3 odpowiedzi w tym temacie |
*Lorgan |
#1
|
Administrator Exceeder
Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209 Wiek: 38 Dołączył: 30 Paź 2008 Skąd: Warszawa
|
Napisano 08-03-2010, 22:43 [Lokacja] Grimmwald
|
Cytuj
|
Autor: Twitch
W końcu musieliśmy się zatrzymać, nie znaleźliśmy żadnego wejścia i rozbiliśmy obóz na niedużej polanie. Tuż po zapadnięciu zmroku dało się wyraźnie usłyszeć wycie i głośne porykiwania. Wszyscy milczeli grzejąc się przy ognisku i licząc, że ci, którzy wydali z siebie te odgłosy są daleko...
Wybudził mnie przeraźliwy krzyk i wybiegłem z namiotu. Było tak ciemno, że nie widziałem swoich stóp, ale wydało mi się, że wrzask dobiega z miejsca w którym rozbili się nasi tragarze. Zauważyłem, że dołączyli do mnie pozostali z latarkami. Jamir wziął ze sobą jeszcze strzelbę. Trzymaliśmy się blisko siebie i szliśmy do przodu. Jęki zdały się powoli milknąć. Wciąż miałem lekkiego pietra. Dźwięki, które słyszeliśmy doprowadziły nas z powrotem pod ogrodzenie.
- O cholera! W siatce jest ogromna dziura! - krzyknął ktoś.
Coś wielkiego wisiało nad nami, na sporej gałęzi drzewa. Wyglądało mniej więcej jak nosorożec o ludzkiej sylwetce. Co to było? Nie wiem. Chwilę później usłyszałem jakiś szmer w krzakach. Nawet nie wiedziałem ilu ich było. Jeden trzymał w zębach dłoń! Ludzką dłoń! Jamir nie wytrzymał i zaczął strzelać. To miała być zwykła wypra...
***
Grimmwald nazywany jest także Lasem Potępionych albo Lądem Wyrzutków, w zależności od regionu Khazaru. Tę sporą połać lasu można spokojnie nazwać wielką osadą, ze względu na to, że mieszkańcy są rozsiani po całym jej obszarze, a także dlatego, że jest otoczona ogrodzeniem. Nie bez powodu zresztą. Grimmwald znany jest z najdzikszej i najrzadziej spotykanej roślinności w całym Khazarze, jeśli nie na całym świecie. Tutejszych mieszkańców nie można nazwać ludźmi, przynajmniej już nie. Są to szamani, którzy przekroczyli granicę oddzielającą ich dziką naturę od tej bardziej ucywilizowanej. To osobniki, które nie poradziły sobie z transformacją, co doprowadziło do bezpowrotnej zmiany w zwierze lub coś człekokształtnego. Stracili przy tym zdolność porozumiewania się i racjonalnego myślenia, całkowicie poddając się drzemiącym w nich instynktom. Rząd w obawie przed rozprzestrzenieniem się tego zjawiska oraz wybuchu zamieszek postanowił odizolować tych Khazarczyków, wybierając miejsce równie dzikie co oni sami. |
Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.
Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie |
|
|
|
^Coyote |
#2
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Shinobi Bushou
Posty: 669 Wiek: 35 Dołączył: 30 Mar 2009 Skąd: Kraków
|
Napisano 20-05-2012, 20:52
|
Cytuj
|
Helikopter leciał nisko nad lasem, rzucając cień na gęste korony drzew. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszcza się w te rejony, a pilot, którego wynająłem wcale nie stanowi wyjątku od reguły. Zgodził się przewieść mnie do strefy zero, do serca Grimmwald. Jeśli zostaniemy złapani, żadne tłumaczenia nie pomogą. Podobno strażnicy tego osobliwego rezerwatu mają rozkaz strzelać bez ostrzeżenia. Niekoniecznie dlatego, że ktoś może wedrzeć się do środka. Bardziej chyba obawiają się tego, co może próbować wydostać się na zewnątrz.
- A więc - zagadnął pilot - po co chcesz się dostać do środka? Szukasz jakiejś rzadkiej rośliny?
- Nie - odburknąłem. - To skomplikowane.
- Musi być bardzo skomplikowane, skoro doprowadziło cię do tego przeklętego miejsca.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie pierwszy raz tam lecę - kontynuował pilot. - Każdy z moich pasażerów był zdeterminowany, ale żaden nie miał twojej miny. To, po co lecisz do Grimmwald, musi być naprawdę ważne...
Odwróciłem głowę w stronę lasu. Kiedyś już tu byłem. Wiele lat temu ,starsi mojego plemienia zdecydowali uwięzić jednego ze starszych wojowników. Po jednym z polowań wrócił odmieniony. Szalony, można by rzec. Zaatakował kobiety bawiące dzieci. Kilka osób zostało rannych, kilka zmarło.
- Dolatujemy. - Pilot wskazał na szczególnie wysokie drzewo. - Tam jest polana, na której cię posadzę. Będziesz miał sześć godzin. Jak wrócę i cię nie będzie, masz problem. Czekam tylko dziesięć minut i spadam.
Naciągnąłem głębiej kaptur i zbliżyłem się do drzwi.
- Będę na czas - powiedziałem ledwo słyszalnie.
***
Drzewa wyglądały na bardzo stare. Pnie poskręcane były pod dziwnymi kątami ,jakby jakaś zła siła je powypaczała. Jako szaman czułem się tutaj nieswojo. Duchy które zamieszkiwały to miejsce nie były normalne. Odsunąłem zarośniętą gałąź i ujrzałem wielki porośnięty mchem kamień. Widniały na nim prymitywne malunki, zatarte już od kiedy je pamiętam. To tutaj po raz ostatni widziałem Skaza, szalonego szamana, który jest mi teraz bardzo potrzebny.
Coś gwałtownie zaszeleściło za moimi plecami. Znieruchomiałem i przygotowałem się psychicznie na atak, jednak nic się nie stało. Odkąd wylądowałem minęły już prawie trzy godziny, a to dopiero pierwsza oznaka czyjejś obecności, którą zauważyłem. Zaszeleściło z drugiej strony, przede mną. Przejechałem wzrokiem po gęstych krzaczorach. Dalej nic. Wtem poczułem coś, ruch bezpośrednio nade mną. Instynktownie uskoczyłem, a w miejsce, w którym stałem wbiła się dzida, trzymana przez półnagiego mężczyznę. Poprawka, to nie był zwykły mężczyzna. Plecy porastało mu rzadkie futro, a uszy bardziej przypominały lisie, niż ludzkie. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, z krzaków przede mną i za mną wypadli kolejni. Ci nie trzymali żadnej broni i wydawali się znacznie bardziej zezwierzęceni.
Najszybciej jak mogłem poddałem się transformacji, jeszcze w jej trakcie unikając kłów dzikopodobnego napastnika i kopiąc w klatę drugiego, przypominającego nietoperza. To była idealna chwila. Dzięki mocy transformacji, kiedy tylko przeciwnicy stracili mnie z pola widzenia, przestałem być dla nich dostrzegalny. Przez chwilę przyglądałem się ich bezcelowym poszukiwaniom, ale potem wznowiłem od razu moją misję. Czas mnie gonił, a głupio by było stracić jedyną szansę na powrót do domu przez zagapienie się.
***
Przez lata przywykłem do podróżowania w takim stopniu,że w ogóle go nie odczuwałem. Przebycie 30-40 kilometrów pieszo to dla mnie jak dla typowego mieszkańca Sanbetsu wyjście z domu do samochodu. W Grimmwald było jednak inaczej. Przebycie każdego kilometra okupione było z mojej strony dużym zmęczeniem. Jakby rośliny i ziemia były przeciwko mnie. Mało tego, wszędzie rosły dziwne kwiaty, rozpylające trujący pyłek. Nieraz, żeby uniknąć kłopotów musiałem nadkładać spore kawałki drogi. Nie to było niestety najgorsze. Od czasu ataku trzech zdziczałych szamanów nie spotkałem żywej duszy. Atak mógł nadejść z każdej strony i w każdej chwili, jak już wyniosłem z doświadczenia. Dostawałem już lekkiej paranoi, reagując na każdy podmuch wiatru i przebłysk słońca przez gęste liście.
W końcu, po ponad czterech godzinach znalazłem go. Siedział nad wąskim strumieniem i pił wodę jak pies, którym zresztą się stał. Skaz był dla północnego plemienia psowatych kimś bardzo ważnym. Jako wojownik nie miał sobie równych, był świetnym myśliwym i wyrozumiałym nauczycielem młodych, w tym moim. Kiedy przyniesiono go do wioski oszalałego i miotającego się w pętach, poprzysiągłem, że kiedyś dam mu spokój, na który zasłużył. Wiele lat czekałem, żeby odwaga we mnie urosła na tyle, by mierzyć się z bohaterem dzieciństwa. Sam Skaz niewiele się zmienił przez te lata. Był potężnym ogarem o zgrubsza humanoidalnych kształtach. Gęsta grzywa czarnych włosów upodabniała go trochę do lwa. Grube mięśnie poruszały się niespokojnie pod skórą, kiedy wykonywał najmniejszy ruch.
Wyszedłem z kniei i odrzuciłem płaszcz. Skaz momentalnie odwrócił się w moją stronę i podniósł się na dwie nogi. Odrobinę go to uczłowieczyło.
- Dawnośmy się nie widzieli - zagadnąłem świadom, że nie dostanę żadnej odpowiedzi.
Kły mojego dawnego idola ukazały się w chwili, gdy zaczął warczeć. To był imponujący widok, który chyba każdego by poruszył. Pamiętałem, że te wielkie zębiska przebijały deski i łamały żelazne pałki, którymi próbowano go powstrzymać. Sytuacja nie wyglądała tak źle, jak przypuszczałem. Okazało się, że zdziczały Skaz jest mniej imponujących rozmiarów niż ja po przemianie. Jego mięśnie były nabrzmiałe, ale nie tak masywne jak moje. Strach przed nim zaczął się gdzieś ulatniać. Nie, żebym nie pomógł sobie moją mocą..
Wyskoczyłem do przodu z rykiem i zderzyłem się z czarnym ogarem w powietrzu. Zatopił kły w moim ciele, ale nie zważałem na to, polegając na mocy borsuka. Chwyciłem go mocno w pół i z całych sił przygrzmociłem o drzewo, a później o ziemię. Jęknął z bólu, ale zaraz poderwał się na cztery łapy. Ja też nie traciłem czasu. Zaraz po pierwszym ataku zamachnąłem się pięścią do kolejnego. Instynkty Skaza nie były jednak słabe. Skontrował mojego rozpędzonego sierpowego swoją paszczą i.. przegrał. Pięść wbiła się głęboko w jego pysk, druzgocząc zęby i łamiąc kości. Odrzuciło do na kilka ładnych metrów. Wiedziałem, że już wygrałem. Doskoczyłem i płynnym ruchem skręciłem kark pokonanej bestii. Wreszcie doszło do mnie, że już dawno przerosłem nauczyciela z dzieciństwa. Tylko strach i wyobraźnia czyniły z niego niemożliwe wyzwanie. Pewnie gdybym podszedł do tej walki rozsądnie, nie odniósłbym żadnej rany. Teraz już było po wszystkim. Przezwyciężyłem własne obawy i stałem się silniejszy.
***
Po walce ze Skazem nic już mnie nie zaatakowało. Nie spostrzegłem nikogo, ani nie wyczułem żadnej wrogiej obecności. Rośliny też wydawały się mnie przepuszczać bez problemów. Zdumiewająco szybko odnalazłem umówione miejsce pod wysokim drzewem, gdzie przywitał mnie dźwięk śmigieł helikoptera.
- Wyglądasz jakbyś przeżył piekło - powitał mnie pilot, kiedy podszedł maszyną wystarczająco nisko.
- Tak - odpowiedziałem niechętnie. - Zabierz mnie stąd.
Wgramoliłem się do kabiny i po raz ostatni spojrzałem na Grimmwald. To miejsce chyba mnie już zaakceptowało. Może skoro pokonałem tak potężną bestię jak Skaz, prawem natury powinienem zająć jej miejsce? Zwariować i zdziczeć, jak w tajemniczych okolicznościach niektórzy szamani. Nawet jeżeli takie było moje przeznaczenie, musiało jeszcze poczekać. Poczekać,aż poprowadzę ten kraj ku lepszemu. Poczekać, aż zmiażdżę zealotów, rycerzy i agentów. Khazar jest jeszcze słaby, ale poprzysiągłem że to zmienię. Stanę się na tyle silny, żeby powieść za sobą innych. Wespnę się na sam szczyt hierarchii i wzmocnię go za wszelką cenę.
Pogrążony w myślach leciałem w stronę zachodzącego słońca, gdzie czekały mnie kolejne przygody, radości i tragedie. Wreszcie uporządkowałem swoją przeszłość i byłem gotowy na wszystko, co zafunduje mi przyszłość. |
"No somos tan malos como se dice..."
"Nie jesteśmy tacy źli jak się o nas mówi..."
|
|
|
|
^Tekkey |
#3
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 03-08-2012, 00:05
|
Cytuj
|
- Wielebny! Proszę jeszcze zaczekać, mam tylko kilka pytań! – krzycząc jak opętany, mężczyzna gonił pieszo autokar z babilońskimi numerami rejestracji.
Pojazd zatrzymał się po kilkudziesięciu metrach, w chwili gdy ścigający utracił już na to nadzieję. Z otwartych, pneumatycznych drzwi wychylił się siwiejący na skroniach mężczyzna, ze ściągniętą zmęczeniem twarzą.
- Przykro mi, ale nie możemy zwlekać. Nasz wyjazd wystarczająco opóźniły mataczenia tutejszych ciemnogrodzian. Jeśli naprawdę chce pan przeprowadzić wywiad, mogę go jednak udzielić w drodze.
Dziennikarz dopadł do maszyny, nie mogąc złapać tchu i udzielić odpowiedzi. Skinął jedynie głową, wdrapując się na stopnie. Kierowca natychmiast zatrzasnął drzwi, wduszając pedał gazu. Pozostali też nie tracili czasu. Wszystkie miejsca były zapełnione, a umoszczeni na fotelach wierni wyciągali akurat modlitewniki. Pod przewodnictwem drugiego duchownego rozpoczęli żarliwe modły w intencji powodzenia wyprawy i bezpieczeństwa jej uczestników w dzikim państwie, nie dotkniętym łaską Lumena.
- Jak pan zapewne wie, jestem Thaddeus, kierownik tej świętej pielgrzymki „Blasku.” Nim zaczniemy, czy mogę poznać pana godność?
Reporter odruchowo odpowiedział na gest wyciągniętej dłoni, próbując wyartykułować odpowiedź. Z chwilą gdy ich ręce się dotknęły, w jego piersi wzmógł się jednak dławiący, lodowaty chłód, który towarzyszył mu od chwili wejścia do autobusu.
- Wszystko w porządku? Jeśli nie czuje się pan najlepiej, możemy się zatrzymać i wezwać pomoc. Choć pewnie tego właśnie chciałyby pogańskie zwierzęta mieszkające w tym kraju!
Niewyraźna sylwetka kierowcy, nadającego właśnie sygnał ratunkowy, wydawała się przesłonięta przez gęsty całun mgły. Postać zaniepokojonego Thaddeusa była natomiast nienaturalnie wyraźna, najdrobniejsze jej detale wrzynały się niechciane w pamięć. Po nieskończenie długiej chwili fala zimna zaczęła spływać wzdłuż ramienia, połączonego uściskiem z Babilończykiem. Z momentem gdy przesunęła się po końcach palców, wnikając w dłonie księdza, jego druga ręka wystrzeliła do przodu, jednym mocarnym pchnięciem wyrzucając drugiego mężczyznę przez oszkloną przednią szybę. Ostatnim, co zapamiętał Tekkey, był widok oddalającego się autokaru obserwowany z poziomu asfaltu.
Rok później --- Khazar, miasto Koudar.
- Wiec twierdzi pan, że ma informacje na temat miejsca pobytu naszych zaginionych przed rokiem braci i sióstr. Zrozumiałbym bezinteresowną chęć pomocy, lub nawet żądzę uzyskania nagrody. Czego nie rozumiem, jest żądanie dołączenia do naszej ekipy poszukiwawczej. Z tego też powodu, jestem zmuszony odrzucić ofertę.
Ksiądz odsunął z rozmysłem krzesło i stanowczym krokiem ruszył w stronę majaczącego światłem wyjścia. W pełni incognito, odziany w całkowicie „świeckie” odzienie, mimo to niefortunnie wyróżniał się z otoczenia. Nawet w sercu pnia wielkiego drzewa Hyprom, znalazło się miejsce stanowiące gniazdo zepsucia. W zadymionej spelunce, zapełnionej odzianymi w skóry motocyklistami, elegancki ubiór wręcz raził obcością. Tym dziwniejsze, że to on wybierał miejsce spotkania.
- Ja też chciałbym coś zrozumieć i właśnie to jest powodem, dla którego pragnę odnaleźć waszych ludzi – Genbu odparował, chwytając za połę marynarki Babilończyka. - Jeśli naprawdę chcecie ich odzyskać, musicie dostać moje informacje i dobić ze mną targu. Moje warunki nie są chyba takie złe?
- Niestety, „Blask” nie może i nie będzie ryzykował porażki tej akcji. Przykro mi, decyzja zapadła jeszcze przed naszym spotkaniem. – Pod spojrzeniem księdza Sanbeta puścił wreszcie materiał. Już w progu mężczyzna obrócił się po raz ostatni, otoczony aureolą światła bijącego od drzwi. - Myli się pan co do jednego: możemy zyskać te informacje także bez żadnych układów. Niech blask Lumena towarzyszy wam w drodze!
Duchowny wyszedł, pozostawiając w barze jedynie Ookawę i trzydziestkę motocyklistów. Wszyscy oni pochylili głowy na błogosławieństwo. To zdecydowanie nie był dobry znak.
Rok i tydzień później --- Khazar, Grimmwald.
Komando najwierniejszych członków „Blasku” – „Aniołki Pana”, przemknęło po wypalonym do gołej ziemi pasie strefy buforowej. Na czoło wysunęła się furgonetka, z impetem wpadając na ogrodzenie. Ładunki wewnątrz niej eksplodowały przy zderzeniu, otwierając ścieżkę dla pozostałych fanatyków. Nie mogli ryzykować usterki zdalnego sterowania. Z unoszącym się pod niebiosa rykiem silników, uszczuplony o członka, oddział sforsował ogrodzenie odgradzające Grimmwald od reszty świata. Względnie: resztę świata od mieszkańców Grimmwaldu. Terenowe quady rozpierzchły się między pniami drzew, lawirując usilnie by zachować spójność grupy. Od chwili wybuchu las wypełniony był martwą ciszą, nie zwiastującą nic dobrego. Jedynie wysoko w górze bzyczał niegłośno wirnik miniaturowego urządzenia szpiegowskiego.
Rok i dwa tygodnie później --- Khazar, Tenri.
Wraz z zanikaniem błogosławionego światła słonecznego i wydłużaniem się cieni, animusz Babilończyków wyraźnie począł się zmniejszać. Znacznie wolniej parli się do przodu, z niepokojem spoglądając w niebo i na boki, w otaczający ich gąszcz. Na tym etapie przedzieranie się przez bezdroża przybierało już jakąś symboliczną formę – oto człowiek we społu z metalowym rumakiem walczący z furią przyrody. Mistrzostwa w opanowaniu quadów mogliby im pozazdrościć nawet rajdowcy z torów wyścigowych Strefy Wymiany. Mimo, że nieuchronnie ta i owa maszyna rozbijała się na wybojach, jej jeździec zwykle wychodził bez szwanku z wypadku. Po kraksie niefortunny kierowca wzywał posiłki, kontynuując podróż jako pasażer. Poświęcając towarzysza na początku wędrówki, najwyraźniej nie mieli zamiaru dopuścić do dalszych strat. Koleżeńska pomoc spowalniała jednak tempo posuwania się oddziału w głąb puszczy. Wraz z ostatnimi promieniami słońca przebijającymi się przez ścianę zieleni, śmiałkowie rozpoczęli rozbijanie obozu. Ustawili maszyny w koło, tworząc z nich prowizoryczną blokadę na małej polance. Nie rozstawiali nawet namiotów, przygotowując jedynie wieczerzę z bronią pod ręką. Oprócz klasycznego uzbrojenia, wyszabrowanego zapewne z babilońskiej armii, większość dysponowała także domowej roboty obrzynami. Najwyraźniej jednak odrobili lekcje i spodziewali się kłopotów. Obiektyw kamery wyłapał jeszcze pochylone w modlitwie zarysy sylwetek Babilończyków, nim zapadający w puszczy mrok nie pozbawił ostrości kamery szpiegowskiego ustrojstwa.
Ekran telewizorów w rejsowym autokarze pielgrzymki „Blasku” wypełniały teraz jedynie rozmazane cienie.
- Nasza firma ma nadzieję, iż wyciągnęli państwo wnioski i docenili kunszt reżysera naszego najnowszego dokumentu „Lemingi!” Dziękujemy za zachowanie spokoju i pozostanie na miejscach w trakcie seansu. Dzięki temu ładunki pozostają niezdetonowane i wszyscy mamy szansę ujść z tej przygody z życiem – z głośników popłynął, zniekształcony marnym mikrofonem, głos kierowcy.
Zamarły na siedzeniu obok, ksiądz „Incognito” jako pierwszy otrząsnął się z szoku. Po powrocie z ceremonii na wojskowym cmentarzu, upamiętniającej poległych w trakcie Wojny Światowej żołnierzy babilońskich, kierowcę pielgrzymki zastąpił obcy mężczyzna. Cierpliwie poczekawszy na zajęcie przez wszystkich wycieczkowiczów miejsc, ogłosił ich „zakładnikami mordercy.” Chyba jako jedyny, kapłan natychmiast uwierzył. Ostatnio widział mężczyznę siedzącego za kierownicą, gdy „Aniołki” zrzucały go z korony Hyproma. Jeśli był to w stanie przeżyć, musiał być niebezpieczniejszy niż się wydawał. W tej sytuacji duchowny uznał za konieczne podporządkowanie się porywaczowi i to samo nakazał pozostałym. Przynajmniej, póki nie pojawi się możliwość uwolnienia. Po obejrzeniu filmu chyba zaczynał żałować nawiązania współpracy.
- Najbardziej ciekawi mnie, co teraz czujesz, ojczulku? – Zezując w lusterko wsteczne zapytał Tekkey. – Przerażenie, ponieważ wiesz co czai się w mroku? Skruchę, za wysłanie swoich owieczek na pewną śmierć? Dumę, iż zginą w imię Lumena? No dalej, nie krępuj się, nie umiem czytać w myślach. Będę jednak wiedział, jeśli skłamiesz.
- Ty… ty potworze! Od początku to planowałeś, pomiocie ciemności! Wszystkie kłamstwa, aby nas zwieść! Wprowadziłeś ich w pułapkę i odpowiesz mi za to głową!
- Tylko tyle? – Uśmiechnął się smętnie agent. Obracając się w fotelu, mierzył zimnym wzrokiem podrywającego się z gniewem duszpasterza. Ookawa pomachał nagląco detonatorem. – Siedź! Już raz mnie zabiłeś, a mimo to siedzę obok. Myślisz, że ty przeżyjesz wybuch? A co z naszymi miłymi pasażerami?
Po chwili wewnętrznej walki, Babilończyk powoli opadł na swe miejsce. Z rzędów siedzeń dały się słyszeć pierwsze dziękczynne modlitwy.
- Siądźcie wygodnie, drodzy państwo. To jeszcze nie koniec seansu – ponownie popłynął z głośników mechaniczny głos.
Rozmazane szare plamy na ekranach telewizorów nagle przeskoczyły w odcienie zieleni, żółci i czerwieni. Kamera termowizyjna wyśmienicie uchwyciła, zamykający się wokół obozowiska w dziczy, krąg nieludzkich kształtów.
Rok i dwa miesiące później --- Babilon, Szpital psychiatryczny św. Zygfryda.
- To nie jest ten sam człowiek, jakiego pan znał, doktorze. Stworzył w swojej głowie własny świat. Obawiam się, że nie możemy już mu pomóc.
Uchylające się drzwi, wąskim pasmem mdłego, elektrycznego światła wydobyły z mroku celi siedzącą postać. Owinięta od stóp po samą brodę w odzież krępującą ruchy, bełkotała coś do siebie. Fizycznie obiekt obserwacji niewiele się zmienił od ostatniego spotkania: te same siwiejące włosy, teraz strąkami opadające na czoło; twarz z odciśniętym na niej skrajnym wyczerpaniem i cierpieniem; te same oczy, choć niezdolne utrzymać uwagi na jednym obiekcie, miotające się jak szczur w klatce.
- Thaddeus, masz gościa! – warknął od progu sanitariusz.
- Jak śmiesz, ty zmutowana pokrako! Ty słaba, niezdolna do wiary kreaturo! – wrzasnął były kapłan, błądząc wzrokiem jak i przedtem. - Ugnij się przed mocą odrodzonego BOGA tej krainy!
Gość słuchał jeszcze chwilę zafascynowany, wreszcie dał znać, by zostawiono go sam na sam z pacjentem. Usiadł na podłodze naprzeciw niego, czekając na zapalenie się światła, podczas gdy ten powtarzał kłótnię z niewidzialnym rozmówcą.
- Chcesz zabić Boga!? Musiałbyś pokonać każdego z moich wyznawców, moich niewolników! Trzydziestu płonących wiarą ludzi, każdy gotowy by umrzeć na jedno skinienie. Mnie, odrodzonego…
- Djbit’a – zakończył na głos doktor.
W celi zapadła nagła cisza. Włączenie jarzeniówek dopełniło ciężką atmosferę nieprzyjemnym dźwiękiem szumu jarzeniówek.
- Widzę, że nieźle się miewasz w swojej klatce – zagaił agent, niezrażony tym, że jego zręczna charakteryzacja i fałszywa tożsamość została przejrzana. – To przykre, że nie zdołałem uratować więcej twoich ludzi. Nawet tak dobra dywersja, jak obozowisko „Aniołków,” nie odciągnęło by szamanów na dość długo, aby wyprowadzić więcej niż kilka osób. No i ty też nie ułatwiłeś mi zadania.
Furiat zaczął syczeć, jak wąż tuż przed atakiem. Naznaczone szaleństwem oczy wlepiały się w agenta.
- Na szczęście, dla Babilończyków walka z herezją warta jest każdych ofiar. Nawet rodziny, od ponad roku desperacko poszukujące śladów, natychmiast po informacji o waszym małym kulcie pogodziły się utratą bliskich.
Sanbeta wzruszył ramionami, po czym nachylił się poufale do rozmówcy.
- Jedna rzecz mnie nadal zastanawia: czym ty właściwie jesteś? Jakimś zabłąkanym duchem? Mimo wszystko wątpię, czy dałbym radę bóstwu.
- Zapomnienie mnie osłabiło, lecz jestem istotą boską. Czyż nie zostałeś zawczasu ostrzeżony? – zaśmiał się chropawo opętany, kalecząc babilońską wymowę księdza. – W miejscu, które nazywacie Lasem Oni, to tam mnie przebudziłeś. Przelałeś krew w ofiarny kielich ku mojej chwalę. Zebrałeś jego fragmenty, gdy został unicestwiony przez moich wrogów. Już raz niemal zdołałem zyskać ciało, lecz khazarska dziewczyna okazała się za słaba. Dobrze, że nadal nosiłeś fragmenty mojego kamienia, więc mogłem powrócić. Masz je ze sobą nawet teraz, czuję je!
Tekkey niechętnie zerknął na bliźniacze sygnety na swoich palcach. Były jedyną pamiątką po niegdysiejszej misji w Lesie Oni, gdzie odnalazł całą skrzynię starożytnych khazarskich artefaktów. Po odprowadzeniu zakładniczek, zastał na miejscu bazy przerzutowej przemytników jedynie zgliszcza, spośród których wydobył niewielki fragment pucharu ozdobiony czaszkami. Dwie kazał oprawić i nosił ze sobą aż do tego czasu. Także podczas khazarskiej misji, gdzie spotkał szamana, a dziewczyna-medium wpadła w morderczy amok.
- Choć to dziwne, czuję się dotknięty. Czemu po prostu nie przejąłeś mojego ciała?
Opętany zmrużył złośliwie oczy i wreszcie wyrzucił z siebie słowa, jak najgorszy wyrzut.
- Brakuje ci wiary! Pusta skorupa, produkt bezdusznej sanbeckiej machiny wojennej! – nagle powrócił babiloński akcent Thaddeusa. – Dziewczynka wierzyła. I ja…
Zaplątał się w słowach, błądząc wzrokiem po ścianach.
- I ksiądz wierzył. Tak głęboko, tak żarliwie. Energia jego wiary i modlitwy innych dała mi dość siły, by przejąć nowe ciało. Ale nie wszystko jeszcze stracone – zabij tego człowieka! Uwolnij mnie raz jeszcze, a wspólnie odnajdziemy twoją wiarę. Nadal możemy się połączyć, pomyśl tylko…
- Naah! – uciął agent, wrzucając do ust listek ulubionej wiśniowej gumy. - Mógłbym to rozważyć, gdybyś był demonem. Ale bóg? Nie będę nikomu bił pokłonów. Żegnaj!
Aż do wyjścia ze szpitala odprowadzały Genbu niezrozumiałe przekleństwa miotane przez zapomnianego boga. Albo zwykła paplanina szaleńca. Kto by tam wierzył Babilończykom. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
»Matheo |
#4
|
Rycerz
Poziom: Wakamusha
Stopień: Gunjin
Posty: 169 Wiek: 35 Dołączył: 11 Paź 2010 Skąd: Szczecin
|
Napisano 07-08-2015, 18:25
|
Cytuj
|
Pięciu
Złowieszcze krucze krakanie w akompaniamencie szumu gęstego listowia dawało jednoznacznie do zrozumienia, że Matheo nie był w domu. Nieznośny ból głowy pulsował gdzieś z tyłu czaszki. Leżał na czymś twardym, nienadającym odrobiny komfortu. Kiedy otworzył oczy zdał sobie sprawę, że znajduje się w prostej izbie, którą pochłaniał półmrok. Próba przeciągnięcia zakończyła się bolesnym strzyknięciem w lewej ręce. Przyjrzał się jej dokładnie. Całe przedramię owinięte było świeżym bandażem. Materiał opatrunku nasączono czymś o mocno szczypiącym nozdrza zapachu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Ściany wykonane z prostego drewna. Drwa nie były idealnie spasowane, pomiędzy poszczególnymi elementami można było dostrzec przebłyski światła słonecznego. Wyposażenie było ledwo dostrzegalne. Wykonane jak izba z drewna, proste i praktyczne, komponowało się z surowością wnętrza. Na wprost niego znajdowały się drzwi i jedyne w całym tym domostwie okno, a właściwie to dziura prostokątna przerwa między deskami.
Sięgnął do kieszeni spodni i wydobył telefon. Wyświetlacz wskazał brak zasięgu.
- Świetnie – rzucił wku.rwi.onym tonem w niebyt.
Wstał powoli z twardej ławy, na której leżał. Nie miał pojęcia jak się tam znalazł. Ból głowy nadal nieznośnie pulsował z tylu czaszki. Wodząc zdrową dłonią po ścianie na, której opierał się idąc wyczuwał liczne zadziory i nierówności surowego drzewa. To miejsce było dziwne. Szedł powoli, był zamroczony z bólu, a skołowanie wynikające z braku wiedzy gdzie jest tylko pogłębiało otępienie. Nagle runął jak długi i rozciągnął się na chropowatej, wytartej podłodze. Potknął się o początek niewielkiego, wygaszonego kominka. Chyba jedynej rzeczy w tym miejscu niewykonanej z drzewa.
- K.urwa mać – zaklął pod nosem.
Podniósł się powoli. Obolały ruszył do wyjścia z izby. Światło słoneczne momentalnie przypuściło atak na jego zmysł wzroku. Syknął z bólu. Proste domostwo stało na niewielkiej polanie. Wysokie drzewa okalały budynek, niczym mur prastare zamki. Gęstość zalesienia sprawiała, że dżungla zdawała się być potężna i niezłomna. Rozejrzał się dokładnie. Spostrzegł prostą ławeczkę, o której bok oparta była jego kusza. Sprawdził magazynek. Połowa bełtów była zużyta. Zaczęło coś mu świtać. Przez głowę przebijał się wizja jakiejś jatki w, której brał udział. Na skraju lasu pojawił się nagle dziwny człowiek. Mężczyzna był wysoki, na oko miał ponad dwa metry wzrostu. Biała broda sięgała do mostka i odznaczała się od mahoniowej karnacji. Pomarszczoną twarz i dobrze zbudowany tors zdobiły przenikliwe, wijące się białe tatuaże. Przybysz kuśtykał. Ubrany był tylko w wytarte i odbarwione bojówki wojskowe. Były one tak zniszczone, że Brown nie potrafił poznać ich kroju ani koloru, przez co nie mógł go przyporządkować do żadnej armii. Czarnoskóry dzierżył w lewej ręce potężną drewnianą laskę. Jeden z jej końców był zaostrzony, natomiast drugi był grubszy. Po bliższych oględzinach można było zauważyć, że ta oryginalna laska upstrzona jest przeróżnymi zębami ludzkimi jak i zwierzęcymi, były one przymocowane do kija za pomocą żywicy. Prawą rękę przyozdabiało naręcze różnokolorowych liści.
Matt wymierzył w przybysza kuszą. Jednak podświadomie zdawał sobie sprawę, że ten facet go opatrzył i tu przytargał. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal nie miał pojęcia gdzie jest. Z pamięci wyparowało mu ostatnie 36 godzin. Ostatnie co pamiętał to pyszne poranne śniadanie jakie zjadł w piątek rano. Tymczasem jak podpowiadał pozbawiony zasięgu komunikator była sobota. Mężczyzna przeszedł obok Nagijczyka. Położył mu dłoń na kuszy, jakby zupełnie się jej nie obawiał. Brown starał się zadawać pytania typowe dla tej sytuacji „gdzie jestem”, „kim jesteś?” i parę innych. Brodacz wszedł do izby. Wrócił po chwili na zewnątrz. Niósł niewielki drewniany moździerz. Włożył do niego kilka liści i zaczął ucierać, po chwili wziął ziemie i dosypał kontynuował wcześniejszą czynność. Po paru minutach uformowaną pastę uformował w niewielką czerwono-fioletową kulkę. Wytwór ociekał żywicą i pachniał przedziwnie. Wyciągnął dłoń do Matheo. Ten jednak stwierdził, że zaryzykuje. Czarnoskóry na migi pokazywał by obcy to zjadł. On nadal nie chciał tego zrobić. Skłoniło go dopiero kiedy brodacz sam spróbował swojego wytworu. Matt nie potrafił tego wyjaśnić, ale w tym dziwaku było coś co sprawiało, że mu ufał. Gdyby chciał go zabić to nie zanosiłby go do swojego domu i nie opatrywałby. Wziął czerwono-fioletową kulkę i zaczął przeżuwać. Smak był pikantny i korzenny. Po kilku sekundach czas zwolnił, barwy stały się wyraźniejsze. Później czas przyśpieszył, a świat dookoła był czarno-biały. Czuł jak mrowieją go ręce. I nagle, nie potrafił wyjaśnić tego wrażenia, ale określał to jakby serce biło w tył. Przed oczami przelatywały mu miliony i miliardy barw. Wszystko się ruszało i kręciło.
***
35 godzin wcześniej
Brown obracał w palcach zakodowaną wiadomość. List został dostarczony kilka minut wcześniej. Z treści wynikało jasno, że czeka go podróż do Khazaru. Właściwie cieszył go taki obrót sprawy. Prócz kilku nudnych i typowych śledztw, nie miał obecnie zajęcia dającego choć odrobinę rozrywki i adrenaliny. DSBE też obecnie nie wydało żadnych rozkazów, więc tak naprawdę był wolny. Składało się świetnie, miał mieć kilka dni wolnego, prosta nagroda za błyskawiczne zakończenie śledztwa.
***
26 Godzin wcześniej
Stolica tego znienawidzonego dla Browna kraju. Dworzec lotniczy w Tenri był tylko przystankiem w jego podróży. Już po chwili spostrzegł niskiego faceta z tabliczką. Matt Brown. Matheo ruszył w jego kierunku, leciał bez jakiegokolwiek bagażu.
***
24 Godzin wcześniej
Samochód zajechał na niewielkie, prywatne lotnisko położone w bliskim sąsiedztwie Khazarskiej stolicy. Brown wysiadł z czarnego Suv-a. Poznany na lotnisku karzeł kiedy wydostał się z auta zaczął go pospiesznie prowadzić w sobie znanym kierunku. Był śmieszny w swoim dziwactwie. Niski gość z garbem chodzący jak kaczka to musiało wyglądać groteskowo i w rzeczywistości takie było. Wydawał się speszony obecnością przybyłego. Krępowało go dodatkowo fakt, że w momencie przedstawienia musiał stanąć na palcach by dosięgnąć wyciągniętej dłoni. Facet był praktycznie niemową, albo za takiego chciał uchodzić. Na pytania odpowiadał chrumknięciami, chrząknięciami i kiwaniem głową.
Matheo został wprowadzony bocznymi drzwiami lotniska. Kamery go nie uchwyciły. Przechodził przez surowe korytarzy, aż wreszcie doprowadzono go do niewielkiego pokoju. Jasno oświetlone pomieszczenie o foremnej konstrukcji był ubogo umeblowane. Prosty sosnowy stół i dwa krzesła, oraz skrzynia znajdująca się przy jednej ze ścian. W pokoju czekał już smukły mężczyzna. Jego szyty na miarę, czarny garnitur kontrastował się z bladą karnacją. Kruczoczarne włosy były idealnie ułożone. Gestem ręki wskazał na jedno z krzeseł, następnie usiadł na drugim.
- Pan Slayman wybrał Cię osobiście do tego zadania – zaczął, a jego ciężki, tubalny głos rozchodził się miarowo po pomieszczeniu – To ja zostałem wyznaczony by przekazać panu uzbrojenie i wytyczne misji….
Kolejny kwadrans poświęcił na szczegółową opowieść o miejscu zwanym Grimmwald. Jak okazało się, było to miejsce odosobnienia, w którym znajdowali się zawszeni szamani, którzy nie opanowali swoich prymitywnych transformacji. Tak właściwie, nie wiadomo było nawet czy są oni do końca ludźmi. Jego zadaniem było schwytać pięć takich okazów i zapakować je na pokład samolotu, który przydzielono mu do tej misji. Przygotowano dla niego sprzęt. Niemal identyczny jaki znajdował się w bagażniku jego samochodu. Uzbroił się więc w kuszę, dobrał do kompletu dwa Glocki. Resztę niezbędnego uzbrojenia, jak linki, siatki, środki usypiające, magazynki oraz zapas wody i żywności schował do zielonkawego wojskowego plecaka. Okazało się, że miał jeszcze kilka godzin na odpoczynek, tak by mógł wylądować na terenach Grimmwaldu pod osłoną nocy. Kiedy się o tym dowiedział, dołączył do swojego zestawu noktowizor. Po jakimś czasie otrzymał posiłek, który spałaszował, a potem jak rasowy żołnierz niepotrzebujący wielu wygód podłożył pod głowę plecak i zasnął.
***
16 Godzin wcześniej
Wylądował bez problemów. Nikt go nie wykrył. Granatowy spadochron, nie odznaczał się na tle nocnego nieba. Zwinął go niedbale i upchnął do niewielkiej lisiej jamy, przez którą prawie się wywrócił. Skupił się, a jego uszu dobiegło kilka źródeł bicia serca. Część z nich brzmiała najbardziej ludzko. Uaktywnił noktowizor. Wyciągnął kuszę. Ruszył na ugiętych nogach. Najciszej jak potrafił. Parł twardo przed siebie. Poczuł ruch po swojej prawej stronie, błyskawiczny obrót i strzał. Wydarzyło się to jednak tak szybko, że zadziałały wypracowane zachowania. Strzelił na wysokości ludzkiego serca. Bełt przybił martwe stworzenie do drzewa. Maszkara wyglądała jak przedziwna krzyżówka kobiety i dzika. Usłyszał zbliżające się zewsząd kroki. Z nicości sięgnęły go ostre jak szabla szpony. Automatycznie odskoczył. Nie miał wiele czasu. Czuł, że zbliżają się kolejne. Pieść, Ranzatsu i cios podbródkowy. Bydle padło. Nie wiele myśląc wyciągnął środek usypiający. Dwadzieścia sekund później mężczyzna przejawiający zbyt wysokie podobieństwo do tygrysa leżał u jego stóp. Dzięki środkowi wprowadzonemu do krwioobiegu powinien być bezbronny przez około dwadzieścia cztery godziny. Kolejne kreatury natarły.
***
14 Godzin wcześniej
Czwarte skrępowane monstrum leżało bezwładnie na polanie. Miał już prawie wszystkie egzemplarze. Gdyby nie to, że kilka uśmiercił już mógłby się stąd zwijać. Niestety pech chciał, że pewne nawyki w momencie działania adrenaliny pozostają automatyczne. Nagle poczuł to. Tony potężnego i ogromnego serca, które ociężale przepompowywało litry krwi. Przeczucie kazało mu się odwrócić. To co kroczyło ku niemu było wielkie. Istota miała ponad trzy metry wysokości. Potężne ciało było zbitką ogromnych mięśni. Róg zdobił monstrualną, zdeformowaną głowę. Ludzka skóra mieszała się z tkankami nosorożca. Brown stanął jak wryty. Ta bestia była przerażająca. Zdeformowany przystąpił do szarży. Mimo tak ogromnych rozmiarów był szybki. Celował w korpus, Matheo jednak w ostatniej chwili zrobił unik i został trafiony boleśnie w rękę. Potwór zawrócił i złapał go w swą gigantyczną dłoń i następnie uniósł nad ziemię.
***
Godzina od ocknięcia
Obudził się leżąc na trawie. Był zarzygany. Czuł się jakby miał potwornego kaca. Bolały go mięśnie, miał kapcia w gębie. Zniknął jednak ból z tyłu głowy, niestety zastąpił go ten umiejscowiony przy zatokach czołowych. Zabulgotało mu niebezpiecznie w brzuchu, wiedział co to znaczy. Przewrócił się szybko na tors i solidnie zwymiotował mieszanką wody i żółci. Brodacz podniósł go brutalnie na nogi.
- Chodź – rzucił, a ton jego głosu był strasznie cichy.
Ledwo żywy ruszył za nim. Co kilkanaście metrów zatrzymywał się i wymiotował. Najdziwniejsze było to, że z każdym kolejnym pawiem czuł się lepiej. Dotarli na polanę, gdzie składował swoje ofiary. Leżały bezwładnie, tam gdzie je zostawił, a obok znajdował się uśpiony i związany potwór, który go prawie zabił.
- To go powaliłeś? – spytał z niedowierzaniem – Jak?
Czarnoskóry tylko prychnął. Mruczał coś do siebie, jakby układał w głowie co ma powiedzieć.
- Po co?- wskazał na skrępowane szkaradztwa
- Nie wiem
- Ty chcieć ich zabić?
Brown pokiwał głową.
- Jak go pokonałeś? - ponowił pytanie.
Starzec prychnął znowu i odszedł. Matt sprawdził komunikator. Był zasięg. Wezwał samolot. Trzeba było uciekać stąd. |
Granatowo Bordowy Świat W Naszych Głowach Od Najmłodszych Lat.... |
Ostatnio zmieniony przez Matheo 07-08-2015, 18:41, w całości zmieniany 1 raz |
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,1 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|