bezbronnym przeciwnikiem. Wojownik był bezlitosny i postanowił zakończyć sekwencję potężnym, wzmocnionym energią, uderzeniem na miednicę. Gdyby taka tam była, wróg raczej nie miałby za miłej reszty dnia. Iskry posypały się obficie, coś syknęło wściekle i materiał przerwał się, powodując, że pięść przeszła na wylot, z ukosa do góry. Mężczyzna wyciągnął ją i strząsnął fragmenty pozostałe na skórze. Dyszał, ale nie ze zmęczenia. Chyba wreszcie odetchnął pełną piersią, wyrzucił z siebie wszystko, całą złość, bezsilność i frustrację. Uspokoił oddech, wyciszył się, zamknął oczy i stanął w wyprostowanej pozycji. Był tak wyczulony, że wyłapywał najdrobniejsze detale – od lekkiego buczenia starych, dawno nieużywanych lamp na suficie po brzęczenie muchy gdzieś w kącie sali. Wreszcie nacisnął jakiś przycisk na nadgarstkowym panelu i do pomieszczenia wleciały cztery lewitujące kule. Otoczyły wojownika, który zdążył chwycić będące gdzieś pod ręką dwa rewolwery. Przez dłuższy czas sfery krążyły dookoła bez większego ładu. A on nie ruszał się. Nagle, jeden z dronów zatrzymał się i już miał oddać paraliżujący strzał ze swych metalowych trzewi, kiedy niebieskawy promień wystrzelił z lufy i spowodował natychmiastowe krótkie spięcie. Urządzenie upadło z metalicznym brzękiem na drewnianą posadzkę. Pozostałe sondy kontynuowały swój taniec. Znów jakaś zatrzymała się, by zaatakować z zaskoczenia. Mężczyzna wygiął się, jednocześnie wcelowując i unieszkodliwiając także tą, Dwie ostatnie zwiększyły intensywność i kąt rotacji, ale kiedy tylko zechciały strzelić w oponenta, ten dwoma celnymi pociskami energii sprowadził je do parteru. Znów zrobiło się cicho. Prawie.
- Dość prymitywna forma treningu, jeśli chcesz znać moje zdanie, Araraikou. – W wejściu stanął wysoki, ubrany w tradycyjny strój treningowy, samuraj o dwukolorowej, postawionej na sztorc, grzywie. Zrobił trzy kroki do przodu, wciąż przyglądając się wyrazowi twarzy swego rozmówcy. Kaeru wyglądał tak, jakby miał na głowie stado demonów Oni. Miał podkrążone, przekrwione oczy, w których malowało się jakieś bliżej niesprecyzowane szaleństwo. Oddychał ciężko, był cały napięty, a pięść zaciskał jakby od tego miało zależeć, czy przeżyje. Jego w miarę umięśniony, nagi tors skrzył się milionem małych iskierek z każdym wydechem. Kategawa zawahał się; czy miał podchodzić do niego w tamtym momencie? A co, jeśli znienacka blond włosy kapitan postanowi go zaatakować? Spuścił głowę, zmartwiony całą tą sytuacją. Do tego zaczął rozmowę od dość kontrowersyjnego zdania. Cóż, jak to mówią: „powiedziałeś A, powiedz teraz B”.
- Po co trenujesz precyzję strzelania, skoro i tak już jesteś w tym mistrzem? Rozumiem szlifować i szukać niedoskonałości, ale to wygląda mi na trening na siłę.
- Chcę sprawdzić ile będę mógł wytrzymać – wysapał mu Kaeru i kontynuował dalej. – A strzelanie, to… wiesz. Szykuję się, na wypadek gdyby…
- Tak? – Chciał, żeby dokończył. On jednak odwrócił na moment wzrok. Szukał dobrego określenia, czy może nie chciało mu to przejść przez gardło? W końcu Pit wydusił to z siebie; z wielkim trudem.
- Jakby nagle miało mi zabraknąć tej energii. Gdybym nie mógł na niej polegać… och, do cholery, wiesz o co mi chodzi!
- A jednak używasz elektryczności do neutralizowania dronów – zauważył samuraj, pokazując wzrokiem wciąż jeszcze drgającą w konwulsjach sferę.
- Tylko, żeby nie marnować amunicji. No i nie oszukujmy się, taki nabój wystrzelony z trybonitu rozwaliłby je. Może i są zabaweczkami, ale kosztownymi. A armia nie może finansować mnie w nieskończoność. – Chwycił ręcznik, wytarł w niego mokre włosy, i przewiesił go sobie przez ramię. Usiadł na ławce, łapiąc dwa duże łyki wody. Nie wydawał się być zmęczony fizycznie, raczej psychicznie.
- Myślę, że akurat o dopływ tego typu piłek nie masz się co martwić.
- Wolałbym, żeby to szło na coś innego. Na przykład na pomoc młodym kadetom. Właśnie, ciekawe, jak się sprawuje Shadow.
- Wrócił niedawno ze swojej pierwszej misji i powiem ci, że całkiem nieźle mu poszło. Powinieneś go pokierować, być przykładem.
Kaeru posmutniał.
- Chcę tego, dlatego właśnie trenuję. Już prawie rozgryzłem o co chodzi w Magan, Rikuto. Jestem dosłownie, o tyle, o krok! – pokazał palcami niewielki okrąg. Czuć było frustrację w jego głosie. Kategawa uśmiechnął się i przysiadł się do swego przyjaciela, tym razem już na spokojnie.
- No to damy ci szansę się wykazać. Powiem wprost – rzucił i natychmiast spoważniał. – Potrzebujemy cię! Masz poszanowanie dla sztuk walki, tak jak ja czy… kilku moich znajomych z Sanbetsu.
- Do czego zmierzasz?
***
Godzinę później znajdowali się już w jednym z podziemnych centrów komputerowych, tak bardzo przypominającym sztab wojskowy z Ishimy. Na samym środku sali jarzył się holograficzny wizerunek kuli ziemskiej z kilkoma zaznaczonymi na niej czerwonymi punkcikami.
- Sztuki walki to coś, co posiada głębsze znaczenie. To filozofia, styl życia, kodeks postępowania. To ostatnie jest najważniejsze! - Katagawa uniósł palec do góry, a potem kontynuował wywód. - Umiejętność walki i samoobrony powinna iść potem. Niestety niektórzy widzą to inaczej.
- Mamy raporty o wielu nadużyciach – Siedzący w biurowym fotelu mężczyzna obrócił się nagle w stronę Kaeru i Rikuto. Odgarnął kosmyk czarnych włosów i wstał natychmiast, wciąż kontynuując władczym głębokim głosem. – Na całym świecie znajdzie się ktoś taki, kto postanowi użyć sztuki walki do zabójstwa.
Kaeru stanął jak wryty, ale po chwili otrząsnął się z osłupienia. Wprawdzie w półcieniu ciężko było dostrzec twarz, ale takiej fryzury i tego tembru głosu nie dało się pomylić z nikim innym. Oto rozmawiał z Katanem Ukire, samurajem, który został wygnany z dojo Pędzących Chmur. Matka Pita - Manami - znała go bardzo dobrze. Technicznie Katan mógł zostać nazwany roninem. Araraikou uścisnął mu dłoń. Nie żywił urazy do kogoś, kto ponad wszystko postanowił żyć honorowo. Nawet lekko się uśmiechnął. Z drugiej strony na świecie nie było wcale tak wesoło. Morderstwa popełniane przez adeptów przeróżnych szkół walki stawały się coraz częstsze. Chwilę później na sąsiednim ekranie pojawiła się twarz, która po raz kolejny wprawiła Kaeru w zdumienie. Legendarny Kapitan pionu egzekutorów, Hanzo Nobunagaki, przemawiał właśnie do niego. Nadczłowiek pierwszej generacji postarzał się niesamowicie, ale nawet z wysuszoną, niesamowicie pomarszczoną twarzą budził respekt. Kaeru stwierdził w myślach, że to czyniło go nawet bardziej przerażającym.
- Musimy powstrzymać tych, którzy swoim zachowaniem mogliby doprowadzić do wojny domowej. Dobrze wiesz, że w tym momencie jest to ostatnia rzecz, jakiej nam trzeba – Mówił były doradca Generała. Kliknął coś na panelu w swoim pokoju, powiększając tym samym jeden z celów na mapie. – Oto twój cel: Murth Kog’Dan, znany szerzej jako Solny Trup Murth. Nasz informator w Har donosi, że Krwawe Szakale mają zamiar wykorzystać go do zabójstwa pewnego potentata naftowego z Pustyni Rozpaczy. Jeśli do tego dojdzie, powtórzy się scenariusz z Pustynnej Burzy. Uczestniczyłeś w niej, Agencie i wiesz już, co by nas wszystkich czekało.
Araraikou pokiwał głową. Kolejna duża operacja wojskowa nie wchodziła w grę, gdy lada chwila do drzwi zapukać miała nieśmiertelna armia ciemności.
- Z tego co widzę – zauważył na ekranie Pit. – Gość zabija ostrzem kusarigamy. Jeśli używa jakiegoś stylu, to raczej jest to Wielowarstwowa Swastyka. Nie można by posłać tam agenta Tekkeya?
Rikuto i Katan ucichli na moment, jakby dopadł ich moment konsternacji. Z zawahaniem w głosie odezwał się w końcu ten pierwszy.
- Genbu-san ma w tej chwili pewne problemy natury… eee.. prawnej.
- A nie owijając w polityczny bełkot?
- Przełożeni dobierają mu się do dupy w sprawie zamieszania z Fabryką Draugów.
Araraikou zrobiło się gorąco. To oznaczało, że prędzej czy później i jego wezwą na dywanik. Miał po dziurki w nosie porażki w Nag i przypominanie o tym jeszcze bardziej pogłębiało jego depresję.
- Dobra, eee, no tak. - Oparł się o stół, łapiąc nieco powietrza i zmieniając natychmiast temat. Odchrząknął. - Rozumiem, że wyruszam natychmiast? Wyścig pokoju zaczyna się naprawdę niedługo. Moje Smoki nadal są poza zasięgiem. Potrzebuję pomocy. Ale chyba już wiem do kogo się zwrócę.
Chciał jak najszybciej opuścić salę i zabrać do pracy. Po zasłyszanych informacjach nie czul się najlepiej. Jeszcze przed wyjściem usłyszał jedno zdanie.
- Od teraz twoim priorytetem staje się zachowanie od zapomnienia i zbezczeszczenia tradycji sztuk walki; czy to droga pięści, czy katany, czy też rewolweru, jesteś teraz jednym z wojowników, zrzeszonych pod szyldem...
- Tajemniczej trupy! - W słowa Katana wtrącił się Rikuto, wypowiadając nazwę z dumą i patosem w głosie. Kaeru uderzył się otwartą dłonią w czoło i wyszedł.
***
Pustynia Rozpaczy, jak zwykle spieczona słońcem, wydawała się być tego dnia jeszcze bardziej nieprzyjazna. Wokół mnie grzały się silniki jeepów i łazików, wszyscy biegali w specjalnych strojach, niemal wszuyscy mieli kaski na głowach. Ukrop był ogromny i sam nie byłem pewien jak wytrzymam to wszystko. Gdzieś nieopodal zamajaczył cel. Solny Trup nie wyróżniał się zbytnio z tłumu. Wrażenie mógł robić jego wzrost: był niemal dwumetrowym gigantem o rosłej budowie. Z daleka widać było jego uformowany w kolce irokez. To zabawne, że był w ogóle w stanie włożyć kask. A się przy tym naklął, to nie wspomnę. Nie miałem okazji przyjrzeć się dokładniej sprzętowi, jaki załatwili mu technicy z teamu Deathstrike, ale dostarczony przez nich łańcuch z kotwiczką do wyciągania samochodu z mułu nie wyglądał na zwyczajny. Cel zamachowcy – szejk Al. Sham’labim czekał na mecie pierwszego odcinka. Ponoć siedział w specjalnej, mobilnej loży dla vipów. Przynajmniej nie był aż tak łatwy do trafienia, pomyślałem. Gorzej, że sam samochód mógł być skutecznym narzędziem mordu. Wszyscy dookoła powiedzieliby, że to wypadek. I nikt by nigdy nie odkrył prawdy, a ja pewnie skończyłbym w areszcie. Co jeśli naprawdę nie zdążę?
Moje czarne myśli przerwało pukanie w dach.
- Jak tam, żołnierzyku, gotów jesteś, czy już cie strach obleciał?
Była to jasnowłosa Katherine, moja nowa sojuszniczka, która najwyraźniej nie czuła zagrożenia. Była pewna siebie, widziałem to w jej srebrnych oczach. Wyszczerzyła zęby we wrednym uśmieszku.
- Pokaż ile jesteś wart za kółkiem. Jakbyś nie dał rady, to wiesz, tam pod stertą klamotów mam parę przydatnych zabawek.
- Ciszej! Chcesz, żeby nas zdyskwalifikowali już na starcie?
- Eee tam, przesadzasz. Solny Trup nie przejmie się „dyskwalifikacją”, kiedy będzie zabijał szejka.
Zatkało mnie na moment.
- Wiesz, nie wiem jak ty, ale mi nie uśmiecha się wojna domowa, kiedy armia ciemności czeka u naszych bram.
- Z tego co wiem, to tych gości nie da się zranić inaczej niż dzięki Magan, więc w sumie co za różnica kto kogo pośle do piachu – żachnęła się, ale nie do końca na poważnie. Musiałem w końcu zrozumieć, że są na świecie osoby, którym losy świata były mocno obojętne. Katherine przeżyła na froncie całe swoje życie, służyła takim szumowinom jak Polokov i nigdy nie zastanawiała się, czy to co robi jest słuszne. Uśmiechnąłem się, poprawiając wyścigowe rękawice. Pod kombinezonem kierowcy skrywałem nadgarstkowy karwasz z nabojem paraliżującym, a rewolwery, istotnie, ukryte były w samochodzie. Usadowiłem się wygodnie w fotelu i chwyciłem mocniej markową kierownicę. Odliczanie zbliżało się do końca, za chwilę miał rozpocząć się wyścig. Jeden, dwa głębsze wdechy i jakby wszystko ze mnie uleciało. Została tylko czysta adrenalina.
- Dorwijmy tego [ cenzura ]!
- I to mi się podoba – odparła Katherine uderzając pięść o pięść.
***
Zgasły zielone światła i nie liczyło się już nic innego, jak tylko droga. Ryk silników zagłuszył wszystko. W powietrze natychmiast wzbiły się tumany kurzu. Araraikou został oślepiony przez buksujące koła przeciwnika z przodu. Natychmiast wyminął go, skręcając kierownicę na prawo i ruszył w pogoń za swym celem. Solny Murth już na pierwszym łuku wyminął dwóch rajdowców. Był agresywny, do tego stopnia, że jego samochód ślizgał się jak oszalały. Araraikou dodał gazu idąc łeb w łeb z zawodnikiem najlepszego teamu w stawce. Wiedział, że jedyną szansą na dogonienie Trupa było wyminięcie tego tutaj. Ale Samwel O’Neil był dwukrotnym czempionem pustynnych wyścigów i nie dał sobie łatwo wydrzeć pozycji. Kaeru brakowało doświadczenia. Nie pierwszy raz kierował wyścigowym samochodem, ale minęło sporo czasu, odkąd musiał walczyć tak zawzięcie. Tymczasem potencjalny zamachowiec uciekał mu sprzed oczu coraz bardziej. Wykrzywił brwi i krzyknął.
- Kat…Duchu!
- Tak Pit-sama-kun-chan? – odezwała się kokieteryjnym tonem dziewczyna, przykładając palec do ust. Rozumiała idealnie o co chodzi.
- Tak, żeby nikt nie zobaczył. Drony, wiesz.
Prychnęła lekceważąco bo ktoś właśnie śmiał podważyć jej pełen profesjonalizm. Oczywistym było, że nie zacznie machać rękoma przed kamerami, jak jakiś podrzędny wróżbita z kanału pogodowego. Chwyciła telekinezą trzy sporej wielkości kamienie i wrzuciła je Samwelowi pod koła. Bolid O'Neila zachybotał się, jednak nic ponadto. Musiał jednak zwolnić już przy drugiej serii nadlatujących "pocisków".
- Pamiętaj, masz go tylko spowolnić, żebym mógł wyjść przed niego - komentował Pit, nie odrywając oczu od ścieżki pustynnego toru.
- Zrobione. Jedzie dalej i nawet nie podejrzewa, że ktoś rzucał mu kłody pod nogi.
- Kamienie - odparł Kaeru, jakby zupełnie nie załapał metafory. - Kłód byś nie podniosła
- Cokolwiek. I owszem, podniosłabym.
Spojrzał na nią, uśmiechając się. Del Cruz poruszała właśnie dłonią, imitując ruch psionicznej macki. Na jej rozbawionej twarzy malował się taki wyraz, jakby chciała powiedzieć "to chyba oczywiste, nie?".
Pościg trwał w najlepsze.
***
Minęła godzina jazdy. Solny Trup wymijał coraz to kolejnych kierowców, rozpędzając swój monster truck do niewiarygodnych prędkości. Pod względem jazdy wyczynowej był mistrzem. Pit mógł tylko próbować utrzymać jego tempo, ale nie szło to za łatwo. Zwinnie manewrował pomiędzy kolejnymi łazikami, ale raz o mało co nie wbiłby się na dymiący wrak jednego ze słabszych teamów, który autentycznie wpadł w kupę wystających kamieni. Oboje z Katherine obejrzeli się za nieszczęśliwą ekipą. Del Cruz wzruszyła ramionami.
- To nie moja sprawka, nie pytaj.
***
Meta była tuż, tuż. Murth jechał po swoje. Doskonale wiedział w jakim wozie ciężarowym znajduje się szejk, ale trzeba było uśpić czujność jego strażników. Krążące nad ich głowami drony telewizyjne były idealnymi środkami do posłania wiadomości światu, ale też przekleństwem, jeśli chodziło o jakiekolwiek tajne działania. Przez lata poruszał się po tych drogach, walczył na dachach samochodów i unieruchamiał tyle konwojów, że już by nawet nie zliczył. Teraz trzeba było zrobić to samo, tylko w bardziej subtelny sposób. Sam nie mógł uwierzyć, że się zgodził na taką robotę. Ale kasa i obietnice samego Kour'Quana robiły swoje. Chciał zostać liderem. Niech półświatek wie, kto rządzi na szosach. Przekręcił kurek, filtr zafurkotał, silnik zwiększył obroty, rycząc jeszcze donośniej. Z rur wydechowych poszły płomienie. Murth jechał w stronę mety. Było tam odpowiednio dużo ciężarówek i przyczep, na których można się by było rozbić. Teraz tylko zasymulować, że nie można zapanować nad wozem i połowa roboty zrobiona. Przetarł osmarowaną dłoń po czole i przygotował na popis.
***
Ten sukinsyn postanowił dowalić do pieca i uaktywnić nitro. Miał około dwunastu sekund przewagi, ale i tak postanowił wjechać na metę na pełnych obrotach. Kierowałem wozem jedną ręką, drugą szukając rewolweru.
- Nie teraz! - odkrzyknęła, wychylająca się przez otwarty dach, Katherine. - Musimy zaczekać, jak nie będzie ludzi.
- Jeśli go teraz nie zatrzymamy, to w wiosce noclegowej nie będzie ludzi!
ja uaktywniłem nitro, wymijając natychmiast dwóch rywali. Moim jedynym przeciwnikiem był Solny Trup. Poczułem zwiększającą się prędkość pojazdu. W ciągu kilku chwil znaleźliśmy się tuż za wozem punka. Próbowałem się z nim wyrównać, ale jego jakby prowadziła jakaś nadprzyrodzona siła. On po prostu wiedział, że się nie zatrzyma. Będący w obozie i obserwujący sytuację chyba też to zdążyli dostrzec. Widzieliśmy uciekających ludzi. Wystrzeliłem kotwiczkę z przedniego zderzaka łazika. Ta zaczepiła się na ramie pojazdu Murtha. Szarpnęło nami gwałtownie. Chciałem przesłać po linie energię elektryczną, żeby wyłączyć jego napęd. Robiłem to z wnętrza samochodu. Czułem, jak silnik zaczyna wariować. Nasze auto nie jechało - ono się ślizgało po piachu, ciągnięte przez monster trucka. Cały czas przesyłałem moc, spowalniając zamachowca. Ale nie miałem czasu. W zwolnieniu widziałem jak mijamy linię mety pierwszego odcinka. Jeszcze jedno nagłe szarpnięcie, tym razem jednak Solny Trup postanowił wywrócić masywną terenówkę, przebijając się przez naczepę jednej z ciężarówek. Sunął po piachu, sypiąc iskrami. Zmiażdżone, urwane fragmenty karoserii wylatywały spod spodu, uszkadzając solidną szybę jak i ochronną ramę. W końcu monster truck zatrzymał się bardzo blisko wozu szejka. Z wnętrza poszedł ogień i chwilę później wóz zapłonął, skupiając na sobie masę gapiów. Murth wyskoczył chwilę wcześniej, wciąż jeszcze sunąc po powierzchni.
Wysiedliśmy natychmiast z naszego łazika. Ja już biegłem w stronę vipowskiego wozu szejka. Obstawa, kierowcy i ochroniarze postawieni zostali w stan najwyższej gotowości w ciągu paru chwil. Monster Truck płonął w zasadzie obok nich. Ktoś zasiadł za kierownicą. Ja wiedziałem już kto.
- Kat! - krzyknąłem, zawracając i pokazując, by odpalała silnik. - Zostaw na chodzie!
Wskoczyłem przez otwartą szybę i jak najprędzej przestawiłem bieg. Duch zastanawiała się przez dłuższą chwilę, co się dzieje, ale w końcu pojęła.
- Co...on kieruje tą maszyną?
- Taa! - Koła zabuksowały, poszedł głośny chrobot i szum wygrzebywania się z piasku i po chwili już pędziliśmy za ciężarówką szejka. - Chce ich wywieźć poza obszar dronów.
- To jest w końcu porwanie, czy próba zabójstwa?
- Pewnie i jedno i drugie. Wyeliminuje szejka z rozgrywki, wszyscy pomyślą, że to wypadek, albo na miejscu zostanie tak dużo oczywistych tropów, że pozostałe pustynne klany rzucą się sobie do gardeł, oskarżając wzajemnie.
Ciężarówka zmierzała w stronę gór, taranując przy okazji niskie ogrodzenie terenu wyścigu. Gdy zbliżyłem się odpowiednio dostrzegłem, jak co i rusz z ciężarówki spada kolejna osoba.
- Każdy kto odkryje, kim jest kierowca, zostaje przez niego wyrzucony! - skomentowała dziewczyna, wychodząc przez dach na pakę samochodu. - Kieruj prosto, ja spróbuję wystrzelić kotwiczkę!
- Ale przecież już jej nie mamy!
- Tą z ręki! Powinna wytrzymać na tyle, żebyś się mógł zbliżyć!
Przez dłuższą chwilę towarzyszył nam tylko warkot silników. Katherine celowała długo, ale w końcu wystrzeliła z karwasza, zaczepiając się o drabinkę, prowadzącą na dach pojazdu. Pęd omal nie urwał jej ręki.
- Okej, Kat. Na trzy! Kiedy krzyknę, masz odczepić linkę od karwasza, rozumiesz?!
- Się...pośpisz... kurrrr... - charczała dziewczyna, zapierając się nogami o właz na dachu. Ja tymczasem zacząłem się wyciszać. Reaktor we mnie rozprowadził energię na całe ciało i zamieniłem się w prąd. Po żyłce dostałem się do samochodu. W tej samej chwili Duch odczepiła linkę i wpadła do środka wozu, przejmując ster i hamując. Jako prąd w parę chwil odciąłem Murtha od zasilania. Ciężarówka zachybotała to na lewo, to na prawo i w końcu z łoskotem przewaliła się na prawo, wznosząc dookoła tumany gryzącego w oczy kurzu. Większość z obstawy zdążyła już "wysiąść", toteż miałem wolną rękę. Prawie. Przez moment było cicho. Widziałem paru ludzi, wydostających się ze środka przyczepy. Byli mocno poobijani, ale żywi. Wśród nich, także i cel. Zrobili zaledwie parę kroków, gdy coś rozerwało drzwi wejściowe. Z wraku wykaraskał się sam Murth, kręcąc kusarigamą nad głową. Gwałtownie ruszył w stronę szejka, chcąc zadać mu ostateczny cios znad głowy. W tym momencie odpaliłem piorunowy skok, zasłaniając szejka karwaszem. Trzasnęła stal. Solny Trup cofnął sie, zdumiony obrotem sytuacji. Nie odrywając wzroku od przeciwnika, krzyknąłem do zgromadzonych, by spieprzali stamtąd jak najprędzej. Punk wykonał zamaszyste cięcie ostrzem, ale wygiąłem ciało w tył. W tym momencie leciał na mnie odważnik, zakończony ostrzem. Zostawiłem w tym miejscu mój powidok, a samemu skróciłem dystans do przeciwnika i kopnąłem w twarz, posyłając na piach. Odważnik przebiłby mnie, jak żądło skorpiona, przeszło mi przez głowę. Członek Krwawych Szakali gramolił się właśnie z podłogi. Nie zamiezałem czekać. Znów rozpędziłem się, przeistaczając w żywą kometę. Załadowałem w pięść energię elektryczną. Najwyraźniej wiedział z kim ma do czynienia, bo skinieniem głowy postawił przede mną białawą barierę, złożoną z soli. To draństwo wlazło mi w oczy, w nos, do gardła, wszędzie. Było jak ten pustynny piach. Wystawił rękę przed siebie, wystrzeliwując solny pocisk prosto w twarz. Czułem się, jakbym oberwał kamieniem. Nadczłowiek, czy mag, Murth nie zyskał przydomku na darmo. Otrząsnąłem się, wymijając każdy kolejny nadlatujący solny nabój. Wzrok jeszcze nie do końca mi wrócił, więc grałem trochę na zwłokę. Oponent prychnął, zamykając mnie w solnej barierze. Znów użył odważnika, by zaatakować ciosem z powietrza. Naprawdę lubił zabijać, jak skorpion. Popatrzyłem jak ostrze zmienia kierunek lotu. Katherine dogoniła nas i zdążyła zmanipulować ostrze na tyle, by tylko upadło z łoskotem na piach, zostawiając w nim płytki ślad. Zaskoczony tym obrotem spraw zabójca postanowił wycofać się, kręcąc zamaszyste młynki kusarigamą. Z każdym uderzeniem wzniecał tumany kurzu i własnoręcznie wytwarzanej soli. Ale daleko nie zaszedł, bo wdepnął w purpurową bombę Lawendowego Ducha. Próbował wycofać się, ale nogi jakby ugrzęzły mu w wodzie pełnej mułu. Sapnął, prychnął, wykonał kolejny obrót. Próbował zaatakować, ale Katherine po prostu zeszła z toru ataku, zmieniając lekko trajektorię lotu broni swoją mocą odpychania przedmiotów. Przywołał łańcuch do siebie, lecz w tym momencie był wystawiony na atak. Z więzienia utwardzonej soli wydostałem się banalnie prosto, po prostu rozpościerając kulistą, wściekle skrzącą tarczę elektryczną. Stanąłem w pozycji jak do biegu i znów rozpędziłem się, niczym kometa. Coś za mną eksplodowało, w powietrze wystrzelił dym, pomieszany z piachem i pyłem. Byłem tak szybki, że wytworzyłem falę dźwiękową. Dotarłem do oponenta w nieco ponad sekundę. Tym razem postarałem się, żeby podładowana piorunową mocą pięść dotarła na miejsce swego przeznaczenia. Prosto w twarz. Tego dnia był to już ostatni wybuch, jaki wstrząsnął okolicą. Solny Trup zesztywniał i runął jak kłoda. Zacisnąłem pięść, jeszcze przez chwilę przyglądając się jej. W końcu dołączyła do mnie Katherine.
- No, to co, taką kłodę podniesiesz?
Dziewczyna roześmiała się, odgarniając włosy i przecierając palcem jedną, małą łezkę z oka. Zadanie zostało wykonane. |
Ostatnio zmieniony przez Pit 01-10-2015, 00:53, w całości zmieniany 5 razy |
|
|
|
^Pit |
#2
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 01-10-2015, 00:50
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #4
The Despair
- Czyli nie wróci?
Katagawa siedział ze splecionymi dłońmi, opierając się o solidny, okrągły stół. Lampki kontrolne panelu rzucały czerwonawe łuny światła w granatowym pokoju. Atmosfera była dość przytłaczająca, bo i sytuacja się mocno skomplikowała. Genkaku był o krok przed Sanbetami. Ale to nadal była droga ku cieniu.
- Naprawdę nie dałeś mu rady?
- Zaślepiła mnie złość, powinienem był oczyścić umysł, użyć mojego stylu strzeleckiego. Powinienem był skopać mu dupę tak, żeby nawet nie myślał o pracy dla Yakuz.
Araraikou przeklinał sam siebie. Nie potrafił stłumić gniewu, który nadal palił jego żyły. Nie dosłownie, ale tak to można było odczytać. Wciąż jeszcze trzęsły mu się ręce. W tym wszystkim było coś jeszcze. Gorycz porażki bolała, objawiając się jako dokuczliwe kłucie z tyłu głowy. Czuł, że świat wiruje. To była niemoc, niechęć do wszystkiego, strach, ale przede wszystkim wstyd. Wstyd mu było, że przegrał w tak słabym stylu. Teraz pomyślał, że przecież można to było rozegrać inaczej, lepiej, spokojniej. Nie móc nic powiedzieć, przełknął ślinę, wstał szybko od stołu i zniknął w swojej prywatnej kwaterze.
***
Siedział na łóżku ze splecionymi nogami i rękoma skrzyżowanymi na piersi. Próbował zapanować nad sobą, ale nawet podczas tak zwanego "momentu refleksji" nie potrafił. Niewielkie wyładowania przebiegały przez pobliskie elementy pomieszczenia, wprawiając w drgania stelaż łóżka i pobliską szafkę. Iskry powodowały momentalne zapalanie się i wyłączanie lampki nocnej, radia w zegarku, jak i telewizora. Powietrze wokół jego osoby było gęste i nagrzane, dosłownie jakby coś w środku Araraikou płonęło. Trzymał oczy zamknięte i wciąż to widział. Egzekucję na Asgeirze, jego gniew przeciw Zedowi, a także nieskoordynowany atak na Genkaku. Chciał za wszelką cenę pozbyć się tego, wyrzucić z siebie jak najdalej, ale po prostu nie potrafił. W ponurej ciszy słychać było jedynie elektryczny syk, jakby jakiś wąż odgryzał się za wszelkie niepowodzenia. Czekał na odpowiedni moment.
The Solace
Worek treningowy był już praktycznie wypruty. Wystarczyło tylko kilka ciosów z elektrycznej pięści. To nie był już tylko prąd. Czułem w sobie płonące Douriki. Ta moc cały czas potrzebowała ujścia już wcześniej. Ale nigdy do takiego stopnia. Zacisnąłem palce i prawy sierpowy poszedł w nowy worek. Gruby łańcuch zachrzęścił, jakby trząsł się w strachu przed tą siłą. Uderzyłem jeszcze raz, i drugi i trzeci, i dziesiąty.
- Dlaczego ostatnio nic, kur.wa, nie wychodzi! - wypaliłem. Usłyszałem głośne syknięcie, a potem groźny trzask. Potężna fala zmiotła przyrząd, przy okazji tworząc spore wgniecenie w ścianie przede mną. Wciąż jeszcze stałem z wyciągniętą ręką, oddychając głośno. Wtedy zdałem sobie sprawę, iż w sali treningowej jest ktoś jeszcze.
- Może dlatego, że nie potrafisz wyluzować?
To była Katherine. Odgarnęła pojedynczy kosmyk czerwonych włosów. Miała zacięty wyraz twarzy. Przegryzła wargę. Badawcze spojrzenie zasygnalizowało mi jasno, że nadszedł czas na poważniejszą rozmowę. Nie byłem w najlepszej kondycji psychicznej, więc pokręciłem głową, próbując się z tego wymigać.
- Kat, proszę, to nie jest dobry moment.
- A kiedy będzie, co? - Położyła ręce na biodrach, przekrzywiając nieco głowę. - Rozwalasz worki treningowe, denerwujesz się, ukrywasz się przed światem, co ty w ogóle odwalasz? Okres?
To brzmiało dosłownie jakby mnie moja własna matka karciła. Spuściłem na moment głowę, po czym poszedłem po kolejny worek. Sam nie wiedziałem co mi dolega. Czułem tylko tą nieodpartą chęć rozszarpania wszystkiego dookoła.
- Uspokoję się dopiero kiedy skopię parę tyłków. A przede wszystkim Genkaku. Upokorzył nas! Nas oboje, rozumiesz?! Jak mam teraz być generałem, skoro nie potrafię pokonać poprzedniego? Jak mam stać się Genkaku, skoro to on jest klonem jedynego i prawdziwego dowódcy?
Dziewczyna podeszła do mnie tak blisko, że mogłem poczuć jej oddech. Syknęła cicho, odwróciła wzrok i stwierdziła.
- Naprawdę nie wiesz, co to jest wyluzować? Ja dostałam w dupę od życia tyle razy, że nie potrafiłabym już zliczyć, a ty płaczesz, bo ci uciekł z podkulonym ogonem, chroniąc się zakładnikami. Tak postępuje tchórz, nie generał. Odpręż się. Nie myśl o tym. To już za tobą. Zamknij oczy.
Zrobiłem tak, jak mi przekazała. Przymknąłem powieki i zacząłem wyciszać organizm. Nabrałem powietrza w płuca.
- Mph?
W tym momencie poczułem wilgotne usta Kat dotykające moich. Objęła mnie, wpychając język głęboko W ciszy i półmroku słychać było tylko ciche mlaśnięcia. W tamtej chwili, wewnątrz mojej głowy była niemal kompletna pustka. Jeszcze sekundę wcześniej na pewno coś tam było, ale po raptownej atomowej eksplozji nie ostało się nic.
- Lepiej? - zapytała cichym, spokojnym tonem, odklejając się ode mnie. Wciąż łączyła nas ciężka strużka śliny.
- Ja...
Przyłożyła palec do moich warg.
- Ani słowa. Ty nie masz być drugim Genkaku. Ty masz być pierwszym Pitem. I lepiej pokaż na co cię stać.
Upadłem na materac, pchnięty mocą psioniczną. Dziewczyna rozpuściła luźno włosy. Oczy jej zapłonęły dziwnym blaskiem, uśmiechnęła się w dość niepokojący sposób i rzuciła na mnie.
- Zobaczymy czy podczas seksu też tak płaczesz.
Powiedziałbym, że moja duma i tak już wystarczająco ucierpiała, ale jakoś nie było mi z tego powodu smutno. Wręcz przeciwnie.
***
Poprzedniej nocy wyłączyłem beeper. Nie byłem też osiągalny na komórce. Mimo wszystkich tych zabezpieczeń, goście z Trupy i tak znaleźli sposób by do mnie dotrzeć. Shakowali zegar elektroniczny, który zamiast godziny wyświetlał krótki napis "Pit pom trp". Najwyraźniej mieli za mało miejsca, by zmieścić pełną informację. Jęknąłem cicho, patrząc tępo na ekranik, jarzący się wściekłym kolorem neonowej pomarańczy. Spod kołdry wyczołgała się Kat, która również zobaczyła wiadomość. Zawiedziona tak samo jak ja, skwitowała sprawę krótko.
- Ale chociaż robią się pomysłowi, co?
- Na to wygląda...
***
Katagawa uniósł tylko brew, widząc, jak bardzo jestem nieogarnięty. Rozczochrane, postawione na sztorc włosy współgrały idealnie z nieuprasowaną koszulą, a przede wszystkim z moim skwaszonym wyrazem twarzy. Samuraj uniósł drugą brew, widząc tak samo niedospaną Katherine.
- Przepraszam, czy my ci w czymś... - zawahał się, ale nie dałem mu dokończyć.
- Nie, ani trochę.
- Nic, czym trzeba się przejmować - dodała dziewczyna, ukazując gestem dłoni, by się nie trudzili. I tak by nie zrozumieli. Ale po ich spojrzeniach byłem już pewien, że i tak wiedzą za dużo. Mówił mi to mamroczący coś pod nosem Katan, potrząsający głową Hanzo, czy też Rikuto, mający na twarzy minę w stylu "zrobiłeś to, ty skurczybyku". Omal się nie rozpłakał, tak mu się jarzyły oczy. Zacisnął ręce, jakby chciał powiedzieć, że się nie podda w sprawach sercowych. Czyżbym zyskał coś na kształt rywala? Ale to przecież była tylko moja, prywatna sprawa co robię po godzinach. Tak mi się przynajmniej wydawało. Szukałem odpowiedzi we wzroku Del Cruz, która bezgłośnie odpowiedziała mi miną w stylu "ja nie wiem, to jest twój cyrk, ty się na tym znasz, ja tylko walczę".
- Może tak przejdziemy do misji, czy coś? - Próbowałem odkręcić sytuację. Od tej presji zaczynała mnie już boleć głowa.
Ukire odchrząknął. Wpisał parę poleceń do komputera i nagle hologram w pokoju obrad Trupy zaświecił się na niebiesko, ukazując trójwymiarową mapę świata z zaznaczonymi kilkoma obszarami.
- Sprawa diabelskiego stylu posuwa się naprzód i chyba wreszcie wiemy, gdzie szukać pozostałych zapisków. Nasza siatka wywiadowcza na terenie Babilonu poszperała trochę w tamtejszych archiwach, jak i bibliotekach uniwersyteckich, znajdując sporo ciekawych poszlak. Wiemy, że uczniowie mistrza Mao uciekali przed wojną. Część z nich została pochwycona zanim zdążyli uciec za morze, lub na granicę Khazaru. Ich dobytek, w tym także sporo fragmentów o mrocznym stylu walki zostało zabranych do państwa kościelnego.
- A niech to! - Wtrąciłem. - Papież pewnie kazał pozbyć się dowodów działalności "diabłów".
- Nie wszystkich - kontynuował Katan, ukazując skany stron z ksiąg, a także zdjęcia. - Część zapisków przetrwała i została zgromadzona w podziemiach jednego z kościołów na południe od Arkadii.
- Dlaczego akurat tam? Jak wygląda ten kościół? - zapytała Kat, krzyżując ręce na piersi i wyciągając w fotelu.
Samuraj na hologramie wyświetlał teraz zdjęcie świątyni, jak również człowieka odpowiedzialnego za "ochronę" nibetańskich dóbr.
- Nikomu by nie przyszło szukać w takim miejscu. Na początku założyliśmy, że uczniowie Mao musieli uciekać do Babilonu, by skryć się pośród wroga. Ten plan jednak spalił na panewce i choć pewnie gdzieś nadal są mistrzowie tego stylu, albo chociaż adepci, to skuteczna krucjata na terenie Babilonu nie pozwoliła na działania dywersyjne. A potem podpisano traktat pokojowy, i o całej sprawie po prostu zapomniano. Gdzieś zniknął też artefakt, który pozwalał sztucznie wprowadzić się w "natchniony" stan. Jeśli gdzieś szukać to właśnie w tym małym kościółku. Będzie miał już tak z osiemdziesiąt lat i w zasadzie stoi tak długo, jak żyje ten pan po prawej. To Lorenzo Garbario, niegdyś znany i powszechnie szanowany ksiądz, dziś jest już tylko stetryczałym starcem. Mieszka w wiosce, która powstała nieopodal kościoła, ale ponoć czasem do niego wraca i znika na parę nocy. Miejscowi twierdzą, że Garbario potajemnie wypędza zbłąkane duchy, które nawiedzają okolice, ale mówimy tu o społeczności starych dziadków, wierzących w niestworzone rzeczy.
- Nie zapominaj, że za większość paranormalnego shitu, jaki ta ludzkość kiedykolwiek widziała odpowiedzialni jesteśmy albo my, albo magowie, albo szamani - dopowiedziałem.
- Stary dziadyga zamykający się w kościółku na noc. To wcale nie jest podejrzanie obleśne - wtrąciła swoje trzy grosze Kat. Na samą myśl o tym wzdrygnęła się.
- No właśnie nie wiemy czy walczy z jakimiś "demonami", czy po prostu pozbywa się nadmiaru emocji, ważne jest to, że robi coś, a ten kościół jest na naszym celowniku. Trzeba sprawdzić, czy nie odkurza przypadkiem jakiegoś hełmu sprzed stulecia, ukrytego w podziemiach.
Nie było sensu dalej strzępić języka. Szykowała się kolejna, po długiej przerwie, misja, a ja potrzebowałem jakiegoś źródła relaksu. Nie mogłem cały czas myśleć o mojej serii porażek. Kat dawała z siebie wszystko, ale bałem się, że długo takiego "pocieszania" mogę nie wytrzymać, jakkolwiek przyjemne by nie było. Po upływie kilku godzin byliśmy gotowi ruszać na przygodę.
***
Dotarcie do małej, zapyziałej wioski w Babilonie nie sprawiło nam żadnych problemów. Nauczony poprzednimi doświadczeniami postanowiłem, że do sprawy podejdziemy trochę inaczej niż zwykle, w stylu pionu wywiadowczego. Jeden z moich Smoków udawał zwyczajnego misjonarza, który chciał zwiedzić kościół. Wszystkie szczegóły były dopięte na ostatni guzik. Był i niepozorny ubiór i plecak wypełniony drobiazgami typowymi dla zmęczonego pielgrzyma, nawet jakaś tam namiastka akcentu była. Misterny plan spalił jednak na panewce. Obserwowałem całą sytuację z bezpiecznej odległości. W życiu nie widziałem bardziej podejrzliwego dziadka. Smok ledwo zaczął mówić, kiedy Lorenzo przerwał mu w połowie, od razu odmawiając. Niby normalna sytuacja, ale był przy tym strasznie nerwowy i skryty. Nawet nie kwapił się do nas wyjść, tylko otworzył lufcik w drzwiach, rozmawiając przez otwór. Gorzej niż w konfesjonale, przyszło mi na myśl. Może po prostu miał zły dzień, może właśnie wylał gorącą stearynę na jakiś wiekowy egzemplarz świętej księgi, takie rzeczy się zdarzały. W normalnych okolicznościach mogliśmy spróbować innego dnia. Ale nie mieliśmy aż tyle czasu. Każdy dzień przedłużających się wakacji poza krajem oznaczał zwiększony poziom zagrożenia, gdyby Akuma zdecydowali się zaatakować. Westchnąłem ciężko.
- Czas na kolejną zmianę strategii.
Z dala od kościoła wezwałem przez komunikator Katherinę. Siedziała w jeepie, czekając wraz z dwoma innymi Smokami i obserwując położoną w dolinie wioskę.
- Kat, plan wejścia do środka "na misjonarza" się nie udał. Jak tam ska...czemu się śmiejesz?
W słuchawce dało się słyszeć tłumiony chichot dziewczyny.
- Wciąż uważam, że ta nazwa jest nieco zbyt dwuznaczna.
- Byś se dała spokój, no serio, jakie śmieszne.
Odchrząknęła i odzyskała rezon.
- Masz rację, dobra, słuchaj tego: dron skanujący wykrył podziemny kompleks pod kościołem. To może być wszystko, od schronu przeciwatomowego, po katakumby.
- Interesujące - złapałem się za brodę i kontynuowałem. - Spróbuj znaleźć jakiś słaby punkt. Może da się tam wejść od drugiej strony.
- Nie lepiej poczekać, aż stary wyjdzie i wtedy przeszukać świątynię? - zaproponowała Nagijka. To miało całkiem sporo sensu, ale ponownie, nie było czasu na zabawy. Wywabienie zakonnika było jeszcze jedną z opcji, ale i tego wolałem nie ryzykować. Tak naprawdę specjalizowałem się głównie w szybkich, bezkompromisowych wejściach, Smoki zresztą też. Zabawa w podchody jakoś nigdy mi nie wychodziła zbyt dobrze. Podrapałem się po głowie, wydając jęk, będący oznaką mojej bezradności. Zaczynała boleć mnie głowa.
- Spróbuj znaleźć to dodatkowe wejście. Jak będzie trzeba, zrobimy je sobie sami.
- Czyli metoda "na łubudu", jak zawsze. Mi tam pasuje - odparła. Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że się rozpromienia.
The Inquistor and the Demon
Z doświadczenia wiedziałem, że sukces był często dziełem przypadkowych sytuacji. O ileż prościej było nam pracować kiedy Lorenzo postanowił udać się na drzemkę do stojącej nieopodal kościoła chatki. Dlatego byliśmy w stanie podzielić się na dwa oddziały. Dwa Smoki dowodzone przez Kat odkryły dodatkowe wejście do schronu, który odgrodzony był ścianą od korytarza, prowadzącego nawet głębiej. Ja tymczasem spróbowałem dostać się do wewnątrz świątyni przez dzwonnicę. Teoretycznie o tej porze powinien tu ktoś być, jednak przywitała mnie tylko głucha cisza i nieprzenikniona ciemność. Stanąłem na skrzypiących deskach sufitu. Stąd dało się dojrzeć schody prowadzące koliście w dół. Kościół był niewielki, miał może kilka rządków ławek, ze cztery kolumny, podtrzymujące całość, skromny ołtarz i niezbyt okazałe prezbiterium. Z witraży spoglądały na mnie wizerunki świętych. Brudne i gdzieniegdzie powybijane okna nadawały im dodatkowo męczeńskiego wyglądu. Na żyłce spuściłem się w dół, wprost na zakurzoną posadzkę. Stuknięcie obcasem buta rozeszło się echem po pustych, ciemnych kątach. Odpaliłem skaner w beeperze. Moduł zapiszczał radośnie, od czasu do czasu tworząc dźwięk podobny do sonaru łodzi podwodnej. Odpaliłem elektryczną sferę, rozglądając się dookoła. Miałem dziwne wrażenie, że nie byłem tu samemu. Wytężyłem wzrok, nadstawiłem uszu, a przede wszystkim skupiłem się na wyczuwaniu Douriki. Nikogo. Odetchnąłem z ulgą, zbliżając się do coraz wyraźniejszego sygnału. Beeper wyraźnie pokazywał, że wejście znajduje się tuż pod ołtarzem. Byłem już pewien, że dało się go odsunąć, ale nie wiedziałem, czy manualnie, czy za sprawą jakiegoś mechanizmu. Ze wszystkich stron obszedłem zdobioną mównicę, wymacałem w poszukiwaniu jakiegoś przycisku, jednak bez rezultatu. Lekko sfrustrowany i zawiedziony oparłem się na stole. Była tam tylko święta księga, otwarta gdzieś w połowie. Wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem zacząłem ją przeglądać.
- Kat, wierzysz w Lumena?
- Że co?! Co to niby za pytanie? - Dziewczyna, która najwyraźniej zacierała już dłonie by wywalić solidną dziurę w ścianie zatrzymała się.
- Tak tylko pytam. Szukam jakiejś wskazówki co do otwarcia tajnego przejścia - rzuciłem, wertując karty księgi. Gdy spróbowałem ją podnieść, natrafiłem na opór. Była przybita do desek stołu.
- Wierzę tylko w sprawność własnego ciała: celne oko i siłę rąk. Czy to ci wystarczy za odpowiedź?
Otworzyłem pismo na ostatniej stronie. Znajdował się tam guzik, a nad nim napis "I wszyscy zjednoczymy się pod Słonecznym Dyskiem Szczęścia". Nacisnąłem go. Mechanizm zgrzytnął.
- W zupełności, Kat.
Jednym potężnym uderzeniem macki PSI Katherine zrobiła dziurę w ścianie, blokującej wcześniej drogę do sekretnego korytarza. Niedługo potem do grupy dołączyłem i ja.
- Po co marnować sprzęt, skoro mamy mnie? - powiedziałem, powstrzymując mojego żołnierza od odpalenia flary.
Droga w dół chwilę trwała. Maszerowaliśmy wydrążonym w skale korytarzem, mijając dziwne symbole, kojarzące się z dawnymi czasami. Jedyne, co byłem w stanie stwierdzić na pewno to fakt, że na kilometr śmierdziały Babilonem. Jeden wyglądał jak wspomniany chwilę wcześniej "słoneczny dysk". Nie miałem bladego pojęcia, czym był ten koncept, ale coraz mniej mi się podobał. Ziemia chrzęszczała pod naszymi butami, szuraliśmy nimi po kamiennych płytach, starając się przy okazji nie nastąpić na jakąś pułapkę. W końcu tunel rozszerzał się i weszliśmy do sali, która przyprawiła nas o dreszcze. Przed nami, w półkolu ustawione było około dziesięciu mogił. Nie trumien, normalnych mogił, bez imion, bez nazwisk. Każde miało tylko wbity krzyż i podpis "wypędzony z tego świata demon". Część z nich była już spróchniała, ale na innych wciąż jeszcze trzymały się, spisane czarną farbą, święte inskrypcje. To był masowy grób, po środku którego, za szklaną osłoną leżał złotoczerwony, owalny hełm z jednym rogiem. Drugi był urwany w połowie. Element zbroi miał też osłoniętą część nosową. Wyglądał dokładnie tak, jak opisywały go książki profesora Hornwela.
- Tu jest nasz hełm gniewnego demona. Trafiliśmy w dziesiątkę!
- W mitologii Nagijczyków nazwalibyśmy to hełmem Bersekera - stwierdziła Katherine. Istotnie, artefakt miał niemal te same właściwości co mityczny wojownik. Po jego włożeniu użytkownik wprowadzał się w stan szału.
Chwilę potrzebowaliśmy, żeby zrozumieć, co tu się tak naprawdę stało. Zgodnie stwierdziliśmy, nawet bez słów, tylko rzucając sobie porozumiewawcze spojrzenia, że należało zabrać hełm i jak najszybciej zabierać się z tego miejsca. Los, jak zwykle zresztą, chciał inaczej.
Usłyszeliśmy szurnięcie. A chwilę później dostrzegliśmy także sylwetkę podstarzałego ojca Garbario.
- Trafił swój na swego, prawda? Nie wiem jak wpadliście na tę tajemnicę, ale raczej nie pozwolę wam podzielić się tą wiedzą z nikim.
Smoki wyciągnęły karabiny, ja zaś stanąłem w bojowej pozycji, gotowy wyciągnąć rewolwer. Z intensywnych wibracji Douriki Katherine wywnioskowałem, że ona najbardziej z nas rwała się do bitki.
- Spróbuj tylko, dziadygo, a zrobimy ci miejsce pośród tych tutaj.
Powietrze wokół starca zafalowało. Pojedyncze kamienie i kurz uniosły się w powietrze. Rozszerzyłem sferę by moi towarzysze widzieli jak najwięcej w półmroku Ja sam tego nie potrzebowałem, ale oni nie mieli tyle szczęścia. Dochodziła jeszcze sprawa braku mobilności. Wziąłem oddech, podnosząc nieznacznie moc. Byłem gotowy do elektrycznego wyskoku. Siła przeciwnika wzrosła niebotycznie. Był niemal tak samo silny jak ja. Wypełnił się białą energią.
- W czasach inkwizycji byłem w stanie likwidować całe bataliony takich jak wy. Ale nawet w moim wieku dam radę czterem obsrańcom
Kompleks zatrząsł się od nadmiaru napływającej potęgi. Kamienie obłupywały się ze ścian i sufitu. Ja natomiast miałem wrażenie, że zaczyna brakować mi powietrza. Szybko zdałem sobie sprawę, dlaczego. W mgnieniu oka wystrzeliłem z dwóch rewolwerów. Podładowane elektrycznością pociski przebiły powietrze, ale odbiły się od niewidzialnej tarczy, którą rozpościerał starzec. Smoki rozpoczęły ostrzał, ale też nie były w stanie złapać tchu. Katherine zakrztusiła się, ale wciąż była w stanie operować mocą PSI. Trzy kamienne pociski wycelowane w tył głowy Lorenzo załatwiły by sprawę, ale najwyraźniej chronił się w jakiejś bańce. Zrobiło się głośno, chaotycznie, elektryczna sfera destabilizowała się coraz mocniej, trzaskając iskrami na lewo i prawo, karabiny warczały koło mojej głowy. Świat przed oczami począł się rozmywać, a płuca coraz mocniej krzyczały o powietrze. Wystartowałem do przodu, uaktywniając pełną moc. Zapłonąłem niebieskim blaskiem. Lorenzo najwyraźniej zdziwił się, jak bardzo wzrosło moje Douriki. Nie zdążył zareagować, kiedy przeciąłem go, wyprowadzając prawą rękę prosto w jego splot słoneczny. Zgiął się w pół. Zamieniony w piorun przeszedłem przez jego ciało, wychodząc tuż za plecami oponenta. Jego czar prysł natychmiast. Rozwścieczona Katherine uderzyła Lorenzo psioniczną macką. Ten wciąż jeszcze ogłuszony po moim ataku poleciał na pobliską ścianę, bryzgając obficie krwią. Miał rozkwaszoną połowę twarzy i raczej przestał być jakimkolwiek zagrożeniem. Jego Douriki spadło praktycznie do zera. Przez krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy przypadkiem go nie zabiliśmy.
- Były inkwizytor, a to ci niespodzianka. Dobra, Kat łap hełm i spadamy stąd!
- A te mogiły? Trzeba kogoś powiadomić o tym!
- Zrobię zdjęcia i wyślę do nowej centrali. Nasza komórka w Babilonie powinna dać radę tym się zająć. Smoki Trzy i Cztery niech ubezpieczają nasz powrót.
Żołnierze wciąż jeszcze dochodzili po siebie po szoku, wywołanym gwałtownym bezdechem, ale wykonały rozkaz i pobiegły do przodu. Dziewczyna rozbiła szybę i chwyciła artefakt, oglądając go w dłoniach.
- I pomyśleć, że przez tyle lat był pogrzebany...
- Oględziny też później! Idziemy!
Chwyciłem ją za ramię. Zbulwersowała się, robiąc nadętą minę.
- Oj, no po co taki pośpiech? W łóżku tak się nie śpieszyłeś!
- Jak cię zaraz... - Nie wiedziałem czy się złościć, czy być zażenowanym, czy może poczuć się urażonym. Po prostu zostawiłem to wyjaśniłem, dlaczego musieliśmy uciekać. - Mam wrażenie, że Lorenzo ktoś jeszcze pomaga. Trzymajmy się na baczności. Naprawdę, najpierw stąd wyjdźmy.
- No już, już - odparła, uśmiechając się i wystawiając język. - Prowadź do wyjścia.
Gdy biegliśmy korytarzem, oddział powiadomił mnie przez radio o kłopotach. Rzuciłem spojrzenie Duchowi, mówiące "widzisz, o to mi chodziło". Ta odwróciła wzrok, skonsternowana. Czym prędzej próbowaliśmy dogonić Smoki. Nie chciałem, by powtórzyła się sytuacja z Coyotem. Ten cholerny szaman napsuł mi i tak zbyt dużo krwi, przyszło mi na myśl.
- Szefie, szybko. Ten ktoś...argh! Dostałem!
- Smok Cztery, ostrzał wroga z nieznanej pozycji.
Odgłos serii z karabinu. Po chwili huk dwóch strzałów i jęk człowieka.
- Wytrzymajcie, jesteśmy już przy wyjściu!
Nie wbiegałem po schodach. Ja przeskakiwałem co trzy, cztery schodki, łapiąc za rękę Nagijkę. Nagle na krawędzi wyjścia stanął ktoś, kto na pewno nie był moim żołnierzem. Ciemna sylwetka nie pozwalała nam odgadnąć kim jest. Widziałem natomiast jego jarzące się wściekłą pomarańczą oczy. Na oko miałem wrażenie, że jest dość młody, jeszcze chłopak. Skrzyżował ręce na piersi. Jego Douriki skoczyło do poziomu, który zaskoczył Kat, ale nie mnie. Odbiłem się od posadzki i trzymając na rękach sojuszniczkę, wystrzeliłem w górę. Nieznajomy rozpostarł ramiona i silną falą starał się zwalić na nas kamienie, pogrzebując nas w grobowcu. Ja jednak osłoniłem nas pod elektryczną sferą i zdążyliśmy na sekundę przed tym jak tona sufitu spadła by nam na głowy. Katherine wyślizgnęła się z mojego uścisku posyłając ku nowemu wrogowi trzy noże, sterowane mocą PSI. Uchylił się przed wszystkimi, wyciągając dwa Crucixy. Ja natomiast, wciąż w powietrzu pozwoliłem sobie na kilka sekund obserwacji. Chłopak miał jakieś szesnaście lat. Jeśli chodziło o wygląd to posiadał ciemniejszą karnację, ale równie dobrze mogłem się pomylić ze względu na brak światła w sali. Włosy miał czarne, długie, spięte w kok. Wyglądał na jakiegoś akolitę. Bałem się, co jeszcze poza pistoletami mógł skrywać pod tą jasną koszulą. Wylądowałem miękko w przyklęku, parę metrów za oponentem. Ten widząc, że chcemy go otoczyć, wstał i rozpoczął jednoczesny ostrzał w obie strony. Obracał się przy tym i tańczył, nie gorzej niż ja, gdy używałem mojego stylu. Kat uciekała od kul i wyhamowywała je telekinetycznymi mocami. Przyciągnęła ku sobie karabin jednego ze Smoków. Obydwaj leżeli niedaleko wejścia. Żyli, ale mieli rany postrzałowe, które raczej wykluczały ich z pojedynku. Wyćwiczonym ruchem dobyłem rewolwerów wypalając cztery razy. Chłopak najwyraźniej został zaskoczony moją prędkością. Z ledwością wyminął naboje. Odetchnął głośno. Już się męczył.
- Hej, sfera! - krzyknęła Kat. Uświadomiłem sobie, że w absolutnej ciemności moja sojuszniczka nie jest w stanie walczyć tak efektywnie, jak by tego chciała. Wciąż trzymając w dłoni rewolwer, zamachnąłem się ręką, tworząc nam jasne pole do walki. Czarnowłosy chłopak ukrył twarz za rękawem białej szaty, nie do końca wiedząc czego się spodziewać.
- Teraz go mam! Arigatou! - Rozradowana Katherine ustabilizowała oddech, chwyt i oddała serię z karabinu. Trzy ostatnie kule chwyciła swoją purpurą. Chciała być pewna, że trafi bez pudła. Młodociany strzelec zareagował, uciekając jej sprzed nosa. Widząc, że trzy pociski wciąż go gonią, sparował je wystrzałami z Crucixa. Dało się słyszeć szczęk metalowej łuski uderzającej o drugą.
- Sprytny jest! - cmoknęła z przekąsem Nagijka. Posłała mi porozumiewawcze spojrzenie. - No co, będziesz tak stał?
- Co? A, nie!
Zakręciłem młynek pistoletami, przechodząc natychmiast do pierwszej formy Smoczego Tańca. Dwie kule przeszyły powietrze, zaraz potem dwie kolejne, przestawiłem nogi, wygiąłem ciało, teraz szły już cztery. To zwykle powinno wystarczyć. Wróg nie chciał się jednak poddać i zrobił coś, czego bym się nie spodziewał. Wyskoczył w górę z nieludzką prędkością. W półmroku miałem wrażenie, że za jego plecami pojaśniały jakieś dwie pomarańczowe smugi. Złociste lance mojego ognia popędziły tam, gdzie znajdował się wróg, ale osiadł na ziemi i tym razem zaszarżował ku nam.
- Ja pier.dole, szybki! - Kat porzuciła karabin, chwyciła purpurą kamienie i poczęła nimi ciskać, niczym pociskami sterowanymi. Akolita wymijał je bez większych problemów, nawet prześlizgując się pod nimi i uskakując poziomo z obrotem pomiędzy większymi, Duch wytworzyła purpurową, spowalniającą maź. Aż jęknęła, cała zmachana ciągłym gestykulowaniem. Na mnie prędkość chłopaka nie robiła jednak wrażenia. Z mojej perspektywy poruszał się jak mucha w smole. To, że dziewczyna nie była w stanie go wypatrzeć oznaczało, że Babilończyk był wytrenowany i niezwykle sprawny, jak na swój wiek. Problemem pozostawały natomiast jego umiejętności. Było w nich coś niemagicznego, zwłaszcza ta lekkość, z jaką unikał ataków. Nie chciałem w to wierzyć, ale miałem wrażenie, że walczę z kolejnym Agentem, nie Zealotą. Gdy młokos postanowił dopaść mnie frontalnie, kopiąc z wyskoku, uchyliłem się pod jego ciałem i przerzuciłem za siebie. Upadł z łoskotem na posadzkę, jęcząc z bólu. Podniósł się, sycząc zawzięcie, ale byłem już za nim, przystawiając mu rewolwer do głowy.
- Starczy tego dobrego, synu - rzuciłem beznamiętnie, prosząc Kat by obejrzała Smoki. Obydwaj byli przytomni i chyba już zaczęli sobie nawzajem pomagać.
- Unieszkodliwiłeś dwóch członków specjalnego oddziału uderzeniowego. To, że ich nie zabiłeś oznacza, że nie jesteś takim potworem jak ojciec Lorenzo. Jeszcze nie.
- Spier.dalaj sanbetańskie ścierwo! - odgryzł się dzieciak. - No dalej, strzelaj sukinsynu. Strzelaj i dokończ roboty, jak ci tam na dole! Jesteście zwierzętami!
- W chwili obecnej to tylko ty tu szczekasz jak pies, gadaj, coś za jeden. - Starałem się być w miarę spokojny. Nie chciałem zabijać na oko szesnastoletniego chłopaka. Del Cruz również obserwowała całą sytuację z zaciekawieniem i sporym niepokojem w oczach.
- Nie widać? Babilończyk! Dumny mieszkaniec swojego kraju. A wy na nas napadliście, wyrżnęliście nas w pień, wy...
- Masz chyba złe informacje. To Babilon miał inkwizycję, która najechała Sanbetsu.
- O ja już wiem co mówię! - syczał coraz mocniej. Jego Douriki rosło. Czułem, jak całe jego ciało drży. Ile mógł mieć, tak z dwa tysiące? Po towarzyszach widziałem, że robiło na nich wrażenie. - Cała zgraja zwierząt, czczących demona. Mój ojciec też był taki! Ojciec Garbario powiedział mi prawdę. To demon wszedł w ciało mojego - tfu - ojca! To on kazał mu robić te rzeczy!
Miałem wrażenie, że jego oczy napełniają się łzami. Coraz mocniej przeczuwałem, dokąd prowadzi cała ta rozmowa.
- - Jakie...rzeczy?
- Oj, wiecie jakie! Nie wiecie? Jak to, ku.rwa nie wiecie! - krzyczał, próbując się wyrwać. Chwyciłem go za ramię, uspokajając własną mocą. Szarpał się, jęczał, piszczał. - Kazał mi wyznawać ten durny styl walki! Kazał mi wkładać ten je.bany hełm! Kazał mi tańczyć jak te diabliki. Ich śmiech...ich śmiech do dziś mnie nawiedza w koszmarach!
Kat osłupiała, ja natomiast przestałem przystawiać mu pistolet do skroni. Wciąż jednak hamowałem jego zakusy. Dopiero teraz dostrzegłem wypalone dziury na plecach w jego koszuli. Coś jakby wyrastało z kości na jego łopatkach.
- A co było potem?
- Ojciec Lorenzo i to wyjaśnił. "Tatuś nie był zadowolony, że opierasz się jego szatańskim naukom i wolisz przyjazną, słoneczną religię mamusi. I dlatego ją wyeliminował, rozumiesz Carlos?"
W tamtej chwili jakby znów zabrakło mi oddechu. Dreszcz przeszył całe moje ciało. Dokładnie jak bardzo spier.dolone dzieciństwo miał ten młokos?
- Za...zabił... - Del Cruz powiedziała to półgłosem, ale ciemnowłosy chłopak podchwycił to.
- No pewnie, że zabił! Założył hełm diabła i w przypływie złości udusił ją! Mówił "patrz Carlos, a teraz szyjka mamusi pęknie, o a tu krew leci, zobacz, widzisz białeczka jej oczu? No popatrz tylko..."
- Stop! Wystarczy! - Podniosłem głos. Szesnastolatek mówił to z malującą się na twarzy psychozą. Oczy miał rozszerzone, aż było widać jego najgłębiej schowane żyły. Źrenice miał malutkie, jak po ostrych narkotykach. I szczerzył kły w tak złowieszczym uśmiechu, jakby sam był demonem. Gdyby miał więcej energii, pewnie emanowałby karmazynem. Spinał mięśnie, kwiczał, jęczał. Nie chciał się dać spacyfikować. Kiedy już miałem go ogłuszyć, coś odrzuciło mnie w tył. Okazało się, że na plecach wyrosły mu półeteryczne, pomarańczowe skrzydła, wielkości połowy jego samego. Wciąż klęcząc wrzasnął z bólu. Echo jego krzyku rozniosło się po całym kościele, wprawiając placówkę w drgania. Krwawił z ran, rozłożył ręce, jak do modlitwy. Oczy zapłonęły mu pomarańczowym ogniem i po chwili wzbił się w powietrze, szarżując wściekle na Katherine i Smoki. Zamieniony w piorun stanąłem mu na drodze, rozpościerając barierę. Odbił się od niej, wyjąc jeszcze przeraźliwiej i głośniej. Porażony elektryczną energią odleciał na wpół oślep do tyłu, uderzając w kolumnę, bijąc w ścianę i próbując uciec przez okno. Chwyciłem go żyłką z karwasza Ryoushi, przesłałem napięcie wzdłuż metalu i wreszcie dałem radę go trochę uspokoić. Wił się w konwulsjach, ale szybko tracił energię. W końcu runął na ziemię. Skrzydła zniknęły. Zrobiło się cicho.
***
Gdy ekipa sprzątająca dotarła na miejsce, na dworze powoli zaczynało już świtać. Cała sprawa musiała zostać utrzymana w kompletnej tajemnicy, zwłaszcza przed niczego nie wiedzącymi mieszkańcami. Mogiły Nibetańczyków zostały zabrane na pokładzie oddzielnego samochodu.
- Przetransportujemy je śmigłowcami z dala od miast i wsi. A zwłaszcza z dala od Arkadii - oznajmił człowiek w czarnym garniturze, jeden z czyścicieli. - Duchownemu Lorenzo zafundujemy małe czyszczenie pamięci. Inkwizytor pamiętający czasy wojny, nawet stary, wciąż jest zagrożeniem dla mas.
- I dobrze - odpowiedziałem, uśmiechając się i podając rękę rozmówcy. Do rozmowy włączyła się Kat.
- A co będzie z chłopakiem?
Carlos leżał właśnie na noszach, trzymany pod kroplówką i aparatem tlenowym. Czyściciel spojrzał na niego i zwrócił się do mnie, zakładając ciemne okulary.
- Musimy zabrać go na obserwację. Podejrzewamy, kto może być jego ojcem i chcemy załatwić tę sprawę jak najostrożniej tylko się da.
- Zaraz, mówicie, jakby ta osoba nadal żyła.
- To tajne. Poziom siódmy, Agencie.
Zdębiałem. Uniosłem brew, a także ton.
- To który ja, kur.wa ać, mam? Szósty? nie ma siódmego, ani piątego nawet!
- Sprawa wywiadu, nic więcej nie mogę dodać. Proszę wracać jak najprędzej do kraju. Być może tam dowie się pan więcej.
I tak kończąc rozmowę, ekipa sprzątająca zmyła się z miejsca, łatając wszelkie ślady, które mogłyby powiązać kogokolwiek z dawną wojną. Nie było już masowych mogił starych adeptów Maodori, nie było już Inkwizytorów, ani demonicznych chłopców. Przynajmniej na razie. Del Cruz położyła rękę na moim ramieniu i wsparła się na nim.
- Ale się uniosłeś, żabciu. Aż ci się gardło nadęło.
-To pic. Tak jak ten tekst o poziomie siódmym. Ale dał mi dobrą radę, gdzie szukać informacji.
- Dlaczego cię tak to nurtuje?
- Bo ten chłopak jest w połowie Sanbetańczykiem, do tego adeptem stylu. Muszę się dowiedzieć, co stało się z jego ojcem!
- No to co, ruszamy na kolejną przygodę?
- Tak... po paru dniach odpoczynku. Masz ochotę na piwo?
- A jakże. Nagijskie, północne?
- Czemu nie... |
Ostatnio zmieniony przez Pit 01-10-2015, 01:17, w całości zmieniany 5 razy |
|
|
|
^Pit |
#3
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 04-11-2015, 03:45
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #5
The Revelation
Katagawa nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ocierał twarz z potu, spoglądając to na jeszcze bardziej milczącego, niż zwykle, Katana, to znów na szefa. Spiczastowłosy, stary Hanzo zawsze miał zacięty wyraz twarzy, ale w tamtej chwili zdawał się być jeszcze bardziej przerażający niż zwykle. Jego puste białka zdawały się przenikać zgromadzonych w centrum dowodzenia Trupy. Oto przed nimi znajdował się raport o nadczłowieku zesłanym do jednej z bardziej strzeżonych placówek w Sanbetsu. Raport, który już nigdy nie miał ujrzeć światła dziennego. A teraz, na potrzeby misji jednego agenta, został wygrzebany spod gruzów.
- Araraikou - wycharczał cicho. Czułem, jak moje serce zamienia się w ogromny kawał lodu. Pot spływał mi po skroni i skapywał na koniuszkach włosów. Cały animusz, jaki miałem co do tej misji nagle mi uleciał.
- Ja-ja? - wybełkotałem, strzelając głupim pytaniem, niczym rewolwerowiec z biodra.
- Coś ty tu znalazł? Adept demonicznego stylu walki? Morderca babilońskiej kobiety i mistrz piętnastoletniego chłopca z zaburzeniami psychicznymi? I co ty z tym chcesz zrobić?
Próbowałem zebrać myśli. Hanzo chyba był gotów posiekać mnie na plasterki, ale chciałem dokończyć tę sprawę. Za wszelką cenę.
- Mam wrażenie, że chłopak, z którym walczyłem nie tak dawno w klasztorze posiada moce, przekazane mu przez ojca. Chcę dotrzeć do tego człowieka i wypytać o styl Maodori. To może być nasz jedyny trop, jeśli chcemy kiedykolwiek odkryć, co stało się potem z wszystkimi adeptami tej sztuki. Trzeba to odkryć, zanim ktoś postanowi wykorzystać to w jeszcze gorszym celu. Carlos był trenowany przez dziesięć lat przez starego babilońskiego inkwizytora. Zrobił z niego narzędzie zemsty. W zasadzie użył jego wiedzy o zakazanym stylu walki.
Nobunagaki słuchał z uwagą. Starałem się tak dobierać słowa, by dotrzeć do głębi jego duszy dowódcy.
- Musimy dotrzeć do źródła. Carlos jest teraz pod naszą jurysdykcją, ale nie opanujemy go, jeśli nie byliśmy w stanie do końca opanować jego ojca. Już teraz jego moce są nieprzewidywalne.
Zrobiłem chwilę przerwy, rozglądając się po zgromadzonych. Nie byłem pewien w najmniejszym stopniu, że kogokolwiek przekonam. Katherine siedziała w cieniu z nogami założonymi na stole. Przyglądała się temu wszystkiemu z zaciekawieniem, choć wyraz twarzy miała bliższy znużonemu. Gdyby tylko wiedziała, jaki stres w tej chwili przechodzę. Hanzo jeszcze raz przejrzał raport, odchrząknął dwukrotnie i zaczął.
- Ta sprawa kładzie się cieniem na całym Sanbetsu. Caius Shuuri dopuścił się niewybaczalnego czynu, ale nikt nie potrafił go zabić. Załóżmy, że staniesz przed nim, wypytasz go o minione wydarzenia, czy potrafisz przewidzieć, jak zareaguje?
- To jak budzenie uśpionego demona - wtrącił się Katagawa. - On wciąż pewnie ma w sobie nadludzkie moce i wykorzysta każdą sytuację by uciec.
- Ale to nasza jedyna szansa. Co, weźmiemy Carlosa i każemy mu opowiedzieć ze szczegółami, czego to na nim ojciec nie robił? - zapytałem.
- Myślę, że młodemu to i tak już wszystko jedno. - Do rozmowy dołączyła Kat. - Pit, sam widziałeś, dzieciak jest już zdrowo szurnięty i kompletnie nie panuje nad emocjami. Z ojcem będzie to samo.
- No to co robić, jakaś hipnoza? Egzorcyzm, cholera?
- A może pozwól mu umrzeć ze starości? Niech gnije w więzieniu, sprawa załatwiona - zaproponował Katan, podpierając się na splecionych dłoniach. On od samego początku był najbardziej przeciwny tej akcji.
- I pozwolić, żeby kolejny styl walki przepadł w odmętach dziejów? Ten hełm to nie jest tylko jakiś artefakt do postawienia w muzeum, z nim wiąże się cała historia powstania kraju.
- Idealistyczne podejście - dodał z lekką nutą wesołości Katagawa, łapiąc łyk herbaty i siadając w fotelu nieopodal Ukire - Mówisz, jak prawdziwy patriota, Araraikou.
Rozejrzałem się po zgromadzonych. Rąbnąłem pięścią w stół.
- Och, na wszystkich diabłów Oni, ortodoksyjny inkwizytor z Babilonu przez bite dziesięć lat robił sobie z tym chłopakiem co chciał, a my palcem nie kiwniemy by zatrzymać to szaleństwo? Jest w połowie Sanbetą...
- I w takiej samej połowie Babilończykiem. Gotów nas rozszarpać przy pierwszej możliwej okazji.
Te słowa samuraja Ukire przesądziły o mojej decyzji. Upadłem bez sił na fotel, ale wciąż głosem pełnym determinacji, stwierdziłem.
- Jeśli będzie trzeba, to sam się pofatyguję do tego mordercy. Jesteśmy grupą, która dba o sztuki walki, tak, czy nie? No to zadbajmy, żeby jej przedstawiciel też miał szansę na wyjawienie swojej wersji. .
Nastała cisza, przerywana popiskiwaniem głównego komputera. Holograficzna mapa obracała się na środku stołu, sprawiając, że twarze widoczne przez nią zmieniały się, jak w krzywym zwierciadle. W końcu z siedzenia podniósł się młody Katagawa.
- Szanuję decyzję Araraikou-sana. Uważam też, że to odważne posunięcie iść samemu na spotkanie z takim człowiekiem. Wprawdzie mają tam pewnie osobników, którzy umieją blokować przepływ nadludzkich mocy, ale wolę być obok, jeśli coś się stanie. Dotrzymam ci towarzystwa.
- Niech was szlag - parsknął Katan, wstając od stołu. Odwrócił się od rozmówców, wykonał dwa kroki, cofnął się. Był nerwowy, jakby o czymś mocno myślał W końcu wrócił w zasięg światła hologramu i stwierdził. - Idę z wami i biorę Omegę, a jakże. Moje moce iluzji mogą się tam przydać. Zgadza się pan na to Nobunagaki-sama?
Nadczłowiek pierwszej generacji przeszył naszą trójkę wzrokiem. Nagle, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
-Cieszę się, że w końcu ze sobą współpracujecie. Stanowicie dobry zespół.
- Panie starszy! - Kat podniosła rękę, wciąż jeszcze siedząc w tej samej pozycji. - Ja również idę z nimi. Nie dam się chłopcom bawić samemu, bo jeszcze mi się tu poharatają.
Po raz pierwszy tego dnia poczułem przyjemne ciepło w piersi. Nasza trupa wreszcie zaczynała się dogadywać. Ledwo bo ledwo, ale jednak.
Szliśmy obok siebie. Trzymałem dłonie na kaburach rewolwerów, Rikuto i Katan opierali ramiona na mieczach, a Del Cruz rozgrzewała już palce i poprawiała rękawice repulsorowe.
- Nazo Gekidan, czas na kolejny występ! - oznajmił Katagawa
***
Wejście na teren więzienia wiązało się ze sporymi restrykcjami. Nie mogliśmy zabrać ze sobą zbyt wielkiej ilości broni, a pozostawanie bez niej było zbyt niebezpieczne. Strażnicy w ogóle jakby nie chcieli uwierzyc, że ktoś tam chce wejść. Pukali się w czoła, wyzywali nas od szaleńców i wariatów "nie gorszych, niż ci na terenie". Zapowiadało się więc zabawnie. Spory teren, odgrodzony wysokim murem, z drutem kolczastym, kamerami i porozstawianymi tu i ówdzie pułapkami nadludzi-egzekutorów. Jednym ze stałych strażników był nawet telepata. Michio Sasaki nie wyróżniał się jakoś specjalnie. Miał długie, proste, czarne włosy, spięte na czole opaską tak, by nie musiał ich co chwila odgarniać. Patrząc po twarzy można było odgadnąć, że to stuprocentowy Sanbetańczyk, mający może dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. Jego ubiór był prosty i schludny: szary garnitur z czterema guzikami, bez żadnych emblematów na ramionach, ułożony, wysoki kołnierz, zasłaniający szyję, równie proste spodnie oraz buty z wysokim stanem i obciągniętą cholewą. Gdy staliśmy u niego w biurze czułem, że używa na nas swojej mocy. Spoglądał nan as sporadycznie, podpierając się na łokciu. Drapał się po gładko ogolonej twarzy, po podbródku i w końu stwierdził, że nas wpuści.
- Wybaczcie za wniknięcie w wasze myśli, ale nieczęsto zdarza mi się taka sytuacja. Zwłaszcza sprawa z tym demonicznym chłopcem.
Wzdrygnąłem się. On doskonale wiedział, co o nim myślimy. W gruncie rzeczy nawet taka zbieranina myśli, jaka przebiegała mi w tamtej chwili przez głowę, była czymś niebezpiecznym. Polecił, byśmy poszli za nim. Cały rząd zabezpieczeń dalej i byliśmy już przy wrotach, prowadzących na dziedziniec.
- Oto główne wejście do więzienia. Na terenie będą wam towarzyszyć dwaj strażnicy, więc nie rozchodźcie się, proszę. Chcemy uniknąć jakichkolwiek kłopotów.
- Spokojna głowa, w razie czego potrafimy się bronić - zapewnił Michio Katagawa, uśmiechając się i poprawiając tsukę swojego miecza.
- Oby ta umiejętność nie była wam potrzebna - odparł naczelnik i przepuścił nas dalej.
Więzienie nie przypominało w żadnym stopniu typowego zakładu karnego. Nie było tu krat w oknach, nie było tu cel, nawet kajdanek czy kul u nóg. Zamiast tego kompleks przypominał raczej park krajobrazowy, lub jakiś kompleks wypoczynkowy. Było tu kilka większych chat, jakieś leżaki, nieco dalej bieżnia sportowa, boisko do piłki, niewielka namiastka parku z ławeczkami. Rezydenci też nie przypominali typowych więźniów. owszem, były tu i zakapiory, i byki, a nawet osobniki wyglądające łudząco podobnie do Ookawy po przedawkowaniu leków na anemię. Ale byli jacyś wyluzowani, spokojni, wręcz nieludzko potulni. Nieczęsto można było zobaczyć typowego karka czytającego "Władcę Muchomarów", albo pracującego przy roślinach człowieka, który w ciemnej uliczce przyprawiłby o zawał serca. To miejsce budziło strach swoją nienormalnością i podobne odczucia mieli też moi towarzysze, którzy również zdębieli przy pierwszym spojrzeniu.
- Nie zatrzymujmy się. Lepiej zróbmy to, co mamy zrobić - stwierdził jeden ze strażników. Nasze wkroczenie nie przerwało sielanki więźniów. To była jakaś nieludzka utopia, przyszło mi na myśl. Tekkey dużo się nie pomylił w swoim opisie. Gdy podążaliśmy brukowaną ścieżką w miejsce pobytu Caiusa, kątem oka dostrzegłem znajomą mi sylwetkę. Na ganku jednego z domów siedział odprężony, palący papierosa Asgeir. Nagijczyk, który napsuł mi tyle krwi teraz wydawał się być wypranym z rządzy zabijania i mocy szmacianym ludzikiem. Jego wzrok przypominał delikwentów popalających trawkę. Skrzywiłem się, widząc go. Jakie tortury sprawiły, że zmienił się tak diametralnie. Zbliżyłem się do niego mimowolnie i wpatrywałem weź, jakby był jakimś okazem w zoo. Dostrzegł moje zmieszanie. zbliżył się i powitał mnie z uśmiechem.
- Witam, panie strażniku, w czym mogę pomóc? Bucha?
Rozdziawiona, uśmiechnięta gęba Asgeira była ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się ujrzeć.
- Nie, dziękuje, nie palę - odpowiedziałem odruchowo. - Po prostu... myślę nad pewną przewrotnością losu.
- Filozof, co? No, j też się staram w to zagłębić, czytam nawet taką fajną książ...
Choć wyprany z emocji i pozbawiony mocy, to Asgeir wciąż gdzieś tam w środku musiał być sobą. A przynajmniej powinien był być w stanie wyczuć moje Douriki. Moja twarz się zmieniła, jemu przemielono mózg, ale pewnych odruchów nie dało się wykorzenić. Usiadł na schodku, a wręcz na niego upadł, łapiąc oddech.
- Czy coś się stało? - zapytałem. Strażnicy i samurajowie podeszli do mnie, obserwując sytuację.
- Nie, tylko... - Asgeirowi drgała powieka, ciało zaczęło się trząść. - Przez moment poczułem jakiś chłód. Jakby mnie jakiś piorun uderzył. Głupie prawda?
Uniósł głowę, znów z tym beztroskim uśmiechem. Obniżyłem douriki i podałem mu rękę, udając, że nic się nie stało.
- Pewnie, trochę tak. No nic, nie przejmuj się niczym. I tego, no... ruszamy dalej. Tak.
Dwóch ludzi z personelu popatrzyło na mnie wilkiem. Wzruszyłem ramionami, dając im do zrozumienia, że nic nie zrobiłem.
***
Caius znajdował się w jednym z niewielu zamkniętych pomieszczeń na terenie ośrodka. Najpierw trzeba było zejść po schodach czegoś, co wyglądało jak atomowy schron. Przez moment nawet zastanawiałem się, czy idziemy w dobrą stronę, bo droge zagrodziła nam ściana. Strażnik zmienił dwa przełączniki na jednym z pobliskich paneli rozdzielczych i utwierdził mnie w przekonaniu, że jak najbardziej zmierzamy w odpowiednim kierunku. Syczące, zwisające luźno kable, sypiące okazyjnie iskrami, miały za zadanie odstraszyć potencjalnych ciekawskich. Energia wciąż tu była doprowadzana i miałem wręcz wrażenie, że było jej o wiele więcej. Gdy tylko znaleźliśmy się w centralnej sali, już wiedziałem dlaczego. Morderca Caius, zwany też "diabłem" wisiał nad ziemią. Wszędzie w jego ciało powtykane były jakieś igły, zewsząd wystawały kable, chudsze i grubsze. Na twarzy miał maskę oddechową, przypominającą wyglądem kaganiec. Gdy usłyszał, że się zbliżamy uniósł nieznacznie głowę. Był cały łysy, w skroń miał wpięty jakiś chip, który migotał zielonym światłem. Spojrzał na nas podkrążonymi, poczerniałymi oczami. Jego pomarańczowoczerwone źrenice przeszywały nas na wylot. Wymamrotał coś, poruszył nieznacznie ciałem, ale to tylko wprawiło kable w drgania.
- Oto i on, w pełnej okazałości - oznajmił jeden ze strażników i natychmiast się cofnął. Drugi zrobił to samo. Byli śmiertelnie przerażeni, nawet tylko wchodząc tu.
- Z tym kagańcem nic nam nie powie, niech go ktoś mu zdejmie - stwierdziłem. Diabeł przekrzywił jedynie głowę. Czyżby próbował się uśmiechnąć?
- Nie ma takiej potrzeby, w maskę wbudowany jest głośnik, może pan normalnie z nim rozmawiać - odpowiedział pilnujący
- Ta, normalnie... - dodał drugi, nerwowo parsknąwszy.
Stanęliśmy we trzech przed mordercą. Wpatrywałem się długo w jego oczy, a on świdrował mnie swoim spojrzeniem. W końcu poczułem ukłucie w lewej części głowy i odwróciłem wzrok. Wydawało mi się, że przez sekundę mrugnęła mi sylwetka uśmiechniętej, szczerzącej kły demonicznej gęby.
- Następne marionetki - wybełkotał przez maskę. Jego tubalny, mechaniczny głos był po części niezrozumiały, ale głośnik to wszystko naprostowywał. - Ale te może wytrzymają dłużej.
- Nie próbuj żadnych sztuczek, Caius - odezwał się Katagawa. - Jesteśmy tu tylko po to, by cię przepytać.
- Caius? - zdziwił się więzień. Spojrzał w górę i zaczął powoli. - Taak, miałem chyba takie imię. Nie wiem, nie pamiętam. Jakby tak pomyśleć, to nie pamiętam nawet gdzie jestem, ktoś przypomni.
- Chyba to oczywiste, że w więzieniu - odpowiedział bez ceregieli zirytowany Ukire. Ja tymczasem spróbowałem ponownie zapytać go o szczegóły.
- Słuchaj no, skup się! Twoja rodzina! Syn, pamiętasz syna? Carlos! Kojarzysz coś?
- Carlossssss? - wysyczał tak, że maska musiała zmienić przez moment tryb pracy. - Taak, był taki gagatek. Pamiętam, noo. Zjadłem go.
- Co? - zdębiałem. Wszyscy zzielenieliśmy.
- Jego duszę, no przecież! Była smaczna. Szczególnie pamiętam ten krzyk, kiedy skręciłem łeb Akibimi.
- Akibi...Pani Jesieni? - zdziwił się Katagawa. - Co on najlepszego wygaduje?
- Tak, to na pewno była Akibimi. Nie chciała, bym rządził wiecznie jako lato. Chciała bym poszedł spać. Chciała mnie wyłączyć, mówiła "Carlosku, idź do siebie, ja muszę uspokoić tatę i wybić mu z głowy te dzikie eskapady".
Stałem tam i słuchałem, jak jakiś facet bredzi na wpół zmyślone historie. Gdzies pod otoczką legendy znajdował się opis morderstwa. Tubalny, donośny głos diabła dudnił mi w uszach i odbijał się od ciasnych, klaustrofobicznych ścian izolatki.
- Gdy Akibimi spróbowała przykryć mnie liśćmi i tym samym zmusić do wiecznego snu, ja wstałem i nie pozwoliłem sobie na to. Najpierw złamałem jej lewą gałąź, potem prawą, wyszarpałem ostatnie liście z jej włosów, a kiedy jeszcze próbowała mnie oplątać, dotarłem do konara i złamałem go. Wyschła, jak jesienny liść w listopadzie.
- Złamał jej kark - wyszeptałem sam do siebie, mimowolnie przywołując obraz morderstwa. I gość mówił to z takim stoickim spokojem. Te dziesięć lat zatruwania nic w nim nie zmieniły. Był szaleńcem, ale chyba nie aż tak porąbanym?
- Jak mogłeś... jak mogłeś zrobić coś tak okrutnego?
- Okrutnego? Uwolniłem świat od Jesieni. Uwolniłem się od smutku i niezdrowego fanatyzmu religijnego. Próbowała mnie nawrócić i ululać. Ale nie tego spryciarza. Przecież musiałem wykonać swoją misję. Musiałem dokończyć dzieło mistrza dojo. Musiałem...zamordować tych, którzy próbowali zniszczyć nasz styl.
- J-jak to próbowali zniszczyć? - zapytałem, tracąc trochę animusz. Katagawa również się niecierpliwił. Coś narastało w tle, ale ja tego nie czułem.
- Widzisz chłystku, kiedy ty byłeś jeszcze mniejszym chłystkiem, na świecie już trwała wielka wojna. Chciałem od niej uciec, chciałem poślubić anioła, który mnie wyrwał z tego nałogu zabijania. Ale anioł okazał się być diabłem, który dba jedynie o naszego syna. A wojna wcale się nie skończyła i w końcu znów mnie dopadła. Demon nie chciał odejść. Sam mistrz dojo mówił, że kto raz podąży ścieżką Maodori, już nigdy nie zazna spokoju. A nagroda za odrobinę szaleństwa była zbyt wielka.
Rikuto zaczął się mimowolnie trząść, Katan upadł na jedno kolano, a strażnicy już łapali się za klatki piersiowe, nie mogąc złapać tchu. Łańcuch i kable zaczęły drgać zauważalnie. W całym pokoju jakby pociemniało. Wredna, demoniczna twarz jakby błyskała mi przed oczami co paręnaście sekund. Chyba usłyszałem nawet swoje serce.
- Mogłem zapewnić dobrobyt rodzinie, jeśli tylko zamordowałbym pewne niewygodne cele. No i udało mi się to. Ale po uduszeniu drobnej rycerki i zmieleniu na proch dwóch szamanów, władze Sanbetsu zaczęły się mnie bać. Wysłali wiec jakichś debili. Pierwszemu złamałem kark jednym ciosem. Charczał jeszcze, pluł krwią, ale już się nie podniósł. Drugi przeżył, ale do końca swych dni będzie miał piękną szramę poprowadzoną przez obydwoje oczu. Trzeci myślał, że mnie przechytrzył. Przeżył i w sumie mnie osłabił na tyle, że mnie złapali. Ale wiesz co jest najlepsze? Jeden strzał w serce sprawił, że nie umarł natychmiast. Zmarł parę godzin później. Po prostu implodowal. Nie wiedział, że jest już martwy.
Teraz i ja poczułem rosnące douriki. Było już niemal tak samo duże, jak moje.
- Katagawa?
- T-tak? - odpowiedział, ale z trudem, trzymając się za głowę.
- Mogę cię prosić?
- J-jak wstanę!
Kable zaczęły pękać, a żyły diabła naprężyły się. Wykrzywił gębę w paskudnym uśmiechu. To nie było nawet naturalne. Zachichotał okrutnie.
- Jaka straszna noc by mieć klątwę, co nie? Uhihihihi
Rozpostarłem barierę, odrzucając go w tył. Fala elektryczna przeszła po kablach rażąc go i raniąc dotkliwie. Począł wić się w konwulsjach i wydawał z siebie bliżej niesprecyzowane jęki. Szamotał się, powarkiwał, bił pianą z pyska. Wyciągnąłem rewolwer i przystawiłem mu do głowy.
- Stój! Zapomniałeś, że chcesz wyciągać od niego informacje?! - krzyknał Ukire, który właśnie dobył katany.
- No więc, właśnie to robię! Leżeć mi tu! Masz współpracować, bo inaczej zabiją Carlosa!
Skłamałem, ale wierzyłem, że chociaż taka forma przesłuchania coś da. Miast tego, Caius zawył na całe gardło.
- Niiiigdy mnie nie dostaniecie! Jestem legionem! Jestem śmiercią! Jestem...
Nie dokończył po jedno potężne sieknięcie rękawicy repulorowej Katherine przerwało jego wywód.
- Co za śmieć...cześć chłopcy, mówiłam wam, że beze mnie to wy tu się pozabijacie!
- Nie ma czasu, trzeba coś zrobić z tym jego douriki...i niech on wyłączy te cholerne iluzje!
Migająca, demoniczna twarz wciąż mnie dręczyła. Katagawa wkroczył do akcji, stając przed byłym agentem i odpalając niebieską ciecz, która blokuje dostęp do wszelkich nadludzkich mocy.
- Tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu ma prawo być diabłem!
Caius upadł na kolana, kryjąc twarz w ramionach.
- Pozwolisz już, że teraz będę to ja?
Chwyciłem Shuuriego, przykładając mu lufę pistoletu do skroni.
- Posłuchaj no panie straszny, wstawiłem się za twoim synem przed całą radą, więc teraz bądź tak łaskaw i kur.wa współpracuj!
- Dlaczego...dlaczego wstawiłeś się za moim synem? A co on najlepszego zrobił? - odmieniony eks-agent spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem.
- Odziedziczył po tatusiu diabelskie moce, ot co zrobił. Twoja zbrodnia spowodowała, że przez dziesięć lat jakiś stary inkwizytor wpajał mu nauki, przed którymi próbowałeś go chronić. Nie te o Maodori, tylko babilońskie.
- Nie, nie! - odpowiedział, szamocąc się i wpadając w histerię. Poraziłem go niewielką dawką prądu i ciągnąłem dalej wywód.
- Jeśli chcesz, by kiedykolwiek jeszcze miał normalne życie, to z nami współpracuj. Masz wyśpiewać nam wszystko co wiesz o Maodori i jak to kontrolować. A przy okazji też, jak do cholery opanować twojego syna, nim zamieni się w miniaturkę diablika Oni.
- Tego...tego nie da się opanować. Potrzeba dużo ten. O tak, dużo. Psychika musi być silna. Inaczej zła aura rozniesie się dalej i zacznie konsumować delikwenta. Aż w końcu sam stanie się półdemonem.
- To proces odwracalny?
Milczał. Zapytałem mocniej.
- Pytam się!
Znów jego douriki zaczęło wzrastać. Słyszałem w uszach rytmiczne dudnienie, jakby bicie serca. Poprosiłem Rikuto by po raz kolejny wtłoczył w delikwenta moc blokującą.
- Wiesz...że to nie jest takie...hop siup? - wycharczał, zbierając siły po kolejnej fali. Działanie Isei Fukiketsu znałem aż za dobrze, toteż byłem rozeznany w tym, jak długo działa, i jak silne były jego efekty. Z opanowanym Caiusem dało się nawet rozmawiać. Zaczął wypluwać z siebie coraz więcej zdań. Kilka wciąż jeszcze nie miało sensu, ale z całego jego wywodu byliśmy w stanie zebrać podstawowe informacje o Maodori. A także przy okazji o tym, co się stało w 1605 roku.
- To nie jest zwyczajny styl. Na początku poruszasz się szybciej i zwinniej, możesz robić niesamowite wślizgi ciałem. Ale im dalej w las, tym mocniej odczuwasz na sobie piętno demonicznego artefaktu. Skaczesz wyżej, uderzasz mocniej, widzisz słabe punkty, ale twoja rządza zabijania rośnie. Aż w końcu dostajesz skrzydeł, dosłownie! Precyzyjne diabelskie uderzenie rozwala cię od wewnątrz. Tak jak to było z tym agentem. Był zwinny, łaził na jakichś metalowych protezach, okuł się w zbroję, ale wystarczył jeden cios i już było po nim.
Coś mnie tknęło by zapytać. Wolałem tego nie robić, ale okoliczności śmierci były aż za bardzo podobne.
- Pamiętasz nazwisko tego agenta?
- Nazwisko? Nie wiem, znałem tylko jego przydomek, jakiś Sledgehammer. Tak zresztą wyglądał.
Pytanie trafiło w próżnię. Katagawa jeszcze zapytał się o co mi chodzi, ale poprosiłem, by spytał później. Zostawała jeszcze jedna, ważna kwestia.
- Carlos! Jak on ma opanować Maodori, by go nie pożarło.
- Dajcie mu artefakt. Hełm Oni może wzbudzać gniew, ale może go też gasić.
- Będzie wiedział, jak go użyć?
- Tak. Przez jakieś pięć lat był u nas w domu w Babilonie. A potem jakiś pieprzony klecha...
- Ojciec Lorenzo?
- Znasz go?
- Znałem - odparłem krótko, odwracając wzrok.
***
Koniec końców, Caius musiał zostać w odosobnieniu. końska dawka środków odurzających i wspólna praca dwójki telepatów w końcu położyły go do snu, tak jak próbowała tego jego własna żona. Dzięki pomocy Michio byliśmy w stanie odzyskać też sporą część wiedzy praktycznej na temat Maodori. To było nawet zabawne, że tyle się męczyliśmy z zapiskami i notatkami, skoro wystarczyło zapytać oto kogoś, kto potrafi wyciągać wizualne obrazy z czyjegoś umysłu.
- Z martwych też tak byś potrafił? - zapytałem z ciekawości. Naczelnik podrapał się po nosie, uśmiechnął się i odpowiedział przecząco.
- Niestety, moja moc ogranicza się jedynie do żywych organizmów. I to też bez przesady, nie odkryję ci, o czym myśli taka jaszczurka, albo wąż.
- Ech, no ale zawsze coś.
***
Dzień później byłem już w swoim pokoju, bawiąc się swoją mocą. Gdy odseparowywałem właśnie rękę od ciała, czytając jednocześnie raport, do środka, jak strzała, wparowała Kat.
- Dobre wieści. Carlos chyba był w stanie opanować swoje emocje. Lekarze mówią, że jego stan się poprawił.
- Jacy lekarze? To on był w szpitalu? Ostatnim razem, kiedy go widzieliśmy, zabierał go jeden z czyścicieli.
- No tak, ale w końcu postanowili przenieść go do szpitala. Wiesz jak to jest.
- Taa, wiem. Z Caiusem nie wiadomo co będzie, póki co trzymają go w bunkrze, ale kiedy już wiedzą, jak wyciągać informacje, będą go wypytywać o szczegóły stylu walki jak i zbrodni której dokonał. Czyli stało się, kolejny styl jest nasz. I to w dużej mierze dzięki tobie.
Uśmiechnąłem się. Del Cruz odpowiedziała, uderzając mnie lekko w czubek głowy.
- Oj byś przestał, ty uwodzicielu niewinnych i kruchych niewiast. To nie było nic wielkiego.
Podrapała się po głowie, szczerząc zęby w uśmiechu, aż w końcu usiadła obok mnie.
- Co tam patrzysz? Jakiś raport?
- Czytam o wydarzeniach z 1605. Tekkey podesłał mi całkiem niezłą paczkę z danymi na ten temat.
- No i, no i? - wypytywała zaciekawiona, niczym dziesięcioletnie dziecko, czekające na dalszą część historii.
- Diabeł zamordował swoją żonę, ale nie bez przyczyny. Próbowała go odurzyć masakrycznie wielką dawką środków odurzających. Plus masą liści z jakiegoś powodu.
- Akibimi, co?
- Ta, coś o tym wspomniał. Ale nie doszło by do tego wydarzenia, gdyby nie wezwanie od Wywiadu. Agent Shuuri miał za zadanie wyeliminować trzy cele. Po rozwaleniu dwóch, jego żona wpadła w histerię. Resztę już znasz. Po jej zabójstwie do Babilonu posłano agenta o pseudonimie Sledgehammer. Zaraz zobaczę kto to był.
Zacząłem wklepywać w klawiaturę polecenia, otwierając kolejne paczki z danymi, przesłanymi mi przez Genbu. Po głowie od dłuższego czasu chodziła mi pewna myśl, ale nie chciałem jej do siebie dopuścić. Kat w międzyczasie podała mi kawę. Ukradkiem spojrzałem na jej ubiór. Czy ja już gdzieś nie widziałem takiego samego czerwonego golfu, jaki w tamtej chwili miała? Zignorowałem tą myśl, skupiając isę na poszukiwaniach. Palec kobiety wskazał mi właściwy plik.
- Tutaj. Otwórz ten.
- Hm, dlaczego właśnie ten?
- Poszukiwania zaczyna się od początku. Zacznij od "A".
Kliknąłem w niego, otwierając zeskanowaną kartę agenta. Zamarłem. Odstawiłem kubek, byleby tylko nie wypuścić go z rąk. Siedziałem z na wpół otwartymi ustami, wpatrując się w zdjęcie. Kat czytała dane na glos, ale szybko zdała sobie sprawę, co mnie tak sparaliżowało.
- Agent Sledgehammer, prawdziwe personalia: Kawazu A... o kur.wa!
Omal nie zleciałem z obrotowego krzesła. Musiałem to zobaczyć jeszcze raz. Przecierałem oczy ze zdumienia. Znajoma twarz, znajome nazwisko. Araraikou. |
Ostatnio zmieniony przez Pit 04-11-2015, 03:50, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
^Pit |
#4
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 23-12-2015, 20:34
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #6
The Snake and the Deadman
Pył z kominów fabryk mieszał się z arktycznym, zimowym powietrzem, drażniąc oczy. Co i rusz ocierałem je z łez, przeklinając w duchu, że nie pomyślałem o zwykłych goglach. Tego problemu nie miała najwyraźniej Kat, która testowała właśnie wytrzymałość nowej żyłki. Huśtała się pomiędzy budynkami, zakrywając twarz pod prostą chustą. W końcu dotarła do punktu w którym czekałem. Na dachu jednej z opuszczonych faktorii tkanin, tuż obok generatora energii elektrycznej.
- Znalazłaś coś? - zapytałem, poprawiając materiałowy szalik. Pokiwała głową przecząco, podając mi woreczek z drobiazgami.
- Tylko to, elektroniczne śmieci. Zero konkretów. Jeśli była tu jakaś komórka przemytników, to zmyli się dawno temu.
- Rozumiem. W takim razie nic tu po nas.
Kat podała mi nabój z nową żyłką. Nadszedł czas bym i ja się trochę pohuśtał. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że zajmuję się takimi pierdołami. Od czasu, kiedy rozwaliłem dwa oddziały yakuzy na autostradzie, lokalni dowódcy RG pozwolili mi prowadzić poszukiwania niedobitków. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z nawałem pracy i próbą pozyskania taniej siły roboczej, ale co ja tam mogłem wiedzieć. Propozycję zleciła mi Kyoko Imai, więc podejrzewam, że było to swego rodzaju zadośćuczynienie za dawne utarczki i cały ambaras z lewym Konkirytem na giełdzie. Dla mnie zaś była to szansa na podchwycenie tropu Czerwonego Frontu, albo nawet i Genkaku. Po tajnym spotkaniu się z Mią Shirabata, która lubi siedzieć w centrum gangsterskiego kociołka dowiedziałem się, że niesławny klon zawarł pewien sojusz. Prawdopodobnie do tego potrzebował moich informacji o stanie babilońskich wojsk. Sęk polegał na tym, że ostatnio coś blokowało swobodny przepływ informacji. Gdy tylko opadliśmy na solidny grunt z nagijską sojuszniczką, przyszły długo wyczekiwane informacje od komórki wywiadu w Arkadii. Nie były za ciekawe.
***
Drzwi automatyczne otworzyły się z mechanicznym szumem przede mną i przedstawicielem wywiadu, Uenem. Czarnowłosy nie tracił czasu i w drodze do kwatery Trupy wyjaśnił mi, co działo się ostatnimi czasy w Świetlistej Bramie.
- Nasza wtyka w Arkadii przesyłała swobodnie informacje, dopóki nie została zdemaskowana przez jakichś Babilończyków. Szybko ją zastąpiliśmy, ale jeden z naszych agentów oberwał. Medycy próbowali go podnieść, nawet wsadziliśmy go do biokabiny, ale oberwał jakimś nabojem ze żrącą substancją i po prostu było za późno. Wypaliło mu dziurę w płucach, migotanie komór, zapowietrzenie, woda i dziękuję, do widzenia.
- Więc nawet będąc mutantem można umrzeć w tak paskudny sposób - prychnąłem, wpisując już kod na pinpadzie. - Dużo się dowiedzieli?
- Na szczęście nie. Dane były zabezpieczone, ale widać było, że czegoś szukali. Zdołali odkryć drobiazgi na temat ostatniego szturmu na kościół ojca Lorenzo.
- Pytanie, czy to przypadkiem nie było ich celem?
- Oby nie - zawahał się okularnik, drapiąc się po brodzie. - Bo te "drobiazgi" to odzyskane dane satelitarne: położenie kościoła. Jeśli by tam szukali, to znaleźliby tylko zgliszcza.
- Ok, dzięki, od tej pory ja przejmuję sprawę.
Klepnąłem go po ramieniu i przekroczyłem wrota. Mechaniczne drzwi zatrzasnęły się za mną. Widok lekko uśmiechniętego sojusznika zniknął. Zastąpił go Katagawa, trzymający kubek z kawą.
- Ciężki poranek, co? Wygląda na to, że do końca roku będziemy mieć ręce pełne roboty.
- Uwierz mi, bywało gorzej. - Chwyciłem tablet z detalami nadchodzącej misji i nie przerywając monologu, rzuciłem szybko okiem na całość raportu. - Latałeś kiedyś myśliwcem w środku miasta, pośród fajerwerków, strzelając do lewitującego Zealoty? Dla mnie to normalka. A wracając do sedna, powiedz no mi co to, kurde mać, jest?
- Raport na temat pewnego osobnika, lub grupy osób, które cały czas zabijają tak samo.
- No dobra, ale to są mistrzowie sztuk walki, czy zwykli zabójcy? Bo tym powinien zajmować się wywiad, nie Trupa.
- Tak było do tej pory. Ale wczoraj wszystko się zmieniło. Uen powiedział ci już o tym żrącym naboju, co nie? No to patrz tutaj.
Paroma pyknięciami w dotykowy ekran, Rikuto przywołał zdjęcia z dojo, okraszone opisem, który nie pozostawiał złudzeń, że mieliśmy do czynienia z czymś zorganizowanym.
Czytałem raport z trwogą. Pięciu mnichów zabitych bez pardonu. Wszyscy zamordowani w ten sam sposób: za pomocą jakiejś wypalającej substancji.
- I media o tym milczą? Jak...
- Stary M dba o to, by nie przecisnął się nawet jeden redaktor, czy pismak. Milczą brukowce, w sieci też jeszcze cicho. Podejrzewam, że wieść gruchnie w przeciągu najbliższych dwóch dni. Dlatego musimy działać szybko. Chodź do ambulatorium, coś ci pokażę.
***
Odsunąłem kurtynę, za którą stali już i koroner, i doktor. Nieopodal całemu badaniu przyglądał się też pewien chłopak w zielonkawych goglach. Tak jak reszta, miał maskę medyczną na twarzy, ale i tak go poznałem; po czuprynie.
- Ashcroft? - zdziwiłem się. Odwrócił się ku mnie i natychmiast się rozpromienił.
- Araraikou-san, jak dobrze, że wpadłeś.
Gestem palca wskazał na truposza, nie kryjąc sporej odrazy.
- Mamy tu jakiegoś umarlaka, może ty będziesz wiedział, co z tym robić, bo ja wolałbym na to nawet nie patrzeć.
Zrobiono mi miejsce, bym i ja przyjrzał się denatowi. Ciało agenta było blade jak ściana, skóra pomarszczona, ale poza tym wydawał się być zachowany w perfekcyjnym stanie. Do momentu w którym pokazano mi ziejącą dziurę w jego klatce piersiowej, na ściankach której wciąż jeszcze siedział zielonkawy śluz.
-Wygląda to, jakby coś wylazło mu ze środka - stwierdziłem, mając w głowie najgorsze wyobrażenia o obcych. - Chcecie mi powiedzieć, że takich zniszczeń dokonał jeden nabój chemiczny?
- To mi wygląda na nową, potężną broń.
- Albo nadludzkie moce - stwierdziłem.- Wystarczy jedna osoba z jakimiś ohydnymi zdolnościami i mamy przekichane.
W duchu błagałem, by to nie okazał się być jakiś przedstawiciel Akuma. Jeden Shion wystarczył, żeby zasiać strach, a on był ponoć po tej "dobrej" stronie. Podrapałem się po głowie i złapałem głębszy oddech, by przestać o tym myśleć.
W takich chwilach przydałby się Tekkey.
- Porucznik Genbu jest od paru dni niedostępny. wykonuje jakąś misję dla swojego pionu, czy coś takiego.
Wszyscy nagle tacy zajęci, psia mać, przyszło mi do głowy. Nic dziwnego, że przyjęli w szeregi grupy świeżaka. Gorzej, że teraz Ascroft będzie miał skrzywione pojęcie o tym, co tak naprawdę robimy w Nazo Gekidan. "Tajemnicza Trupa - naprawdę zajmujemy się trupami", albo coś w ten deseń.
- Pit, przypatrz się temu dokładnie, zbierz próbki, spróbuj ustalić w jakim stopniu nam to zagraża.
- No dobra, ale czemu to jest aż tak ważne. Czy ci mnisi też...
Katagawa przytaknął, kiwając głową.
- A i jeszcze jedno! - Wziął mnie i Coltisa na stronę.
- Ci mnisi... to nie były jakieś tam przypadkowe ofiary. Ten kto ich wziął na cel, prawdopodobnie szuka czegoś.
- Mógłbyś przestać mówić ogólnikami? Ledwo cię rozumiem, a młody podejrzewam, praktycznie wcale - dodałem zirytowany. Katagawa zerknął na doktora z koronerem, rozwodzącymi się nad ciałem, przymknał oczy i powiedział ciężkim głosem.
- Wybraliśmy wojowników z tego dojo, by zaczęli dla nas opracowywać Maodoi. Początkowo miał tam też być artefakt.
- Czy wyście oszaleli? Przecież jeśli gość wpadnie na trop hełmu...
- Właśnie dlatego przenieśliśmy go w bezpieczne miejsce. Ale potrzebuję cię, byś powiadomił oddział. Niech ochraniają naszych informatorów, mają na oku kolejnych kandydatów.
- No dobra, ale co z artefaktem?
- Ukryty. Stary Hanzo osobiście nad nim czuwa. Ale ta moc...
- Cholera Rikuto, jestem chemikiem nie patologiem! - Uderzyłem pięścią w pobliską ściane i zapytałem o jeszcze jedną rzecz. - A co zrobimy z paniczem Ashcroftem?
- Wymyślimy coś dla niego, może nawet niech podpatrzy jak trwa postęp nad Maodori. W końcu dołączył w dość nieciekawym okresie, dlatego nie rzucajmy go na głęboką wodę.
- Byłbym wdzięczny - skwitował krótko blondas, skrzywiając nieco wargi. Obecna atmosfera mu nie służyła. I ja nie czułem się najlepiej w obecności truposza. Ale wyglądało na to, że będę musiał zabawić się w Ookawę.
- Jak odzyskacie ciała mnichów, to spróbujcie pozyskać próbki. Porównamy sobie to i owo.
***
W laboratorium było dość ciemno, poza stołem, przy którym analizowałem próbki. Kat przyglądała się zza szyby moim staraniom. W ogóle na początku strasznie śmiała się z mojego pomarańczowego kombinezonu ochronnego, ale szybko przestała widząc, z jak mocno żrącą substancją mamy do czynienia. Był już praktycznie środek nocy, dookoła było cicho. Jedynym odgłosem, który mi towarzyszył było buczenie lampy halogenowej, a także charakterystyczne trzeszczenie podzespołów superkomputera. Laboratorium Nazo Gekidan było jednym z najnowocześniejszych, praktycznie na równi z jednostkami dostępnymi w Omoi Munashi. Dzięki temu byłem w stanie pozyskiwać informacje nawet ze skrawków. A na tym musiałem prowadzić operacje.
- Substancja kleista, gęsta. Przypomina konsystencją krew poddaną działaniu jadu węża.
- Może to jest krew denata? - zasugerowała przez mikrofon dziewczyna.
- Bo tak najprawdopodobniej jest. Zaledwie parę kropel może zacząć wżerać się w metal, dlatego lepiej trzymać się od tego z daleka. Podejrzewam, że żaden pancerz nie uchroni cię na nazbyt długo.
- Nie było przypadkiem Zealoty z takimi mocami? Mam wrażenie, ż komórka wywiadowcza coś o takim wspominała.
- Tak, to może być pozostałość. Bo nawet moje naboje chemiczne nie mają takiej siły przebicia. Mówimy tu o wypaleniu klatki piersiowej.
Przejrzałem jeszcze raz zdjęcia denata i sformułowałem kolejną teorię.
- Podejrzewam, że gość niekoniecznie musiał strzelić. Równie dobrze mógł zmusić agenta do połknięcia tego świństwa. A reakcja chemiczna załatwiła resztę.
- Och, dość okrutne - stwierdziła beznamiętnym tonem i dodała. - Ale skuteczne. Pytanie jak z takim walczyć?
- Mam pewną teorię - stwierdziłem, zdejmując rękawicę. Strzeliłem kościami w palcach, przez które przepłynął prąd. - Przy tworzeniu piorunów tworzy się jonizacja powietrza. Teoretycznie jestem w stanie zneutralizować taki kwas. Teraz musimy określić stan dysocjacji tego tutaj. Wtedy będzie można próbować dobrać o jak dużym odczynniku Ph mówimy. Potrzebny będzie jeszcze odczynnik...
Gdy tak zacząłem mówić, Kat rozbolała najwyraźniej głowa. Wystawiła ręke w geście, bym skończył mówić i stwierdziła z wyrzutem.
- A nie lepiej po prostu tego unikać?
- Tak byłoby najprościej.
***
Dwa dni wytężonej pracy pozwoliły mi na dokładne przeanalizowanie kwasu, który został użyty. Pokazałem wyniki reszcie członków Trupy. Pojawił się jednak inny problem.
- Mam substancje, która jest w stanie złagodzić jego działanie, problem w tym, że to działa na roztwór tego kwasu. W wodzie praktycznie wszystko da się zobojętnić, nawet trochę soli mi z tego wyszło. W normalnej walce podejrzewam, że to dużo nie pomoże. Ale dałem radę stworzyć z tego antidotum, w razie gdyby doszło do kontaktu ze skórą, lub organami wewnętrznymi.
Sporą pomocą okazała się być umiejętność, której nauczyłem się swego czasu na szkoleniu Agentów. Niwelacja toksyn przydała się, jak widać, nie tylko na polu bitwy.
- Świetna robota - stwierdził Hanzo, siedząc na krześle, nieopodal mapy holograficznej Nazo Gekidan. To było dość rzadkie widzieć go uśmiechającego się.
W kwaterze zgromadzeni byli wszyscy członkowie grupy, także młodszy brat Katana, którego rozbrajający uśmiech pasował do sytuacji, jak pięść do nosa. Dostrzegłem też Ashcrofta, który najwyraźniej znalazł wspólny temat z Rikuto. Dobrze było widzieć, że Trupa dobrze prosperuje.
- Przekażemy wyniki do Omoi Munashi, kto wie, może niedługo Sanbetsu doczeka się kolejnego przełomowego odkrycia.
Starszy mistrz nie mógł mówić poważnie. Że niby dokonałem kolejnego przełomowego odkrycia? Spojrzałem na Kat, która tylko pokiwała głową z uznaniem. Wypełniło mnie to jakąś determinacją. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że to dopiero początek drogi.
***
Nowi adepci, wybrani przez Yoha Aotaro, nie przerwali swojego szkolenia, mimo ostatniej tragedii. Rekonstrukcja stylu Maodori trwała w najlepsze. Postanowiłem stoczyć pojedynek z wojownikiem, który według zgromadzonych najlepiej rozumiał zasady stylu. To miał być tylko zwyczajny, nudny sparing na sali. Wymieniliśmy kilka ciosów, ale kiedy przeciwnik zaczął przyśpieszać, nagle zrobiło się ciekawiej. Starałem się nie używać moich nadludzkich umiejętności, ale nawet wtedy widziałem wszystkie nadchodzące ciosy. Sparowałem właśnie dwa kolejne uderzenia pięścią, gdy nagle budoka wystrzelił do przodu, by zniknąć z mojej prawej strony. Nim się zorientowałem, otrzymałem silne kopnięcie w lewy bok i poleciałem w kąt. Podniosłem się na jedno kolano, ale wyraźnie to odczułem.
- Aua, prosto w nerkę - stwierdziłem, rozmasowując obolałe miejsce.
- Nie bądź baba, to było lekko - skwitowała kat, obserwując pojedynek z wyraźnym rozbawieniem.
- Masz rację
Wstałem, stanąłem w pozycji bojowej i czekałem na odpowiedni moment. Oponent zmierzał ku mnie zygzakiem. Wyczułem jego zamiar i uderzyłem prawym prostym tam, gdzie spodziewałem się go znaleźć. Ku memu zdziwieniu, adept wykonał jakiś nieludzki unik i pojawił się za moimi plecami. Tym razem byłem gotowy, wykonując skręt ciała. Chwyciłem go i rzuciłem przed siebie, prosto w najbliższą ścianę. Kontrolował upadek, chroniąc się przed nim rękoma. Wybił się nimi w powietrze i natychmiast zaatakował z półobrotu nogą. Dawno nie widziałem bardziej mylącego stylu walki. Na domiar złego jego kopnięcia mogły naprawdę boleć. Zaraz potem doszło kopnięcie z drugiej strony. Zauważyłem, że przy wykonywaniu tego ruchu adept się odsłonił. Nie trzeba mnie było dwa razy prosić. Walczący upadł na ziemię z czerwonym nosem.
- Wiesz, nie musiałeś mu tak mocno oddawać - stwierdziła Del Cruz, przyglądając się pokonanemu, który jeszcze przez parę dłuższych chwil widział zapewne gwiazdki.
- Aj tam, on mnie nie oszczędzał. Poza tym ten styl naprawdę potrafi cię zmylić, jeśli nie trenowałeś nic sztuk walki. To prawie tak jak wtedy gdy walczyliśmy z... o cholera.
I wtedy sobie coś uświadomiłem. Nagle zdałem sobie sprawę, kto mógł być celem tajemniczych zabójców. Założyłem ręcznik na ramię i zacząłem biec w stronę szatni.
- Kat, spotkamy się przed lądowiskiem. Ja muszę jeszcze dorwać Katagawę. Spotkamy się...no za niedługo. Dam ci znać
- Ej, ale co się stało? Wiesz, gdzie zaatakują ci kwasowi zabójcy, czy jak?
- Domyślam się!
Po chwili biegłem już przez korytarz dojo. Błagałem w duchu, by nie było za późno.
- Carlos...
P.S.: Przepraszam, jeśli po drodze uprościłem chemiczne reakcje związane z neutralizowaniem kwasów, ale raz, że sam bym się w tym zgubił pewnie, a dwa, że chciałem popchnąć akcję do przodu. Jeśli jest na sali chemik, to prosze o jakieś wytknięcie potencjalnych błędów i...pomoc
P.S. 2: Carlos to demoniczny chłopiec z poprzednich Nazo Gekidan. Jego moc nie jest jeszcze sprecyzowana. |
|
|
|
^Pit |
#5
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 27-12-2015, 04:38
|
Cytuj
|
NAZO GEKINAN #7
The Demon Boy and the Murderer
Pas z dwoma rewolwerami trzymał się mocno, podobnie jak ten, w którym trzymałem zapasowe naboje. Plecak z granatami praktycznie nie obciążał mi ramienia, choć normalnie potrafił dokuczać w najmniej oczekiwanych momentach. Kusari tou przylegał do prawej nogawki. Wymieniłem nabój z żyłką na mocniejszy w karwaszu Ryoushi. Tak przygotowany biegłem na lądowisko, na którym czekał już na mnie Tetsudenkou.
- Kat, gdzie jesteś? Lecisz ze mną, wiesz o tym, mam nadzieję?
- Daj mi chwilę. Odkąd zdałeś sobie sprawę, że Carlos może być celem ataku nic tylko mnie pośpieszasz. A moja nowa zabawka wymaga więcej testów.
- Damy radę tak jak jest. Godzinę temu dostałem sygnał z wojskowego szpitala, że są celem ataku. Wiesz, że godzina to dość czasu by wykosić cały oddział doborowych Agentów.
- To startuj, ja wsiądę po drodze.
- Zaraz, co?
W tamtym momencie sygnał się urwał. Ze zdziwieniem na twarzy biegłem dalej, w zasadzie wskakując do kokpitu Tetsudenkou. Przyciski kliknęły, zapaliły się dwie lampki, ekran wyświetlił ekran powitalny i po chwili słyszałem już szum silników. Szyba zamknęła się szczelnie, chwyciłem gałkę i poczułem szarpnięcie. Myśliwiec wyleciał z hangaru jak strzała, jednak póki jeszcze nie nabrał prędkości, trzymałem się nisko. Wypatrywałem wszędzie mojej wspólniczki, która właśnie wyłoniła się z pobliskich drzwi. Nie tracąc czasu użyła repulsorowych butów i asekurując się linką doskoczyła na skrzydło samolotu. Wyglądała trochę inaczej, miała teraz na sobie coś, co przypominało metalową zbroję, a raczej tylko jej napierśnik. Miała też o wiele mocniej ochronione łokcie, oraz kolana. Zwykłe gogle zamieniła na podłużne, praktycznie przysłaniające całkowicie pole widzenia. Wyglądała jak z jakiegoś futurystycznego filmu, zajeżdżającego kiczem. Otworzyłem tylną część kokpitu i wsiadła na miejsce pasażera.
- Dobra, co to jest?
- Nie miałam za dużo czasu na przeróbki, ale to jest moja wstępna wersja kombinezonu chroniącego przed kwasem. To jest trochę cięższe, ale wytrzymałe. Powinnam przetrwać pierwszą falę.
- Zamierzasz walczyć? Z kimś kto prawdopodobnie jest w stanie przepalić pancerne drzwi samym dotknięciem ręki? Czyś ty...
- Zawsze pozostaje mi jeszcze blokowanie się macką. Nauczyłam się dużo od momentu, kiedy jesteś moim szefem. Głównie tego, że to ty przyjmujesz na siebie baty, a ja dobijam.
Cholera jasna, miała rację. Nie wiedziałem zbytnio co odpowiedzieć, bo po prostu tak było. Uśmiechnąłem się niemrawo. Ona była gotowa na walkę. A ja? Zdołałem wprawdzie opracować prowizoryczne serum, które może złagodzić działanie skażenia, czy raczej kwasu. Ale to coś przepalało na wylot, nie zostawiało złudzeń. Gdyby chciał, mój wyimaginowany przeciwnik prawdopodobnie byłby w stanie rozpuścić człowieka w całości. Bałem się tej konfrontacji. Tam od godziny musiało się dziać coś okropnego.
***
Szpital Wojskowy, lokacja utajniona, niecałą godzinę wcześniej
Strażnicy stojący przed pancerną bramą wiedzieli, że nie mają nazbyt dużych szans. Stal roztapiała się niczym ciepłe lody. Gdy jej resztki opadły z hukiem na ziemię, zobaczyli wysokiego osobnika pokaźnych rozmiarów, skrywającego twarz za czarnym kapturem długiego płaszcza. Łypał na nich wściekle czerwonymi ślepiami. Gdy zaczęli strzelać, wróg postawił wokół swego ciała kulistą barierę, która w ułamku sekund niszczyła pociski. Ryknął wściekle, niczym byk i zza pleców wyciągnął ogromny, ciężki, dwuręczny młot, który z łoskotem wgniótł w ziemię pierwszego nieszczęśnika. Jego urywany krzyk zwiastował, że oto nadeszła godzina śmierci. Zamachnął się po raz kolejny, dobijając do ściany dwóch strażników, po chwili uniósł broń oburącz w górę, jakby nic nie ważyła i ciosem znad głowy utorował sobie dalszą drogę. Stanął na niej agent, który zwykle nie uczestniczył w bezpośrednich starciach. Rozpostarł niewielką świetlistą barierę, która zablokowała cios, ale impet uderzenia i tak dał się we znaki obrońcy. Dołączył do niego drugi, dzierżący katanę. Zwinnie omijał ataki i byłby w stanie nawet zranić niebezpiecznego napastnika, gdyby nie to, że znów zadziałały plugawe moce rozpadu. Wróg wymamrotał coś pod nosem i wystawił otwartą dłoń ku napierającemu samurajowi. Wystarczyło zaledwie pchnięcie, by agent zaczął krzyczeć z bólu. Próbował zedrzeć z siebie skórzany, przylegający kombinezon, ale było za późno. Coś zaczęło go palić. sojusznik z mocami barier starał się pomóc; doskoczył do towarzysza, ale obaj w tym momencie skończyli zmiażdżeni potężnym uderzeniem mordercy. Parł dalej, pośród agonalnych jęków i strug krwi. Pielęgniarki i doktorzy uciekali w popłochu, ktoś padał na ziemię, błagając o życie, ktoś inny próbował strzelać, ale kończył porażony splunięciem kwasu. W końcu napastnik stanął przed wejściem do sali 42. Wymamrotał coś pod nosem, trzymając dwa złączone palce przed twarzą i wykonał ręką gest, jakby cięcia. Pancerne drzwi rozorały się, jakby użył niewidzialnego miecza. Zaraz potem, już oburącz rozerwał je na odległość z taką łatwością, jak gdyby to była kartka papieru. W szpitalnej sali siedział, podłączony do respiratora i kilku innych urządzeń, chłopak o bujnej czarnej czuprynie. Był zgarbiony, wychudzony i wydawał się emanować złą aurą. Wyczuł nadejście gościa i łypał na niego tak, jak dzikie zwierze patrzy na obcego człowieka.
- Jesteś Carlos, czyż nie? - zapytał mechanicznie zmienionym głosem tajemniczy napastnik. Pod czarnym kapturem miał maskę, zakrywającą połowę jego twarzy. - Przysyła mnie ojciec Lorenzo.
- Nie słyszałeś? Lorenzo nie żyje! Twierdzą, że zginął od odniesionych ran!
- W takim razie traktuj mnie jako jego ostatnią wolę.
Gdy tak rozmawiali, jeden ze sterroryzowanych członków personelu próbował nacisnąć alarm. Młociarz odwrócił się na pięcie, wyczuwszy to i czym prędzej rzucił w jego stronę swoją masywną bronią. Głuchy łoskot i mięsisty odgłos upewniły go, że już nigdy więcej żadnego alarmu nie włączy.
- nie mamy dużo czasu. Agenci pewnie i tak już o nas wiedzą. Chodź ze mną, a dokończę twoje szkolenie i powiem ci, kim tak naprawdę jesteś.
Szpital Wojskowy, teraz
Relacja ostatniego żywego świadka nie napawała nas optymizmem. Ledwie ocalały młody lekarz, skryty za ścianą, przy której leżało bezgłowe truchło jego przyjaciela, próbował nakreślić nam całą sytuację. To była masakra, czysta, nieskrępowana rzeź. Naprawdę wystarczyła niecała godzina. Carlos prawdopodobnie skorzystał z oferty, bo jego pokój był pusty. Odłączył się od kroplówek i aparatur sam, lub pomógł mu sprawca całego zamieszania. Zamaskowany mutant z młotem...a może to jednak był mag? Analiza kwasu wskazywała na nadnaturalne moce, ale skoro coś mamrotał pod nosem, to musiały to być czary. Tylko czy można było dawać wiarę wciąż sterroryzowanemu psychicznie cywilowi? Pewnie, przeżył niejedno i wiedział o istnieniu sekretnej wojny, jak wszyscy w tym szpitalu, ale ta sytuacja była zbyt silna.
- Pit, chyba coś mamy - oznajmiła mi przez komunikator Del Cruz. Wyszedłem na zewnątrz. Czekali na mnie już dwaj członkowie oddziału Smoków, oraz Lawendowy Duch.
- Analizator gleby odkrył świeże ślady opon. Rozstaw kół jest dość spory, głębokość średnia, prawdopodobnie wojskowy jeep, zwłaszcza ten typ opon pomógł w lokalizacji.
- Świetna robota - poklepałem jednego po ramieniu. - Załadujcie dane do komputera. Spróbuję je wyodrębnić i wzmocnić na pokładzie Tetsudenkou.
- Masz zamiar śledzić gościa? Mógł udać się już na lotnisko - stwierdziła dziewczyna. Przytaknąłem, przyznając jej rację.
- W takim razie nie traćmy czasu.
***
Pięć minut później byłem już w powietrzu. Komputer myśliwca pokazywał mi obraz satelitarny, połączony z tym, co aktualnie widziałem. Sensory nastawione były na ten jeden rodzaj śladu. Było ich w okolicy całkiem sporo, ale tylko jeden był na tyle świeży, by nim podążyć. Leciałem wzdłuż żółtej linii, prowadzony, niczym przez GPS. Jechali przez niezamieszkane tereny, górzyste, pełne piachu. Próbowali wydostać się z Sanbetsu z jednego z jakichś mniejszych lotnisk, albo nawet nie. Musieli dotrzeć do niewykrywalnego przez radary helikoptera i ulotnić się jak najdalej. Fakt tego, że nie zostali wzięci od razu przy szpitalu oznaczał, że mają sporo do ukrycia. Po krótkim locie odkryłem, że zbieg nie jest aż tak daleko. Wciąż jeszcze jechali w stronę pustynnego miasta. Chwilę później zatrzymali się i zniknęli pod plandekami straganów, wtapiając się w tłum. Musieli nas widzieć i słyszeć, szum był aż za głośny. Skręciłem myśliwcem i zacząłem krążyć nad miejscem, niczym sęp. To nie było Akuto Hora, tylko coś mniejszego. Okolica była idealna do wyścigów łazikami. Mimowolnie pomyślałem o ojcu. Sledgehammer, taki miał pseudonim , gdy służył jako agent. Jeden z dwóch tropów, prowadzących do okrycia tajemnicy jego śmierci właśnie próbował mi uciec. Niedoczekanie. Nie mogłem lądować w mieście, toteż poleciłem Kat, by przejęła stery. I tak całością zajmował się autopilot. Ja natomiast pozwoliłem sobie nonszalancko wysiąść.
- Pozwolisz, że wyskoczę na spotkanie z tajemniczym gościem?
- Bądź ostrożny. Wyczuwam całkiem spore Douriki!
- Nie zawiodę!
Otworzyłem kokpit samolotu i zamieniając się częściowo w piorun, wylądowałem na piaszczystym podłożu, nieopodal osady. Poprawiłem pas z rewolwerami i w pośpiechu wkroczyłem na jej teren. Dookoła aż roiło się od sklepikarzy i handlarzy złomem. Część z nich łypała na mnie nieprzychylnym wzrokiem, inni zajęci byli swoją robotą. Gdy nikt nie widział, zwinąłem nieco znoszone poncho, przewieszone gdzieś przez płot i natychmiast założyłem. W miasteczku nie brakowało szabrowników, a ja wolałem nie przyciągać ich uwagi parą rewolwerów w perfekcyjnym stanie. Wiejący od czasu do czasu wiatr wsypywał mi drobiny piachu do oczu i nozdrzy. Dawno już nie czułem tego uczucia. Na takich zadupiach minęła mi młodość, a teraz to się wydawało, jak inne życie. Byłem innym człowiekiem, dosłownie. Czasem wręcz bałem się, czy powoli nie tracę rozumu, stając się maszyną do zabijania. Sam nie mogłem uwierzyć o czym myślałem podczas poszukiwań. Czyżby Genkaku miał rację?
Strumień swobodnych myśli został gwałtownie przerwany, kiedy wyczułem wrogie Douriki. Było o wiele za wysokie, jak na typowego bywalca miasteczka złomiarzy. Czy to był nieznajomy, a może to chłopak powoli zaczynał się denerwować na wolności? Przeskoczyłem dwa stoliki i przeszedłem spokojnie cztery namioty. Przebywający w środku patrzyli na mnie, a to jak na klienta, a to jak na jakiegoś gościa, który zgubił drogę. Jeden się nawet doczepił, że chyba sobie na nazbyt dużo pozwalam, ale szybko zszedł mi z drogi. Najwyraźniej wyczuł moje mordercze intencje. Albo to lufa rewolweru wystająca spod materiału mignęła mu przed oczami. Czasem nawet odrobina aktorstwa i groźna mina wystarczały. Nie chciałem podnosić Douriki. Pewnie i tak już dostatecznie zaalarmowałem zbiegów. Gdy chciałem ruszyć w dalszą drogę, zamarłem. Widzieli to. Poszukiwani usłyszeli zamieszanie i zaczęli uciekać. Wyciągnąłem rewolwer i rzuciłem się za nimi w pościg. Dwoma sprawnymi susami przeskoczyłem jakiś kram z badziewiem, przeturlałem się pod naprawianym łazikiem i wybiegłem na bardziej otwartą przestrzeń. Ktoś krzyknął, większość złomiarzy chowała się, widząc pistolet. Strzeliłem dwukrotnie, rozbryzgując kulami jakieś butelki, czy inne żelastwo. Dalej zwiewali. Napastnik w ciemnym płaszczu trzymał za ramię wciąż jeszcze odrętwiałego chłopaka. Siedziałem im na ogonie. Materiałowe poszycie namiotu zafurkotało przede mną. Nie patrząc pod nogi, omal nie wywaliłem się na sznurze, trzymającym okrycie kramu. Tak bardzo żałowałem teraz, że nie mam komety, dogoniłbym ich w trymiga. Ale to by od razu zdradziło moje nadnaturalne zdolności, dlatego przemieszczenie też odpadało. Usłyszałem nad głową znajomy szum.
- Mam otworzyć ogień? - zapytała przez komunikator Kat, wciąż jeszcze siedząca w kokpicie Tetsudenkou. Komputer piszczał, przetwarzając teren.
- Nie, możesz zranić Carlosa, potrzebujemy go żywego!
Widziałem w oddali lądowisko dla przeróżnych samolotów. Wybiegali już z rynku.
- Kat, mam lepszy pomysł! Ostrzelaj helikopter, albo samolot, którym będą próbowali uciec.
- Który to? Jak mam rozpoznać?
- Chyba to będzie ten, który zacznie startować!
I rzeczywiście, na pustynnym, piaszczystym terenie, pośród sześciu przeróżnych machin jedna zbierała się do lotu. Stary, rozległy dwupłatowiec pasażerski właśnie rozkręcał silniki. Kat nacisnęła przycisk na wolancie i karabiny maszynowe zaterkotały. Parę kul trafiło w poszycie. Pilot krzyknął, chowając natychmiast głowę przed śmiertelnym gradem. Del Cruz nakazała komputerowi zrobić manewr nawracający. Bez rezultatu.
- Pit, twój autopilot szuka miejsca do lądowania.
- Strzelaj, póki jeszcze tego nie robi! Nie próbuj mu zmieniać poleceń, nie ma czasu!
Karabiny znów się rozkręciły, warcząc wściekle. Tym razem jednak rozbiły się na tarczy, rozpostartej przez nieznajomego. Wyglądało to raczej, jakby zostały rozpuszczone, albo eksplodowały w połowie drogi.
- Okej, zmywaj się. Ten gość używa mocy. Teraz moja kolej.
Tetsudenkou poleciało nieco dalej, podchodząc do lądowania. Może to i lepiej. Wolałem nie stracić kosztującego fortunę myśliwca.
- Dołączę, najszybciej jak będę mogła - oznajmiła towarzyszka. Reszta zależała ode mnie.
Schowałem rewolwer do kabury. Dobiegłem na skraj lądowiska. Miałem ich w zasięgu. Czas na moment jakby zwolnił. Nabrałem powietrza w płuca. Lekki wiatr musnął mi poliki. Wszystkie dźwięki stały się jakby przytłumione. Całą okolica dookoła rozmyła się, a wzrok wyostrzył się jedynie na biegnących. Dobyłem pistoletu i błyskawicznie wypaliłem. Wypuściłem powietrze. Huk na moment spowodował piszczenie w uszach. Zbieg upadł na kolano, ciągnąc za sobą chłopaka. Szybko się jednak podniósł. Wystawiłem do strzału bliźniaczy rewolwer i bez pardonu strzeliłem. Świetlista lanca tym razem rozbiła się na korozyjnej tarczy. Skubany, zdążył wystawić rękę i wymamrotać jakąś inkantację. Po jego wzroku wnosiłem, że jest mocno zirytowany.
Samolot pasażerski zaczął kołować na lądowisku. Pośród szumu i warkotu wirników stałem ja, oraz tajemniczy morderca mnichów i porywacz. Kurtka furkotała na wietrze, a włosy falowały wściekle.
- Mam nadzieję, że jesteś gotów odpowiedzieć za swoje czyny...sukinsynu!
P.S: Nie wiem jeszcze, czy ta część nimmu okaże się kanoniczna. |
Ostatnio zmieniony przez Pit 27-12-2015, 04:53, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
|
^Pit |
#6
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 05-01-2016, 04:54
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #8
Babilon. Wioska złomiarzy. Nielegalne lądowisko
Zakapturzony mag z młotem jeszcze przez moment patrzył się na mnie. Wydawał się oszacowywać na szybko jego szanse. Maska zakrywała dolną część jego twarzy, ale wszystkie emocje i tak dało się wyczytać ze wzroku. Złapał się za krwawiącą ranę. Zrobił parę kroków w tył, wciąż kurczowo trzymając nieco przerażonego obrotem sytuacji Carlosa. Czarnowłosy chłopak, mieszaniec Sanbety i Babilończyka, prawdopodobnie wciąż jeszcze nie mógł objąć rozumem co się wydarzyło przez ostatnie parę dni.
- Puść chłopaka, to puszczę cię wolno - skłamałem. Gość wytłukł połowę personelu szpitala, wliczając w to paru słabszych agentów. Trzymałem go na celowniku pistoletu.
- W momencie, gdy go puszczę, ty strzelisz mi pomiędzy oczy z tego potwora. Pozwolisz więc, że odmówię.
Wykrzyknął jakieś słowo i kula kwasu wystrzeliła z jego ręki, wycelowana prosto we mnie. Mimowolnie musiałem uskoczyć. Pocisk rozbryzgał się gdzieś na piaszczystej ziemi. Mag wykorzystał ten moment i wsiadł z zakładnikiem na pokład samolotu. Kołująca od dłuższego czasu maszyna była gotowa by wystartować. Brzęczenie śmigieł nasiliło się. Zerwał się nawet większy wiatr. Uciekali powietrzem, a Tetsudenkou był daleko, do tego dopiero co wylądował.
Podjąłem szybką decyzję.
- Kat, tę misję będę musiał wykonać sam!
Zacząłem biec w stronę transportowca, przemieniając się stopniowo w piorun.
- Kaeru, co ty znowu... Ledwo co powiedziałam, byś uważał...
Nie usłyszałem jej ostatnich słów. Byłem już prądem, który najlżej, jak tylko się dało, wtargnął na pokład samolotu. Wniknąłem w układ elektryczny. Porywacz sam mnie doprowadzi na miejsce.
***
Nie minęło więcej jak dziesięć minut, kiedy maszyna wylądowała. Wyskoczyłem ukradkiem z tyłu samolotu, przyglądając się, co robią oprawcy. Teren zmienił się na mocno zalesiony. Tak bardzo, że niemożliwe byłoby wytropienie transportowca z powietrza. Na pomoc Ducha nie mogłem więc liczyć. Zresztą ona nigdy nie pilotowała myśliwca. Tetsudenkou miało sporo gadżetów, w tym standardowego autopilota, ale podejrzewam, że Kat szybciej by się w tym zabiła. Kto wie, może w przyszłości mnie czymś zaskoczy? Rozmyślania musiały pójść w kąt, gdy na miejscu pojawił się jeep z dwiema osobami na pokładzie. Mag z młotem czekał na nich. Dziwiło mnie, że Carlos nie protestuje. Musiał być zbyt mocno wycieńczony po szpitalu, bo po prostu nie wierzyłem, że tak po prostu wybrałby się z tym typkiem w płaszczu. A teraz było ich więcej: mężczyzna w krótko przyciętych, ufarbowanych na blond włosach w mundurze, który aż krzyczał "fanatyk", a także kobieta, kryjąca górną część twarzy pod rozłożystym kapturem ciemnoszarej szaty. Najwyraźniej mieli jakiegoś bzika na punkcie takiego, a nie innego ubioru. Zaczęli rozmawiać.
- Tak jak się umawialiśmy. Nikt cię nie śledził? - zapytał umundurowany. Mówił z nienagannym akcentem z Arkadii. Miał dziwną manierę, jakby chciał ciągle ukazać swoją pewność, czy wręcz dominację. - Nie musze ci powtarzać konsekwencji, gdyby ktoś odkrył naszą sprawę?
- Miałem jakiegoś strzelca na ogonie, ale zgubiliśmy go w chwili startu. Sprawdzaliśmy skanery dwa razy.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Gościu będzie mocno zdziwiony, kiedy znów mnie zobaczy. Chyba, że mu na to nie pozwolę, stwierdziłem. Już miałem zamienić się w prąd i znów wniknąć w jakiś układ elektryczny, ale najpierw musiałem zobaczyć, jak będą próbowali wpakować na wóz Carlosa. Odezwała się kobieta. Aksamitnym, spokojnym głosem i z wyciągniętą, otwartą dłonią, zaczęła przemawiać do chłopca. Sprawiała pozory niegroźnej.
- Carlos, tak? Chodź z nami! Twoja matka zostawiła coś dla ciebie.
- M-mama? - zawahał się. - Jak niby miała coś zostawić, jak została zamordowana! Nigdzie z wami nie idę!
- Nie bądź taki -kontynuowała. - Przeczuwała swoją śmierć z ręki twego opętanego ojca, dlatego przekazała nam swą ostatnią wolę. I ona jest przeznaczona dla ciebie.
Niby co to jest?!
- Jedź z nami!
Siłą przekonywania, a moze i mięśni, wpakowali go na jeepa. Gdy zaczęli ruszać, znów zmieniłem formę i z prędkością pioruna wniknąłem w układ elektryczny samochodu.
***
W samym sercu lasu znajdowała się stara, na wpół zrujnowana budowla, przywodząca na myśl prastare zikkuraty. Rzędy kamiennych schodów pięły się do góry, tworząc piramidę. Wszystko to porośnięte było mchem, w połowie zrujnowane, splądrowane, nawet spalone. Normalnie nie powinno tu być już nikogo. Z drugiej strony, była to idealna kryjówka dla wszelakich fanatyków, banitów, a także innych pomniejszych rzezimieszków. Do której z tych grup zaliczało się podejrzane trio? Właśnie miałem się tego dowiedzieć. Poczułem, jak wysiadają z samochodu i już byłem gotowy wyskoczyć z maszyny i popędzić za nimi, gdy stało się coś nieprzewidywalnego.
Błysnęła stal, poszły trzy, precyzyjne cięcia. Nawet w mojej prądowej formie byłem w stanie usłyszeć mięsisty odgłos przecinania skóry, a zaraz potem trysnęła krew. Bez jednego jęku, cała trójka oprawców padła na ziemię, niczym rażona gromem. Carlos zamarł w bezruchu. Oto przed nim pojawiła się nowa sylwetka. Czarnowłosa kobieta w jasnym płaszczu, kryjąca twarz za chustą odgarnęła z oka grzywkę i przyjrzała się dokładniej młodemu magowi.
- Kim…kim ty… - próbował pytać, ale język stanął mu w gardle. Nieznajoma ukazała lepiej swoją katanę i zrobiła parę kroków do przodu.
Wyskoczyłem z maszyny, osłaniając sobą Carlosa. Zabójczyni uniosła brew w zaskoczeniu. Szybko przystawiłą mi czubek miecza do gardła.
Powinieneś odejść agencie, dziecko należy do mnie - zagaiła chłodno.
- Jakoś nie wydaje mi się, byś była jego matką, albo opiekunką - stwierdziłem, wpatrując się bezpośrednio w ostrą krawędź narzędzia mordu. Czułem, jak pot spływa mi po skroni. Musiałem zachować zimną krew, ale palce cały czas gorączkowo przebiegały blisko kabury rewolweru.
- Ta sprawa naprawdę cię nie dotyczy - westchnęła, kontynuując wyjaśnianie. - Schizmaci poszukują chłopaka. Moja grupa chce im pokrzyżować plany.
- Miłosierni z was kapłani, nie ma co - odparłem, prawie parskając śmiechem. Truchła niedawnej trójki heretyków wciąż jeszcze dygotały od czasu do czasu.
- Daruj sobie. Po prostu nie zbliżaj się już do chłopaka. No, chyba, że chcesz by spotkało go więcej nieszczęść.
Pozwoliłem sobie na moment zerknąć na Carlosa. Wciąż siedział tuż obok, praktycznie bez ruchu. Jego wyraz twarzy wyrażał niemy szok. Jeśli istniałaby osoba ucieleśniająca beznadzieję, to on nadałby się w tamtej chwili idealnie. Tego było już za wiele.
- Ale to się właśnie dzieje! Wszyscy się nim przerzucają, jakby to była jakaś cholerna piłka. Inkwizycja, teraz Schizmaci, a wy to pewnie też niezłe świry, co?
Ręka drgała bardzo blisko pistoletu. Czułem, jak kobieta dosłownie wpija we mnie swój wzrok, jakby mnie przenikała. Byłem już niemal pewien, że za chwilę któreś z nas zaatakuje. Mijały kolejne nerwowe sekundy. Zamaskowana wojowniczka opuściła nagle miecz.
- Pewność siebie godna reputacji, kapitanie. Myślisz, że sprostasz mi w walce i możesz mieć nawet rację. - Tu pokiwała głową z uznaniem. - Ale czy zdążysz uratować chłopaka, nim go zabiję?
Zadrżałem. Czy ona właśnie powiedziała, że zamorduje Carlosa? Co więcej, wiedziała jaką pełnię funkcję w Sanbetsu. Ktoś musiał mieć mnie od dłuższego czasu na oku. Czyżby to był ktoś z Yakuz? W tamtej chwili szybko to straciło znaczenie bo trzeba było ochronić zakładnika. Byłem w każdej chwili gotowy przemieścić się i zasłonić Carlosa. I tu pojawiła się od razu wątpliwość, bo czy był w ogóle jakiś sens nadstawiać karku za tego mieszańca? Wolałem grać na czas, rozmawiając.
- Teraz chcesz go zabić? Jak to jest ta wasza "pomoc", to z chęcią zaryzykuję!
- Mam nadzieję, że okażesz się jednak bardziej rozsądny. Moja grupa nie szuka zwady z Sanbetsu. Pozwól mi go zabrać, a obiecuje, że nic mu się nie stanie.
Pokręciłem głową, omal nie parskając śmiechem.
- Dosłownie przed chwilą powiedziałaś, że go zabijesz. To jak to w końcu wygląda? Kim jest twoja grupa?
Opuściła miecz za plecy i zaczęła monolog, niesiona jakimś patosem.
- Moja misja polega na niedopuszczeniu chłopaka do Schizmatów. Mogę go zabrać ze sobą i preferowałabym to rozwiązanie, ale jeśli okaże się to niemożliwe, czeka go śmierć. Jesteśmy śpiącym tygrysem, przy którym pasą się młode jelenie. Daj nam spokój, a dzisiaj nie poleje się krew.
Definitywnie miałem do czynienia ze świruską. Kto tak w ogóle mówił? Wzdrygnąłem się, bo jej maniery przywodziły mi na myśl największych nagijskich fanatyków. Tego by tylko brakowało, pomyślałem.
- Śpiącym tygrysem co? No to życzę powodzenia, bo chłopak raczej nie ma ochoty iść z nikim. A zwłaszcza z kimś kto właśnie zaszlachtował trzech ludzi, obiecujących mu z grubsza to samo.
- W sumie, trochę w tym racji.
Rzuciła okiem na chłopaka, to znów na mnie. Nagle wyszarpnęła trzymane w dłoni ostrze i uderzyła nim chłopaka. W tej samej chwili dzierżyłem już rewolwer.
- Dobra, teraz to już przesadziłaś! Jeden fałszywy ruch i...
- Ale o co ci chodzi, kapitanie? Tak jest prościej. A teraz do niego podejdę, a ty nie ruszysz się z miejsca.
- Racja, bo strzelę ci prosto między oczy! Dokąd go zabierasz?!
- To już nie twoje zmartwienie.
Podniosła go na ręce. Cały czas była spokojna, jakby była absolutnie przekonana o tym, że nie strzelę. Chciałem. Powinienem. Byłbym w stanie to zakończyć w jednej chwili, gdybym tylko chciał. Ale zżerała mnie ciekawość. Kim była ta laska? Wzięła się dosłownie znikąd, gadała nieskładne, przeczące sobie rzeczy. A jednak, choć było to głupie, intrygowała mnie.
- Czy w ramach podziękowania, wysłuchasz mego ostrzeżenia?
Wahałem się, wciąż trzymając ją na muszce. Teraz to ja opuściłem broń. Westchnąłem ciężko.
- Mów.
- Odkryliśmy, że Schizmaci szykują się do wielkiego wydarzenia, które odbije się na cały świat. Zyskali niedawno silnego sojusznika zza oceanu i nie można ich dłużej traktować jako lokalnego zagrożenia. Sugeruję przyjrzenie się sprawie, kapitanie.
Kobietę zaczął spowijać dym. Chyba szykowała się do ucieczki.
- Masz na myśli Taiko? Zagrałem sobie na nim jakiś czas temu. Zagrożenie zza morza? Uwierz mi, jest wiele groźniejszych rzeczy, o których mogłaś słyszeć.
Zrobiłem dwa kroki do przodu, kompletnie rezygnując z pościgu.
Dym wokół wojowniczki przekształcił się w cienisty wir.
- Jeśli go zabijesz...nie ręczę za jego ojca.
Spojrzałem jej głęboko w oczy. Znalazłem tam rozwagę.
- Dałam ci swoje słowo.
Zerwał się silny wiatr. Wir rozrósł się na całą jej sylwetkę, po czym zapadł się. Nieznajoma rozprysła się w powietrzu, tak po prostu zabierając ze sobą Carlosa. Podrapałem się po głowie, nie wiedząc co o tym myśleć. Nieopodal mnie w kałuży krwi leżały trzy trupy. Wypadało się stamtąd szybko ulotnić. Zwłaszcza, że mych uszu dobiegł dźwięk ludzkiego głosu. Ktoś krzyczał. Dopiero wtedy zauważyłem, że z pobliskiego budynku, stojącego gdzieś na ruinach, zaczęło wyłaniać się kilkanaście sylwetek w szatach Schizmatów. Wcześniejszy raban nie przeszedł bez echa. Nie było czasu wsiadać w jeepa. Postanowiłem więc znów wniknąć w jego układ elektryczny i poczekać na rozwój wydarzeń. Kobieta wiedziała coś więcej i żal byłoby nie przyjrzeć się tajnej placówce heretyków z bliska.
Moje plany zostały gwałtownie zniweczone.
Jeep rozleciał się na kawałki w eksplozji. Od ostatniego przypadku nie znosiłem wybuchów. Miałem dość refleksu by wyskoczyć przed detonacją, ale tym samym moja pół-przemieniona forma została ukazana.
- Morderca!
Znajomy, zmieniony mechaniczny głos odezwał się z tyłu. Odwróciłem się, otoczony przez grupkę Zealotów i heretyków. A w samym środku stał zakapturzony młociarz z mechaniczną maską, gotowy wbić mnie w ziemię. W jednej ręce trzymał strzaskany talizman w kształcie Ankha, symbolu odrodzenia. Przeraziło mnie to, bo mój prześladowca i porywacz Carlosa dosłownie zmartwychwstał. Byłem gotowy w każdej sekundzie dobyć rewolwerów.
- Kur.wa, a ten dzień zaczął się tak spokojnie.
Wyszczerzyłem zęby w cwanym uśmieszku. Wyglądało na to, że jednak bez porządnej walki się nie obejdzie.
- To co, który pierwszy?
PS:
- Tak, wiem, że z tym "mordercą" to tak, jakby przyganiał kocioł garnkowi, ale ostatnio chodzi za mną pewien mem i nie mogłem się powstrzymać przed sparafrazowaniem. Call me corny, I don't mind xD |
Ostatnio zmieniony przez Pit 05-01-2016, 04:55, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
^Pit |
#7
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 30-01-2016, 03:59
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #9
Case 3 - Asassin in the Snow
Styczeń w strefie Takeshi był wyjątkowo chłodny. Nowy rok zaczynał się pogodą, która dla normalnego sanbetczyka z południa była by niemalże zabójcza. Dachy szarych, odrapanych kamienic Starego Miasta pokryły się grubą warstwą puchu i tylko szaleniec chodziłby po nich w taką pogodę. Śnieg sypał obficie, zawężając widoczność do najwyżej kilkunastu metrów. Próżno było szukać komina największej lokalnej fabryki, która w normalnych warunkach była widoczna z niemal każdego zakątka dzielnicy biednych. Tych zresztą można było teraz ze świecą szukać, gdyż pochowali się w swoich klitkach, grzejąc się na różne sposoby; najpewniej pijąc na potęgę trunki sprzedawane w największym sklepie monopolowym w okolicy. Ci, którzy nie zdążyli zaopatrzyć się wcześniej, postanowili zaryzykować spotkanie z przenikającym zimnem. Zbierali się w grupki przy narożnych koksownikach, albo lizali szyby wspomnianego wcześniej sklepu, wpatrując się w przeróżne butelki na wystawie. Raczej nie byli skorzy do bitki i zaczepek, ale gdyby tak postali trochę na chłodzie, mogli stać się zdesperowani.
Być może takim desperatem był kolejny cel Trupy. Siedziałem w przykucnięciu na jednym z gzymsów, przeglądając raz jeszcze notatki na beeperze. Jarzący się niebieskawym światłem, holograficzny okular wyświetlił mi kilka zdjęć. Ofiarą był Genryuu Zaibatsu, poważany finansista, którego firma miała swoje udziały na giełdzie. Ledwie trzy dni temu przybył do Higure i wynajął pokój w "Luxusie", a już trzeba go było zdrapywać z chodnika. Leżał na wznak w grubej warstwie białego, świeżego puchu, barwiąc go przy okazji karmazynem. Jego czarny, stylowy i cholernie drogi garnitur wciąż jeszcze tlił się nikłym ogniem. W powietrzu dało się wyczuć opary alkoholu, stąd można było przypuszczać, że ktoś postanowił zmarnować dobry trunek, byleby zafundować Genryuu stylową śmierć. Jedno trzeba było przyznać, że ubiór na swój pogrzeb miał idealny. Po raz kolejny w swojej karierze mogłem obserwować trupa, któremu zdarzyło się spaść jakieś dziesięć pięter w dół i sześć pod ziemię przy okazji. Starałem się nie skaleczyć skóry o fragmenty wybitego szkła. Dość było mi szkarłatu, jak na jeden dzień. Kolejne dwa upłynęły na przesłuchaniach. Próbowano mnie odsuwać od tej sprawy i "pilnować własnego nosa". Ostatnio krążyła o mnie plotka, że nie jestem zdolny do czynnej służby, że po tym jak mnie odratowano, nie jestem już tym, kim byłem kiedyś. A co oni mogli o mnie, kur.wa wiedzieć?
Przesunąłem palcami po ekranie. Kolejne 48 godzin przynosi parę poszlak: finansista ginie od ognia, ale nie bezpośrednio. Śmiertelny okazuje się być rozrywający cios, który zostawia ślad w na wpół zapadniętej klatce piersiowej i złamanych żebrach. Rana, która powstała przed upadkiem, nie wskutek niego. Biedny łysol, prosto w serducho, przychodzi mi na myśl. Gdy gasną światła i śledczy opuszczają pokój, pojawiam się ja. Przez kable wchodzę do środka niezauważony. Miejsce jest ogromne, wszak nazwa hotelu zobowiązuje. Ziejąca dziura w oknie jest prowizorycznie zaklejona jakimś materiałem, który i tak przepuszcza powietrze. Przy cichym terkocie i nieustającym wyciu wiatru badam pomieszczenie i stwierdzam, że ktoś musiał wejść i z rozpędu, "na dzień dobry" powalić niczego niespodziewającego się maklera. Nieznośne uczucie deja vu zaczynało mnie drażnić pod postacią niewielkiego ukłucia z tyłu głowy. Jak ona miała? Fausett?
Po 36 godzinach tworzę pewną hipoteze i wyjawiam ją szefowi Trupy. Staruszek wydaje się być zmartwiony, ale tylko najwyższa bogini słońca zdaje się wiedzieć, co kryje się za tą maską porytą bliznami i burzą gęstych włosów. Dostajemy zielone światło.
Czas obecny. Starałem się właśnie złożyć myśli do kupy. Na beeper przyszły nowe informacje, które na razie nie miały aż takiego znaczenia. Cel był prosty: dorwać zabójcę. Rikuto stwierdził, że mordercą musiał być ktoś posługujący się stylem Pieści Rozgniewanego Smoka. Miał dość miejsca na rozpęd, a alkohol mógł podpalić nawet najsłabszą odmianą miotacza ognia. Ale to by wymagało interwencji mistrza stylu. Szary Smok odpadł na starcie, choć wiedzieliśmy wszyscy w kwaterze, że tego chłopaczka nie należało lekceważyć. Zostawała więc jeszcze jedna persona, o wiele potężniejsza, o której istnieniu dowiedzieliśmy się w sumie bardzo niedawno. Ale czego w Sanbetsu miałby szukać zabójca z Khazaru? Czyżby wreszcie postanowili wytoczyć najcięższe działa? To jeden zwariowany Kojot z granatami na pasie im nie wystarczał?
Zeskoczyłem na dach niższej kamienicy, a wraz ze mną zrobiła to Kat. Od ponad trzydziestu minut przeczesywała okolicę. Była aż nazbyt czujna. Biegłem truchtem przez śliskie parapety, wspomagając się żyłką. Dziewczyna robiła podobnie, choć korzystała z dobrodziejstw macki.
- Przydałaby się druga - zaklęła, kiedy omal nie osunęła się w dół po niedokładnym skoku na spróchniały balkon. Gdy tylko go dotknęła, jego fragment rozleciał się i z łoskotem spadł w dół na stojący w rogu śmietnik.
- Trzymaj się!
- Czego w zasadzie szukamy? - zapytała, gdy pomogłem jej wdrapać się na górę. Rozmasowała nieco obolałe plecy i poprawiła snajperkę na ramieniu, klnąc pod nosem na zbyt uciskający pasek.
- Dokładne obserwacje wywiadu wykluczyły, by jakikolwiek osobnik w ostatnich dniach opuszczał Sanbetsu w legalny sposób. Przez tę śnieżycę nic nie lata, ale dla nas to właśnie zaleta. Kamery na ulicy zarejestrowały gościa w płaszczu, opuszczającego pośpiesznie miejsce zbrodni. Był gibki, zwinny i prawdopodobnie nieludzko szybki. Jak zwierzę.
- Wiem do czego pijesz. - Uśmiechnęła się. - Szaman, tak?
- Prawdopodobnie. Mamy cynk, że zaszył się w jednej z kamienic.
- I chcesz je teraz wszystkie przeszukiwać?
- Nie muszę. Jesteśmy już niemal na miejscu.
Pokazałem jej na wpół zrujnowany budynek komunalny. Ceglasta budowa ledwo co jeszcze trzymała się na fundamentach. Tu i ówdzie odpadał tynk, dach z lufcikiem zdążył się po części zawalić od nadmiaru śniegu, a wszystkie drzwi i okna były zabite dechami.
- Jaka pewność, że on nadal tam jest?
- Nie ma. Satelity nie działają dobrze podczas śnieżycy, ale paru agentów "skanujących" z tych okolic zdaje się potwierdzać wszelkie hipotezy.
- Agenci skanujący? Teraz to zmyślasz i to ostro - parsknęła śmiechem Kat.
- Sama widziałaś te nielegalne kulki-drony. To tylko jedna z technologii których oficjalnie nie ma - odpowiedziałem ze spokojem. - Tak samo jak nie ma tego pana. Podejrzewam, że chciałby zniknąć, ale nic z tego.
Wyciągnąłem rewolwer i policzyłem naboje. Dziewczyna rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie.
- To jak to robimy? Po cichu, czy z marszu?
- Możemy jeszcze trzecią opcją.
- Jak?
- "Po cichu" - stwierdził, zakładając na twarz maskę gazową.
***
Siedział skulony w kącie, trzęsąc się z zimna. Zerkał co jakiś czas z ukosa przez zabite deskami okno, jak wygląda sytuacja. Nie chciał by nawet najmniejsza iskierka zdradziła jego położenie. Bał się, ale nie konsekwencji. Bał się tego, co zrobił. To było surrealistyczne, jakby wyszedł z siebie i obserwował sytuację z boku. Ale przemógł się, a raczej zmusiła go do tego ta dziwna substancja. Kobieta w barze, która podała mu dziwnego drinka była ponętna, przekonująca i dobrze wiedziała czego potrzebuje. Spojrzał na swą prawą dłoń: pokaźna suma banknotów wciąż spoczywała w jego dłoni. Tysiąc, dwa tysiące, trzy... Najwyższy Duchu, za tyle to by mógł stworzyć własne plemię! A w paczce było tego znacznie więcej. Odpowiednio dużo, by uciec z tego zapomnianego przez Prastarych kraju. Czekał na transport, ale ten nigdy nie nadszedł. Niebiosa były przeciw niemu. "Ukryj się na parę dni, zaszyj gdzieś", grzmiała kobieta przez słuchawkę. No to czekał. Czekał i miał nadzieję. A ta zgasła szybciej, niż gaśnie zapałka na wietrze.
Do pomieszczenia wleciały dwa granaty dymne. Drażniący oczy, gryzący dym był nie do zniesienia. Zaczęło mu robić się duszno. Czym prędzej podniósł się z podłogi, zakrywając twarz czerwonym szalikiem. Szukał drogi ucieczki, ale schody już były spalone; usłyszał trzask wyłamywanych drzwi.
- Policja! Jesteś otoczony! Wyjdź z rękami w górze! - zagrzmiał męski głos. Dobiegł do jednego z okien, starał się je podważyć na wszelkie sposoby. Wtedy dostrzegł czerwony laser na swojej twarzy. Czym prędzej dał susa w bok. Potężny nabój z hukiem przeszył powietrze i zrobił dość pokaźną dziurę w szybie i deskach.
***
- W okienko! Mam cię! - zakrzyknęła radośnie Kat, przepychając z mechanicznym kliknięciem kolejny nabój w lufie karabinu. Pociski zrobione dla niej przez Pita działały lepiej, niż przypuszczała. Zmieniła szybko położenie i znów zobaczyła sylwetkę uciekiniera w kolejnej ziejącej dziurze rudery. Pociągnęła za spust. Kolejny huk rozszedł się echem po okolicy.
***
Świetlista lanca wybiła dziurę w dwóch cegłach, ocierając się niemal o skórę zbiega. Biegł na wpół ślepo do kolejnego okna. Jego płuca płonęły, a wzrok zaszedł łzami. Chłopak krztusił się co i rusz, upadając na ziemię. Szybko jednak z niej wstał, bo oto padł kolejny strzał, przeszywający na wylot spróchniałe ściany. Część starej tapety rozszarpała się na kawałeczki, ukazując miejsce, w którym utkwiła wciąż jeszcze rozżarzona kula. Mało tego na szczycie schodów ukazała się sylwetka człowieka w długim płaszczu i masce gazowej. Pistolet miał wycelowany prosto w niego.
- Jesteś aresztowany! Wszystko co powiesz...
Chłopak zerwał się na równe nogi. Znów to czuł. Palące ciepło, ale tym razem takie, które znał. Jego źrenice stały się pionowe, a pod skórą czuł, jak w szybkim tempie na palcach u dłoni rosną mu pazury. Szczęka także się powiększała, dając miejsce dla kłów. Wojownik nastroszył się i podniósł z ziemi z wrzaskiem. Powietrza, jakkolwiek go pozostało, tak po chwili nie było go już wcale. Zapłonął.
***
Rozpostarłem barierę, ale impet eksplozji i tak poczułem. Pancerz energetyczny też zadziałał bez zarzutu. Poleciałem w tył parę ładnych metrów, a gdy podniosłem się z ziemi i rozmasowałem obolałe plecy, budynku już praktycznie nie było.
- Pit! Pit, słoneczko, żyjesz? - usłyszałem w komunikatorze beepera. Wciąż patrząc się na imponujący spektakl gorejących ogni odpowiedziałem.
- Żyję. Trochę mnie sponiewierało - odpowiedziałem, wciąż łapiąc oddech. Obejrzałem na szybko swój sprzęt i objaśniłem. - Pancerz energetyczny poszedł w drzazgi, nie mam już plecaka z granatami, prawa ręka dalej drga. No i będę musiał sobie zafundować nowy płaszcz. I być może fryzjera.
Zgasiłem płonące koniuszki włosów i ściągnąłem ciepły płaszcz, a raczej jego szczątki. Nie przetrwał za dobrze spotkania z ogniem, podobnie jak poprzedni przy truciźnie. Zrobiłem krok do przodu, zachwiałem się. Odczekałem dwie sekundy, złapałem oddech i wstałem z przyklęku. Normalny człowiek byłby już martwy. Ba, po podobnej eksplozji byłem martwy! A teraz wstałem i jak gdyby nigdy nic ruszałem w pościg za wciąż żywym, eksplodującym szamanem.
- Prawie jak gdyby nigdy nic - przyszło mi na myśl, czując ucisk pod żebrami.
- Nasz cel biegnie w stronę cmentarza, jeśli nadal cię to interesuje.
- Spokojnie, tym razem nie odpuszczę, jak tamtemu inkwizytorowi - stwierdziłem krótko, zbierając się do biegu.
- No mam nadzieję. Znów upozorujesz śmierć?
- A co ja jestem, jak ten detektyw z kart powieści Ken-Hunta?
- Ken-Hunt wydał książkę? I ktoś to czyta?!
- Ponoć dialogi jak z przeciętnego popkorniaka, a akcja nie trzyma isę kupy. Ale czytają to masy.
- Nigdy nie zrozumiesz werdyktów oceniających.
- Nigdy.
***
Przeskoczyliśmy przez ceglany mur, nieopodal żeliwnej bramy, prowadzącej na cmentarz. Był to ten sam, na którym ledwie dzień wcześniej postanowiono pochować Zaibatsu. Miał tu rodzinę, której nie zdążył odwiedzić. Teraz pozostanie tu już na zawsze. A wszystko to dzięki zbiegowi, który starał się mylić trop wśród rozległych drzew i marmurowych pomników. Wszystko było pokryte grubą warstwą świeżego śniegu. Rozliczne lampiony i znicze, schowane w połowie pod puchem, dawały nikłe promienie światła, które nijak nie pomagały odnaleźć delikwenta. Ciszę przerywał niknący, łagodny, jednostajny szum płatków spadających tak z nieba, jak i z drzew. Szliśmy rzędami, ja w jednym, Kat nieco dalej, stawiając uważnie każdy krok. Towarzyszyło nam chrupanie i skrzypienie butów. Choć była nas tylko trójka, to miało się mimowolnie wrażenie, że jest się obserwowanym. Setki jeśli nie tysiące nazwisk migało mi przed oczami, kiedy przeczesywałem okolicę. Nasłuchiwałem odgłosów, starałem się dostroić wzrok do półmroku, ale ogniki skutecznie utrudniały to zadanie. Wydłubywałem właśnie zmrożoną wodę z oka, kiedy Kat oznajmiła mi szeptem przez beeper, że znalazła świeże ślady. Dałem kilka susów nad pomnikami i znalazłem się obok kobiety. Przykucnąłem przy ziemi i nagle dostrzegłem na białej puchowej powierzchni coś, czego w sumie się spodziewałem, ale nie aż w tak oczywisty sposób. Wstaem do pionu.
- Co jest grane?
- Nie uwierzysz... jest ranny.
***
To był ten grób. Mimowolnie dotarł do krzyża wbitego w ziemię, który znaczył miejsce spoczynku jego ofiary. Wpatrywał się w zamrożone kwiaty z wieńca, łapał ciepło z wielu zniczy otaczających pochówek. Łapał łapczywie oddech, trzymając się za ranę na prawym boku. Jakiś fragment budynku, a może nawet i ta nieszczęsna kula musiały go trafić, kiedy uaktywnił ogniste koło. Jego myśli szybko jednak przewędrowały w stronę Zaibatsu. widział to przerażenie, nawet, jeśli ogolony biznesmen miał ciemne okulary. Oczami wyobraźni stał teraz w pokoju hotelowym i trafiał go w płuco. Nie musiał się nawet rozpędzać. Gość sam nadział się na jego pięść. Katana nagrzała się, on wrzasnął, łapiąc się za rękę. Chwycił butelkę nagijskiej whiskey, ta rozprysła się na kawałki przy kontakcie z ognistym kołem. Dźwięk pękającego szkła, wrzask biurokraty łapiącego się za twarz, jego ciało zajmujące się ogniem, wypadnięcie przez okno. Finisz. Dlaczego to zrobił? Jaka chora rządza podkusiła go, by jeszcze do tego posłuchać się kobiety. Pieniądze. Wyciągnął paczkę i ścisnął ją mocniej w rękach.
- Na co mi ta brudna forsa?! Dlaczego musiałeś umrzeć, bym to dostał?!
- Genryuu Zaibatsu nie był przypadkowym celem.
Odwrócił się, widząc za sobą sylwetki dwójki ścigającej go: mężczyzny w czarnym bezrękawniku i czerwonawej bluzie z kapturem, tak zwanego "policjanta" oraz kobiecie w karmazynowym płaszczu, celującej w tamtym momencie z karabinu w jego głowę.
- Ale ty zdaje się, byłeś przypadkowo wybranym mordercą - stwierdził tropiciel o spiczastej fryzurze, pokazując palcem na niego.
***
- Tak łatwo się nie poddam! - syknął chłopak, znów stając w bojowej pozycji i ukazując niewielkie szpony. Czarne, rozczochrane włosy zaczęły stawać mu dęba, mieniąc się lekkim odcieniem koloru krwi. Jego twarz skryta była za pasującym do tego motywu, czerwonym, powiewającym mu na wietrze, szalikiem. Ubrany był w niebieskie, materiałowe spodnie. Wrażenie zrobił na mnie fakt, że pomimo ujemnej temperatury i śnieżycy, wojownik paradował w czarnej, rozpiętej kamizelce, ukazując pod spodem jedynie goły tors z wyraźnie widoczną raną ciętą, idącą mu ukośnie przy prawym boku. Kat jakby zamyśliła się na moment.
- Czy ty...no chyba mi nie powiesz, że cię to kręci?! - zapytałem, widząc całą sytuację, ale nie spuszczając delikwenta z oka. Dziewczyna ukryła rozbawioną minę w dłoni.
- Przepraszam, chyba musiałam zweryfikować swoje standardy odnośnie męskości - odpowiedziała dowcipnie, dodając coś pod nosem, co brzmiało jak. - Kurczę, nigdy nie sądziłam, że tacy młodzi mnie krę...
- Skup się! To poważna sprawa!
- Tak, tak, już, już! - Przewróciła oczami i złapała mocniej karabin w dłonie.
- Wy nic nie rozumiecie! To ta kobieta, w barze, to ona mnie zmusiła. Ja nie wiedziałem nawet, co się ze mną dzieje...
- Mogę na to pójść, zważywszy na nowe dane, które dostałem o twoim celu. Genryyu Zaibatsu miał bardzo dużo za uszami. Wspierał lokalną Yakuzę i zaopatrywał ja w broń, kupowaną za fundusze aukcjonariuszy , święcie przekonanych, że mają do czynienia z porządną firmą. Wrogi gang już od dłuższego czasu próbował go sprzątnąć. Wielu najemników wykupywało akcje jego firmy i w zasadzie od dwóch lat trwała cicha wojna na giełdzie oto, kto będzie miał większość. Problemem był Genryyu, który ją posiadał. A teraz, kiedy go nie ma, wszystko przejdzie, a w zasadzie już przeszło na własność wrogiej frakcji.
Milczał. Nie atakował, ale wciąż trwał w bojowej pozycji, gotowy do skoku.
- Pieniądze które trzymasz w ręku pochodzą od udziałowców właśnie. Zapłacili ci za robotę. Ale skoro robiłeś to siłowo, to pytanie brzmi: czy upewnili się też, że znikniesz bez śladu, kiedy wykonasz zadanie? A co jeśli cię ktoś złapie i przesłucha?
- Ja...ja... - zawahał się, cofając o krok. Upadł na kolano, wypuszczając pieniadze z ręki. - Ja nie chciałem! Naprawdę...ja... - Z trudem łapał oddech, chwytając się za głowę.
- Hej, gościu? W porządku?
Zaczął charczeć i dyszeć. Warknął raz porządniej, łapiąc się za głowę.
- Nieeee, to nie taaak...zabić...muszę zabić!
Wstał i dokonał transformacji. Jego skóra poczerwieniała, pokrywając się łuską. Choć był ranny, to skoczył do przodu, atakując mnie na gardło. Krzyknął.
- Bliźniacze Kły! - ręce ułożone w szpony zbliżyły się na dystans lufy karabinu. Pierwsza zareagowała Kat, która bez pardonu smagnęła delikwenta potężną macką. Chłopak osunął się z mokrym łoskotem w tył, kosząc po drodze górną część nagrobka będącego obok tego Genryyu. Obolały, podniósł się, trzymając za obolały bok. Rana krwawiła obficiej. Del Cruz postawiła nogę na pobliskim kamieniu i wymierzyła lufę broni prosto w jego głowę.
- Okej kochasiu, jeden zły ruch i leżysz.
- Nie pójdę do pierdla!
Pstryknął palcami, wytwarzając ogień w ręku. Zamachnął się, ciskając kulą ognia jak granatem. Rozpostarłem elektryczną barierę, rozpraszając atak. W tym czasie chłopak wyprowadził dwa kopnięcia, w tym jedno z obrotu, wzmacniając ich zasięg gorącymi pasami ognia. Leciały ku nam, ale bez trudu rozbijałem je o wzmocnioną tarczę, poruszając się do przodu. Kat osłaniała się za mną, torując sobie drogę wystrzałami z moich rewolwerów. Rozbudzone huknięciami kruki i wrony podniosły się z drzew, kracząc i skrzecząc. Śnieg padał coraz obficiej. W bladoniebieskim półmroku cmentarnych świec widać było żywą czerwień ognistych uderzń cofającego się chłopaka i jaskrawy błękit elektryczności, pomieszany ze złotymi lancami wystrzeliwanych naboi. Odpadały fragmenty marmuru z pomników. Łuskowaty wojownik walczył, to znów odskakiwał, to próbował zajść nas od boku i wyminąć, raz, drugi, za trzecim podejściem spróbował znów użyć wych Bliźniaczych Kłów, łącząc je z pierścieniem ognia. Wyłapywałem to wszystko, to na blok krzyżowy, to na tarczę, a Kat strzelała, trafiając celniej z każdą próbą. W końcu otworzyła ramy obydwu rewolwerów. Puste bębenki spadły z metalicznym brzękiem gdzieś w śnieg, a ja wsadziłem na ich miejsce nowe. Mechanizm zgrzytnął. Gdy chłopak przycupnął po kolejnym skoku na ziemi, wystrzeliłem z palców elektryczny promień. Zaskoczyło go to. Odbił się, robiac przewrót w tył, stanął na rękach i odbił się po raz kolejny. Zgiął się na prawy bok, złożył ręce w szpony pod piersią i skumulował ognistą energię w dłoniach.
- Ka... - rozpoczął, ładując sferę coraz mocniej, aż blask ogarnął jego przedramiona.
- Okej Duchu, weź mi go wybij z rytmu - oznajmiłem, również przygotowując atak w dwóch palcach prawej dłoni. Niebieski elektryczny łuk zamigotał mi przed oczyma. Skrzyżowałem ręce przed sobą i wystawiłem prawicę. Ugiąłem nogi. Byłem gotów do strzału.
- ...en.... - kontynuował chłopak.
- Pit...nie zdążę! - usłyszałem Kat, która starała się wytworzyć Purple Bomb, ale w końcu zdała się na telekinezę.
Dwa źródła światła nasiliły się. Przeciwnik drgnął. To był znak także i dla mnie.
- ...Shuuha! - wrzasnął, wypuszczając z przedramion ryczącą niczym smok, pomarańczową falę energii. Sparowałem ją swoim laserem czystej prądowej mocy. Dwa ataki spotkały się w pół drogi nabierając na sile. Przez moment wiatr rozwiewał nam ubrania i pchał włosy w tył. Zrobiło się jasno jak w dzień i nikt tak naprawdę nie wiedział co się dzieje. Poza mną. Wygrywałem. Fala wysłana przez chłopaka słabła. Szybko odesłałem ją do adresata. Zebrał się w sobie i przeskoczył nadchodzący cios, który z łoskotem rozbił się w alei przed nami, niszcząc częściowo parę pomników i wywalając parę drzew, lub spopielając je doszczętnie. W powietrzu smoczy wojownik czuł się bezkarny. Do momentu, kiedy fragmenty marmuru trafiły go w głowę. Kat nie patyczkowała się. Gdy zabójca zaczął opadać, chwyciła go macką w locie.
- Jest cały twój, łowco nagród - zakpiła sobie dziewczyna, podając mi śmiałka jak na tacy. Mógł mieć co najwyżej osiemnaście lat. Nie było wątpliwości, że był szamanem, wysłanym po cześci przypadkowo, by wykonać robotę. Ale kim była kobieta o której wspominał? I czemu nas zaatakował? Podrapałem się po brodzie. Czekało nas dużo śledztwa. |
Ostatnio zmieniony przez Pit 30-01-2016, 04:01, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
^Pit |
#8
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 06-02-2016, 17:33
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #10
Case 3.2
Styczeń 1616
Śledztwo w sprawie niedawnego ataku szamana było dość powolne. Przede wszystkim sam zabójca musiał wydobrzeć po ostatniej walce. Fizycznie nie był wcale tak bardzo pokiereszowany, ale psychicznie przypominał warzywo. Podłączyliśmy go do urządzeń monitorujących. Puls płytki, powolny, oddechu prawie wcale. Wykres na monitorze wyglądał biednie, a ciche, niestabilne pikanie wcale nie powodowało, że czułem się spokojniej. Nie pokiereszowałem go tak bardzo. To musiało być coś innego. Siedzieliśmy na stołkach przy jego łóżku: ja pochylony w przód, Kat wygięta w tył, sącząca powolnie magnez w płynie z puszki.
- A pamiętasz - zaczęła dziewczyna, nie zmieniając pozycji. - Jak już go mieliśmy i wtedy stwierdził, że "musi zabijać"?
- Taa, gdybym tylko mógł sprawdzić dokładniej, czy nie siedziało w nim jakieś świństwo, które kazało mu to zrobić...
- Oho, znam ten ton. - Del Cruz uśmiechnęła się, wciąż wpatrując tępo w sufit. - Czyżbyś miał jakąś poszlakę, doktorku?
- Yup, stary znajomy: specyfik robiący ci w mózgu mętlik i całkowity chaos. Najwyraźniej ktoś postanowił dodać go, zamiast pigułki gwałtu do drinka biednemu szamanowi.
- Nie no, sam się ponoć na to zgodził. Z jakich powodów?
- Sprawdziliśmy jego akta. Dzieciak nazywa się Hiryuu. Jego rodzina została dawno temu zamordowana przez piratów powiązanych z Shah En. Jego plemię go jednak nie opuściło. Najwyraźniej dali mu poznać jego Manitou, ale dzieciak jest jeszcze zbyt słaby.
- Czyżby? - Kat wreszcie wróciła do normalnej pozycji siedzącej, patrząc teraz na mnie. - Jakoś nie wydawał się być materiałem do odstrzału, jak tamte babilońskie wypierdki inkwizytora.
- Bo podano mu ten specyfik. A to zwiększyło jego możliwości i otępiło zmysły. Stał się marionetką w rękach kogoś potężniejszego. Czyli Czerwony Front dalej sobie świetnie radzi, działając z ukrycia.
- A może to już ktoś inny? Może inni dostali formułę Mindjacka?
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - stwierdziłem, drapiąc się po brodzie. coś mi wpadło do głowy i wyjaśniłem to pobieżnie towarzyszce. - Zamierzam udać się na czarny rynek, w odwiedziny u innej starej znajomej.
- Chcesz, bym ci towarzyszyła?
- Chciałbym, ale mam mały dylemat. Genbu Ookawa cię wzywa.
- O bogowie, znów ten świrus? Czego chce?
Zawahałem się na moment, odchrząknąłem i stwierdziłem krótko, patrząc jej w oczy.
- Chce ciebie.
Nastała grobowa cisza. Kat jakby próbowała wstrzymywać powietrze w policzkach. Wystawiłem ręce przed siebie w geście wyjaśniającym.
- Nie, nie w TAKI sposób. Potrzebuje twojej wiedzy technicznej. Nie wiem co on kombinuje. Od dłuższego czasu jest jakiś dziwny.
- Powiedz, że jadę z tobą na jeszcze jedną misję. Ta jedna z nim...i Yume...
- Nie dziwię się. A co do Yume, ponoć znów go bie...
- Masz miejsce w Tetsudenkou obok siebie, prawda? - urwała w połowie, wstając z krzesła, gotowa natychmiast na kolejną misję. Uśmiechnąłem się pod nosem. Trzeba jej było przyznać, że łatwo nie odpuszczała/
Akuto Hora, parę godzin później
Niewielki stragan stał od zawietrznej, zawalony masą dziwnych sprzętów. Oczne implanty, jakieś mechaniczne ręce, części broni, jakieś samotne ostrza, rozłożone noże, stosy baterii nowych i zużytych. A w środku tego cztery persony, siedzące przy owalnym stole, niczym mityczni rycerze, z legendy, w wersji mikro. Siedziałem z płaszczem na głowie, pijąc chłodny napój alkoholowy z zimnej butelki. Naprzeciw mnie zaś siedziała czarnowłosa zabójczyni, która już wiele razy próbowała zaleźć mi za skórę. Tym razem jednak toczyliśmy przyjemną pogawędkę. Przyglądali się nam Kat, siedząca z nogą założoną na nogę, oraz specjalista od mechanicznych protez i wieloletni znajomy wojowniczki - Jock. Był to Khazarczyk z dredami i sporej wielkości opaską na czole. Cały czas zdawał się być umorusany jakimiś płynami czy smarem, więc podawanie mu ręki bywało ryzykowne.
- Ech, ten cały Mindjack Pill sporo cię już nerwów kosztował, co? No to słuchaj. Ponoć Czerwony Front stracił jakiekolwiek próbki z nim, ale ja wiem coś niecoś o tym. Polokov, ten szczwany lis, fałszywy filantrop, metr sześćdziesiąt w kapeluszu, zachował jedną próbkę dla siebie, w razie gdyby musiał się z tobą spotkać. Niektórzy mówią, że ma na twoim punkcie obsesję...
Po ilości prób zabicia mnie nietrudno było w to uwierzyć. Aleksiej był tylko człowiekiem, ale kombinował nie gorzej, niż potężny sanbecki Generał. Ostatnimi czasy dobrze się ukrywał, ale nadeszła pora na kolejny jego ruch, z tego co słyszałem podczas rozmowy.
- Z tej jednej sztuki udało się mu uzyskać więcej próbek? - dopytałem. Zabójczyni kiwnęła głową, kręcąc loki. Patrzyła się przez moment na przechodzącą za nami osobę, która zniknęła tak szybko, jak tylko się pojawiła. Jej uwaga wróciła na nas.
- Polokov poszukał sobie nowych sojuszników. Po tym jak wpakowaliście Kazuyę do pierdla nie miał już interesów w Sanbetsu. Zaczepił się więc u którejś z Yakuz. A ci mają wpływy wszędzie. Nie podpadłeś ty przypadkiem jakiejś Yakuzie? Zgodzili się bez większych problemów przystać na propozycję takiego szczura, tylko dlaczego?
- Ano, możliwe, że się naraziłem - podrapałem się po nosie, śmiejąc nerwowo. Kat patrzyła na mnie z ironicznym wyrzutem, przypominając sobie ostatnie nasze wyczyny na autostradzie w Sanbetsu. Musiałem też wziąć pod uwagę Gena. A jeśli to on miał Mindjacka w ręku? Mógłby sporo zawojować. Był geniuszem strategii, do tego ostatnimi czasy zachowywał się coraz bardziej stanowczo. Wręcz irracjonalnie. Panika zaczęła zaglądać mu w oczy, dlatego to było by aż nazbyt oczywiste, że szukał nowych sposobów na zabezpieczenie się.
- Skoro wyeliminowali Zaibatsu rękoma szamana-zabójcy, mają teraz w rękach całe jego finanse i korporację. Pod jej przykrywką mogą budować to, co im się żywnie podoba.
- Czyli co, zwerbują więcej mutantów, magów i szamanów, by odwalali za nich całą szemraną robotę? - podsumowała pytająco Kat trzymając w dłoniach jedną ze sprzedawanych protez rąk. Chyba miała już jakiś pomysł w planach.
-Gdybym znalazł czas, mogę zinfiltrować budynek Zaibatsu. Ale póki co, mam jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia.
Rzuciłem na stół woreczek, wypełniony Kouka i jeszcze małym bonusem.
- To dla ciebie Mia. Oby ci wiatry bogów cienia sprzyjały, czy jakoś tak.
- Pff, to pozdrowienie idzie zupełnie inaczej, ale dobra, niech ci będzie - odpowiedziała Shirabata, parsknąwszy śmiechem.
Kat spakowała nasze rzeczy do pokaźnego tobołka i pośpieszyła za mną.
Gdy się oddaliliśmy, zabójczyni z Yami zainteresowała się zawartością woreczka. W środku, poza monetami i paroma papierkami, znajdowały się niewielkie próbki innego kruszcu.
- Konkiryt...ale... A-Araraikou?
Ale ja już nie zwracałem na to uwagi, odchodząc w stronę ścigaczy za miastem.
Od dłuższego czasu miałem wrażenie, że ktoś za nami idzie. Jakiś cień przemykał pomiędzy kolejnymi straganami, kryjąc twarz za obszerną chustą. Ubrany w poncho jegomość o nieznanych zamiarach.
- Pit? - szepnęła moja towarzyszka. Skinąłem głową.
- Taa, też to czuję.
Ręce spoczęły mimowolnie na kaburze rewolweru.
Przez dobre dwie minuty szliśmy prostą drogą. W pewnym momencie pokazałem Del Cruz skinieniem głowy, byśmy skręcili w boczną uliczkę. Cień podążył za nami. Zgubił nas na dobrą minutę, może dwie, ale szybko chwycił z powrotem trop. Wiedział, gdzie się udamy.
Minęliśmy bramy miasta. Przed nami rozciągał się bezkres pustyni. Wiatr szalał na wzniesieniach, wzbijając do góry tumany kurzu i gryzącego oczy piachu. Zabójca miał utrudnione zadanie, ale gdy tylko spostrzegł sylwetkę wsiadającą na motocykl, doskoczył do niej i pchnął nożem pod żebra. Ostrze zazgrzytało metalicznie i nagle elementy zbroi, okrytej płachtą rozsypały się dookoła.
- Co do...
Nie skończył bo Del Cruz powaliła go na ziemię solidnym kopnięciem, przystawiając lufę strzelby do głowy.
- Leż bydlaku, leż i gadaj, coś za kur.wa jeden, bo nie pożyjesz długo!
Stanąłem obok, kręcąc młynka rewolwerem.
- Kto cię przysłał? W jakim celu?
- Ja...muszę...nie mogę...nie... - Jego głos zdawał się zmieniać, na nieco bardziej gardłowy. Cierpiał i to okrutnie. Nagle krew napłynęła mu do oczu. Próbował się podniesć. Kat poczuła, że ma bardzo dużo pary w rękach. Zaczął wykrzywiać lufę, jakby była z masła. Pchnąłem rękę, wystrzeliwując impuls elektryczny o dużej mocy, a on dalej parł. Zgrzytał zębami, pocił się, na czoło wyskoczyły mu grube żyły. Strzeliłem impulsem raz jeszcze, i jeszcze, i czwarty raz. Dopiero za piątym jego ciało poddało się. Targany konwulsjami zabójca upadł bez tchu.
- Zabiłeś go?
- Chyba... albo to było coś innego.
Postanowiliśmy zapakować denata na motocykl. Kat wyraziła niezadowolenie, toteż wziąłem to na siebie. Domyślała się, po co mi ten truposz, ale wolała nie dociekać, co potem z nim zrobię.
- W kwaterze Nazo Gekidan będzie kolejny zimny do przebadania. Oj to się Coltis ucieszy - powiedziałem pół żartem. Kat tylko jęknęła z odrazą. Motocykle dotarły na lądowisko, gdzie czekał na nas myśliwiec Tetsudenkou.
Śledztwo trwało nadal do tego się rozgałęziało. Przed autopsją miałem ochotę skoczyć do pewnego baru na drinka. |
Ostatnio zmieniony przez Pit 06-02-2016, 17:34, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
^Tekkey |
#9
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 14-02-2016, 15:07
|
Cytuj
|
Roztrzaskać niebiosa
[…]
Zrozum melona.
Czy lubisz melona?
Uważasz go za przyjaciela?
BO NIE JEST! JEST ZDRAJCĄ!
ZNISZCZ MELONA!
Z dzikim rykiem Tekkey rozwalił owoc na spektakularną miazgę, ale jego dłoń nie przebiła się przez umieszczony poniżej stos cegieł. Po minucie skakania w bólu i dmuchania na obolałą rękę, udało mu się wreszcie odzyskać spokój ducha. Ale przecież nie tego teraz chciał! Cholerne nawyki! Ustawił na stosie cegieł kolejny owoc, z usypanego obok wielkiego stosu.
- No! Dalej! Rozzłość się! – warczał do siebie przez zęby, koncentrując się na gładkiej powierzchni owocu.
To jest melon.
Melon to Genkaku.
Zrozum melona.
[…]
***
Dziesiątki prób później, Genbu musiał wreszcie otrąbić porażkę. Ciągłe wylewanie krwi oraz czerpanie tkanek ze zbroi i kombinezonu, by zasilić regenerację ręki, w końcu pozostawiło go gołym, niewesołym i z paskudną anemią. Siedział zadkiem na stosie cegieł, podpierając brodę dłonią i zastanawiał się gdzie popełniał błąd.
Gdy podczas drugiego śledztwa prowadzonego przeciw Kazuyi Ishiro mozolnie prowadził inwentaryzację dzieł sztuki, broni i artefaktów z zarekwirowanej czarnorynkowej kolekcji biznesmana, nie spodziewał się, że znajdzie przy tym klucz do pokonania zdradzieckiego generała. Pozycja H-1823 manuskrypt, spisany archaicznym ale w pełni zrozumiałym językiem. Domniemany autor: sam Dzin Hada'erna, pierwszy lider Szakali Krwawego Piasku. Ale to zawartość była najważniejsza – pustynny watażka, oprócz opisów niekończących się woje plemiennych i trudnego procesy skonsolidowania ludu Shah’en w jedność, zawarł w dziele także drobiazgowy opis swojego stylu walki. Nazywał go Kuromeiken, Pięścią Mrocznego Przeznaczenia. Wiele się mówiło o potędze pierwszego Wielkiego Wodza. Agent zawsze brał to za oczywiste bujdy, ostatecznie przesadnie rozdmuchane anegdoty. Teraz miał przed swymi oczyma pięknie naszkicowane ilustracje wychudzonych, pustynnych wojowników zmieniających się w nabite mięśniami behemoty ciskające wielkimi głazami jak dzieci piłką. Genbu skądinąd wiedział, że Kito potrafił dokonywać podobnych czynów. Na litość dowolnego bóstwa, podczas ucieczki z Fabryki Draugów on zdołał nawet oderwać wsteczną śrubę okrętu podwodnego czystą siłą swoich mięśni! Teraz i Ookawa mógł stać się powiernikiem tej tajemnicy i zamierzał skorzystać z okazji podsuwanej przez los. Przekopiował ustępy dotyczące stylu walki, wielokrotnie na przestrzeni tego roku wracał do nich i usiłował zgłębić tajemnicę. Nic z tego. Mógł powtórzyć wszystkie formy, drobiazgowo odwzorować każdą pozycję, ale mimo to nie potrafił się do Kuromeiken dostroić. Z Kasanemanji nigdy nie miał takich problemów. Oczyszczenie umysłu, skupienie i koncentracja wymagana do właściwego panowania nad łańcuchem, przychodziła mu naturalnie. Doktryna Pięści Mrocznego Przeznaczenia wymagała czegoś zupełnie odwrotnego – miał za zadanie wzmacniać w sobie negatywne emocje, poddawać im i pozwalać się prowadzić w walce. Chociaż ryczał. Chociaż klął. Chociaż uraza wobec Genkaku płonęła w nim wystarczająco mocno, by zasilić i pięćdziesiąt pięści, a nie tylko dwie… nic z tego.
Przez cały ten czas zastanawiał się w czym tkwił haczyk. Może pominął coś, pośpiesznie kopiując księgę? Jako chuunin nigdy więcej nie otrzymał zezwolenia na dostęp do oryginału. Głupia biurokracja wywiadu, gdzie jacyś śmieszni ludzie mogli zablokować działania nadczłowieka. W dodatku bezkarni, chroniąc się układami wszechwładnej machiny administracji. Gdzie w tym sens? Gdzie logika? Na szczęście, sytuacja się zmieniła. Teraz to oni wszyscy pracowali dla niego. Wkrótce po awansie postanowił nie zdawać się na półśrodki i korzystając z uprawnień komandora, wyniósł księgę z magazynu dowodów, niemal przyprawiając o apopleksję opiekunów i strażników Pieczary Ukrytego Smoka. Miał nadzieję, że z pomocą Symbionta wreszcie zdoła wzbudzić w sobie dość negatywnych emocji. Tu też się pomylił. Symbiont nie był zainteresowany suchym treningiem bez ofiar i najwyraźniej ani myślał się objawić. Nawet symulacje umysłowe roztrzaskiwania łysej czachy Kito jednak do niego nie trafiały. Ookawa znowu musiał sobie dać radę sam i osiągnął dokładnie ten sam wynik co za wszystkimi poprzednimi razami. Porażkę. Zaczynał wierzyć, że nic z tego nie będzie. Nigdy.
Z kontynuowaniem ćwiczeń musiał czekać na regenerację swojej krwi. Pożarł całą garść tricell, by przyśpieszyć proces, ale i tak trwało to zbyt długo, jak na zasoby cierpliwości Ookawy. Głównie z nudów zaczął naprawdę czytać manuskrypt od początku. Wszystkie te nudne, historyczne opisy zmagań jednej bandy dzikusów z inną. Do dziś właśnie tak wyglądało Shah’en, rozbite na rywalizujące klany wojujące ze sobą o złoża rzadkich minerałów. Dolewając do czary goryczy kolejnymi relacjami ze zwycięstw piaskoludów osiągniętych dzięki naukom Kuromeiken, dotarł wreszcie do zapisu, który dał mu sporo do myślenia.
Przeklęci niech będą mieszkańcy północnych, zielonych krain, niech sępy pożrą ich oczy, a szakale rozwłóczą po pustyni nagie kości! Ci, którzy porzucili ojcowską opiekę Wielkiego Wodza i odważyli się podnieść pochodnię buntu. Przywódcy klanów zakrzyknęli wielkim głosem na wieść o nieposłuszeństwie nierozumnych dzieci. Płacząc, błagali, bym pozwolił im zmazać tę hańbę na sławie naszego ludu. Powiodłem moich najdzielniejszych z dzielnych na północ, niosąc wojnę w dom naszych wrogów. Niewierne psy wyginęły w stu bitwach, oddając nam swoje żyzne ziemie i bogactwa. Wielki Wódź nie zatrzymał wojowników, prowadziłem ich dalej, niż zaszedł którykolwiek z naszego ludu. Stanąłem wreszcie nad brzegiem wielkiej, szeroko rozlanej wody. Ja, Dzin Hada'ern spojrzałem ponad nią, i ujrzałem bogate miasta, uprawne pola, ludzi słabych i nie nawykłych do wojny. Poszliśmy w górę nurtu, szukając przeprawy, by zdobyć bogactwa nieznanej krainy. Przy brodzie czekały na nas wielkie wojska w szyku, nieprzeliczony las sztandarów ponad nimi. Moi najdzielniejsi z dzielnych ruszyli do przeprawy, ciskając głazami, na co wielki popłoch wybuchł w szeregach nieprzyjaciela. Wdarłem się tuż za nimi między tarcze barbarzyńców, prowadząc za sobą klany. Wielkość naszego zwycięstwa przyćmiło wszystko co widział świat. Padlinożercy przez miesiąc będą się żywić mięsem poległych wrogów, których po zwycięstwie odarliśmy z szat i zbroi. W blasku chwały ja, Dzin Hada'ern, powiodłem Klany w krainy południa , prowadząc nieskończone szeregi jeńców z dalekich krain.
Na tym wpisie urywały się stałe dotąd wzmianki o najdzielniejszych z dzielnych. Kolejne zwycięstwa Wielkiego Wodza dokonywały się już bez najmniejszego udziału jego najbliższych uczniów, adeptów Kuromeiken. Zaintrygowany Tekkey przebijał się przez kolejne wpisy, zaczynając wyraźnie dostrzegać od momentu wyprawy nad rzekę Jinsoku rozprężenie w szeregach Shah’en i gwałtownie słabnącą pozycję Dzin Hada'erna. Kronikarz kazał długo czekać na wyjaśnienie zagadki, dopiero lata później nawiązując do wątku. W zadziwiający sposób zdublował inwektywy z opisu wyprawy, ale dodał i coś nowego, drobny detal.
Ja, Dzin Hada'ern, który piszę te słowa, niedługo powrócę do moich przodków i poddam wszystkie moje czyny ich osądowi. Niepokonany wódz, ten który zjednoczył wszystkich ludzi pustyni, nie wskażę spadkobiercy, bowiem nie ma wśród żyjących nikogo godnego tego zaszczytu. Przeklęci niech będą mieszkańcy północnych, zielonych krain! Niech sępy pożrą ich oczy, a szakale rozwłóczą po pustyni nagie kości! Niech nigdy nie zaznają po śmierci spokoju i osądu przodków. Niech pochłonie Pięści Niebios najciemniejsza czeluść, za używanie form, które ludziom nigdy nie powinny być nadane!
Mniej więcej od tego miejsca zaczynały się pojawiać na kartach manuskrypty opisy technik Kuromeiken. Tekkey zastanowił się nad tym co miał przed sobą, starając się czytać między wierszami. Dla człowieka nauka sztuki walki jest trudniejsza. Osiągnięcie poziomu fizycznej potęgi chi, niezbędnej do osiągnięcia dostrojenia, wymaga lat morderczego treningu. Pięść Mrocznego Przeznaczenia było pod tym względem szczególnie wymagające. Gdyby Wielki Wódz naprawdę zyskał zwycięstwo nad Jinsoku za cenę życia wszystkich swoich adeptów, być może nawet przez resztę swego życia nie zdołałby wytrenować kolejnych. Czy tym była właśnie ta księga? Testamentem i gwarantem przetrwania formy Kuromeiken? Ookawa wątpił, czy klon sanbeckiego generała, potomek wrogów Dzin Hada'erna, był tym wymarzonym przez watażkę spadkobiercą. Ale pewnie lepszy taki niż żaden. A co do tych tajemniczych Pięści Niebios… agent miał wrażenie, że gdzieś już słyszał tę nazwę.
***
Pomijając mnóstwo upierdliwej, papierkowej roboty, awans miał też swoje plusy. Agent otrzymał kody nieograniczonego dostępu do wszystkich państwowych baz danych. No, niemal wszystkich. Ku jego zgryzocie, system odrzucił jego prośbę o wyszukanie pełni danych o Rekonstruktorze. Tym razem nie odwiedził go wprawdzie żaden smutny pan, ale był pewien, że jest przez nich obserwowany. Na szczęście, Pięści Niebios nie należały do garstki zastrzeżonych danych. To czego się o nich dowiedział… zaskakiwało. Początkowo myślał, że to nazwa elitarnego oddziału mieszkańców dzisiejszego Ginto, który stawił czoło uczniom Kuromeiken i dzięki przewadze liczebnej zdołał ich w końcu powalić. Ale był w błędzie. Okazała się owianym tajemnicą stylem walki, więcej wpisów stanowiły anegdoty o jej przedstawicielach, niż faktyczną wiedzę. Adepci Joukaiken podobno potrafili widzieć świat, takim jaki był. Rozumieli jak nikt ludzkie ciało. Potrafić kruszyć najtwardsze kamienie lekkim dotykiem. A naturalna śmierć omijała ich szerokim łukiem. Po zgonie mieli być za to potępieni i skazani na męki, ale no cóż, coś za coś. Zafascynowany Ookawa coraz bardziej wczytywał się w opowieści, a przy najbliższej okazji spytał eksperta ile prawdy może tkwić w mitach. Ziarnko chociaż?
- Gdybym kazał panu zniszczyć diament, jak by się pan za to zabrał, panie profesorze? – dopytywał u jednego z wiodących fizyków Omoi Munashi.
- Diament to nadal węgiel. Podpaliłbym go – odparł tamten, rozbawiony niewiedzą agenta.
- Tak, tak, to powszechnie wiadome. Ale gdybym kazał go panu zgnieść go w palcach?
- Cóż, musiałbym zbudować robota-egzoszkielet, który byłby w stanie nadać im odpowiednią siłę.
Tekkey sarknął. Jak ciężko było to wytłumaczyć komuś nie znającemu kontekstu.
- Nie o siłę mi idzie. Jest pan fizykiem, bada pan strukturę wszechświata, czy za co tam akurat panu płacimy. Musi pan zrozumieć strukturę konkretnego diamentu. Widzieć wszystko czym jest, czym może być.
- Szanowny Panie, to brzmi jak ezoteryczny bełkot, powtarzany przez tępych brutali jakich pełno w dojo całego kraju. A my jesteśmy w Omoi Munashui, ostatniej ostoi naukowego racjonalizmu. Teoretycznie? Możliwe. Sama wiedza jednak nie wystarczy. Gołymi rękami? Absolutnie niewykonalne. Mogę przeprowadzić eksperymenty związane z tym zagadnieniem, ale będę potrzebował grantu i to dużego, aby dostosować laboratorium i zatrudnić asystentów. Gdyby zechciał pan szepnąć zarządowi słowo poparcia...
Tekkey nie zechciał i bo tak wiedział lepiej. Miał dowód, że Niebiańska Pięść naprawdę istniała. Wrócił na swój plac treningowy w górach, znowu usiadł na stercie cegieł. Tyle że tym razem wziął jedną do ręki i zaczął oglądać ją ze wszystkich stron, próbując poznać jej strukturę. Starając się zobaczyć ją naprawdę.
To jest cegła.
Cegła jest cegłą i niczym więcej.
Zrozum cegłę. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Pit |
#10
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 08-04-2016, 02:04
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #11
Case 1.2
The Madman and the Undead
Późny Listopad 1615
Migający feerią barw holograficzny ekran jaśniał mi przed oczami. Ukazane na nim informacje wprawiły mnie w niemałe zakłopotanie. Podrapałem się po głowie, odczytując raport. Była to relacja strażnika więziennego z zakładu karnego o zaostrzonym rygorze, gdzieś w północnym Khazarze. Gdy przeprowadzał rutynowy obchód, omal nie został zabity przez napastnika nieznanego pochodzenia. Gdy się ocknął, jedna z cel była już pusta. Najnowsze zabezpieczenia, technologia laserowa warta parę milionów Kouka, by okazało się, że to wciąż jest za mało. W całej placówce ogłoszono alarm, włączono zautomatyzowany system reagowania. Jedna z wieżyczek strażniczych odnalazła cel i poszatkowała jednego z uciekinierów, jak na złość, tego, który zainicjował całą ucieczkę. Ubrany był w kombinezon maskujący i był uzbrojony w teleskopową pałkę ogłuszającą. Przy biodrze dzierżył również pistolet z tłumikiem. Był gotowy do sprawnego działania, ale prawdopodobnie nie przemyślał dobrze drogi powrotnej. A może w ogóle nawet jej nie planował? Bez względu na koszt, osiągnął swój cel. Więzień numer 314 był na wolności. Jego kryptonim, Solny Trup.
***
Katherine szła tuż obok mnie, trzymając w ręku plik papierów. Była zirytowana. Jej szybkie kroki zdradzały irytację. Podążaliśmy długim korytarzem w stronę lądowiska Nazo Gekidan.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że powierzyli ci to zadanie. Ledwie uwijasz się z doglądaniem adeptów, trenujących Maodori.
- Kogoś musieli wybrać, Kat. A z całej Trupy tylko ja walczyłem ze zbiegiem. No, ja i jeszcze ty - wyjaśniłem sytuację najspokojniej jak się dało.
Dziewczyna tylko mocniej się zezłościła, omal nie ciskając papierzyskami w kąt.
- No i jeszcze to! - Podeszła bliżej, nachylając się do przodu tak gwałtownie, że grawitacja na moment nie wiedziała co robić z jej biustem; poruszyć, czy zostawić w bezruchu. - Gdyby nie to, że akurat montuję nowsze przekaźniki w kwaterze głównej, prawdopodobnie leciałabym tam z tobą. Pamiętaj kto mu wrzucił purpurową bombę pod nogi.
- Błagam, jeśli to kolejny żart o rzucaniu kłód pod nogi...
- Ani mi się waż zmieniać teraz temat!
Nachyliła się jeszcze mocniej, patrząc mi prosto w oczy. Zbliżyła isę jeszcze mocniej tak, że czułem jej oddech na szyi. Trwaliśmy tak chwilę w napięciu. Wtedy to złapała mnie oburącz za głowę i pocałowała namiętnie, przymykając powieki.
- Masz wrócić cały, niech cię nawet nie próbuje drasnąć.
- Nawet zadrapania, zrozumiałem - odpowiedziałem po złapaniu oddechu. Uśmiechnąłem się i pożegnałem ją, przytulając się ponownie.
Wkrótce potem zmierzałem już w stronę Tetsudenkou.
***
Gdy już miałem wsiadać za stery, z ciemnego krańca hangaru dobiegł mnie czyjś głos. Znałem go już nazbyt dobrze. Podejrzanie radosny, przesiąknięty jakaś niemożliwą do opisania przebiegłością, głos zadowolonego z siebie człowieka. W tym przypadku, nadczłowieka o naprawdę dużym potencjale bojowym. Genbu Ookawa.
- No proszę, proszę, małe buzi-buzi na pożegnanie? A ja nie dostanę? - zapytał z udawanym smutkiem Tekkey, odgarniając do tyłu czarno-białą grzywkę.
- Genbu? A ciebie co tu przywiało? Nie powinieneś teraz zeskrobywać ludzi z ziemi, czy coś?
- No patrz, akurat dziś nikogo żaden granat nie wysadził w powietrze...
- Genbuuu! Bo zaraz ja ci coś zasadzę! - rzuciłem ze złością, zaciskając pokazowo pięść.
- Dobra, dobra, spokojnie, wolnego. Coś ty taki ostatnio nerwowy? Jakbyś miał zaraz wybuchnąć czy coś...
Tekkey nawet nie zdawał sobie sprawy, jak w tamtej chwili był bliski prawdy. Uspokoiłem się i tym razem wysłuchałem go do końca.
- Po rozmowie z Katagawą doszliśmy do porozumienia, że mogę ci pomóc w tej sprawie. Adeptów mojego stylu nie ma aż tak wielu, ale o Solnym nic mi nie wiadomo. Sam jestem ciekaw kiedy i gdzie nabył swoich umiejętności.
- Myślę, że nie ma się czego aż tak obawiać. Wprawdzie umie się posługiwać Kusarigamą, ale jest przy tym niezgrabny. A przynajmniej był te parę...naście miesięcy temu? A od tamtego czasu gnił w więzieniu, więc raczej nie miał czasu się rozwinąć.
Machnąłem ręką w geście lekceważenia, ale w tym momencie Tekkey spoważniał.
- Nigdy nie lekceważ Kasanemanji-ryuu. Kusarigama w rękach nawet mało sprawnego adepta jest śmiertelnym narzędziem. Poczucie bezpieczeństwa jest zwodnicze, tak jak ciężarek, który w jednej chwili leci sobie z dala od ciebie, by w kolejnej skręcić i pieprznąć cię w tył głowy z siłą tysiąca słońc.
Zamarłem na moment, poprawiając się w siedzeniu pilota.
- Nie...nie przesadzasz ty trochę?
Ookawa z pełną powagą na twarzy i głowie odpowiedział.
- Tylko trochę, tak może 70%, ale jak cię pieprznie w głowę, to tak boli.
- No dobrze, nie zlekceważę go. Najpierw muszę go w ogóle znaleźć.
Zamykałem już kokpit, gdy mój rozmówca wskoczył na skrzydło i zatrzymał ręką zamykającą się czaszę. Zdębiałem po raz kolejny tego dnia i z pytającą miną spojrzałem na Tekkeya. Podświadomie jednak wiedziałem już, co się szykuje.
- Lecę z tobą.
Uśmiechnął się i zmrużył przy tym o czy. Wyglądał jak kot, który właśnie nawąchał się sporej dozy kocimiętki.
- To pomysł samego Katagawy.
***
Dwie godziny później. Khazarska część Pustyni Rozpaczy
Oględziny w nowoczesnym więzieniu były owocne. Służba więzienna zdradziła nam, że Solny Trup ma nadal pod skórą nadajnik, dzięki któremu można go namierzyć. Wielka szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej, oszczędzilibyśmy sporo czasu. Mieliśmy jednak przewagę. Dzięki namierzaniu satelitarnemu i dostrojeniu fal do częstotliwości nadajnika, mieliśmy przekaz na żywo. Nie wiedziałem tylko, czemu jeszcze nie rzucono się w pościg za Trupem. Złe warunki pogodowe i wiejące w rejonie burze piaskowe były odpowiedzią na moje pytanie. Murth miał dobrze zorganizowany transport i był zapewne gotowy na takie warunki. Pora ataku nie była wiec przypadkowa. Chcieli nawiać za granicę w momencie, w którym Khazar mógł zrobić bardzo niewiele. Mieli zresztą swoje własne zmartwienia, jak odbudowa całego ekosystemu. Jeden złoczyńca, będący ponad ich siły był więc niezbyt palącą, acz dokuczliwą sprawą. Zawsze przecież można było skorzystać z pomocy bratniego państwa, czemu by nie.
Lot Tetsudenkou odpadał, trzeba się więc było zdać na alternatywne środki transportu. Jeep wystarczył na krótki czas. Dopóki nie doszło do awarii silnika.
- Sprzedali nam jakiś cholerny bubel - stwierdziłem krótko ze złością, widząc usmażony akumulator. Znałem się na mechanice, ale tutaj nawet moje nadnaturalne zdolności nie były by w stanie przywrócić go do stanu używalności. Może nie wzięcie ze sobą Kat było błędem? Zamiast pięknego blondwłosego dziewczęcia zza siedzenia pasażera spoglądał na mnie majestatycznie roztargniony Tekkey.
- Tek, słuchaj no... - zacząłem z zakłopotaniem w głosie, ocierając ręce ze smaru. - Nie wiesz przypadkiem jak przywrócić usmażony akumulator do stanu używalności?
- Ani trochę. Co to akumulator? - zapytał z nieco udawaną głupkowatością.
- No weź, nawet troszeczkę?!
- Cholera, Pit, jestem doktorem, nie elektrotechnikiem!
- Dobrze, już dobrze. - Machnąłem ręką.
Wyglądało na to, że resztę drogi przejdziemy pieszo. Gdyby nie obecność niewielkiej osady, w której za niewielką sumę, udało się nam kupić trochę inny środek transportu; konie.
***
Wierzchowce stanęły na skarpie, skąd mogliśmy obserwować okolicę. W blasku palącego słońca mieniła się przed nami panorama plugawego miasteczka Mokh'rest. Omijana przez szlaki kolejowe, drogowe, jak i pewnie samego diabła mieścina miała wkrótce być areną, na której rozegrać się miał widowiskowy spektakl. Solny Trup tu był, a wraz z nim jego pomocnicy. Poprawiłem się na wierzchowcu, który prychnął zniecierpliwiony. Mimowolnie położyłem rękę na kaburze rewolweru.
- Czas zgotować naszemu zbiegowi wystrzałowe przyjęcie.
- Widzę, że już strzelasz żartami na lewo i prawo, jak zawodowiec - stwierdził z uśmiechem Genbu.
Poprawiłem poły kurtki i popędziłem konia. Nadszedł czas na zastawienie pułapki.
***
Murth chyba przeczuwał, że ktoś go śledził. Obejrzał się mimowolnie przez swoje prawe ramię, po czym wrócił do oglądania nowej kusarigamy. Była o wiele lepiej wyważona, niż ta poprzednia. Zrobił kilka ruchów, popatrzył jak zachowuje się odważnik na końcu i uśmiechnął się do swoich myśli.
- Ostrożnie z tym! Wszystko dookoła jest drewniane. - Strofował go jego towarzysz, jeden z ludzi należących do jego szajki. On, Murth i jeszcze dwóch ludzi siedzieli właśnie na tyłach niewielkiego pubu. Na owalnym stole z hebanu nie stały jednak butelki z trunkami, czy talie znaczonych kart. Były tam natomiast przynajmniej cztery sztuki broni krótkiej, ze trzy pałki, dwa miecze i kilka granatów. Murth wiedział, że sam nie będzie tego wszystkiego potrzebować.
- Szkoda, że nie skołowałeś więcej kombinezonów Kamereon.
- Tak, ale wiesz jak ciężko jest takie coś dodać. W Akuto Hora ostatnio coś węszą, a czasu dużo tez nie ma. Ale wiesz, granaty dymne, wiążące, karabiny klasy Tokoro, pistolety Zajicev, ze dwa Desert Eagle, powinno wystarczyć, by sforsować przejście graniczne.
- A transport?
- Motocykle ci pasują?
Murth uśmiechnął się paskudnie. Jego nastrój szybko się zmienił, kiedy pobliski czujnik zanotował czyjeś przybycie. Spojrzał na kamerę i omal się nie zachłysnął.
- Ej, Jonah, powiedz mi jedno... dałeś tabliczkę, że bar jest zamknięty, co nie?
- Taaak? - odparł Jonah, równie zaskoczony co sam Trup.
- Bo mam wrażenie, że tych dwóch gości ma zamiar wejść. I coś mi mówi, że nie mają ochoty na gorzałę...
***
Nadajnik GPS pokazywał, że Trup znajdował się w jakimś niewielkim budynku, będącym według lokalnych dawno opustoszałym barem. Drzwi były zamknięte, okna zabite dechami. Miejsce wyglądało zresztą, jak trzy czwarte innych w okolicy. Ale miałem pewność, że Murth tam jest. Próbowałem wyczuć jego Douriki, zamykając oczy. Tekkey w międzyczasie bez trudu sforsował zamek drzwi wejściowych. Te otworzyły się z upiornym, przeciągłym skrzypieniem. W środku saloonu panował półmrok. Wszędzie kurz i pajeczyny. Istotnie, ta część budynku była już nieużywana. Ta inna jednak czekała na odkrycie. Byłem gotów w każdej sekundzie sięgnąć po rewolwer. I wtedy się zaczęło. Ze schodów sturlał się powoli granat.
***
Eksplozja spowodowała ogólną panikę. Kobiety na straganach krzyczały, sprzedawcy pochowali się pod stoły, część wiat zawaliła się. podobnie jak połowa budynku. W powietrze momentalnie wyleciała tona drewna: stoły, deski, zawartość barku za ladą, nawet pianino z melodyjnym brzdęknięciem rozpadło się na kawałki.
My natomiast staliśmy tam, gdzie wcześniej. Momentalnie odpaliłem bańkę elektryczną i natychmiast ją zgasiłem. Nie chciałem się zbytnio zdradzać, ani też marnować energii. Nie byłem zresztą jeszcze w pełni sił. Pośród tumanów kurzu dostrzegłem poruszające się sylwetki.
- Rozdzielili się!
I my postąpiliśmy podobnie. Ja popędziłem w stronę targu, Tekkey ku dzielnicy mieszkalnej. Mój uciekinier był tylko jeden. Rosły, skoczny, zwinny jak pantera. Przeskakiwał bez trudu pomiędzy kolejnymi straganami. Nie ustępowałem mu na krok. Przetaczałem się pod wiejącymi, skórzanymi plandekami, nadeptywałem na niewielkie stoły, zrzucając z nich przeróżne towary, przeskakiwałem przez ustawione na sobie skrzynie, by w końcu dotrzeć w centrum targu. Otoczyła nas chmara ludzi. I oto stanęliśmy naprzeciw siebie. Ja, kontra Solny Trup, starcie drugie.
- Nie zatrzymasz mnie na długo - śmiał się oponent. Nie poznał mnie po zmianie wyglądu. Wszak nie mógł wiedzieć, co mi się przydarzyło.
Obtarłem pot z czoła, obserwując bacznie jego ruchy. Wywijał Kusarigamą nad głową, gotowy usiec mnie małym ciężarkiem. W trakcie lotu Tekkey przekazał mi parę wskazówek, jak walczyć z użytkownikiem takiej broni. Krążyłem po linii, bacznie obserwując jego ruchy. W końcu uderzył większym końcem swego narzędzia. Ludzie zaskoczeni, zaczeli się odsuwać. I ja zrobiłem unik, jednocześnie dobywając rewolweru. Krótki huk i świetlista lanca przeszyła serce Solnego. Zamarł, zastygł w bezruchu, wydając z siebie tylko krótki, chrapliwy odgłos. Splunął krwią i padł na ziemię bez tchu. Podszedłem bliżej i spojrzałem nań z góry. Nie wyczuwałem Douriki, a gdy go dotknąłem, także i pulsu. Obejrzałem się dookoła. Większość gapiów zwariowała. Cieszyli się, jakby niewiadomo co się stało. Chwyciłem kusarigamę i popędziłem w stronę Tekkeya.
***
Odnalazłem go, zagrzebanego w ziemi. Wystawała tylko sama głowa. Popatrzeliśmy po sobie, ja przykucnąwszy przy nim, on dalej wbity w podłoże.
- Jakim cudem dałeś się tak wyrolować?
Dookoła walały się ciała pokonanych członków gangu Murtha, części motocyklowe, fragmenty broni, był to istny chaos. Ale ani śladu Solnego.
Wykaraskałem towarzysza z pułapki, po czym zaczął opowiadać swoją przygodę.
- Wygląda na to, że Trup opanował nową technikę - solnego klona. Prawdopodobnie w ten sposób przedarł się przez zabezpieczenia więzienia.
- Jego wspólnik, nawet z Kamereonem został poszatkowany przez wieżyczki. A on użył klonów i oszukał tak kamery jak i system. Potrzebował tylko kogoś do sforsowania laserowej bariery.
- A to łotr jeden! - skwitował Genbu, po czym jeszcze dodał. - Nic to. Wciąż jeszcze ma nadajnik i zmierza w stronę Shah'en. Dorwiemy go |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,25 sekundy. Zapytań do SQL: 19
|