1 odpowiedzi w tym temacie |
»Twitch |
#1
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 1053 Wiek: 35 Dołączył: 08 Maj 2009
|
Napisano 22-08-2015, 17:14 [Ninmu|Świat] Tablica zleceń - Krwawe Szakale
|
Cytuj
|
UWE SCHMIDT
Har było interesującym miastem. Wbrew pozorom podziemna stolica handlu przyciągała wiele ciekawych osobistości. Jednak przede wszystkim miała najlepsze dziwki w Khazarze. Do wyboru, do koloru, szmat jak na babilońskim targu. Kto co lubi, byleby miał dostatecznie pieniądze. Najbardziej zaskakujący jest fakt, że wcale po to tutaj nie przybyłem, bo w sumie rozglądałem się za nowymi kontaktami. Chociaż, po dłuższym namyśle, skłamałbym gdybym powiedział, że nie biorę pod uwagę skorzystania i z tej atrakcji.
Rozsiadłem się w jednym z barów ze striptizem, zlokalizowanym na obrzeżach miasta, który był najbardziej schludny i jak się okazało serwowano w nim dobre whisky. Nie miałem w zwyczaju pijać specjalnie dużo alkoholu, ale od czasu do czasu lubiłem napić się czegoś dobrego, takie miłe urozmaicenie od tych wszystkich sikaczy. W szklaneczce z lodem niesiono mi cudny towar z importu, prosto z nagijskich piwnic. Gdy odbierałem zamówienie buraki z sąsiedniego stolika patrzyły ze zdziwieniem. Profanacja, bo rozcięczam whisky? Bzdura. Dorzucę im coś na rozwodnienie jak tylko będę miał okazję. Uniosłem szkło do góry w geście toastu.
- Ciekawy z ciebie człowiek Teddy – skomentował dosiadający się typ, pokazując pułę. Jasna cholera tak zepsutych zębów dawno nie widziałem. Wyglądały jakby żarł gruz i zapijał domestosem. Zniesmaczony starałem się to zignorować, pociągnąłem mały łyk i rozsiadłem się nonszalancko.
- Nie znam cię gościu i nie chcę nic kupić – zadrwiłem sobie, choć jego strój nie wskazywał na lokalnego kanciarza. Ubrany był w lekką, zwiewną materiałową pelerynę z pod której dostrzegłem klasyczny wojskowy mundur z poprzedniej epoki. Strój wieńczył biały turban na głowie. Ukradkiem dojrzałem rękojeść jakiegoś miecza, sądząc po wybrzuszeniu narzuty, stawiałem na sejmitar.
Mój rozmówca skwitował moją uwagę gromkim śmiechem, jeszcze dokładniej ukazując obraz nędzy i rozpaczy w swoich ustach. Debil był tak głośny, że nawet jedna z tancerek spojrzała na niego ze zdziwieniem. Trudno było mi skrywać zażenowanie.
- Chętnie sprzedałbym ci konkretnego kopa! Dawaj na zewnątrz sprawdzimy czy jesteś czegoś wart, czy tylko masz niewyparzoną gębę!
- Wyluzuj, nie mam zamiaru nigdzie iść, jeżeli chcesz to mów o co chodzi – odpowiedziałem niepocieszony. Wybrałem to miejsce, bo liczyłem na chwilę spokoju, a już się przypałętał jakiś wieśniak, który teraz zarechotał jeszcze głośniej.
- Jeszcze będzie okazja. Może nie jesteś tego świadom, ale w niektórych kręgach rozniosła się wieść, że porzuciłeś Klan Liścia i odgrażałeś się, że odegrasz się na Balamie za twoją siostrzyczkę. Swoją drogą musisz być albo odważny i ambitny, albo nieprawdopodobnie durny oraz nieświadomy siły swojego byłego dowódcy – stwierdził poważniejszym już tonem pochylając się nad stołem. Wiedziałem, że informacje rozchodzą się szybko, ale nie spodziewałem się że aż tak. Tym bardziej, że byłem płotką i nie zdążyłem jeszcze zbyt wiele zdziałać, a grupa do której należałem działała w ukryciu, nieoficjalnie.
- Do czego zmierzasz? Twierdzisz, że wiesz kim jestem, a ja nawet nie wiem z kim mam wątpliwą przyjemność. A może przysłali cię z Dahon Angkan? – dopiłem whisky i bawiłem się szklanką obracając ją w dłoni, udając niewzruszenie. Wolną ręką sięgnąłem do torby po mały korzeń Astrodeusa, rośliny o silnych właściwościach usypiających. Reakcja na moje słowa była taka sama jak wcześniej. Ten irytujący śmiech powodował, że chciałem cisnąć szkłem prosto w jego twarz.
- Nazywam się Nazir Wahonov i jestem kapitanem Krwawych Szakali, służę ludu z Shah’en – dało się wyczuć w jego głosie nieskrywaną dumę. – Dla rządu chazarskiego w bardzo krótkim czasie staniesz się przestępcą i zdrajcą, tak jak my. Chcielibyśmy ci zaproponować współpracę. Uwierz mi, że nie mamy tego w zwyczaju, więc doceń to i przyjmij ten zaszczyt bez szczekania – dodał z przekąsem mierząc mnie wzorkiem.
- Świetnie, wchodzę w to.
- Od tak po prostu? Nie będziesz marudził ani o nic pytał?
Tak jest, warto było podjąć rękawice byleby tylko zobaczyć jego totalnie zaskoczony wyraz twarzy. Kiwnąłem głową przytakując i uśmiechnąłem się z przekąsem.
- Rzeczywiście ciekawy z ciebie człowiek. Jednak nim będziesz w ogóle miał okazję zacząć dla mnie pracować mam dla ciebie zadanie – mówiąc to wyciągnął zza pazuchy niewielką, wymiętą oraz kopertę. Otworzył ją i wyciągnął złożone w prostokąt trzy kartki w podobnym stanie.
- Chcielibyśmy poznać lokalizację Twierdzy Varfaine, a twoim celem jest dotarcie do źródła informacji. Musisz udać się do Telakki i odnaleźć szlachcica, Uwe Schmidta. Dowiedzieliśmy się, że jego jedyny syn jest rycerzem zakonu, który zamieszkuje zamczysko. Wiemy też, że jest bardzo związany ze swoim dzieciakiem. Gość ma posiadłość na przedmieściach z niewielką ochroną. Mimo tego, że nie jest jakoś specjalnie bogaty i nie piastuje wysokiego stanowiska to uważa się za niezłą szychę, zresztą tak też się zachowuje. Na ostatniej kartce masz więcej informacji o nim oraz zdjęcie. Wyczytałem, że lubi niebezpieczne podróże, może byś mu zapewnił jakąś ekstremalną? - wypowiedź zakończył znajomym już rechotem. Zadrżała mi powieka.
- Chyba mam pomysł jak to załatwić – powiedziałem wstając. Poskładałem papiery i schowałem je do torby.
- Rzecz w tym, że nie chcemy teraz przeprowadzać dużej akcji na terenie innego Państwa, więc trzeba to załatwić z głową. To dodatkowy test dla ciebie, nie zawsze liczy się rozmach.
- Domyślałem się tego. Kapitanie czy mógłby pan zapłacić? Nie dostałem jeszcze żadnej wypłaty – zapytałem drwiąco puszczając oczko do mijającej nas kelnerki.
- Teddy pamiętaj, że tak samo jak możemy ci pomóc, możemy też i zaszkodzić. Wyszliśmy naprzeciw z wyciągniętą ręką, więc nie gryź jej.
Nie odpowiedziałem, uśmiechnąłem się i udałem, że salutuję. Wręczył mi mały telefon komórkowy dając mi do zrozumienia, że pozostajemy w kontakcie. Skierowałem się do wyjścia nie odrywając wzroku od tańczącej szalonej rudej. Miała swoje atuty i może nawet była gimnastyczką. Po chwili potwierdziła moje podejrzenia, była na pewno.
Uruchomiłem swoje kontakty w Khazarze i zdobyłem dokumenty potwierdzające, że jestem sprawdzonym przewodnikiem z wszelkimi niezbędnymi uprawnieniami. Poszedłem tropem zamiłowania do niebezpiecznych podróży nagijczyka, który był moim celem i dotarłem do biura, które czasem organizowało mu wyjazdy. Tym sposobem załatwiłem sobie także stosowne poręczenie. Przy okazji skorzystałem z tego, że Klan Liścia nie rozpoczął jeszcze oficjalnej nagonki na moją osobę i dowiedziałem się czegoś więcej o Krwawych Szakalach. Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że będę współpracował z terrorystami, samozwańczymi bojownikami o wolność to bym zarechotał jak Nazir. Wydają się być naprawdę dobrze zorganizowani, ale i dość brutalni. Działają we wszystkich czterech krajach, a więc i sieć kontaktów muszą mieć ładnie rozwiniętą. Mam nadzieję, że nie pożałuję tego. Nie opuszcza mnie wrażenie, że trafiło się ślepej kurze ziarno. Ale czy to znaczy, że wstąpiłem w szeregi lepszej organizacji niż Dahon Angkan? Kłamałem przecząc swojemu nowemu przełożonemu, że nie mam żadnych pytań, miałem ich wiele, jednak żadnych wątpliwości.
Stałem za masywną, żelazną bramą wysoką na 4 metry i szeroką na sześć. Połączona była z grubym murem otaczającym całą posiadłość rodu Schmidtów.
- Możesz wejść, wartownicy doprowadzą cię do rezydencji – odburknął ogolony na łyso oraz ubrany w za krótki garnitur, krzepki szef ochrony kończąc rewizję osobistą. Wskazał mi na dwóch typów w wojskowych mundurach, z karabinami przewieszonymi na ramieniu, stojących kilka kroków od nas.
– Zabieraj też to, nie wiem co za dziwak nosi ze sobą suche korzenie i jakieś pestki – dodał rzucając mi pod nogi moją saszetkę. Chętnie bym nakarmił nimi tego [ cenzura ] i pokazał kto tu jest dziwniejszy.
- Jestem botanikiem to do moich badań – mówiąc to schyliłem się po moją własność i przewiązałem w pasie. Starałem się zrobić to pokornie, aby dalej odczuwał swoją wyższość i nie nabierał żadnych podejrzeń. Poprawiłem na nosie zerówki i językiem sztuczne zęby. Nie byłem najlepszy w maskaradach, ale nie było teraz aż takiej potrzeby.
Pozwoliłem się odprowadzić pod wejście do głównego budynku rezydencji. Może i Szakale miały informację, że typ nie był zamożny, ale chatę to sobie postawił niczego sobie. Wszędzie zadbane drzewka, bogactwo kwiatów na mini rondku przy podjeździe, krótko przystrzyżona trawka. Albo wszystko było robione na pokaz, albo rzeczywiście właściciel posesji lubił roślinność, ład i porządek.
- Widzisz co zrobiłeś z tymi różami idioto?! Nie są dostatecznie rozwinięte! Jak one będą wyglądały w wazonach, przecież dzisiaj jest bankiet! – pokrzykiwał jakiś mężczyzna piskliwym głosem. Skierowałem swój wzrok w prawo, do źródła hałasu czyli niewielkiej szklarni oddalonej o kilka kroków od budynku pod który przywędrowaliśmy. Wyszedł z niej starszy facet w stroju ogrodnika, osłaniając głowę, a za nim wyższy i postawny jegomość okładający go zerwanymi kwiatami. Czyli opcja pierwsza – pozer.
- Za co ci płacę do cholery, wszystko ma być na najwyższym poziomie, zajmij się tym! – podsumował ciskając w niego różami.
- Jeszcze się skaleczyłem, ruszaj się! – dodał posyłając kopniaka słudze.
Wartownicy starali się ukryć zażenowanie, chociaż zauważyłem jak wymieniają się wymownym spojrzeniem.
- A ty kim jesteś?! – gorączkował się dalej mężczyzna. I tak oto miałem wątpliwą przyjemność poznać gospodarza, Uwe Schmidta. Wysoki mężczyzna z długimi, kruczoczarnymi włosami i niewiele krótszą brodą, ubrany był w lekki strój jeździecki oraz wysokie sztyblety, najwidoczniej wrócił niedawno z przejażdżki konnej.
Odchrząknąłem i wystąpiłem krok do przodu. Spotkało się to z natychmiastową reakcją jednego ochroniarza, który położył mi łapsko na ramieniu przytrzymując jednocześnie w miejscu. Chcieli się pokazać, pieseczki liczą później na przekąskę.
- Nazywam się Jace i jestem przewodnikiem, reprezentuję biuro podróży Luxury Travel. Zdecydował się Pan na naszą wycieczkę połączoną z polowaniem w Khazarze – powiedziałem wystawiając na wierzch krzywe, sztuczne zębiska.
- Mogłem po łachmanach się domyślić kim jesteś. W porządku, skierujcie go do salonu dla gości i przekażcie informację ochronie, ja pójdę się odświeżyć i zaraz przyjdę – podsumował mężczyzna odprawiając nas gestem ręki i ruszając do rezydencji przodem
Czekałem w przestrzennym salonie, ulokowanym zaraz przy wejściu. Umeblowany był minimalistycznie, dwie skórzane kanapy na środku, ustawione naprzeciw siebie, w jednym stało kącie pianino, a w drugim było wyjście na taras. Stąd mogłem dojrzeć, że za budynkiem ogród jest jeszcze bardziej okazalszy z naprawdę dużą altaną oplecioną winoroślą. Zapewne tam odbywały się bankiety na świeżym powietrzu. Podczas oczekiwania towarzyszył mi ochroniarz, strasznie napakowany, choć młody łepek, ubrany w taki sam garnitur, który nosił jego szef. Stał jak słup lustrując mnie cały czas wzorkiem. Ignorowałem go, rozglądałem się w koło. Na ścianach wisiało pełno obrazów przedstawiających pana domu w towarzystwie syna, lub też samej latorośli.
Na zewnątrz, w korytarzu pojawił się Schmidt, gadał przez komórkę i spazmatycznie gestykulował.
- Nie interesuje mnie koszt, jak mój syn zjawi się tutaj za 2 dni, macie to dostarczyć, czy to jasne? – rozłączył się i oddał komórkę lokajowi, który mu towarzyszył krok w krok. Muszę przyznać, że wyglądał jak starszy brat pilnującego mnie typa, bo różnili się chyba jedynie ubiorem. Ten który wszedł teraz do salonu odziany był w czarne lakierki, pomarańczowy frak i białą koszulę z muszką w kolorze butów. Taki strój ani trochę nie pasował siłaczowi na jakiego wyglądał.
- Co prawda nie planowałem żadnego wyjazdu teraz, ale wizja tego polowania mnie zainteresowała – zaczął Uwe rozsiadając się wygodnie na jednej z kanap i wskazując mi drugą. Oczywiście skorzystałem.
- Jeszcze raz powiedz mi co mamy wytropić? Affe mówił, że to wyjątkowo rzadki gatunek, cholernie wredny i upierdliwy, to prawda?
Odchrząknąłem i poprawiłem okulary.
- Nie przesadził, a może nawet nie docenia go. Mowa o stworzeniu zwanym Corsent, pozostały już na świecie pojedyncze sztuki tego wybitnego gatunku.
- O właśnie, miałem te nazwę na końcu języka. Skoro wspominamy o twoim szefie to przyznam, że zaskoczył mnie swoim telefonem i propozycją, tym bardziej gdy powiedział, że osobiście nie będzie mógł poprowadzić wyprawy.
- Jest już za stary na tak niebezpieczną i trudną podróż. Nasz cel zamieszkuje okolice Gór Milczenia, a już sam wyjazd tam jest nie lada wyzwaniem, a co dopiero polowanie.
- Coś sugerujesz? – odparł podminowany szlachcic.
- Ależ skąd, proszę nie zrozumieć mnie źle, po prostu sam byłem zaskoczony, że ktoś zdecydował się na taką ekspedycję. Dla pana jednak może się to wiązać nie tylko z niesamowitym przeżyciem, ale również prestiżem. Proszę tylko pomyśleć o tym jakie to będzie miało znaczenie, że Corsenta upolował nagijczyk! – o tak, delikatne połechtanie ego i patetyczne pieprzenie, to coś co lubią takie buce jak on. Widok jak poprawia się na miejscu, dumnie wypina klatę i unosi wyżej podbródek potwierdziły jedynie, że to łyknął.
- Masz rację. Nie dokona tego żaden Sanbentańczyk, a już na pewno nie Babilończyk! – rzucił wstając z miejsca. – George odwołaj dzisiejszy bankiet i przesuń go na pojutrze. Wyprawimy jeszcze większe przyjęcie świętując mój sukces i powrót mego syna! – dodał zwracając się do lokaja. Ten najwidoczniej zaskoczony jego nagłym i niebywałym entuzjazmem otworzył usta, ale nie wypowiedział ani jednego słowa. Skinął głową i wyszedł z salonu.
- Nie ma czasu do stracenia. Jeszcze dzisiaj wieczorem zjawię się w Khazarze tak abyśmy mogli wyruszyć jutro o świcie. Możesz już iść, muszę jeszcze zorganizować sobie broń na to polowanie.
- Oczywiście, proszę się nie martwić, wszystko będzie gotowe na pański przyjazd.
Wróciłem do kraju pierwszym dostępnym połączeniem, chociaż miałem przesiadkę w Sanbetsu. Nie lubię podróżować samolotami, mimo tego, że jest to najszybszy środek transportu. Po wylądowaniu skontaktowałem się z Nazirem i przedstawiłem mu sytuację.
- Nie spodziewałem się, że weźmiesz ten tekst z ekstremalną wycieczką tak dosłownie! – wrzasnął mi do słuchawki, po czym ryknął gromkim śmiechem.
- Udany jesteś, bez dwóch zdań. Przygotujemy zasadzkę, także doprowadź ich na Pustynię Rozpaczy, tam zajmiemy się resztą, a w szczególności jego obstawą. Jeepy będą czekały w Tenrii, skąd odbierzesz naszych Gości. Kierowcami będą moi ludzie, a ja będę nadzorował akcję na miejscu – wyraźnie dało się odczuć ekscytację w jego głosie. Odniosłem wrażenie, że nawet cieszył się z tego, że Uwe będzie miał obstawę. Czubek.
W stolicy okazało się, że trzeba było ściągnąć dodatkowy samochód ponieważ prócz znanego mi lokaja i 4 goryli, szlachcic nabrał tyle sprzętu, że nie zmieścił się do tych aut, które mieliśmy przygotowane. W pierwszym pojeździe siedziałem ja, Schmidt i jego sługa, w kolejnym byli ochroniarze, a w ostatnim cały sprzęt. Droga przebiegła dosyć sprawnie i bez zbędnych postojów, co przyjąłem ulgą. Chociaż nasz gość specjalny nie omieszkał ponarzekać na transport. Całą drogę starałem się nawijać o okolicy, panujących zwyczajach i innych pierdołach. Prawiłem bajki, bo muszę przyznać, że sam mało wiedziałem o północy kraju.
Jak tylko dotarliśmy na pustynię i wjechaliśmy w jej głąb znienacka okrążyło nas sześć łazików z uzbrojonymi bojownikami, ubranymi w szaty jakie nosił Nazir, czyli w lekkie, zwiewne materiałowe peleryny z turbanami na głowach. Szybko obezwładnili pracowników nagijczyka. Kapitan Krwawych Szakali nie omieszkał mierzenia się z lokajem i dania mu cennej lekcji. Triumfował i to dawało mu chorą satysfakcję. Był gościem od brudnej roboty, ale wyraźnie mu to pasowało. Właściwy człowiek na właściwym stanowisku jak to mówią.
Zobaczyłem jak zakładają wściekłemu Uwe lniany worek na głowę i skuwają ręce kajdankami. Po chwili ruszyliśmy w stronę małego obozu u podnóży Gór Milczenia. Mój cel siedział w jeepie na przedzie, ja jechałem w drugim z Wahonovem, pozostali poruszali się za nami.
- Naprawdę dobra robota, choć przyznam ci szczerze, że miałem wątpliwości czy sobie poradzisz, młody jesteś i nie znasz życia, a tu zaskoczenie, takie to nawet ja lubię – stwierdził klepiąc mnie w plecy z taką siłą, że aż spadły mi okulary i sztuczne zęby.
- W sumie i tak miałem to zdjąć – odparłem wycierając usta. - Mam rozumieć, że zdobyłem nowych sprzymierzeńców i nowy klan?
Miałem już dość podróży, a do tego robiłem się coraz bardziej głodny.
- To już się stało po naszej rozmowie w barze, z tym, że teraz wiem, że mogę na tobie polegać. Musisz to jeszcze udowodnić naszemu wodzowi, Lisowi Pustyni.
- Nie ma problemu, kiedy go poznam?
- Spokojnie, przyjdzie i na to czas. Jaki masz pomysł na wyciągnięcie informacji od naszego brodacza? – odparł Nazir uśmiechając się szeroko i zacierając ręce.
- Jego syn wraca jutro do domu, zapewne ze szkolenia w Twierdzy Varfaine. Powiedzmy jego tatuśkowi, że go również porwaliśmy, ale stwierdził, że prędzej zginie niż nam coś wyjawi. Więc zaczęliśmy tortury i to od Schmidta zależy jak się sytuacja skończy – odpowiedziałem z pełnym spokojem jakbym omawiał plan wędkowania nad jeziorem.
- Nieźle, nie spodziewałem się takiej brutalnej finezji. Powinien to łyknąć, a ja już sprawię, że zabrzmi to wiarygodnie – skwitował strzelając palcami.
Gdy docieraliśmy do obozu zobaczyłem kilka namiotów rozbitych u podnóża gór. Widać było, że były prowizoryczne, a ich przeznaczeniem była jedynie osłona przed wiatrem. Oznaczało to, że wojownicy Shah’en przybyli tutaj tylko ze względu na zadanie. Zastanawiałem się co jeszcze przyniesie mi kontakt z tymi ludźmi oraz to jakie będzie moje kolejne zadanie, szczególnie, że pogłoski o Varfaine były intrygujące. Zastanawiałem się czy Nazir zleci mi dalszą inwigilację sprawy. |
Little hell. |
|
|
|
»Twitch |
#2
|
Yami
Poziom: Wakamusha
Posty: 1053 Wiek: 35 Dołączył: 08 Maj 2009
|
Napisano 12-12-2015, 19:52
|
Cytuj
|
ZMIANY
Obozując z Szakalami miałem okazję ich obserwować. Wbrew temu co powszechnie słyszałem nie okazali się ograniczonymi umysłowo oszołomami dla których liczy się wyłącznie anarchia i rozlew krwi. Oczywiście są i wyjątki oraz zakazane mordy po których nie można się niczego spodziewać, ale ogólnie zachowywali się dość normalnie, jeżeli można tak powiedzieć o tej grupie. Jedni rozmawiali o powrocie do domów, inni o coraz to bardziej napiętej sytuacji, a jeszcze inni przechwalali się swoimi osiągnięciami lub opowiadali sprośne żarty dla rozluźnienia atmosfery. Co dziwniejsze im dłużej tu jestem tym bardziej zastanawiam się czy mogę nazywać ich ekstremistami lub zwyczajnymi terrorystami. Jednak za takimi określeniami opowiadały się ich czyny, a do tego mam nadzieję, że nigdy w życiu nie stanę się pieprzonym sentymentalistą.
Zaczynało świtać, a płomień przy moim ognisku już dogasał, więc sięgnąłem po zebrane patyki, aby jeszcze go utrzymać. Nim zdołałem je wrzucić podszedł do mnie Nazir i zalał palenisko wodą.
- Koniec leżakowania, niedługo wyruszamy, szykuj się – nakazał rzucając puste wiadro za mój namiot.
- Nic nie mówiłeś, że jest planowana jakaś akcja – opowiedziałem niepocieszony otrzepując się z kurzu.
- Jeszcze by tego brakowało żebym się ci spowiadał – zadrwił [ cenzura ]. – Pamiętasz, że ja tu dowodzę i nie chciałbym się powtarzać na jakich zasadach ty tu jesteś. A teraz rusz tą modną dupę – ryknął gromkim śmiechem.
Odkąd rozbiliśmy obóz na wschód od Yury, w lasach dystryktu Honkan Nazir przy każdej nadarzającej się okazji naśmiewa się z mojej zajebistej fryzury. Pewnie pod turbanem ma to samo co w paszczy, obraz nędzy i rozpaczy. Dumnie to znoszę plując mu do jedzenia.
Zauważyłem, że nie wszyscy się zbierają. Ludzie przygotowali zaledwie dwa z dziesięciu łazików terenowych i małego jeepa, którym zazwyczaj podróżuję w towarzystwie dowódcy Szakali. Nie ukrywam, że mnie to nieco zaskoczyło, ale wciąż nie do końca wiedziałem w jaki sposób działa ta grupa i jak przygotowują się do misji. Wahonov odebrał telefon satelitarny, przytaknął kilka razy i wykonał drugą ręką gest w powietrzu symbolizujący, że ruszamy z miejsca.
Podróż nie trwała długo, na główną trasę Tenri – Yura. O tej porze ruch był niewielki, więc i nie było aż tak dużego problemu. Zobaczyłem, że Nazir skupia się na trasie przed nami, był trochę nieobecny.
- Są, jakieś 9-10 kilometrów przed nami – stwierdził krótko. Wydawało mi się, że tylko ja jestem tym zaskoczony. Nie słyszałem, żeby włączył się telefon, lub jakaś krótkofalówka, więc skąd to wiedział?
- Zamknij dzioba, bo ci mucha wleci – zaśmiał się. – Kiedyś może ci powiem jak to robię, a może nie – dodał i uderzył mnie w plecy. Tak kur.ewsko tego nie znoszę.
- Twoim zadaniem jest unieruchomienie celu, bez uszkodzenia go.
- A to coś nowego, szczególnie jak na ciebie, ale co nim jest Szerlonu? - skwitowałem nawiązując do znanego nagijskiego serialu Szerlon i Matson o głupkowatym policjancie, któremu nic nie wychodzi i jego wiernym przyjacielu, uzależnionym od używek byłym lekarzu. Swoją drogą zabawny duet, a do tego tak fajnie pokazuje cyrk jaki dzieje się w ich kraju, że warto obejrzeć kilka odcinków.
- Sam zobaczysz i na pewno go rozpoznasz – odpowiedział uśmiechając się głupio. Nie załapał nawet, zaczynam się zastanawiać czy zna się na czymś więcej niż napady, pobicia i cała ta walka podjazdowa.
Po pokonaniu tych kilku kilometrów natknęliśmy się na ambulans. Niewielki, zaledwie z dwoma miejscami z przodu. Wyraźnie się gdzieś spieszył, bo gdy spojrzałem na licznik mieliśmy 100 km/h, a on wciąż utrzymywał dystans.
- Wyprzedzimy go, a ty go zatrzymaj. Jesteś w stanie stworzyć pnącza, które go wyhamują i zablokują? – zapytał dowódca.
- A z czego te pnącza mają wyskoczyć? Wypnij się to może coś wymyślę – oburzyłem się, nie wierząc w jego ignorancję.
- Przestań pieprzyć głupoty!
- Odsadźmy go na pewien dystans i zatrzymajmy się, załatwię to.
W między czasie gdy kierowca wyprzedzał karetkę ja wciągałem jak makaron zawinięte w mały kłębek pnącza.
- To chyba żart, ze stresu żreć mu się zachciało? – parsknął zwracając się do drugiego towarzysza Nazir. Zignorowałem to, ale nie zapomnę.
Po chwili jeep się zatrzymał, moje włosy zmieniły kolor na zielony i zaczynały coraz bardziej rosnąć. Stanąłem na środku drogi i ceremonialnie wystawiłem rękę przed siebie. Widziałem mój cel, był już całkiem blisko i nie zwalniał.
- Co to kurrwa ma być, myślisz, że to wystar… - nim zdążył dokończyć moje dredy niczym rozpuszczone bicze wystrzeliły w stronę nadjeżdżającego ambulansu, którego prowadzący widząc tą eksplozję zieleni nadepnął gwałtownie na hamulec. Może myślał, że zwolni i wrzuci wsteczny? A może, że uda mu się zawrócić? Mógł ocenić sytuację na wiele sposobów, ale na działanie było za późno. Im dalej od mojej głowy tym bardziej pnącza się rozrastały, zwiększały swoją objętość i to nie była zasługa jakiegoś cudownego szamponu. Wyglądało to tak jakby ogromna ośmiornica w kolorze zgniłej zieleni pochwyciła swoją ofiarę. Kierowca i towarzyszący mu człowiek wyskoczyli jak oparzeni i natychmiast zostali zneutralizowani przez bojowników.
- Zrobiłeś na mnie ogromne wrażenie Teddy, nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem, a widziałem wiele – stwierdził klepiąc mnie w plecy. Komplement w jego ustach był równie niecodzienny co miły zapach. - Ale już wystarczy, bo zniszczysz cenny ładunek. Wystawiłem rękę i powstrzymałem go.
- To nie takie proste, jeszcze chwila.
- Czekaj odetnę ci ten pnącza i będzie po sprawie – dodał i sięgnął po sejmitar.
- Pindola sobie utnij! – wrzasnąłem odpychając go. Mniej więcej w tym samym czasie powrócił mój naturalny kolor włosów, a końcówki roślin opadły od dredów. Wahonov pokiwał przecząco głową i ostentacyjnie strzepnął kurz z miejsca w którym go dotknąłem. Wymieniliśmy się spojrzeniami, ale dyskutować nie było sensu.
- Jak wygląda sytuacja? - zwrócił się przejęty do swoich ludzi, którzy przetrząsali zarośnięty ambulans.
- Bez szału, wygląda na to, że to jakiś niewielki transport – odpowiedział jeden z nich trzymając w rękach niewielkie pudełko. Kapitan nie to chciał usłyszeć. Z całej siły zaczął okładać pięściami drzwi karetki.
- Trudno, musi wystarczyć to co mamy, pośpieszmy się, wystarczająco dużo czasu już straciliśmy. Zabierzcie kierowcę i przesłuchajcie go jakoś na uboczu, a później podrzućcie gdzieś - nakazał Szakalom pilnującym więźniów. – My ruszamy już w stronę Taloca, widzimy się w naszym miejscu – obwieścił i ruszył do naszego jeepa.
Śpieszyliśmy się. Wydawało mi się, że Nazir jest wyjątkowo podenerwowany, trzymał na kolanach przechwycony ładunek coraz spoglądając czy wszystko jest w porządku.
- Co jest tak ważnego, że napadliśmy nawet na karetkę? - byłem po prostu ciekaw. Zacząłem się zastanawiać co takiego mogli wieźć i czy to co zrobiliśmy było właściwe, choć oczywiście nie mówiłem tego na głos i nie miałem zamiaru podważać rozkazów.
- Zobaczysz jak dotrzemy na miejsce – burknął nawet na mnie nie spoglądając.
Po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce. Jak się okazało nawet nie dotarliśmy do Taloca. Przyjechaliśmy do wioski w której królowały niewielkie, drewniane chaty, które wyglądem bardziej przypominały wzmocnione namioty. Zlokalizowana była gdzieś pomiędzy Har, a wspomnianym miastem. Zostaliśmy przywitani bardzo ciepło, chociaż wyszło nam naprzeciw niewiele osób i dostrzegłem na ich twarzach smutek.
Nazir wyskoczył z auta i podszedł do młodego, niskiego mężczyzny w opasce na łysej głowie i długiej, fioletowej szacie. Wyglądał na zmęczonego i zmartwionego, choć silił się na uśmiech widząc znajome mu twarze.
- Udało nam się, mamy szczepionkę, może nie tyle ile się spodziewaliśmy, ale dostarczymy więcej – powiedział wyciągając rękę.
- Nawet nie wiesz jak jesteśmy wam wdzięczni, gdyby nie wy już dawno byśmy wymarli w naszej osadzie. Dzisiaj niestety musieliśmy pochować dwanaścioro dzieci. Były zbyt słabe i nie poradziły sobie z chorobą – odpowiedział opuszczając głowę. Gdzieś za jego plecami wybuchł płacz jakiejś kobiety.
Nie miałem pojęcia jak mam zareagować. Ta wiadomość wyraźnie wstrząsnęła moim oddziałem. Kapitan westchnął głęboko i odszedł w znanym tylko sobie kierunku.
Mieszkańcy zaprosili nas na strawę i odpoczynek. Wieczorem głównie milczeli ograniczając się do krótkich zwrotów do siebie, zazwyczaj gdy czegoś potrzebowali lub coś oferowali. Pierwszy raz odkąd dołączyłem do Krwawych Szakali miałem okazję zaobserwować tak głęboką zadumę. To nie były ich, a raczej nasze, dzieciaki, ale każdy przejmował się tym tak samo mocno, choć na swój sposób. Jedni trenowali, inni wznosili modły, wszyscy przeklinali khazarski rząd. No właśnie, dlaczego władze nic z tym nie robią, dlaczego jest im obojętny los tak wielu istnień. Tym bardziej niewinnych, takich które nie miały jeszcze nawet okazji powalczyć o swoje.
- Cała ludność Shan’en jest solą w oku dla Khazaru, bez wyjątku – usłyszałem za plecami, dokładnie tak jakby ktoś czytał w moich myślach – Od lat chcieliby nas wyciąć w pień i wcale bym się nie zdziwił, gdyby choroba trawiąca tą wioskę okazałą się ich kolejną próbą. W końcu to uciekinierzy z pustyni, którzy szukali lepszego życia, na żyźniejszych ziemiach – podsumował brodaty osiłek w turbanie i stroju Krwawych Szakali. Dosiadł się do mnie z wielkim bukłakiem trzymanym w obydwu rękach. Był jednym z bojowników z którym miałem okazję napaść na karetkę.
- Masz chęć? – skierował go w moją stronę, jednak woń mocnego samogonu mnie odrzucał.
- Nie ma szans – rzuciłem krótko, bo bardziej interesowało mnie to o czym mówił.
- Nie lubisz mocnego alkoholu? Nie wiesz co dobre – podsumował i zaczerpnął łyk.
- Co tutaj się wydarzyło, dlaczego uważasz, że rząd za tym stoi? – przerwałem mu łaknąć informacji.
- Kilka miesięcy temu mieszkańcy tej wioski zaczęli chorować. Zaczynało się od zawrotów głowy i trudności z oddychaniem, a na dalszym etapie dochodziły silne skurcze, które dosłownie wykręcały kończyny. Niestety najbardziej podatne są dzieci, ponieważ mają najniższą odporność. Nikt nie wie skąd wzięło się to cholerstwo, ale zwrócili się do władz kraju o pomoc. Niedługo po tym pojawili się rządowi lekarze i zaoferowali szczepionkę. Na początku zaszczepili wszystkich, ale poinformowali, że działa ona tymczasowo i lekarstwo trzeba przyjmować regularnie. Później zaczęli stawiać warunki. W zamian za wakcynę wybierali silnych i zdrowych mężczyzn, a następnie zabierali ich do pracy. Gdy ci przestali wracać mieszkańcy, wraz z Gobu zwrócili się do nas – streścił w miarę sensownie zważywszy na to co żłopał. Moja pierwsza myśl to zbyt dużo zbiegów okoliczności. Po Semorze jakiekolwiek pogłoski o eksperymentach na khazarczykach jakoś nie wywołują u mnie wstrząsu. Pytanie tylko czemu akurat tutaj, przecież mieszkańcy tej wioski mogli podróżować do Har lub Taloc i roznieść to kurrestwo. Chyba, że ta choroba wcale się nie przenosi, a jeżeli tak to co innego go wywołuje?
- Pogadajcie sobie w końcu z kapitanem. Cały czas się przewija mu się myśl, że by cie chętnie postrzelił, żebyś w końcu się ogarnął, ale z drugiej strony jest zadowolony z twojego werbunku – rzucił nagle z dupy biorąc łapczywy łyk.
Pocieszające w cholerę. Gdy chciałem o coś jeszcze go zapytać zobaczyłem, że zasnął na siedząco. Pchnąłem go lekko i obserwowałem jak rozkłada się na ziemi jak długi.
Może jednak coś w tym było. W końcu nie dołączyłem do Krwawych Szakali dla zabawy i z nudów, a po dzisiejszym dniu po prostu mam ochotę coś zrobić, nie tylko po to aby o mnie usłyszano, ale też po to żeby mieć spokojne sumienie. Chociaż o tym ostatnim będę chyba musiał zapomnieć, ale może to i dobrze, tym bardziej, jeżeli okaże się, że Khazar nie jest wcale lepszy od Sanbetsu, Nag czy chorego Babilonu. Zerwałem się na równe nogi i chwyciłem za nóż.
Chwilę później wpadłem do namiotu Nazira i rzuciłem mu swoje dredy na stół.
- Niech to będzie dowód, że traktuję was poważnie. Chcę zostać pełnoprawnym członkiem Krwawych Szakali, chcę wam pomóc bo czuję, że przez to pomogę sobie – powiedziałem z zadziwiającą determinacją i z najpoważniejszą miną jaką posiadałem w arsenale.
- Ty debilu, już nim jesteś, a fryzura mi się podobała – odpowiedział klepiąc się w czoło. A to chuuj. To nic, nadchodzą zmiany, więc od czegoś było trzeba zacząć. |
Little hell. |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,07 sekundy. Zapytań do SQL: 12
|