Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Psie cmentarzysko
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 24-05-2011, 21:19

3 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Kalamir

Psie cmentarzysko to nie miasto, nie wioska, ani nawet nie miejsce. To raczej zjawisko społeczno-ekonomiczne, oczywiście dzisiaj kojarzone z pewną dziurą na południu Babilonu.
Stało tam kiedyś ładne miasto z wysokimi budynkami, będącymi symbolem rozwoju ludzkości oraz z podwórkami wypełnionymi uśmiechniętymi dziećmi. Nikt nie skarżył się na sąsiadów, nie było kolejek w sklepach, nie było tych przeklętych marketów, czy choćby korków na ulicach. Nadleciały jednak bombowce i zrzuciły ogień. Zupełnie jakby sto diabłów wysikało się na nasze głowy. Ludzie umierali na ulicach, rozszarpywani przez odłamki lub walące się piętra. Ci co przeżyli, zostali dobici przez szwadrony śmierci. Nikt już nie pamięta, kto stał za atakiem. Bo i po co? Wtedy zaczęło rodzić się psie cmentarzysko.
Ruiny otoczone przez niekończące się lasy przyciągnęły uchodźców i margines społeczny. Rząd nie miał pieniędzy ani ochoty na odnawianie małych miasteczek, podczas gdy na południu wznoszono prawdziwe metropolie. Zostawili więc nas samym sobie. Daliśmy sobie radę, tak jak zawsze dawaliśmy radę.
Kiedy wyjdziesz na ulicę, zobaczysz miasto, które widziało swój koniec. Pośród szkieletów domów i porośniętych trawą zgliszcz dojrzysz parodię społeczeństwa, świat pozbawiony współczucia, który potrafi przerazić najbardziej zatwardziałych drani. Kiedyś przyjechał tu jakiś ważniak w okularach, robił dużo notatek i zadawał jeszcze więcej pytań. Wytrzymał tydzień nim uciekł do swojej cywilizacji. Słyszałem, że nakręcił serię filmów o świecie zniszczonym przez globalny konflikt, tym samym tworząc niezwykle popularny nurt post-apokalipsy. Śmiać mi się chce, gdy to rozpamiętuję. Pomyśleć, że ludzie naprawdę wierzą, że to tylko nieszkodliwa fikcja...


***

Odległe miasto Kartamisa zostało niemal doszczętnie zniszczone na skutek przedłużającej się wojny oraz nalotów bombowych. Gdy nastał Światowy Pokój, uchodźcy powrócili i próbowali ułożyć sobie życie od nowa. Wojna pokazała jednak, że dziewicze lasy Aztecos i fatalna infrastruktura są zbyt dużym problemem by inwestować pieniądze w tamte rejony, podczas gdy ważniejsze miejsca wymagały natychmiastowej odbudowy. Kartamisa została zapomniana, przez co stała się idealnym miejscem dla ludzi, którzy woleli pozostawać w ukryciu. Początkowy spokój zaczął przegrywać z bestialskim bezprawiem, zrodziła się karykatura społeczeństwa chcącego rządzić się własnym prawem.
Przybyli też ludzie, którym na rękę był taki rozwój sytuacji. Widząc szansę na stworzenie świetnego czarnego rynku, mafia i kartele narkotykowe dołożyły wszelkich starań, by skorumpowani klerycy nagle nie przypomnieli sobie o tym miejscu. Tak zrodziło się psie cmentarzysko. Miejsce, które powinno istnieć tylko w post-apokaliptycznych filmach.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Kalamir   #2 
Yami


Poziom: Genshu
Posty: 1033
Wiek: 36
Dołączył: 21 Lut 2009
Cytuj
Personal and External Affairs...


Nauczyli mnie jak stać się dowolną osobą jaką bym chciał. Pokazali mi jak być niewidocznym na pustej ulicy oraz jak zniknąć na otwartej przestrzeni z podwójnym ogonem za plecami. Zdarzało się też szpiegować i kraść. Kazali mi porywać a czasami mordować niewygodnych lub niebezpiecznych osobników. Zrzucali mnie na spadochronie, wykopywali z pędzących samochodów, strzelali do mnie, dźgali mnie, próbowali rozerwać magicznymi mocami, nawet opowiedzieli mi kilka babilońskich dowcipów. Byłem shinobi i podobała mi się ta robota. Kiedy straciłem nad tym kontrolę? Kiedy stałem się najlepszym z najlepszych. Co zabawne, utrata kontroli w rzeczywistości była zyskaniem kontroli nad całym wywiadem. Na moich barkach leżała teraz odpowiedzialność jakiej nigdy nie pragnąłem.
Wolf Core było białą kulą o średnicy siedmiu metrów stojącą w podziemnej placówce wywiadu. Wchodziłem do środka kiedy potrzebowałem zebrać myśli. Po zamknięciu włazu grawitacja wewnętrzna zwiększała się dwukrotnie. Powietrze robiło się suche i ciężkie a dźwięki przestawały być słyszalne. Czas stawał się pojęciem, którego człowiek nie mógł tu uchwycić swymi zmysłami. Takie warunki niejednego mogłyby doprowadzić do szaleństwa. Dla mnie był to kolejny szalony trening. Teraz jednak właz się otworzył a ja wiedziałem, że było na to stanowczo za wcześnie. Wstałem więc i poszedłem sprawdzić co się dzieje.
Core zawieszony był w sześciennym pomieszczeniu z trzema mostami. Pierwszy wisiał kilka metrów nade mną i prowadził do messy oraz windy. Jeden był kilka metrów niżej i łączył wschodnie centrum dowodzenia z kwaterami oficerskimi. Ja zaś po wyjściu z kuli stałem na moście łączącym zachodnie centrum dowodzenia z biurami konsultantów i strategów. Dlatego nie zdziwił mnie widok czekających okularników z teczkami i kawą.
– Ni pije kawy, przynieś mi browar. – Oczy chłopaka prawie wyskoczyły z jego czaszki. – Zakładam, że to jakieś ważne raporty, które usprawiedliwią przerwanie sesji w Core?
Krok do przodu zrobił Gales, młody oficer formalista bardziej nadający się do seikigun niż shinobi. Wyciągnął teczkę i zaczął meldować. Dopiero upomniany rozpoczął swobodną i zrozumiałą wypowiedź.
– Dowódco. Misja „Leopard” zakończyła się sukcesem. Nasz agent melduje, że cel spotka się dzisiaj z córką w swojej Khazarskiej rezydencji.
– Doskonale, przekazać te informację Seikigun, nasza robota kończy się tutaj. Niestety nie rozumiem czemu przyślijcie z tym do mnie. Każdy Jounin na mostku mógł to zatwierdzić, tak?
– Agent przekazał również „kod siódmy: bez pracy nie ma kołaczy”, cokolwiek to znaczy.
Kiwnąłem głową i odesłałem ich nie wyjawiwszy co oznaczał kod. Wiedziało o nim tylko kilku zaufanych szpiegów a w tej robocie im mniej ludzi o czymś wie, tym lepiej. Kazałem przygotować mój odrzutowiec i pilota, sam skierowałem się do swoich pomieszczeń w celu przygotowania ekwipunku. Nareszcie trafiła się sprawa dla mnie.
W komnacie stała pancerna szafa, w niej znajdował się osprzęt godny komiksowych bohaterów tak popularnych u sąsiadów na wschodzie. Może było to groteskowe, ale mi pozwalało utrzymać jakiś ład w tym bajzlu. Założyłem czarne przewiewne szaty i wygodne buty o miękkiej podeszwie. Luźne rękawy usztywniłem czarnymi karwaszami a korpus zasłoniłem lekką kevlarową kamizelką. Czarne włosy nie przeszkadzały w skradaniu więc na głowę nałożyłem maskę zasłaniającą wyłącznie czoło i policzki. Ukryłem kilka szurikenów i mniejszych bajerów w pasie a następnie ruszyłem na lądowisko. Chwile później odrzutowiec niczym rakieta wystrzelił w niebo. Pilot zapytał dokąd chce się udać a ja podałem współrzędne.
Niebyła to oficjalna misja, która wymagała zaprotokołowania. Poniekąd była to przysługa, która miała zapewnić mi osobiste korzyści. Może troszkę przesadziłem, korzyści zapewniała bez wątpienia każdemu wywiadowi. Jakiś czas temu wyłożyłem ogromną sumę pieniędzy by wspomóc kampanię wyborczą pewnego polityka. Była to kasa wyłącznie z mojej kieszeni, zgromadzona na przestrzeni dziesięciu lat gdzie trzecią część stanowiły monety zarobione w wojsku. Niestety konkurencja wspomnianego polityka nie poddała się po pierwszej przegranej turze. Mając nadzieję zdobyć poklask ludzi wciąż pamiętających okrutną wojnę, Apollo Rezans postawił sobie za cel usunięcie największej z blizn po dawno już nieaktualnym konflikcie zbrojnym. Chciał renowacji Kartamisy – zapomnianego miasta, które przerodziło się w jeden z najlepszych czarnych rynków jakie miał do zaoferowania Babilon. Na świecie, chyba tylko Har mogło się z nim mierzyć.
Nie oszukujmy się. Miejsca takie jak „psie cmentarzysko” to siedlisko największych szumowin tego świata. Planuje się tam ataki terrorystyczne, porwania, zamachy stanu, przemyca się najbardziej zakazane materiały i wiele innych rzeczy. Nie można pozwolić by takie miejsce zniknęło. W końcu to nasze ataki terrorystyczne, porwania, zamachy stanu i najbardziej zakazane materiały. Każdy wywiad potrzebował takiego miejsca a oczyszczanie Babilonu mało kogo interesuje.

Zaszyfrowany kod jaki przekazał mi szpieg dał mi znać o zbliżającym się wyjeździe Apollo. Prawdopodobnie jeszcze tej nocy Babilończyk pojawi się tu z ochroną i kamerą by nakręcić kilka spotów wyborczych. Moim zadaniem było upewnić się, że zobaczą tu troszkę niezłej akcji.
Nie pomyliłem się ani troszkę. Gigantyczny transportowiec powietrzny wylądował kilka mil od Kartamisy. Wyładował dwa samochody terenowe oraz trzydzieści osób, które zajęły się rozbijaniem obozu. Na pewno posiadali czujniki ruchu, lepiej dla mnie było pozostać w ukryciu. Włączyłem scouter zawieszony na oku i od razu wiedziałem o co najmniej dwóch zelotach. Pierwszy poziom douriki zbliżał się do trzech tysięcy, kolejny dopiero minął dwa tysiące. Takie liczby oznaczały obecność świetnie przeszkolonych ludzi mogących dysponować kilkoma solidnymi zaklęciami. Należało zachować ostrożność i …czekać.
Godziny mijały a ja pozostawałem w ukryciu, obserwując, zbierając do kupy różne spostrzeżenia. Poza wartownikami, nikt nie wyściubił nosa za czujniki ruchu i wieżyczki strzegące obozowiska. Pomyślałem o sprowadzeniu jakiegoś zaprzyjaźnionego snajpera ale te myśli nie były zbyt realne. No i nie należy zapominać o obecności tarczy magnetycznych, które zapewne odbiły by pocisk zabijając rykoszetem przypadkowego ochroniarza. Nagle skontaktował się ze mną mój pilot. Kazałem mu opuścić Babilońską przestrzeń powietrzną i wrócić tu za dwanaście godzin. Nie było sensu ryzykować jego obecnością.
Wtedy ruszyli. Dwa uzbrojone samochody wyjechały w kierunku Kartamisy, jednak wątpiłem by znajdował się w nich Apollo. Zapewne zawiozą na miejsce kilku żołnierzy, którzy obstawią teren. Później wrócą po samego Rezansa i znowu skierują się do zniszczonej metropolii. Scouter doniósł, że zeloci pozostają na miejscu. Nie myliłem się.
Ruszył przez dżunglę do Kartamisy. Z moją znajomością terenu i umiejętnością szybkiego przedzierania się przez teren tropikalny miałem zamiar dotrzeć na miejsce w ciągu pięciu minut. Już po chwili zobaczyłem zniszczone wieżowce, rozerwane autostrady i leje po bombach. Wszystko jak w tych post-apokaliptycznych horrorach. Istnienie takiego miejsca było doprawdy niesamowite. Nie dziwne, że powstał tu czarny rynek. Szybko namierzyłem komandosów u „bram miasta”. Na pewno nie zaryzykują wycieczki do centrum. Ekipa filmowa nakręci kilka scenek na tle ruin, Apollo spotka się z paroma obdartusami i czmychną do domu.
Wybiegłem na piaszczystą drogę w bezpiecznej odległości od żołnierzy. Ułożyłem na niej pajączka do tej pory ukrytego w pasie i przysypałem go delikatnym piaskiem. Uruchomiłem magnes. Urządzenie uruchomi się, gdy wyczuje metal. Wyskoczy na wysokość do trzydziestu centymetrów i chwyci się podwozia. Na moją komendę eksploduje. Oczywiście były dwa samochody a ja nie miałem pewności, w której maszynie będzie cel. Wskoczyłem w krzaki i okrężną drogą zakradłem się do miasta. Normalni ludzie emanują energią na poziomie dziesięciu jednostek. Przećwiczeni komandosi posiadają troszkę większe odczyty, więc namierzenie kilku z nich nie było skomplikowane.
Babilończyk zajął pozycję na drugim piętrze zrujnowanego budynku. Rozłożył karabin i miał baczenie na całą okolicę. Niby żołnierz, niby wspaniały komandos, oczywiście nie zauważył mojej sylwetki skrytej w cieniu za jego plecami. Przez ponad dziesięć minut stałem w absolutnym bezruchu nasłuchując jego radia. Pozostali członkowie oddziału również rozstawili się w ciężko dostępnych miejscach. Rany boskie, tyle zachodu z powodu jakiegoś podrzędnego polityka. Mordowałem biskupów z gorszą ochroną.
Nadjechali. Zaparkowali na placu przed strzeżoną budowlą i zaczęli rozstawiać sprzęt do filmowania. Nadszedł czas by narobić szumu. Delikatnie nacisnąłem na detonator następnie obserwowałem jak jeden z samochodów wyskakuje na pięć metrów w powietrze i robi piękny obrót wokół własnej osi. Niestety Apollo wysiadał z tego drugiego i zaledwie dostał małym odłamkiem, który rozciął mu koszulę na plecach. Komandos obok mnie wpadł w panikę i zaczął doszukiwać się szturmu nieprzyjaciela. Komunikaty w radiu były chaotyczne zaś dwaj zeloci rzucili się na swego pana by osłonić go własnym ciałem. Jak na razie nie zaobserwowałem magii.
Radio krzyczało o odwrocie i przegrupowania. „Idziemy lasem! Droga może być obstawiona przez wroga!” Oczywiście, pomyślałem. Wszystko po mojej myśli. Komandos odwrócił się przede mną a ja umieściłem ninjato w jego gardle i delikatnie pociągnąłem w bok. Zerwałem jego kurtkę nim zdążył ją zakrwawić i już po chwili niemal wyglądałem jak on. Wypowiedziałem kilka słów starając się zniżyć ton głosu do tego jakim meldował się denat. Oczywiście moje aktorskie umiejętności naśladowania były w szczytowej formie.
Trzy minuty później biegłem przez las w żołnierskim outficie i kominiarce na twarzy. Byłem parę centymetrów wyższy od mego poprzednika, jednak wojskowe ubranie idealnie to maskowało. Nagle dogonił mnie inny żołnierz i wyprzedzając mnie wskazał prawą stronę ręką.
– Przejdź na prawe skrzydło w razie gdyby chcieli nas zajść!
Mój karabin wypaliłem w jego głowę zostawiając tylko kawałek szyi.
– Dobrze, już idę.
Nagle odezwało się radio.
– Słyszeliśmy strały, podajcie lokalizację.
– Prawe skrzydło! Znaczy wschód! – Krzyczałem do słuchawki jednocześnie oddając kilka strzałów w powietrze by hałas uniemożliwił odbiorcy rozpoznanie mego głosu. Byłem wystarczająco przekonujący.
Założywszy, że komandosi skierują lufy karabinów na wschód, zacząłem kierować się tak by podejść ich z przeciwnego kierunku. Już po kilkunastu sekundach dotarłem do grupy niezwykle spiętych Babilończyków, którzy biegli na lądowisko jednak nerwowo spoglądali w podanym przeze mnie kierunku. Jeden z żołnierzy wskazał mi lewą stronę i wydał kolejny rozkaz.
– Zasuwaj do samolotu ochraniać Apollo, my osłonimy was przed pogonią.
Ninjato samo mi się wysunęła zza placów i przeskoczyło po jego gardle. Nikt tego nie spostrzegł, gdy gostek upadał ja rzuciłem się z nim na ziemie i krzyknąłem:
– Snajper!
Reszta jak na komendę upadłą i zaczęła oddawać salwy w drzewa. Delikatnie chwyciłem za granaty uwieszone na kurtce i stwierdziwszy, że jestem w dogodnej sytuacji rzuciłem każdemu po jednym. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie uśmiechałem się pod maską. Ci przy samolocie musieli srać po gaciach słysząc trzy eksplozje następujące zaraz po sobie. Szedłem dalej.
Wreszcie dotarłem do tego co interesowało mnie najbardziej. Dwieście metrów przed ich obozowiskiem spotkałem dwóch zołnierzy, zelotów i Apollo.
– Co tam się dzieję? – zawołał mój cel, który był straszliwie przerażony.
– Gonią nas! – rzuciłem szybko myśląc o tym by unikać niepotrzebnej konwersacji.
Wtedy ręka zeloty wystrzeliła do przodu a w raz z nim świecąca nitka, która ominęłaby mi się wokół szyi gdybym w porę jej nie uniknął. Zamiast tego trafiła drzewo i przecięła ją niczym najostrzejszy z mieczy.
– Nadczłowiek! – wrzasnął zelota a ja uświadomiłem sobie, że musi posiadać zdolność natychmiastowego rozpoznawania mutantów.
Moje usta wypowiedziały nieznaną formułkę a od mej ręki odczepiła się świecąca nić, która poszybowała w kierunku żołnierzy. Zdążyli unieść broń w mym kierunku gdy nagle zastygli w bez ruchu i rozpadli się na kilka części bryzgając wszędzie krwią i rozlewając swe flaki.
– Coś ty zrobił? – wrzasnął drugi zelota, którego ręce formowały dziwne symbole w powietrzu.
– To nie ja! On skopiował moje zaklęcie?!
Apollo biegł już w kierunku samolotu ale ja nie zwracałem na to uwagi. Zeloci zastawili mi drogę i szykowała mi się piękna walka. Pierwszy zelota szaleńczo zaatakował mnie świeconymi nićmi tym razem z obu rąk a ja musiałem użyć całej nadludzkiej prędkości by wydostać się z śmiertelnej pułapki. Drugi zaczął biec tak by mnie okrążyć, gdy nagle zatrzymał się i sklonował! Dwóch takich samych zelotów w ułamku sekund przeskoczyło obok mnie. Skierowali swe ręce do siebie a ja zastygłem w bezruchu. Znalazłem się w trójkącie otoczony przez przezroczyste ściany energii.
– Magia pieczętująca! – wyrwało mi się z ust.
– Mam go! – wrzasnął ten, który dopiero co uwięził mnie w piramidzie, gdzie każda ze ścian było pilnowana przez klona.
– Świetnie! – krzyknął ten od przecinających nici. – Usuń powietrze z wewnątrz, niech się [ cenzura ] udusi.
Moja moc natychmiast zaczęła kopiowanie zaklęcia pieczętującego, jednak nie było mowy o jej użyciu. Na szczęście, mój umysł instynktownie zrozumiał jak działa zdolność. Tworzenie klonów było osobnym zaklęciem służącym do tworzenia punktów podtrzymujących ściany. Klony nie stanowiły niebezpieczeństwa. służył jedynie za przekaźnik energii. Ściany posiadały również pewną wytrzymałość balistyczną. Moje douriki przebudziło się w potężnej eksplozji. Energia przeniknęła przez ściany i dotarła do mych wrogów natychmiast rażąc ich uczuciem zwiększonej grawitacji. Poczułem jak obaj słabną.
– Co on robi!
– Nie wiem, ale słabnę!
Złożyłem ręce i utkwiłem wzrok w oryginale zeloty pilnującego ściany od wschodu. Zebrałem energię starając się nie zwracać uwagi na kończące się powietrze.
– Co on robi?
Wyprostowałem ręce i obserwowałem jak Shinku Hadouken uderza w miejsce złączenia ścian rozrywając je bez większego trudu. Wyglądało to zupełnie jakby energia rozbryznęła się w postaci szkła. Zelota stojący na linii strzału przyjął falę energii na brzuch. Wiele z niego nie zostało a jego klony rozpłynęły się jak poranna mgła.
Zelota o złotych linach skoczył na mnie krzycząc jak oszalały ale ja już wiedziałem czego mogłem się spodziewać. Przeskoczyłem Soru za jego plecy i chwyciłem go za jedno z ramion. Wykręciłem odpowiednio i złamałem. Oczywiście chłopak szybko myślał i zawrócił drogą linę zmuszając mnie do odskoku. Ja jednak schyliłem się i pozwoliłem by ta przemknęła nad moją głową. Wbiłem mu rękę pod żebra tak by oberwało płuco a następnie kopnąłem w kolano tak by złamać je jak rękę. Wtedy odskoczyłem i obserwowałem jak zelota pada na trawę w agonii a lina pozbawiona kontroli otacza go i przecina w pół. Skopiowałem te zdolność w ostatniej chwili.
Ruszyłem do samolotu ale ten już odrywał się od ziemi. Westchnąłem. Nie tak to zaplanowałem, więc poniekąd nawaliłem.
Shinku Hadouken strącił transportowiec prosto w dżunglę. Takiego upadku nikt nie mógł przeżyć. Żal mi było tylko lasu, który na pewno przez płonącą benzynę już nie będzie tak śliczny jak ostatnio. Pewnie nawet nikt nie zwróci uwagi na kolejny wrak nieopodal Kartamisy.
Miałem jeszcze kilka godzin, ruszyłem do miasta ściągając z siebie zakrwawione ciuchy.


Babilończyk wyszedł na swój luksusowy balkon by zapalić, usiadł tuż przy basenie. Wypuścił dymka i spojrzał na grilla. Podskoczył i wrzasnął przerażony upadając na ziemie. Dostrzegł moją sylwetkę. Wyłoniłem się z cienia. Nie zobaczył mej twarzy a zaledwie klasyczną maskę używaną przez shinobi gdy ci byli jeszcze zwykłymi zabójcami.
– Rozwiązałem twój problem – oznajmiłem chłodno.
– Kim…czym…
– Nie poznajesz mnie? Zapomniałeś kto dał ci pieniądze na kampanię?
– Ja… nie…
Westchnąłem patrząc na tego tchórza.
– Dałem ci ponad siedemset tysięcy. Za to co zrobiłem dzisiaj, dobry zabójca wziąłby od pięciu do dwudziestu milionów. Nie wiem jak łatwiej mogę ci ułatwić życie. Więc lepiej abyś ty również się postarał i zdobył ten stołek.
Uznałem, że nie ma sensu mówić mu o tym, że znalazło się kilku głupców chętnych zapłacić mi kilka baniek za to, że usunąłem kogoś kto przeszkadzał i mi.
Milczał, chyba się troszkę opanował.
– Tak, oczywiście.
Cofnąłem się w tył, dokładnie tak by znaleźć się w cieniu. Nie wiedział kiedy zniknąłem ani jak opuściłem dwudzieste piętro apartamentowca. Robota dobrze wykonana.

Wolf Core było białą kulą o średnicy siedmiu metrów stojącą w podziemnej placówce wywiadu. Wchodziłem do środka kiedy potrzebowałem zebrać myśli. Po zamknięciu włazu grawitacja wewnętrzna zwiększała się dwukrotnie. Powietrze robiło się suche i ciężkie a dźwięki przestawały być słyszalne. Czas stawał się pojęciem, którego człowiek nie mógł tu uchwycić swymi zmysłami. Takie warunki niejednego mogłyby doprowadzić do szaleństwa. Dla mnie był to kolejny szalony trening. Teraz jednak właz się otworzył a ja wiedziałem, że było na to stanowczo za wcześnie. Wstałem więc i poszedłem sprawdzić co się dzieje. Nie zdziwił mnie widok…



   
Profil PW
 
 
»Drax   #3 
Yami


Poziom: Wakamusha
Posty: 242
Wiek: 33
Dołączył: 06 Sie 2010
Skąd: Gliwice
Cytuj
[Ninmu|Yami]Prawo silnych

Psie cmentarzysko. Babilon.
Podstarzały grubas odczołgał się pod jedną ze ścian zrujnowanego pomieszczenia. Oddychał ciężej niż wskazywał na to jego stan, próbując w ten sposób zagłuszyć odgłosy mocowania się z krępującą mu nadgarstki liną. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż jego porywacz zaabsorbowany był umieszczaniem statywu w jednym z rogów czegoś, co kiedyś najprawdopodobniej było salonem w jednym z wielu jednorodzinnych domków na obrzeżach Kartamisy. Niestety, więzy trzymały mocno, a on co raz mniej umiejętności aktorskich musiał wkładać w głośną zadyszkę.
- Daruj sobie, starcze. Nie puszczą – oznajmił młodzieniec bez odwracania się w kierunku porwanego, wieńcząc swoją pracę ustawieniem małej kamery na szczycie konstrukcji.
Grubas zaklął w odpowiedzi, ale przestał się mocować. Spojrzał spod byka, jak czarnowłosy sprawdza w urządzeniu ujęcie pokoju.
- Co ty, do cholery, robisz?
- Nie musisz tego wiedzieć. – Porywacz wyregulował nieco statyw i spojrzał ponownie w podgląd obrazu.
- Mówię o tym porwaniu, zasrańcu! Wiesz w ogóle, kim ja jestem?! – ryknął starzec, opluwając się śliną.
- Oczywiście.
- Więc zdajesz sobie sprawę, skur.wysynu, że moi ludzie już mnie szukają?! A jak już nas, kur.wa, znajdą, to każę im żywcem obedrzeć Cię z tej twojej bladej skóry! Nie będzie żadnego jeb.anego okupu!
- Nie będzie – przytaknął młodzieniec.
Grubas zamarł z otwartymi ustami. Najwyraźniej ta odpowiedź zaskoczyła go na tyle, by zastopować ciąg dalszy tyrady.
- Nie spodziewam się też zbyt wielu ludzi przybywających ci na ratunek. Najwyżej dwóch.
- Co… Co ty bredzisz?
- Zjawią się tutaj ci, którym życie szczególnie mogłoby dopiec, gdyby władzę w rodzinie przejął twój brat.
Stary gangster pobladł wyraźnie. Jego twarz idealnie odzwierciedlała nagłą nawałnicę myśli, która rozpętała się w jego głowie. Najpierw wyrażała zdumienie, potem niedowierzanie, by po chwili, poprzez krótki błysk zrozumienia, wykrzywić się w maskę strachu.
- Max? Max cię wynajął?!
Porywacz nie odezwał się ani słowem, lecz jego milczenie było wystarczającą odpowiedzią.
Stary gangster ponownie zaklął, a strach zaczął ustępować miejsca furii.
- TEN RUDY SKUR.WIEL! ILE…
- Dosyć! – uciął. – Myślę, że cała okolica już wie gdzie jesteś, włączając w to twoich synów.
Młodzieniec doskoczył do grubasa i huknął go na odlew w twarz, po czym wmusił mu w usta knebel, mocując go kolejnym kawałkiem sznura. Zrobiwszy to, ostatni raz skontrolował kamerkę i, najwyraźniej usatysfakcjonowany, odetchnął lekko. Scena była przygotowana, teraz trzeba poczekać na przybycie aktorów.

Luigi, młodszy z braci Scarra, biegł co tchu za starszym z rodzeństwa. Przed chwilą obaj wyraźnie słyszeli ryk swojego ojca dobiegający z jednego ze zrujnowanych domostw na obrzeżach Kartamisy. Zresztą, cała okolica musiała słyszeć, więc miał nadzieję, że niedługo dołączą do nich pozostali capo ze swoimi ludźmi, którzy przeczesywali to terytorium.
Nie był jednak naiwny. Jego wuj nie kwapił się zbytnio do poszukiwań porwanego przed kilkoma godzinami brata. Bardzo możliwym było, iż to on był odpowiedzialny za to wszystko, próbując w ten sposób przejąć władzę w rodzinie. I na pewno część capo go w tym popierało. Luigi po prostu miał nadzieję, że nie wszyscy. I nie pasował mu w tej układance bardzo ważny element: dlaczego porwanie? Dlaczego nie zabójstwo? To byłoby szybsze i prostsze.
A może głowę mafijnej rodziny Scarra uprowadził ktoś zupełnie obcy, faktycznie licząc na okup? To byłoby głupie. Wszyscy na Psim Cmentarzysku wiedzieli, że z ich rodziną lepiej nie zadzierać.
Młodszy z braci przerwał swoje rozmyślania, gdy znaleźli się w pozostałościach po ganku zrujnowanego domostwa. Odbezpieczył gnata i wzrokiem odpowiedział na nieme pytanie starszego z rodzeństwa, potwierdzając swoją gotowość do akcji.
Wparowali we dwóch do środka, nie czekając na jakiekolwiek posiłki. On z pistoletem, a jego brat, Lukas, z mieczem w dłoni. W niewielkim przedsionku panował półmrok, lecz nawet w takich warunkach doskonale rozpoznali ślady wleczenia czegoś po podłodze. A raczej kogoś – ich ojca. Luigi zacisnął zęby i klepnął brata w ramię, dając mu znak, by puścił go przodem. Następnie najciszej jak mógł, zbliżył się do progu następnego pomieszczenia i minimalnie wychylił, chcąc rozpoznać sytuację.
Ojciec na wpół siedział, na wpół leżał związany i zakneblowany pod przeciwległą ścianą. Otworzył szeroko oczy na widok jednego ze swoich synów i próbował coś powiedzieć, lecz nie dał rady kneblowi. Luigi natychmiast przyłożył palec do ust, dając mu znak by zachował milczenie, i uważnie zlustrował resztę pomieszczenia w poszukiwaniu potencjalnego schronienia porywacza. Jednak jedynym wyróżniającym się elementem w pokoju, poza samym porwanym, była mała kamerka umieszczona na statywie w jednym z rogów. Młodszy Scarra zmarszczył brwi. Nagrywali tu coś? Czyli to faktycznie mogło być prawdziwe porwanie!
Irracjonalnie, trochę to go uspokoiło. Intrygę wuja postrzegał za znacznie gorszą możliwość, grożącą ostrym sporem i podziałem w rodzinie. Tylko gdzie był porywacz? Albo porywacze, jeśli działali w grupie? Luigi ostrożnie wślizgnął się do pozostałości po salonie, dając jednocześnie znak Lukasowi, by podążył za nim.
W tym momencie to jednak starszy z braci, bardziej porywczy, przejął inicjatywę. Zaklął głośno na widok skrępowanego rodziciela i podbiegł do niego, całkowicie zapominając o niebezpieczeństwie. Luigi sapnął, poirytowany postępowaniem starszej latorośli i natychmiast ruszył w stronę drugiego wyjścia z pokoju, chcąc zbadać potencjalne niebezpieczeństwo.

Lukas cały czas przeklinał, przecinając więzy krępujące jego ojca, gdy nagle usłyszał jak coś głucho uderza w zakurzoną podłogę. Starzec zaskomlał przez knebel i wytrzeszczył oczy, patrząc na coś znajdującego się za plecami swojego syna. Starszy z braci zerwał się z kucków, odwrócił błyskawicznie i krzyknął ze zgrozy na widok toczącej się tuż obok niego głowy Luigiego.
- Mam nadzieję, że skoro twój brat najwyraźniej zgarnął w genach rozum, to ty popiszesz się lepszymi umiejętnościami w walce – oznajmił czarnowłosy młodzieniec, przestępując przez próg pomieszczenia od tej strony domu, której bracia jeszcze nie zbadali.
Lukas jednak był w zbyt wielkim szoku, by zareagować w jakikolwiek sposób, tylko wpatrywał się to w porywacza jego ojca i zabójcę jego brata w jednej osobie, to w odciętą głowę tego ostatniego. Dopiero, gdy brunet przeszedł na środek salonu i wycelował w niego sztychem katany o czarnym ostrzu, mafioso się ocknął i ze wściekłym rykiem przystąpił do ataku.

Don Scarra nie znał się za bardzo na walce bronią białą, lecz nie miał wątpliwości kto ma przewagę w tym pojedynku. Jego jedyny żyjący syn z początku miał inicjatywę, lecz gwałtowne ataki, które wyprowadzał, najwyraźniej nie stanowiły wyzwania dla tego przeklętego porywacza, gdyż były albo bezproblemowo unikane albo parowane. Potem ten zaczął bawić się z Lukasem, wycinając mu w skórze lekkie ranki to tu, to tam. W końcu, z nudą wymalowaną na twarzy, prostym ruchem wytrącił miecz z dłoni przeciwnika i nie przedłużając, przebił mu trzewia na wylot.
Grubas zamknął oczy i załkał bezgłośnie, gdy ciało Lukasa osunęło się z ostrza katany i opadło na ziemię, tuż przy głowie Luigiego.
- Oby to wystarczyło – mruknął porywacz sam do siebie, wycierając czarne ostrze o ubrania swojej ostatniej ofiary, po czym podszedł do statywu i usunął z niego nagrywający sprzęt. – Och, byłbym zapomniał – dodał i odwrócił się w stronę starca.
Po chwili trup Dona Scarry dołączył do swoich synów,


Dwa dni później. Przedmieścia Arkadii. Babilon.
Hawtin siedział na niewygodnym stołku, ze spokojem obserwując reakcje na twarzy Damiena Lockhearta. Lider Phantom Knights oglądał nagranie ze zrujnowanego domostwa w Kartamisie, bębniąc palcami o blat mahoniowego biura. Znajdowali się w jednej z licznych kryjówek organizacji zabójców, a konkretnie w prywatnym gabinecie ich przywódcy. Ex-rycerz nie wydawał się być pod wielkim wrażeniem walki potencjalnego nowego podwładnego, lecz nic nie wskazywało również na to, by się nudził.
W końcu, gdy Lukas padł na ziemię, Lockheart zastopował filmik i wyłączył telewizor.
- To wszystko?
Marcus poruszył się niepewnie, ale kiwnął głową.
- Ten Babilończyk, Scarra, czy jak mu tam, nie był dla ciebie zbyt wielkim wyzwaniem, co?
- Nie był – przyznał młodzieniec, zastanawiając się, jaka będzie ostateczna decyzja jego rozmówcy.
- Myślisz, że dasz radę podołać komuś silniejszemu?
- Tak.
- Komuś takiemu jak ja?
Hawtin zawahał się. To było niebezpieczne pytanie. Gdyby odpowiedział twierdząco, okazałby niesamowitą zuchwałość, ale niektórzy szefowie lubili takie podejście wśród swoich podwładnych. No i byłoby to kłamstwo, gdyż szczerze wątpił w przetrwanie choćby krótkiej chwili w starciu z niesławnym Damienem Lockheartem. Póki co... Gdyby jednak odpowiedział przecząco, to poza szczerością, okazałby uległość, a nie miał pojęcia, co siedzący przed nim nadczłowiek uważał o takim zachowaniu.
Na szczęście jego myśli przerwał sam Lockheart:
- Dobra, nie przedłużajmy tego. Muszę spotkać się z pewną „damą” – to słowo niemalże wypluł – a nienawidzę przebywać w tym przeklętym państwie. Uznajmy, że jesteś na okresie próbnym. Wykaż się.


Per aspera ad astra.
   
Profil PW Email
 
 
»Naoko   #4 
Zealota


Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 594
Wiek: 33
Dołączyła: 08 Cze 2009
Skąd: z piekła rodem
Cytuj
Śladami pożogi – Rozdział V

[02.06.1615r.]

Cieszyła się, że trafiła do tego miasta za dnia. Przedmieścia Arkadii w porównaniu z Kartamisą wydawały się wesołym i kolorowym placem zabaw najmłodszych.
Zeskoczyła z podwyższenia, przypuszczając, że stał tu kiedyś pokaźnych rozmiarów budynek. Kawałki starej cegły zazgrzytały pod jej podeszwami. Arafel westchnęła w myślach. Nie sądziła, że w jej ukochanym państwie znalazło się miejsce na dowód ruiny ludzkości. Ile to już lat temu planowano powtórnie odbudować i osiedlić tę nieprzyjazną ziemię? Efekt widziała przed sobą i nie była nim zachwycona.
Rozejrzała się dookoła. Przyjechała do Kartamisy blisko godzinę temu, jednak póki co nie spotkała ani jednej osoby. A wiedziała, że żyją tu ludzie. Wskazywały na to chociażby niewysuszone studnie lub drzwi powstawiane we framugi tych mniej zniszczonych budynków. Zauważyła również, że w niektórych miejscach było znaczniej mniej gruzów, a za bramami kamienic rosły niewielkie krzaki owocowe. I nie wyglądały na dzikie.
Spojrzała na zegarek. Do zapadnięcia zmierzchu zostało jej kilka godzin, jednak nie sposób było zauważyć, że niektóre cienie zaczynały się powoli wydłużać. Powoli zamykały w swoich objęciach zniszczone miasto, potęgując w złotookiej poczucie zniszczenia. Po jej karku przeszedł nieprzyjemny dreszcz.

- Czas zabrać się do pracy – mruknęła pod nosem.
Mimo że wcześniej zebrała wszystkie dostępne informacje na temat Kartamisy, nie znalazła w archiwach Semphyry żadnej mapy odpowiadającej współczesnemu stanowi miasta. Ledwie kojarzyła rozmieszczenie poszczególnych dzielnic i ulic z tym, co miała na kartce. Po jakimś czasie krzątania się bez większego celu i kierunku Arafel zauważyła, że zapadł zmierzch. Dopiero wówczas z pobliskich budynków zaczęli wyłaniać się ludzie – mężczyźni, kobiety i dzieci. W łachmanach, wyglądających bardziej na znudzonych niż przestraszonych. Zaczęli mozolnie sprzątać gruzy do pobliskich kontenerów.
Arafel wyjęła z torby zdjęcie czarnoskórego mężczyzny i podeszła do najbliższej grupki.
- Szukam tego mężczyzny.
- I? - Mężczyzna, który odezwał się po chwili, miał bardzo nieprzyjemny głos.
- Może wiecie, gdzie go znajdę?
- Nie – odpowiedział tym samym tonem.
Pokiwała głową i podeszła do kolejnej grupki. I następnej. I następnej. Nie oczekiwała innej odpowiedzi, ale miała nadzieje zwrócić na siebie uwagę. Co prawda istniała możliwość, że poszukiwany przez nią mężczyzna – Frank, jak udało się jej w końcu ustalić – ucieknie gdzie pieprz rośnie na wieść o poszukiwaniach. Złotooka miała jednak nadzieję na co najmniej zainteresowanie swoją osobą mężczyzny. A nóż widelec. Skoro i tak nie miała innego tropu.

Mniej więcej koło północy znalazła się w mniej zaludnionej części Kartamisy. Budynki były tu bardziej obskurne – o ile to było możliwe – a i ludzi było znacznie mniej. I wyglądali na zwykłych mieszkańców. Co druga mijana przez nią osoba była co najmniej w połowie wytatuowana, a większość miała kolczyki w różnych częściach twarzy. Większość mężczyzn miała przy sobie noże różnej długości i trudno było powiedzieć, czy służyły one do samoobrony, czy do ataku. Podeszła do jednego z nich i podsunęła zdjęcie Franka.
- Widziałeś go?
- Informacje kosztują – zachrypnięty głos wydobył się spod kaptura, a w cieniu okalającym twarz zalśnił złoty ząb.
- Ile?
- Tyle, ile są warte.
Zdusiła w sobie napad złości. Sięgnęła do torby.
- Pieniądze nie stanowią tu żadnej waluty – mruknął, nim złotooka wyciągnęła w jego kierunku rękę.
- Może tak, ale to powinno przypaść ci do gustu – szepnęła, otwierając dłoń. Spoczywały na niej małe kryształki mefedronu.
- Dawno tu tego nie widziałem... - nieznajomy przybliżył się do jej dłoni, jednak mimo to światło wydobywające się z pobliskiego budynku nie oświeciło jego twarzy.
- Najpierw informacje – zamknęła palce.
- Skąd wiem, że to nie zwykły cukier – odburknął, wyraźnie niezadowolony.
- Skąd wiem, że informacje, które uzyskam, będą coś warte?
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Pójdziesz ze mną – zdecydował. - Na miejscu określisz, czy informacje są warte swojej ceny.
- W porządku – odpowiedziała uznając układ za całkiem uczciwy.

Miała na uwadze, że mogła wpaść w zasadzkę, lecz dotychczasowe szukanie igły w stogu siania nie przypadło jej do gustu. Ba! Było bardzo nieefektywne. Zatem ruszyła za nieznajomym w głąb jednej z pobliskich kamienic. Cegła była udekorowana, typowymi dla ubogich dzielnic, amatorskimi graffiti o jednoznacznym, agresywnym przesłaniu.
Przeszli przez jedyne drzwi, jakie widziała w okolicy. W pomieszczeniu panował mrok, co niestety niwelowało jej moce. Arafel w myślach pluła sobie w twarz za brak jakiejkolwiek broni. Będzie musiała zastanowić się nad tą kwestią, gdy wróci do Semphyry.
Dotarli do wielkiego pomieszczenia, którego okna padały na ulice. Było tu ciut jaśniej, dzięki czemu Arafel zaczęła rozróżniać kontury znajdujących się tu mebli i ludzi. A było ich wielu i coś jej mówiło, że wszyscy patrzą na nią.
Nagle ktoś włączył światło, które prawie oślepiło złotooką. Przysłoniła oczy dłonią, zachowując przy tym jakąś tam czujność. Usłyszała szmer za plecami i natychmiast, bez większego zastanowienia aktywowała Hachlafę. Znalazła się tuż za plecami jakiegoś mężczyzny, by w chwilę założyć na jego szyi uchwyt. Okazało się, że zaatakowała mężczyznę w kapturze. Ten jednak nie pozostał jej dłużny. Prawą ręką złapał ją za pachwinę, jednocześnie lewą odciągając jej twarz do tyłu. Spodziewając się wbicia w podłogę, tym razem skorzystała z Mitached i połączyła się płynnie z cieniem stojącego obok biurka. Wyłoniła się z jego drugiej strony, żałując, że tak łatwo dała się wpakować w problemy. Na jej oko znajdowało się tu dwudziestu, może trzydziestu mężczyzn. Wszyscy widzieli jej zdolności. Czy będzie musiała ich zabić?

- DOŚĆ!
Donośny krzyk rozniósł się po hali, a Arafel, tak samo jak i zakapturzony mężczyzna, jak na komendę spojrzeli w kierunku źródła. Na drugim końcu sali stał Frank. Złotooka rozpoznała go od razu, ponieważ wiele godzin spędziła na oglądaniu jego zdjęcia.
- Kim jesteś?
- To nie ma teraz znaczenia – odpowiedziała cicho, prawie do siebie.
- Jakim prawem atakujesz moich ludzi w moim domu?!
- Przynajmniej dla ciebie – ciągnęła, ignorując pytania czarnoskórego.
- Niby dlaczego?
- Bo już nie żyjesz – rzuciła w przestrzeń i odbiła się natychmiast od podłogi.

Zakapturzona postać ruszyła w jej ślady, jednak dla Arafel było jasne, że nie ma z nią szans. Nie mógł mieć, ponieważ miała zadanie do wykonania.
Spotkali się w powietrzu, jednak dziewczyna była szybsza. Złapała rękę przeciwnika i wykonując na niej zręczne salto, odbiła się wyżej. Kolejne, ostatnie salto zakończyła uderzeniem piętą w kark, jednocześnie wbijając go w drewnianą posadzkę. Ta rozpadła się na części, a zakapturzony leżał w dziurze nieprzytomny. Nie czekając na reakcję tłumu, szybko pobiegła w kierunku czarnoskórego. Dopadła go w chwili, gdy otwierał rozsuwane, ciężki drzwi hali. Złapała go za kołnierz, jednocześnie zamykając drzwi, które przytrzasnęły czarnoskóremu palce. Wraz z głośnym chrupnięciem wydał z siebie skowyt. Arafel rzuciła go o ścianę. Nim w nią uderzył, poprawiła hakiem w żołądek. Mężczyzna opadł na ziemię nieprzytomny. Reszta ludzi obudziła się z szoku i postanowiła uciec przed kobietą. Daremnie. Arafel rozbiła jednym uderzeniem panel kontrolny, przez co wszystkie drzwi zostały automatycznie zamknięte i zablokowane. Sięgnęła po ostry kawałek szkła.
Czas zabrać się do pracy – mruknęła pod nosem.
*** 50 minut później ***

Złotooka usłyszała pukanie do drzwi.
- Musicie wejść oknem – rzuciła w przestrzeń.
Ochroniarze Rodrigueza weszli więc oknem, rozbijając wpierw szybę na drobny mak. Jeden z nich rozejrzał się po hali i zagwizdał z uznaniem.
- Niezła masakra.
- Będziesz miała więcej roboty – mruknął drugi z wyraźną dezaprobatą.
- To już nie będzie twój problem – odfuknęła, zakładając ręce pod piersiami. - Zróbcie swoje i dajcie mi święty spokój.
- Nie musisz mi mówić...
Podeszli do nieruchomego ciała Franka. Zbadali puls i pracę serca. Sprawdzili pręgi widoczne na szyi.
- Udusiłaś go?
- To nie powinno ciebie interesować.
- A tych tam?
- To też nie powinno ciebie interesować – rzuciła zimnym tonem.
- Masz rację. Nie obchodzi. Po prostu ciekawi – wzruszył ramionami i sięgnął po comlink. Oddalił się na drugi koniec pomieszczenia i rozpoczął rozmowę z Rodriguezem, a przynajmniej tak myślała Arafel.
Drugi z ochroniarzy spacerował po hali. Mijał poprzewracane stoły i kałuże krwi.
- Szybko się z nimi uwinęłaś.
- Szybko to pojęcie względne
- Oooo... Czyżbyś była z siebie niezadowolona? Za szybko umarli?
Jak na jej gust ochroniarz za bardzo ekscytował się widokiem krwi. I ciał. Drugi podszedł do kobiety i przyjrzał się jej uważnie.
- Jacyś świadkowie?
- Nie.
- Masz czas do świtu, by tu posprzątać.
- Nie będziesz mi rozkazywać, ale rozumiem.
- Słyszał pan, panie Rodriguez? Tak. Świetnie. Tak jest. - Zakończył połączenie. - Zostawiamy cię, mamy wytyczne od pana Rodrigueza. Powiedział, że masz sama uporać się z tym bajzlem.
- Nie musicie mi pomagać, dziękuję.
- Osobiście radzę spróbować z podpaleniem, bo zanim dotrze tu ktoś, kto będzie chciał ugasić pożar, mieszkańcy zapomną, że w ogóle jakiś był.
- Dziękuję, ale poradzę sobie z tym – wskazała na wielki zbiornik z napisem NaOH.
- Jak sobie chcesz.

Wyskoczyli przez okno, zostawiając ją samą. Arafel spojrzała najpierw na Franka, a później na leżącą na stole strzykawkę i wzdrygnęła się. Przysłoniła oczy dłonią, a jej ramiona zaczęły drżeć. Po chwili zaczęła chichotać, a dźwięk jej głosu odbijał się od gołych ścian.


Za lekceważenie prawdziwej urody, tej nieopisanej przez zwykłe zwierciadło
Zgromieni przez lepszą, aż łzy z gniewu trwonią
W sedno trafiło stare porzekadło
Mądrość, nie seksapil jest straszliwszą bronią.
   
Profil PW WWW
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,18 sekundy. Zapytań do SQL: 13