Tenchi PBF   »    Rekrutacja    Generator    Punktacja    Spis treści    Mapa    Logowanie »    Rejestracja


[Lokacja] Źródła Octu
 Rozpoczęty przez *Lorgan, 13-06-2011, 15:46

3 odpowiedzi w tym temacie
*Lorgan   #1 
Administrator
Exceeder


Poziom: Joutei
Stopień: Taichou
Posty: 3209
Wiek: 38
Dołączył: 30 Paź 2008
Skąd: Warszawa
Cytuj
Autor: Zo

Spośród poczerniałych konarów i pożółkłych pnącz, wypłynęła długa, biała łódka ze skuloną postacią wewnątrz. Mętna woda, po której sunęła nie wróżyła nic dobrego. Podobnie cisza, która ogarnęła tę okolicę ponad 30 lat temu. Żadnego wizgu ptaków, żadnego brzęczenia owadów. I wszechogarniających smród octu.
Szamanka wysunęła spod kaptura maskę tak samo białą jak łódź, wykrawaną gładko, zwieńczoną w splątane, cienkie meduzie macki. Chwila skupienia, migotliwa poświata i wnet macki ożyły badając okolice, a kobieta mogła odetchnąć z ulgą, wolna od toksyn wewnątrz i na zewnątrz ciała. Zaczęła też widzieć – kuliste, nabrzmiałe kształty wolno żujące gałęzie, wytrzeszczone oczy malutkich małp w koronach drzew i nieskończoną liczbę kłębiących się pod wodą długich wici, które wszystkie wystrzeliły z wody na raz!
Wielosegmentowe, więcej niż sześciometrowe skolopendry wychynęły nad łodzią i rzuciły się na zamaskowanego przybysza, jednym uderzeniem rozbijając łupinkę. Przy plusku wody i złowrogim grzechotaniu, szamanka skryła się wśród listowia, sięgając po nóż i po zdobycie jednej z silniejszych, znanych jej trucizn. Źródła Octu były dla niej jak dobrze nawożony ogród, z dużą zawartością dorodnych pokrzyw.


***

Kiedyś wspaniałe, gorące źródła we wschodniej części Khazaru dziś przypominają wypadkową między koszmarnym a chemicznym bagnem. Wszystko przez wypadek (bądź celowe działanie sił wywiadowczych) sanbetańskiego transportowca, który rozbił się w tej górzystej okolicy z kilunastoma tonami bioodpadów na pokładzie wykrawając sobie ścieżkę do samego serca tego słabo znanego zakątka Świata. Chemia się wylała, woda została trwale zatruta a okolica wypaczona: odeszły naturalne duchy, a na ich miejsce wyrosły stwory opasłe od zbyt odżywczej wody bądź nadaktywne rośliny, opalizujące nocą i rosnące z prędkością dożywianej dżungli. Wszendobylski swąd octu zabił praktycznie wszystkie owady, okrawając łańcuch pokarmowy do drzew, pnącz, roślinożernych zwierząt i siejących spustoszenie bezkręgowców.
Jeżeli aktualny wezyr naprawdę chciałby coś z tym zrobić, powinien posłać tuzin co najmniej dobrych szamanów i uzdrowicieli na najbliższe... 20 lat. Ale raczej nie chce. Tylko tutaj znajdziemy takie stężenie biologicznych trucizn na metr kwadratowy.


Hit dirt, shake tree, split sky, part sea.

Poprawna polszczyzna | Wiedza dla ludu | Odpowiedź na Twoje pytanie
   
Profil PW Email WWW Skype
 
 
»Zero   #2 
Agent


Poziom: Keihai
Posty: 69
Wiek: 34
Dołączył: 09 Gru 2010
Skąd: Łódź
Cytuj
[Ninmu] Lost II

- Tak kończą się wakacje na ostatnią chwilę i tanie linie lotnicze - zadowcipkował jeden z mężczyzn.
Drugi, opatulony w bawolą skórę szpakowaty tubylec ani drgnął, nieustannie kuląc się w sobie ze strachu, tylko czekając by wrócić już do wioski. Niewzruszony Zero postąpił krok do przodu, trącając butem kamyk. Ten z pluskiem zanurzył się w mętnej toni bagna, symbolizując nadzieję na szybki powrót do domu.
Przed Agentem i jego przewodnikiem z wioski Gog jawił się typowy obrazek dla (nie) sławnych Źródeł Octu. Nieurodzajny step przemierzany przez nich przed dobrą godzinę kończył się w tym miejscu, płynnie przechodząc w ponure trzęsawiska. Nieuważny krok powodował zanurzenie w podmokłym torfie, chętnie wciągającym nawet po pas. Wzrok każdego przybysza skupiał się zawsze na jednym, wybijającym się z morza jednostajności punkcie - lesie namorzynowym ciągnący się wzdłuż linii horyzontu. Splątane korzenie wpijały się w taflę wody, niczym ręcę spragnionych wyciągniętych błagalnie po ukojenie. W tym piekle nie ma jednak miłosiedzia dla pokutników, chemikalia trwale zatruły glebę aż do wód gruntowych. Szeleszczące, niemal ogołocone konary tworzyły marsz pogrzebowy ustawionych w rzędzie skazańców.
- Ostatni raz coś takiego widziałem zostawiając swój pokój na miesiąc bez sprzątania. No i, jak znalazłem potem pizzę pod łóżkiem - tu trącił towarzysza łokciem, licząc na chociaż lekkie drgnięcie policzków.
- To najdalej, jak mogę cię zaprowadzić - skwitował krótko - Tutaj się rostajemy.
- Ta, dzięki. Miło było do kogoś gębę otworzyć.
Pomachał mu jeszcze ręką na pożegnanie, a gdy tylko się oddalil wyruszył czym prędzej dziarskim krokiem, przy okazji przeglądając ekwipunek zdobyty w wiosce.
- Zczerstwiały chleb, przy odrobinie szczęścia coś tym zatłukę - to mówiąc zapadł się lewą nogą w muł, aż po kolana - Ooookkk. Jest jeszcze woda, która smakuje jak - pociągnął łyka, a następnie rzucił butelczyną przed siebie - JAKBY KĄPAŁA SIĘ W NIEJ CAŁA CHOLERNA WIOSKA! W co ja się znowu wpakowałem?
Podczas monologu zdążył dostrzeć na skraj lasu. Swąd wyczuwalny wcześniej znacznie się nasilił. Trącił octem, z nutką brutalnie drażniącego nozdrza amoniaku. Był ciężki do wytrzymania, ale nie nie do wytrzymania. Przewiązał przez twarz w szatę, w której do tej pory niósł prowiant, chowając go po kieszeniach. Wiele nie pomogło, jednak lepsze to niż nic. Co innego miał do wyboru? Z tym samym podejściem ruszył w centrum chemicznego piekła...

*


Światem Szamanów rządzą proste zasady. Tradycja kultywowana od pokoleń, wyniesienie na piedestał pierwotnych sił, oraz adoracja matki natury. Te brednie wmawia się małolatom, niezdolnym jeszcze chwycić sztylet w malutkie dłonie. Gdy malec urośnie do rangi chłopca zostaje odebrany od ciepłego łona matki i poddany pierwszym próbom, by sprawdzić czy gotów jest stać się mężczyzną i zanurzyć w prawdziwą rzeczywistość swoich ojców. Jak? To oczywiste, poprzez sadystyczne, niszczące psychicznie i fizycznie testy narzucane przez starszyznę. Zależnie od klanu rytuał się zmienia. Dla przykładu, północne plemiona preferują stare, sprawdzone cierpienie aż do agonii. Podchodzącemu do próby założony zostaje specjalny kaftan, wypełniony przylepionymi nań specjalnym gatunkiem "mrówek pistoletowych". Każdemu ciekawemu genezy tej nazwy najlepiej po prostu polecić spróbować ukąszenia tych owadów, by uciąć wszelkie zbędne pytania. Jeśli chłopiec przebędzie test bez mrugnięcia okiem, czy choćby grymasu, wtedy zostaje uznany za mężczyznę.
Regulus miał więcej szczęścia. Aczkolwiek, dla niego musiałoby to zabrzmieć wyjątkowo sarkastycznie. Młody, dopiero co wkraczający w wiek Szamańskiej dorosłości chłopak został zesłany do Źródeł, by wytropić "zwierzynę" wyznaczoną przez starszyznę.
Pukle długich włosów w kolorze dojrzewającej w słońcu przenicy opadały na wyrzeźbione plecy, doskonałych w swej formie aby zastanawiać się nad kunsztem ich twórcy. Uzbrojony w nowoczesny, wojskowy bagnet i przepaskę biodrową wyglądał dość groteskowo. Do tego, maska z meduzimi maskami przywierającą do twarzy, odsączająca toksyny z powietrza. Pasowałby na książkowego Khazarczyka, lecz w tropikalnej dżungli. Tu wyróżniał się mniej więcej tak jaskrawo, jak Zealota paradujący w oficjalnym stroju wzbogaconym o kabaretki i nałożoną na ubrania koronkową bieliznę, paradujący po ulicach Ishimy.
Im głębiej w puszczę, tym krajobraz deformował się coraz bardziej. Gdyby tylko przyrodnicy odważyli się zagłębić w poszukiwaniu mocnych przeżyć, powstałby nie jeden program o rdzawo zabrawnionych paprociach, gigantycznych rosiczkach sięgających 2 metrów, czy bluszczu tak grubym, że przypominającym stalowe rury instalacji gazowych.
Wrzask zelektryzował młodzika, przeszywając się przez dżunglę z manierą błyskawicy na bezchmurnym niebie. Regulus zastygł w bezruchu, lokalizując jego kierunek. Północny wschód, mniej więcej 100 metrów stąd. Nie potrzebował transformacji, jego zmysły były naturalnie wyostrzone do granic możliwości.
Z wolna ruszył na polowanie.

*


- Hm.
Sanbetańczyk pogładził się po bródce. Znajdującego się przed nim akwenu nie dało się obejść, głowił się więc nad przebyciem go bez zamocznia. Pływające leniwie, powalone pnie drzew wywoływały wątpliwości, czy utrzymają kogoś o jego wadze. Naprawdę chciał uniknąć kąpieli w skażonej wodzie, po której mógł nabawić się syfu większego, niż po wizycie w jednym z Sakubskich burdelów z Czerwonej Ulicy.
- O!
Nagłe zainteresowanie Nadczłowieka wywołał zwykły, płaski kamień pod nogami. W dzieciństwie puszczanie kaczek było jedną z nie wielu zabaw, na jakie mógł sobie pozwolić. Z tą łzawą, niezwykle sentymentalną myślą cisnął kamieniem z całych sił. Zgrabnie rzucony skakał po powierzchni niczym pełny werwy konik polny. Westchnął z utęsknieniem, próbując postawić stopę na jednej z kłód. W tym samym momencie, w połowie drogi kamienia wyskoczył ciemny kształt. Z lekko opuszczoną szczęką obserwował opadający spowrotem do wody obiekt.
Przez chwilę tak po prostu stał, próbując się pozbierać. Przyśpieszyło to kilka "cosiów" mknących pod powierzchnią w jego kierunku, tworzących za sobą dość dużą falę.
W ten sposób decyzja o przebyciu dalszej drogi po pniakach uzyskała szybką, pozytywną decyzję i została wdrożona w działanie.

*


- Miało być 20 kilogramów czystej. Nie jakiś szajs, wymieszany z gównem z waszych obsranych pastwisk.
Szef rzucił paczuszkę pod nogi swoich kontrahentów, a następnie pociągnął haust czystego tlenu z maski gazowej. Nie trzeba było być geniuszem, żeby po jednym spojrzeniu rozpoznać gangsterów i dealerów w dwóch grupach. Jednej - kilku facetów w gustowych garniturach, ze stereotypowymi, czarnymi okularami - i drugiej - zszerzającej fanów gumofilców, tasaków i blizn gromadkę. Kolejny wniosek też nie wymagał intelektu ostrego jak brzytwa: negocjacje nie szły dobrze. Zastanowić się można było, co takiego czcigodni gentelmani robili w takim miejscu? Źródła Octu porzucone były nawet przez lokalnego wezyra, nie sięgały tu żadne służby porządkowe, jedyne obowiązujące prawo było prawem siły. Idealne miejsce przerzutu narkotyków. Owszem, niosło spore ryzyko, czasem jednak wyjątkowo opłacalne.
Szaman przyglądał się intruzom bezpiecznie skryty między paprociami. Dobrze przyuczony przez starszych, poruszając się nie wydał z siebie jednego nieczystego, mącącego ciszę dźwięku. Nóż zaciskany kurczowo w dłoniach miał ochotę zatańczyć.
I wtedy sytuacja się skomplikowała.
Odarty z jakichkolwiek pozorów hałas dobiegał z oddali, zbliżający się z każdą sekundą. Szaman zastanawiał się w tym momencie, jak zmysły tych ludzi mogły być tak przytłumione, by nie usłyszeć go pierwszy raz jakąś minutę temu. Mafiozi odbezpieczyli gnaty momentalnie, mierząc gdzieś między krzaki. Wypadł z nich ubabrany w błocie, umorosany na twarzy gość w płaszczu. Na widok broni opanował nieco zdyszany oddech, podnosząc ręce do góry powstał z kolan.
- To jeden z waszych? - szef rzucił do łysego Khazarczyka, z którym wcześniej "negocjował".
- Nie. Nie mam pojęcia, kto to jest.
Zero błyskotliwie wyczuwając zmieniającą się aurę nie czekał na prawo głosu.
- Panowie, zdaje sobie sprawę że znaleźliśmy się tutaj w wyjątkowo niezręcznej sytuacji - pociągnął dyplomatycznie wzrokiem po rozmówcach, składając ręcę w odwrócone V - Przeszkodziłem w czymś, czego nie widziałem, przez co nie mogę nikomu powiedzieć, jednakże... jest coś, co mam dosłownie na karku, więc jeśli mogę panom zwrócić uwagę...
Przywódca gansterów kiwnął tylko głową podwładnym i tyle wystarczyło, by wykonali jego polecenie. Zera dzieliła dosłownie sekunda od zostania podziurawionym jak sito, kiedy do uszu wszystkich dotarło nieprzyjemne grzechotanie. Palce gotowe pociągnąć za spusty zluzowały lekko, wraz z właścicielami zastygając w niepokoju przed źródłem dźwięku.
Wszystko stało się nadspodziewanie szybko.
Na polanę wypadł tuzin ponad 6 metrowych, masywnych skolopendr - lokalnych przodowników pracy w sektorze "drapieżniki". Chitynowe, błyszczące pancerze lsniły niczym zbroje turniejowe Nagijskich wojownkiów sprzed wieków. Przebierając tysiącem jadowicie żółtych odnózy w akompaniamencie złowrogiego grzechocenia sprawiały porażające wrażenie. Jednak nie tak, jak masywne żuwaczki, z pewnością sprawne w swym przeznaczeniu.
Zaskoczeni, celowali dość bezmyślnie. Kule odbijały się od pancerza, ewentualnie nie były w stanie się przez niego przebić. Połowa grupy zginęła nim zdążyli odmówić modlitwy do swoich Bogów. Znający lepiej dzicz dostawcy towaru bronili się maczetami, urąbując nawet paru owadom łby. Gangsterzy widząc straty w ludziach pobiegli na oślep w las, osłaniając się wzajemnie ogniem zaporowym. Walka była wyrównana, a straty po obu stronach równe.
Zero odskoczywszy na ubocze starał się wtopić w otoczenie. Nie było mu to jednak dane, bo jedna z poczwar wyczuła jego obecność i rzuciła się prosto na niego.
Wystrzeliwując niczym bełt z kuszy zaryła żuwaczkami w pień drzewa, chybiając nogi Agenta. Unieruchomioną dopadł kopnięciem okrężnym, przypominającym strzał z bicza. Poczuł prąd w kończynie przy zderzeniu z twardym pancerzem, mimo wzmacnianego obuwia. Oberwał jeszcze tułowiem rozwścieczonego, zdesperowanego owada na odchodne, nim ten przestał się poruszać. Zatoczył się do tyłu czując bolące żebro. Zupelnie jakby dostał żelaznym prętem. Już miał kłopoty z oddychaniem przez toksyny w powietrzu - desperacka ucieczka też zrobiła swoje - teraz jednak był na skraju wytrzymałości.
- To wszystko przez ciebie draniu!
Było już za późno. Ostatni z ocalałych drab z maczetą dopadł go od tyłu, zdążył wziąć pełny zamach, kompletnie żadnych szans na wykonanie uniku.
Metal szczęknął, kiedy ostrze noża zbiło cios. Zaskoczony dealer stracił równowagę pochylając się mocno do przodu. Nadział się wprost na wystrzał z kolana Zera. Głowa odskoczyła, zdawało się gotowa opuścić szyję właściciela. Opadł nieprzytomny na ziemię, a Regulus natychmiastowo rzucił się poderżnąć mu gardło. W pół ruchu powstrzymała go dłoń Agenta mocno zaciśnięta na przedramieniu. Dzieciak nim zdążył zareagować obejrzał świat do góry nogami przerzucony przez plecy i znajdował się w chwycie, z zablokowanymi rękoma przez nogi Kamiiru.
- Pauza kolego, tylko spokojnie! Puszczam cię, tylko ostrzegam - nie toleruje zabijania bezbronnego przeciwnika. Jasne? - to powiedziawszy momentalnie poluzował uścisk i pozwolił się w nagłym zrywie uwolnić Khazarczykowi.
W samą porę, adrenalina buzowała w młodzieńcu, będącym o krok od dokonania transformacji. Zeszła mu, widząc Sanbetańczyka osuwającego się po pniu za plecami. Duch Źródeł w końcu wziął się na poważnie za wyciągnięcie z niego duszy, wysiłek znacznie przyśpieszył wykonanie wyroku.
Pod nogami Tagawy wylądowała identyczna maska, jaką nosił jego nagły sprzymierzeniec. Nałożył ją na twarz, a ta przyległa do twarzy niczym żywe stworzenie. Cholernie dziwne uczucie, biorąc pod uwagę że byla ciepła, na jej krańcach zaś poruszały się macki filtrujące powietrze. Z kazdym oddechem czuł, jak odzyskuje siły.
- Teraz najwyższa pora zadać to pytanie: jak się nazywasz?
Pytanie zaskoczyło chłopaka, spodziewał się innego. Nie poluzowując jednego napiętego mięśnia odpowiedział:
- Regulus Cromwell z klanu Dumnych Kłów.
- Kamiiru Tagawa, lat 22, kawaler. Miło mi poznać.
Podniósł się z kolan i wyciągnął rękę, na którą Khazarczyk zareagował prychnięciem.
- Nie myśl sobie za wiele, po tym że cię ocaliłem.
- Oh... Musiałeś źle odebrać to co powiedziałem o kawalerze, w tym kontekście zabrzmiało to conajmniej dziwnie - cofnął dłoń - Nie jestem ge-
Regulus doskoczył do krtani rozmówcy i przycisnął do niej zimny metal.
- Nie pogrywaj sobie ze mną. Odpowiadaj na pytania, jeśli chcesz żebym zostawił ci podarunek, który chyba za pochopnie ofiarowałem. Czemu masz na sobie zapach ludzi z Gog?

Kamiiru opowiedział o wypadku, o tym jak znalazł schronienie, oraz został tu przyprowadzony przez jednego z tubylców. Chłopaczyna odsunał się z bronią, wyraźnie zawiedziony.
- Nie spotkałeś dziewczyny imieniem Zear?
- Nikogo takiego nie spotkałem - uśmiechnął się w dziwny sposób.
- Ponownie próbujesz sobie ze mnie kpić? Jeśl-
- Nic z tych rzeczy. Zastanawia mnie, czemu poświęciłeś tyle zachodu żeby zostawić mnie przy życiu i dowiedzieć się tego, a nie możesz tam pójść i jej zobaczyć?
- Nie dane ci będzie poznać odpowiedzi... Wybacz.
Transformacja trwała krótko, ale robiła wrażenie. Już wcześniej imponujące pukle blond włosów przypominały grzywę, teraz rozrosły się jeszcze bardziej. Paznockie zmieniły się w pazury, wykrzywiona w grymasie twarz została wzbogacona o kły. Tęczówki Regulusa przybrały dziki wyraz, taki sam jak jego natura. Mięśnie nabrzmiały...
... stając się jeszcze czytelniejsze dla Kamiiru.
Gruchnął lewym krzyżowym w szczękę dzieciaka w tym samym momencie, gdy jego prawy prosty zakończył ruch. Oszołomiony młokos zadygotał, nie zdążył jednak nawet złapać oddechu obrywając pięścią w splot słoneczny. Zgiął się w pół tracąc swoją transformację. Było na nią jeszcze dla niego za wcześnie. Popatrzył na czarnowłosego z kolan.
- Żart-
- Za szybko podejmujesz decyzje o odebraniu życia - rzekł chłodno, zaskakująco chłodno - Dumne Kły, powiadasz. Jak dla mnie co najwyżej Słabe Kolana. Wasi mężczyźni zawsze patrzą drugiemu w oczy z tej pozycji? Jesli wiesz, co mam na myśli...
Chłopak nigdy wcześniej nie czuł czegoś takiego. Miał wrażenie, jakby zerwała się jakaś tama w jego głowie. Krew parzyła go w jego własnych żyłach, nie poczuł nawet postępującej transformacji.
Umysł wypełnił szum. Szum rwącego potoku krwi zalewającej świadomość.
Ocknął się z amoku w momencie, kiedy Agent leżał pod powalonym pniem, plując własną krwią. Powoli docierał do niego też odgłos ryku. Ze zdziwieniem odkrył, że to on sam go wydawał. Nie wiedział też skąd czuł takie zmęczenie i ból w klatce piersiowej. Tym razem na dobre padł na plecy.
Stanął na nim Nadczłowiek trzymający się pod bok.
- Dobij, na co czekasz?
Dziwne. Ten człowiek nie miał złych oczu, ani krztyny rządzy mordu. Zrobił w dodatku coś szokującego. Trzymając dłoń na pięści pokłonił się lekko nad pokonanym.
- W sztukach walki zwycięzca decyduje o wszystkim. Dlatego musi nauczyć się szacunku. To także część stania się mężczyzną.
- Dużo wiesz, zaskakująco dużo - Regulus usmiechnął się po raz pierwszy - ... kawalerze, Kamiiru Tagawo. Wyjaśnisz...?
- Nie będzie ci dane się tego dowiedzieć... zabrzmi to może dziwnie, ale czas mnie goni. Jednak, czuje że jeszcze się spotkamy, młody lwie, Regulusie Cromwellu.
To mówiąc ruszył przed siebie, kuśtykając na prawą nogę.
- Z tamtej strony przyszedłeś.
- Ekhm, no takkk...
- Na wschód stąd, jakieś 500 metrów stąd znajdziesz bazę tej szajki, widziałem poduszkowiec. Śledziłem ich od jakiegoś czasu. Jeśli ruszysz z nurtem rzeki powinieneś dopłynąć do wioski Umbar, stamtąd skomunikujesz się ze swoimi.
- Ah ha ha ha - zmierzwił dłonią włosy - Z pewnością miałem fart, że na ciebie trafiłem. Sam mógłbym błądzić tu dniami, o ile bym tyle przeżył. No to, sayonara!
Znikając jeszcze w paprociach rzekł nie odwracając się.
- Ryk twój jest pewny i silny, gdy rozbrzmiewa w nim duma. Z tą dumą powinieneś wybrać, co ważne dla lwiego serca.
Kiedy zniknał w zaroślach, Regulus zamknął oczy.
- Ciekawie będzie się znowu spotkać... i mieć więcej czasu dla siebie...
   
Profil PW Email
 
 
»Aquilla   #3 
Szaman


Poziom: Keihai
Posty: 23
Wiek: 39
Dołączył: 27 Maj 2013
Cytuj
[Ninmu] Próba Odwagi
(po formatowaniu)

Zachodzące słońce przebijało się przez konary pożółkłych drzew, nadając otoczeniu czerwono-krwistą poświatę. Delikatny wiatr roznosił wszechobecny swąd octu. Młody dzik rył ziemię w poszukiwaniu pokarmu. Nie znalazł ulubionych niegdyś dżdżownic, gdyż te nie występowały już w tej okolicy od wielu lat. Po zjedzeniu, cokolwiek znalazł, udał się kilka kroków dalej zaczerpnąć wody z pobliskiego jeziorka. Mętna woda nie pozwalała zobaczyć dna. Gdyby zwierzę było uważnym obserwatorem zobaczyłoby lekkie falowania wody, niespełna kilka metrów od niego. Niedopatrzenie, za które przyjdzie zapłacić życiem. Skolopendry zaatakowały bez ostrzeżenia. Jaskrawe, czerwono-pomarańczowe ciała w ułamku sekundy oplotły ofiarę. Każda około metra długości, wtapiała ostre jak noże kończyny w ciało ofiary. Dzik zaszarżował prosto w przyległe drzewo gubiąc jednego napastnika. Niestety, agresorzy zdążyli już wstrzyknąć wystarczająco dużo jadu aby uśmiercić kilkunastu przedstawicieli miejscowej fauny, lub niemałą wioskę. Szarża i inne desperackie próby obrony tylko przyśpieszały jej działanie.

Aquilla obserwował ten krwawy spektakl z gałęzi ogromnego drzewa kilkanaście metrów nad ziemią. Co prawda drapieżniki bez problemu byłyby w stanie tam wejść, ale jego ubiór p-chem poza ochroną przed toksycznym środowiskiem, był również nasączony żywicą, dając skuteczny kamuflaż… teoretycznie. Wiedział, że jeśli będzie dostatecznie ostrożny, uniknie zostania kolacją. Przecież to on był łowcą, szamanem. Dzięki ogromnej wiedzy o naturze oraz wsparciu duchów nic nie powinno go zaskoczyć nawet w tak niesprzyjających warunkach jak Źródła Octu. Przynajmniej tego uczyli w szkołach.

Trapiony wątpliwościami Khazarczyk obserwował, jak najedzone drapieżniki zaczęły się oddalać. Jego misja wydawała się raczej prosta: pozbierać kwiatki, popatrzeć na zwierzątka. Dość przeciętne wyniki po szkoleniu nie kwalifikowały szamana do bardziej ambitnych zadań jak uganianie się za innymi nadludźmi czy ratowanie świata. Oddelegowania do ‘logistyki’, jak wielu nazywało tego typu zadania, były widziane przez wielu początkujących szamanów jak obraza. Nie dla Aquilli. Nie po to dostał swój dar, żeby bawić się w wojnę. Jego miejsce było tutaj wśród fosforyzujących na niebieskawy odcień pnączy i jaskrawych bezkręgowców.

Równowaga tego miejsca została zachwiana i trzeba znaleźć sposób jak ją przywrócić. Tego chciał Manitou. Oczywiście zanim to się stanie należy zebrać jak najwięcej okazów śmiercionośnej fauny i flory. Skoro już jakaś wojna jest, nawet cicha, to lepiej mieć przewagę w postaci toksycznych surowców na wymyślne trucizny.

Za chwilę, zwabiona feromonami swoich pobratymców, zjawi się matrona. Złoży jaja w tym co zostanie z kolacji. Aquilla je zgarnie i zaniesie do P.L.A.N.T-u. Tam szamani i naukowcy będą w stanie w kontrolowanych warunkach badać skolopendry. Ich jad oraz, niezwykle mocne lecz lekkie, chitynowe pancerze na pewno będą pomocne w misjach szamanów.

Khazarczyk wytężył zmysły. W absolutnym skupieniu przywoływał dyscyplinę niezbędną przy Josa. Szmer lasu zmieniał się w kakofonię najróżniejszych dźwięków: szum wody, oddechy mniejszych roślinożerców na pobliskich drzewach i dźwięk którego szukał. Szelest kilkudziesięciu nóżek tupoczących o leśne poszycie. Niedługo potem zza plątaniny paproci wyłonił się cztero-metrowy behemot. Chitynowy potwór połyskiwał na pomarańczowo, kolorem który miał informować inne stworzenia o niebezpieczeństwie. Natura ma swoje sposoby. Teraz tylko zaczekamy aż Pani stonoga się nażre i zbierzemy nagrodę. Wyostrzonym wzrokiem mógł obserwować jak kolejne łupy dziczyzny znikają w jamie gębowej matrony. Pani przyszła sama? Dobrze, spryska okolicę feromonami dając znać, że bufet zamknięty. Zawsze to mniejsza ilość Państwa jadowitych potworów, którymi trzeba by się martwić. Na twarzy szamana pojawiły się zalążki aroganckiego uśmiechu. Co tylko uwypukliło przechodzącą przez lewą część twarzy bliznę Chyba że...

W granicy pola widzenia na sąsiednich drzewach mignęły jaskrawe kształty. Chwilę później rozłożysta gałąź goszcząca szamana zyskała nowych ‘gości’. Pięć młodych skolopendr spacerowało beztrosko kilkanaście centymetrów od szamana. Nie dłuższe niż ludzkie ramię i nie mniej śmiercionośne niż drużyna piechoty, przeczesywały okolice długimi czułkami w poszukiwaniu pożywienia. Na dole matrona skończyła właśnie ‘kolację’ i szykowała się do złożenia jaj w pozostawionej głowie. Na górze jeden z bezkręgowców badał rękaw Khazarczyka. Jestem drzewem. Widzicie? Wy nie lubicie drzew, wolicie pyszne mięsko. ‘Stonoga’ nie była przekonana. Uniosła kończyny w pozycji do wstrzyknięcia jadu. Wegetarianki co?

Aquilla w ostatniej chwili uchronił rękę przed atakiem. Żądła zdążyły jednak zrobić dziurę w płaszczu p-chem. Pozostałe drapieżniki prawie natychmiast wyczuły zapach potu i rzuciły się z furią głodu na Khazarczyka. Szaman zdążył się jedynie obrócić i poszybować w dół, z gracją worka kamieni. Udało mu się chwycić gałęzi dwa metry poniżej punktu startu. Skolopendry pognały za nim używając pnia i innych gałęzi. Jedna skoczyła za ofiarą, mijając Aquille o włos i uderzając z impetem o ziemię. Mimo to, bez chwili zwłoki rzuciła się na drzewo zaczynając wspinaczkę po upatrzony obiad. Szaman, trzymając się jedną ręką gałęzi wyjął ulubiony środek na ‘robactwo’: pistolet Ares. Kiepski chwyt oraz wysoka szybkość celu skutecznie uniemożliwiały celowanie. Zwłaszcza dla niedoświadczonego strzelca. Dwudziesto¬-nabojowy magazynek znakomicie rekompensował te niedogodności. Nie było czasu na strzeleckie popisy. Aquilla oproznił cały magazynek w skupisko chitynowych potworków. Amunicja przebijająca doskonale się spisała. Okolice głowy jednego z napastników zniknęły, pozostawiając tylko blado-żółtą maź na korze drzewa. Kolejnych dwóch przyjęło strzały w środkowe segmenty, co tylko je spowolniło. Resztę kul przyjęło drzewo, bez skutków śmiertelnych.

W tej sytuacji zbliżającym się drapieżnikom pozostawała tylko jedna opcja. Tył płaszcza bohatera nagle zaczął falować, tak jakby coś wyrosło pomiędzy nim a plecami. No to fru. Szaman schował pośpiesznie broń i wybił się rękoma w kierunku sąsiedniego drzewa, niecałe dziesięć metrów dalej. ‘Skrzydła’ pozwoliły dokonać tej akrobacji. Khazarczyk spojrzał w dół. Matrony już nie było. Małe stonogi znieruchomiały, oszołomione nagłą stratą celu. Jedna, bez zbytniego skrępowania, zaczęła zjadać to co zostało z jednego z jej towarzyszy. Reszta dołączyła ochoczo. Natura ma swoje sposoby.

Aquilla zeskoczył z drzewa. Przeładował, po czym pośpiesznie schował resztki dzika i wartościowe jaja do torby na plecach. Nie zdążył nawet odetchnąć, gdy usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się tylko po to by zobaczyć rozdziawioną szczękę matrony i sunące w jego strony odnóża jadowe. Gdyby nie szybkość wynikająca z przemiany, na pewno byłby już martwy. Niestety nie był dość szybki aby całkowicie uniknąć ataku. Jeden ze szpikulców wbił się w okolicy prawego obojczyka. Szamana przeszył przerażający ból. Na szczęście przeszło na wylot. Cała porcja jadu rozlała się plecach. Aquilli pociemniało w oczach, ale wiedział że jeśli nie zrobi nic teraz, to skończy jak resztki w jego torbie. Drugą ręką udało mu się założyć dźwignię wyrywajac śmiercionośny narząd z ciała stworzenia. Płyny ustrojowe chlusnęły na poły płaszcza, tuż obok coraz większej czerwonej plamy. W tym samym czasie złapał zębami za jeden z czułków grasujących na jego twarzy. W ustach poczuł gorzki mdławy smak. Serce uderzało jak młot o kowadło, roznosząc adrenalinę po całym ciele. W chwili szału Szaman odskoczył na kilka metrów wyciągając oba Aresy. Wiedział że okaleczona matrona pozostanie niegroźna nie dłużej niż kilka sekund. Bez chwili wahania opróżnił oba magazynki w stronę drapieżcy. Pomarańczowy pancerz pokryły dziury, z których wydobywała się żółta maź. Trzy kule przebiły głowę na wylot. ‘Bestia’ upadła kilka kroków od rannego szamana. Khazarczyk wyciągnął sterczący z jego ciała chitynowy szpon wymiotując przy tym z bólu. Kolejny dzień, kolejna blizna.

***

- Co ty mi tu przynosisz Aquilla? – zapytał jeden z laborantów – Głowę dzika z kilkoma jajami i to jeszcze połowa potłuczona – dodał nie kryjąc rozbawienia.

– Zupę mamy sobie z tego zrobić czy trofeum na ścianę? – zakpił drugi. A po chwili zamyślenia dodał – jak chciałeś się pochwalić to trzeba było jak ten nowy przed chwilą przynieść głowę matrony. Patrz, jak żywa gdyby nie te trzy dziury.

- Dobrze, następnym razem będzie lepiej – odpowiedział szaman i wyszedł sycząc przy tym z bólu.


*That's what she said.
Ostatnio zmieniony przez Aquilla 31-05-2013, 15:14, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW Email
 
 
»Twitch   #4 
Yami


Poziom: Wakamusha
Posty: 1053
Wiek: 35
Dołączył: 08 Maj 2009
Cytuj
[Ninmu] - Próba Odwagi

Zbliżyłem się na kilkanaście kroków do najstarszego dębu, zlokalizowanego w drugim co do wielkości w Khazarze kompleksie leśnym, w dystrykcie Honkan. Dochodziła prawie 4 rano, wciąż było ciemno i przyjemnie chłodno. Księżyc niczym stalker krył się za nielicznymi chmurami leniwie przemieszczającymi się po niebie. Jak panisko rozsiadłem się po turecku na zielonej trawce i spojrzałem w górę.
- Dawno tu nie zaglądałeś, tęskniłam - usłyszałem delikatny, melodyczny głos z okolic dębu.
- Wiem, przepraszam, miałem trochę spraw na głowie – odparłem sucho, nie odwracając się.
- Wydaje mi się, że coś cię dręczy? – zapytała.
- Nie przejmuj się, nic mi nie jest. Spotkałem kogoś naprawdę przerażającego. Co więcej wspominał coś o Czerwonym Kontynencie. Na pewno o nim słyszałaś, miejsce niedostępne dla nikogo, a w najbliższym czasie ma mieć najprawdopodobniej niewiarygodny wpływ na cały świat – odpowiedziałem nawet nie sądząc jak bardzo posępnie zabrzmiałem. Nie potrafiłem jednak tego ukryć, nie umiałem szczerzyć japy. Ból głowy jeszcze czasami mi doskwierał, a ból dupy związany z moją bezsilnością nie dawał spokoju.
- Nie przejmuj się. Zapomnij o tym co było, kim byłeś i jak cię postrzegali. Skup się na teraźniejszości i udowodnij im… - odpowiedziała energicznie i zarazem tak ciepło, że aż poderwałem się na równe nogi. Odwróciłem się w stronę dębu. Księżyc wyjrzał zza chmur, oświetlił samotną mogiłę z dużym, solidnym krzyżem i nie pozwolił jej dokończyć myśli.
- Dziękuję siostrzyczko.


Zrozumiałem, że samym pierrdoleniem nic nie wygram. Zresztą sama napinka też nic nie da. Muszę wziąć się za siebie, żeby mieć w ogóle coś do powiedzenia. Tym bardziej jeżeli chcę zostawić po sobie ślad na tym popieprzonym świecie. Tak, zdecydowanie powinienem spłodzić potomka, albo przynajmniej z czwórkę. To będzie dobry początek. Nie, nie, nie, muszę się skupić na określonych celach!
Podróż do tych pieprzonych Źródeł Octu jest tak męcząca, że mam ochotę położyć się na ziemi i poczekać aż mnie mrówki przeniosą. Gdybym tylko kurrwa panował nad mrówkami… Wszędzie w Wiem, że nie powinienem marudzić, bo podróż terenówką nie jest zła, ale mój śmierdzący życiem ulicznym kierowca wsadził chyba cegłę pod pedał gazu i lecimy jak pekaesem pod górkę 30 na godzinę.
- Dość tego! – krzyknąłem nagle i zaaplikowałem piąchopirynę dla starego bambusa. Gość wyleciał z auta i poturlał się w jakieś krzaki głośno pojękując. Nim auto pieprznęło w jakieś drzewo wskoczyłem na miejsce kierowcy i ostro zahamowałem.
- No i patrz kurrwa nie było żadnej cegły! To jaki problem przycisnąć skoro tak się nam śpieszy do najbardziej interesującego miejsca w Khazarze? – burknąłem totalnie niepocieszony pod nosem. W lusterku zauważyłem, że klient się podnosi i totalnie zdezorientowany nie wie czy ma biec, czy krzyczeć, czy zacząć obie te czynności na raz. Rzecz w tym, że miałem to w dupie. Wrzuciłem bieg i ruszyłem do przodu. Rzadko prowadziłem samochody i miałem wrażenie, że silnik strasznie głośno pracuje, ale w końcu jadę do przodu więc wszystko okey, nie?


Bliskość celu sygnalizowały dwie rzeczy. Zmiana otaczającej flory, na bujniejszą, miejscami o dziwnej, jaskrawej kolorystyce i niesamowicie cierpki zapach. Mimo sugestywnej nazwy woń unosząca się w Źródłach Octu nie miała z nim nic wspólnego. To było coś bardziej chemicznego, sztucznego i tak niepasującego jak fioletowo-niebieskie szlaczki na liściach lub karmazynowe wręcz żłobienia na konarach drzew, idące od samego dołu aż po czubek spiczastych sosen. Liczne drzewa liściaste straciły wszystkie gałęzie poniżej 1 metra, te które były niższe obumarły. Wyglądało to tak jakby natura chciała uciec w powietrze z dala od tych wszystkich toksyn, niestety bezskutecznie. Kurrwa tak bardzo chciałbym coś z tym zrobić, ale nawet dla mnie jest to rzecz nie osiągalna. Przynajmniej w tym momencie. Jednak to może być kolejny z moich celów do zrealizowania w tym parszywym życiu. Oczyszczę to miejsce z wszelkiego gówna, choć teraz jeszcze skorzystam z jego dobrodziejstw. Nie jestem w końcu tutaj dla przyjemności. Jeżeli znajdują się tutaj nieznane do tej pory gatunki trujących roślin to nie będzie na nich żadnego antidotum, a może się nawet okazać, że lekarze nie byliby nawet w stanie wykryć co załatwiło jakiegoś klienta. To może okazać się cennym atutem. Tak jest kurrwa - krzyknąłem nie zdając sobie nawet sprawy z tego jak głośno.
Po kilkudziesięciu metrach zatrzymałem wóz. Droga dalej była nieprzejezdna. Gęste zarośla przesłaniały całkowicie roztaczający się przede mną krajobraz. Założyłem maskę gazową, sprawdzając uprzednio filtry, schowałem do kieszeni dozymetr, wziąłem maczetę i ruszyłem przed siebie dziarskim krokiem. Na samą myśl o nowych gatunkach roślin jarałem się jak babiloński heretyk na stosie. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś albo coś kręci się niedaleko mnie, skrywa pośród krzewów i próbuje ukryć swoją obecność. W pierwszej chwili pomyślałem, że to ten stary dziad, który pożyczył mi samochód i przygotowując soczystą wiązankę na powitanie nie mogłem uwierzyć, że dotarł tutaj ze mną tak szybko. Może potrafił się transformować w coś co szybko zapierrdala? Lepiej dla niego byłoby gdyby się nie zatrzymywał i wracał tam skąd przybył. Brnąc dalej w zarośla zwolniłem kroku i po każdym przebytym metrze nasłuchiwałem. Wyraźnie się na mnie czaił. No nie mówcie mi, że to jakiś klanowy łowca, którego dumę wyrzuciłem z samochodu. Przykucnąłem przy jednym z większych drzew i przyłożyłem dłoń do wystających z podziemi korzeni. Widać, że charakterystyczne żłobienia powstały po pobraniu jakiegoś świństwa z ziemi i zmiany rozpoczęły się od podstawy. Określiłem przybliżoną lokalizację mojej ofiary, po czym skierowałem w tamtą stronę liczne pnącza. Nagle cichy szmer zmienił się w głośną szamotaninę. Nie zwlekając ani chwili dłużej pobiegłem w jego kierunku. Wyciągnąłem sai, jednak po kilku krokach po prostu mnie zamurowało. Co to kurrwa jest? – pytałem sam siebie nie mogąc uwierzyć w to co zobaczyłem. Gigantyczna skolopendra miotała się na wszystkie strony próbując uwolnić się z drzewnego uścisku. Miała może z 6 metrów! No taka wielka [ cenzura ] była, że mogłaby mnie zeżreć. To nie mógł być ten typ z jeepa. Wtem zza pleców usłyszałem głośne kopytkowanie, coś tarasowało sobie drogę poprzez gąszcz nie zważając na roślinne przeszkody. Coś dużego z wieloma odnóżami. Zareagowałem momentalnie wskakując na jeden z korzeni i wystrzeliwując się w koronę drzew. Mało brakowało. Przywarłem do drzewa siadając na grubej gałęzi, lustrując sytuację na dole. Nowo przybyły robal skorzystał na tarapatach w jakie wpadł jego pobratymiec i ochoczo go zaatakował, przechodząc niemal natychmiast do konsumpcji. Ja pierrdole, nie oszczędzają nawet swoich. Rozejrzałem się w koło i zauważyłem, że nie ma ich więcej w pobliżu. Z góry dostrzegłem cel mojej podróży. Niewielkich rozmiarów pomarańczowe krzaki wokół których, w promieniu pół metra, nie rosło nic, nawet trawa. Po drodze do tego miejsca znajdowały się pokaźnych rozmiarów kolczaste zarośla. Normalnie nie sięgałyby wyżej niż do mojej klaty, a te były monstrualne! Aapropo obślizgłych owadów to mogło być również rozwiązaniem tego problemu. Po raz kolejny skorzystałem z moich mocy i wydłużyłem konar drzewa na którym siedziałem tak bardzo, że dotarłem do samej ściany zabójczej rośliny. Prześlizgnąłem się między gałęziami kierując się na drugą stronę. Oczywiście robiąc przy tym masę hałasu i zwiększając kolce skierowane w stronę skolopendry do maksymalnych rozmiarów. Wyglądem zaczęło to przypominać warownie otoczoną palami. Skupiłem się na swoim zadaniu. Słyszałem, że robal zbliża się coraz szybciej. Nie zatrzymał się nawet na chwilę i wpadł z impetem na kolczasty płot. Parł dalej do przodu mimo, że kolce zaczęły kruszyć hitynowy pancerz, który na brzuchu był słabszy. Byłem na wyciągnięcie ręki od krzaku, po który się tutaj zjawiłem, gdy potwór przebił się przez zdradliwe zarośla i wylądował tuż przede mną. Intuicyjnie sięgnąłem po sai i wbiłem je prosto w zbliżający się otwór gębowy z potężnymi szczękoczułkami. Skolopendra cofnęła się i zaczęła wić się w niesamowitych konwulsjach. Kurrwa zajebiście, ale nie sądzę żeby takie małe ostrze mogło zrobić coś takiego dla tego bydlaka. Z niedowierzaniem rozejrzałem się wkoło i zauważyłem, że ściskam w ręku gałąź pomarańczowego krzaka, a moje sai pokrywa ciecz o podobnym ubarwieniu. Czy ja właśnie skorzystałem z właściwości tej rośliny? W tej groteskowej scenie patrzyłem na swoje dłonie i na martwego insekta. Rozpierała mnie taka duma, że ja pierrdole.
Ostatnio zmieniony przez Twitch 23-03-2015, 01:09, w całości zmieniany 1 raz  
   
Profil PW
 
 

Odpowiedz  Dodaj temat do ulubionych



Strona wygenerowana w 0,13 sekundy. Zapytań do SQL: 14