17 odpowiedzi w tym temacie |
^Tekkey |
#11
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 15-04-2016, 18:27
|
Cytuj
|
Przyciemnioną salę spotkań Nazo Gekidan oświetlał głównie zawieszony nad blatem trójwymiarowy model świata Tenchi. Na całej powierzchni sfera poznaczona była wielokolorowymi symbolami, ale dziś uwaga zgromadzonych budoka skupiona była wyłącznie na czerwonej kropce ostrzegawczo pulsującej na terytorium Khazaru. Manipulujący obrazem hologramu Rikuto Katagawa ruchem dłoni otworzył plik osobowy załączony do ostrzeżenia i wczytał się w niego raz jeszcze. Mimo że Trupa podjęła w tej sprawie decyzję i wdrożyła już kontrposunięcia, on nadal rozważał czy uzyskany kompromis był najlepszą opcją. Oprócz niego przy stole zasiadali jeszcze bracia Ukire, wiecznie toczący ze sobą wojnę podjazdową. Każda ich awantura zaczynała się tak jak teraz, szyderczym uśmiechem rozciągającym się z każdą sekundą coraz szerzej na ustach Sentomaru.
- Spóźnia się - odnotował cierpko, bujając się na odchylonym krześle.
Wydziedziczony spadkobierca dojo Pędzących Chmur nie zdołał się powstrzymać od grymasu, niedwuznacznie dającego do zrozumienia co sądzi o całej sprawie.
- Skąd ta ponura mina, braciszku? - chuunin z premedytacją drążył dalej.
- Kasanemanji - Katan wypluł słowo z obrzydzeniem, niczym najgorsze przekleństwo.
- Od kiedy zacząłeś zapuszczać loki coś ci zaczęło szwankować perspektywiczne myślenie. A powinieneś się zastanowić, jak my wszyscy zresztą… co by ci w tej sytuacji zalecił papa Katagawa?
Spojrzał wyczekująco na Niebieskiego Diabła. To też była norma. Ich rodzinne sprzeczki zawsze eskalowały na otoczenie.
- Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem - flegmatycznie uzupełnił Katagawa Junior.
- To się jeszcze okaże – mruknął nieprzekonany Katan.
- A może po prostu się boisz, braciszku? Tata nigdy by ci nie wybaczył, gdyby Złodzieje Mieczy położyli łapska na Omedze. Oczywiście, ja potrafiłbym ją odzyskać, ale ty?
Ronin wstał gwałtownie, przewracając krzesło. Zanim zdążył w pełni dobyć katany, Niebieski Diabeł przerwał sprzeczkę.
- Cicho, to chyba on. Zachowujcie się, przyjaciele. Musimy godnie powitać w naszym gronie kolejnego mistrza.
Hologram znikł, strącony sponad stołu dłonią samuraja, jeszcze zanim ciężkie skrzydła drzwi do sali głównej drgnęły i uchyliły się bezgłośnie. Strumień światła wlał się do komnaty z rzęsiście oświetlonego korytarza, sprawiając że sylwetka wkraczającego do pomieszczenia rzuciła przed siebie długi, złowrogi cień.
- Tekkey-san! – Rikuto jako jedyny wyszedł, by powitać przybysza. – Wejdź, nie krępuj się.
Ookawa trzymał coś nad głową. Nagle zagrzmiała muzyka. W takt jej dźwięków wmaszerował do środka, niczym triumfator wysoko wznosząc ręce podtrzymujące stary magnetofon. Przyjrzał się uważnie zastałej scence, ale nie skomentował ani przewróconego siedziska ani obnażonego ostrza. Odstawił sprzęt wygrywający melodię, uścisnął dłoń swego niedoszłego kata i służbiście zasalutował pozostałej dwójce.
- Czołem, koledzy! Miło was wreszcie poznać osobiście. Z pewnością nie muszę się wam przedstawiać, skoro byliście już łaskawi wydać na mnie wyrok śmierci.
Sentomaru uśmiechnął się krzywo i pomachał na powitanie, jakby nigdy nic się nie stało. Nadal kiwał się na krześle, opierając buty o blat. Katan demonstracyjnie odszedł od stołu. Oparł się plecami o ścianę na uboczu, z uczuciem ściskając miecz.
- Ta sprawa została już rozstrzygnięta. Popełniliśmy błąd, a ty zasłużyłeś sobie na miejsce wśród nas. Nikt nie może tego kwestionować – zapewnił Katagawa.
- Mam nadzieję. No, dość treningu maru-jitsu jak na jeden dzień. Dajcie sygnał pozostałym i zaczynajmy imprezę integracyjną! Obiecuję, że kiedy wyskoczą będę udawał zdziwionego.
Niebieski Diabeł powiódł po pozostałych wojownikach oskarżycielskim wzrokiem.
- Już nie urządzamy przyjęć powitalnych – oznajmił ponuro. – Niektórzy uznali to za nieprzystające do powagi naszego szlachetnego bractwa.
- Co? Nie będzie tych śmiesznych, szpiczastych czapeczek? Nikt nie czeka w ukryciu z tortem i szampanem? Gdybym miał paranoję, podejrzewałbym, że pozostali budoka coś do mnie mają. Nawet Pit nawalił na całej linii.
Sentomaru odchrząknął i włączył się do rozmowy.
- Araraikou był tu. Przybył niemal na czas, choć zwykle bardziej się spóźnia. Niestety, pojawiła się nagła sytuacja alarmowa i musiał nas opuścić. Pewnie rozminęliście się na korytarzu.
- Jak zwykle moje szczęście. Trudno. No to chociaż spójrzmy co tu u was uchodzi za powód do zrywania się z przyjęcia.
Nim ktokolwiek zdołał go od tego odwieść, Genbu zajął poprzednie miejsce Katagawy i odwrócił jego gest, podpatrzony zza drzwi. Najpierw pojawiła się holograficzna mapa, a tuż potem dane więźnia numer 314. Kolejny kryzys właśnie wyrósł na pożywce poprzedniego i to w samej siedzibie bractwa. Ookawa odchrząknął z zakłopotaniem.
- Gdybym miał paranoję, drodzy koledzy, chyba podejrzewałbym, że nie do końca macie do mnie zaufanie.
Nawet Diabeł nie miał dość przyzwoitości, by przybrać skruszoną minę.
***
Dwóch jeźdźców konno przemierzało jałowe ziemie południowej Pustyni Rozpaczy.
- Daleko jeszcze? – po raz dziesięciotysięczny Tekkey udowadniał dlaczego pięć razy z rzędu wygrał agencyjny plebiscyt na najbardziej irytującego towarzysza podróży.
Pitowi nie chciało się już nawet odpowiadać. Szkoda strzępić język na upale. Zbyt był przyzwyczajony do narzekań oraz nagabywań ze strony kompana. Nieważny był środek transportu. Częstotliwość padania pytań była taka sama i gdy podróżowali jeszcze naddźwiękowym samolotem, rozklekotanym jeepem jak i teraz na grzbietach wierzchowców. Mimo to żałował, że musiał pozostawić swoje Tetsudenkou zakamuflowane na odludziu. Wszystkiemu były winne nieprzewidywalne burze piaskowe, nękające ostatnimi czasy Pustynię Rozpaczy. Mimo swej proekologicznej filozofii Khazarczycy porwali się na znaczną ingerencję w środowisko naturalne ekosystemu i teraz ponosili tego konsekwencje. Dwaj agenci byli jedynie przypadkowymi ofiarami tego otwartego konfliktu ambitnego Emira z Matką Naturą .
- Wiesz, nadal nie mogę uwierzyć, że nic mi nie powiedziałeś - odezwał się dobre pół godziny później Genbu. - Zawsze uważałem, że jestem ostatni. Gdybym wiedział…
- To było tak dawno temu. Moja pierwsza misja dla Bractwa. Nie sądziłem, że to ważne.
Shinobi nie krył sceptycyzmu.
- Aha. Dlaczego więzienie? Biorąc pod uwagę jego przynależność do Kasanemanji-ryuu, Trupa nawet nie spróbowała definitywnie go usunąć?
- To była moja decyzja. Nigdy nie byłem zwolennikiem takich rozwiązań, a on nie okazał się wielkim zagrożeniem. Oddałem go w ręce tutejszych władz, by został osądzony i odpokutował za swe zbrodnie.
- A teraz uciekł i może być gdziekolwiek na tej bezkresnej Pustyni?
- Nie jest tak źle. Dzięki więziennemu implantowi znamy jego dokładną lokalizację.
- Zawsze coś. No to daleko jeszcze?
Kapitan apatycznie zakołysał się w siodle, tęsknie muskając palcami kolbę rewolweru.
***
Miasteczko Mokh'rest pośrodku niczego. Jakoś nigdy w swej dotychczasowej historii nie miało szczęścia. Typowy przykład Khazaru B. Dla miejscowych jedynym przejawem dokonującego się każdego dnia postępu były nieregularne dostawy pigułek żywnościowych z demobilu. Osada niby położona całkiem blisko od granicy Sanbecko-Khazarskiej, a mimo to omijana przez przecinające ją główne szlaki kolejowe i szosy. Z drugiej strony właśnie z powodu bliskości sąsiedniego mocarstwa okolice wyłączone zostały z udziału w projekcie Rekultywacji Pustyni Rozpaczy. Emir Valero nie zamierzał pompować pieniędzy w rejon, który w przypadku konfliktu jako pierwszy przeryłyby bomby. Tym samym miasto pozostało równie wysuszone, zaniedbane i skrajnie nieciekawe jak wcześniej, ale przynajmniej rozszalałe burze piaskowe nie nękały go w takim stopniu jak południowe rejony. Życie biegło tu w innym rytmie. Tubylcy snuli się po ulicach niby cienie, usiłujące ukryć swą egzystencję przed lejącym się z nieba żarem. Jedynymi miejscami, w których ocalała choć iskra życia o tej porze dnia, były miejscowy bazar i pijalnie. Kryjówka Murtha mieściła się w jednej z podupadłych knajp i nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród szeregu okolicznych budynków niedbale skleconych z desek i cegieł. Nadkładając drogi shinobi obszedł ją dookoła, upewniając się że tylne wyjścia pozostaną zablokowane. Na wzór miejscowych zmuszał się, by szurać noga za nogą, równym, nieśpiesznym tempem. Świetnie udawał apatię, ale wewnątrz aż rozsadzała go niecierpliwość. Poza swoim mistrzem nigdy nie spotkał innego adepta Kasanemaji-ryuu. Symbole pozostawione na murach starożytnej budowli były testamentem trwania bractwa, ale świadectwem niemym. Nie zdradzały żadnych szczegółów o tych, którzy je nakreślili. To że teraz poszukiwał swego krewniaka na zlecenie Nazo Gekidan, zaprzysięgłych wrogów ich szkoły, nie miało przecież większego znaczenia. Ujęcie Murtha Kog’Dan to była misja Pita. Genbu wprosił się tylko na akcję, by obserwować i maksymalnie wykorzystać tę sytuację. Wiedzieli, że do przekroczenia granicy Murth będzie potrzebował wsparcia profesjonalistów. Fałszerzy zdolnych upichcić mu zestaw lewych papierów lub przemytników gotowych przerzucić go przez linię posterunków. Z swoją niesławą i obyciem w półświatku Pustyni Rozpaczy Solny Trup nie powinien mieć problemów w nawiązaniu kontaktu ani z jednymi ani z drugimi. Miasteczko Mokh'rest pośrodku niczego było idealną bazą zaopatrzeniową i wypadową dla takich ludzi. Całą sprawę budoka postanowili rozegrać na chłodno. Ookawa i Araraikou zaplanowali zasadzkę na uciekiniera na tym ostatnim, nieuniknionym przystanku. Cały czas na bieżąco monitorowali kierunek ucieczki obrany przez zbiega po opuszczeniu swej celi. Biedny głupiec nawet nie podejrzewał, że nosi pod skórą więzienny implant. Ookawa skonstatował, że będzie musiał się po cichy upewnić, że i jemu Trupa wesołków nie wytnie kiedyś podobnego numeru.
Po zakończeniu zwiadu, Tekkey nie bez trudu odnalazł Pita na zatłoczonym targu i podwijając długą jalabiyyę przysiadł obok niego. Mimo wszystko to była misja Araraikou. On tu podejmował decyzje i brał odpowiedzialność za wyniki.
- Jest ich czterech. Siedzą na zapleczu. Wszędzie okna zabite deskami. Znalazłem jedno tylne wyjście, ale zaczopowałem zamek starą gumą – posłusznie zameldował.
Kapitan zastanawiał się, od niechcenia kręcąc pełnym magazynkiem swego wielkiego rewolweru.
- Przy okazji przeskanowałem beeperem rozkład wnętrza. Obraz jest lekko nieostry, ale jeśli przejdziemy po dachach i cicho opuścimy się po linach przez okna…
- Wiesz co, Tek? – przerwał Raijin. - To zbyt skomplikowane. Zrobimy akcję w stylu khazarskim. Wejdziemy frontowymi drzwiami i będziemy ich bić piąchą w gęby, póki nie przestaną się stawiać.
Rewolwerowiec zawadiacko nasunął niżej na oczy kapelusz, wsunął broń w kaburę, poprawił pas i bez ceregieli pomaszerował wprost pod drzwi saloonu, pobrzękując ostrogami. Shinobi podążył za nim jak cień, nagle nękany złymi przeczuciami.
Nie wiedzieć czemu, zamiast otworzyć je kopniakiem, kapitan wgapił się tępo w zamknięte drzwi. Genbu natychmiast wykorzystał okazję, by choć o sekundę opóźnić widmo zaalarmowania Murtha. Cichcem wsunął kryształ w zamek i dopasował go do zapadek. Otworzone kopią klucza drzwi rozwarły się z upiornym, przeciągłym skrzypieniem, a Pit wreszcie ocknął się z niewczesnej zadumy.
Powietrze w środku pachniało kiepskim alkoholem, kurzem i strachem. Zły omen. Z bezbłędnym wyczuciem dramatyzmu właśnie ten moment ktoś na piętrze wybrał, by zaatakować. Po stopniach pokrzywionych ze starości schodów powoli sturlał się granat. Choć nie powinni, przestępcy w jakiś sposób już wiedzieli o pościgu. Sanbetów uratował nadludzkich refleks Pita. Zamknięci w elektrycznej bańce przeczekali pierwszy podmuch fali uderzeniowej. Latające wszędzie wokół odłamki roztrzaskiwały się o tarczę w jaskrawych rozbłyskach energii.
- No i sukces. Kolejna akcja cicho i skutecznie przeprowadzona - jęknął Tekkey.
- Ciesz się, że masz spodnie na tyłku - odburknął Araraikou.
Trzy sekundy po eksplozji saloon wyglądał jak po przejściu cyklonu. Dobrze chociaż, że ktoś przewidujący zabił okna dechami. Bez tego właścicielowi doszedłby jeszcze rachunek od szklarza. Nadszarpnięte drewniane dźwigary wydawały niepokojące dźwięki. Na drewnie pojawiły się szybko pogłębiające się szpary.
- Wynośmy się stad. – zarządził Pit.
Wybiegli na ulicę, a za ich plecami ściany pijalnia zaczęły się pochylać, niczym pijany kowboj. Sprawcy katastrofy również dali w długą. Kilka nowych sylwetek wypadło spośród pyłu i rozproszyła się w spanikowanym tłumie. W ostatniej chwili. Budynek właśnie zaczął zapadać się do wewnątrz niczym domek z kart.
- Rozdzielili się! Biorę Murtha na siebie - krzyknął Kaeru, ruszając za samotnym uciekinierem.
Wiedziony zawodową… ostrożnością, szpieg węszył jakąś pułapkę. Pośród zbrodniczego kwartetu znajdował się jeden osobnik nie posiadający wyczuwalnego pulsu.
- Stój, Kaeru! Coś tu nie gra! – daremnie ostrzegał Ookawa.
Żołnierz zniknął, nawet nie oglądając się za siebie. Gdyby Genbu jednak miał paranoję, pomyślałby, że celowo został zignorowany przez byłego przyjaciela. Tradycyjnie nikt nie chciał słuchać samotnego głosu rozsądku. Kopiąc po drodze ze złości kamienie, shinobi poczłapał za swoim przydziałem umrzyków do zapakowania w plastikowe worki. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Tekkey |
#12
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 16-04-2016, 23:00
|
Cytuj
|
Choć wtenczas niewielu ze spanikowanych wybuchem mieszkańców zdawało sobie z tego sprawę, na terenie ich małego miasteczka Mokh'rest trwała akurat śmiertelnie poważna zabawa w policjantów i złodziei. Gra zaczęła się ledwie pół godziny wcześniej, gdy dwóch przykurzonych od drogi nieznajomych stanęło u progu ulubionej kryjówki szajki przemytników. Od tej pory trzech przerażonych do szpiku kości przestępców usiłowało zgubić wśród spanikowanego tłumu niewątpliwie depczący im po piętach pościg. Wykorzystywali znakomitą znajomość terenu, przemykali przed domy z podwójnymi wyjściami, przyczajali się w pustych koszach i beczkach, przemykali na czworakach wśród stada owiec. Rozdzielali się i starali się wypatrzeć kogoś czającego się za plecami kolegów. W akcie desperacji trio rozsypało wokół ostre przyprawy kupione na ulicznym straganie, aby zabić swój zapach. Słowem, stosowali wszystkie sztuczki wyuczone podczas długiej kariery na pograniczu, a mimo to nie tylko nie potrafili pościgu zgubić, ale i nie zdołali nawet zobaczyć łowców. Nie opuszczało ich nieustanne uczucie zagrożenia, nie pozwalające zaszyć się w jednej z bezpiecznych kryjówek. Zebrani w ciemnym zaułku szeptali do siebie, nerwowo rozglądając się na boki.
Można powiedzieć, że agent Tekkey miał miejsca w pierwszym rzędzie w tym seansie. Przycupnął na płaskim dachu, oparty o wysoką obmurówkę. Z góry i tak słyszał niemal wszystko zmysłem wzmocniony szamańskim eliksirem. Wiedział o każdym ruchu drużyny przeciwnej zanim jeszcze go wykonała. I zaczynała go nudzić ta sytuacja. Z jego perspektywy gra, którą prowadził z ekipą Murtha Kog’Dana, bardziej przypominała zabawę w chowanego. Ot, przekleństwo sukcesu. Znalazł zbyt dobrą kryjówkę, a żaden z pozostałych uczestników nawet przez moment nie pomyślał o tym, by spojrzeć w górę. Ruszyli wreszcie, na wszelki wypadek wymieniając pogańskie błogosławieństwa.
Agent bez najmniejszego wysiłku dotrzymywał im kroku na wysokości dachów. Nawet w tłumie potrafił każdego z tych mężczyzn namierzyć Chimyaku. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych. Zignorował go. Wedle planu facet miał zaczaić się na „ogon”. Jak na zawodowych przemytników Khazarczycy nawiewali bez szczególnego polotu. Proste zwody i sztuczki wyuczone pewnie na kursie „i ty zostaniesz przestępcą”. Pozostali wykonali jedną i drugą pętlę, po czym ruszyli biegiem w przeciwnych kierunkach. To był dziwny dzień, więc nawet tak żywiołowe zachowanie nie wzbudziło zaskoczenia wśród zwykle bardzo statecznie poruszających się miejscowych. To był ostatni etap planu. Ostatni trick i potem spotkanie w zapasowej bazie. Szpieg wybrał najmniej zaradnego z nich i pozwolił doprowadzić się mu aż do blaszanego garażu na skraju miasta. Dwaj pozostali już tam czekali. Obok nich stały wyczynowe motocykle, najwyraźniej przygotowane już do drogi. Cztery motocykle. Wyglądało na to, że Ookawa trafił wreszcie na znaczący trop. Szalupę ratunkową Solnego Trupa. Nadeszła pora działania. Naciągnął na twarz jak kwef materiał krwawej jalabiyyi. Anonimowość to też potężna broń. Obserwowani mężczyźni zbili się w gromadkę, wymieniając szeptem niewesołe informacje. Nadczłowiek wybił się kometą, łamiąc deski lichego dachu i wylądował wśród gagatków z ciężkim tąpnięciem. Udało mu się wzbić z suchej ziemi skromny tuman kurzu. To się nazywa lądowanie z klasą. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie rozbłysku elektrycznych iskier, ale trudno, nie każdy może być Pitem.
W panice Khazarczycy sięgnęli po pistolety i zgodnie zaczęli pruć w niego ile starczyło im kul w magazynkach. Po wszystkim nadczłowiek otrząsnął się jak mokry pies, a rozpłaszczone na tekkai naboje osunęły się po tkaninie kuloodpornej szaty i z wymownym brzękiem opadły na ziemię.
- Cześć, chłopaki - przywitał się nonszalancko. - Gdzie Murth? Mam z nim do pogadania.
- A kto pyta? - zebrał się na odwagę jeden z przemytników.
Pewnie ich szef, bo jako jedyny jeszcze starał się trzymać fason. Pozostali dwaj wyglądali jakby mieli jeszcze bardziej zanieczyścić sobie spodnie i tak już paskudnie upaprane błockiem.
- Ja.
- Wesołek się znalazł! A coś ty za jeden?
- Jeden z facetów z baru. Tych, których chcieliście wysadzić. Przy okazji: który bałwan rzucił tym cholernym granatem?
- Murth. To był Murth - wykrztusił jeden z nich.
Ubrany na biało ninja spojrzał na niego krzywo spod maski.
- Nie lubię kłamców – zawarczał mrocznym głosem.
Tamci wzdrygnęli się i dobrze. Nie chciało mu się popierać groźby czynem.
- Po raz ostatni: gdzie on jest?
- Pobiegł w drugą stronę. Twój kumpel zaczął go gonić.
Agent znokautował mówiącego herszta niedbałym uderzeniem kantem dłoni. Człowiek upadł w pył, nieprzytomny.
- Uprzedzałem. Ktoś jeszcze chce mnie okłamywać? Gdzie jest prawdziwy Murth?
Pozostali byli zbyt zdziwieni, aby mogli się wyprzeć, tego że coś jednak wiedzą. Przestali się chować za bezużytecznymi pistoletami i popatrzyli po sobie. Widać nie doszli do porozumienia.
- Zostaliśmy wynajęci tylko do przerzutu przez granicę. Ja nie dam się zabić. Nawet za Murtha - zaskomlał ten bardziej gapowaty.
Z miejsca stał się ulubieńcem Ookawy.
- Stul pysk. On i tak nas zabije - zaczął gasić wolę kooperacji drugi bandzior.
Ten twardszy uczciwie zasłużył sobie na to uderzenia w żołądek. Z bólu zwinął się na ziemi w obwarzanek, ale pozostał przytomny.
Agent przekroczył jego ciało, a ostatni członek bandy cofał się przed nim jeszcze bardziej pobladły. Broń palna dygotała mu w dłoniach, ale nie zdecydował się nacisnąć spustu.
- Odpowiadaj na pytania, to nic wam nie zrobię. To mojego kumpla powinniście się bać, ja jestem tym dobrym policjantem - zapewnił Ookawa.
- Dobra. Murth wziął Kamereon i wyślizgnął się oknem na piętrze. Potem pobiegł dachami w tym samym kierunku co twój kumpel. Musi być blisko, żeby sterować swoja zabaweczką.
Nagle Tekkey poczuł absurdalną dumę ze swego brata w tradycji Kasanemanji. To był dokładnie ten sam numer, który sam chciał wyciąć szajce.
- Co ty powiesz? Z tego co mi mówiono, Solny Trup nie bez powodu nosi tę ksywę. Potrafi się bronić i atakować, ale żadna z jego sztuczek nie jest aż tak finezyjna.
Przestępca zachichotał nerwowo.
- W kiciu miał tam mnóstwo czasu na wymyślenie nowych, sprytniejszych tricków na wymknięcie się klawiszom. Teraz potrafi stworzyć swój własny obraz. Klona z soli, dasz wiarę? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.
Ookawa westchnął. I po co ta cała przemoc? Czemu od początku nie załatwiali interesów w sposób cywilizowany?
Wbił południowcowi w serce kryształowy sztylet wytrząśnięty z rękawa.
- Obiecałeś! – wycharczał tamten, odruchowo chwytając za pierś.
- Jestem ninja. Widzieliście moją twarz. Nie mogę was puścić żywych.
- Nosisz…! Maskę…! – pisnął przemytnik i zamilknął na wieki.
- To nieistotne – mruknął agent już tylko do siebie.
Podszedł do skulonego faceta. Widać było, że symuluje. Sanbeta wcale nie uderzył go aż tak mocno. W ostatniej chwili usunął się mu sprzed lufy pistoletu i z łatwością wyłuskał go z dłoni rzezimieszka.
- Gratulacje. Możesz odejść z gromkim „a nie mówiłem” na ustach.
Skręcił mu kark, zanim tamten zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Przyczaił się w środku garażu, ale Solny Trup nadal się nie zjawiał. Gdy szpiegowi wreszcie znudziło się bezczynne czekanie na Kog’Dana, ocucił herszta i przepytał go o planowaną trasę. Nie wierzył, by uciekinier zamierzał wymknąć się z miasta, na własną rękę szukając innego środka transportu, ale nie zamierzał zaniedbać żadnej możliwości. Po zakończeniu przesłuchania i tego tubylca odesłał do krainy wiecznych łowów. Niech mu jałowa ziemia lekką będzie.
Właśnie tak zastał go Solny Trup. Opartego o jeden z motorów i niedbale dłubiącego sztyletem pod paznokciami. Przybysz zatrzymał się jak wryty, rozejrzał po placu i zaczął skradać w wyraźnie wrogich zamiarach.
- Wiem, że tu jesteś. Lepiej nie próbuj niczego głupiego. Nie jestem w humorze - agent uprzedził niewidzialnego człowieka.
Powietrze zafalowało i na miejscu, w które patrzył, pojawił się olbrzymi, ciemnoskóry mężczyzna. Głowę wieńczył mu zawadiacki czub włosów. Ookawa znowu poczuł nieokreśloną więź łączącą ich dwóch. Postarał się przybrać najbardziej przyjacielski wyraz twarzy, na jaki było go stać.
- Witaj, Murth. Długo kazałeś na siebie czekać. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego… bałaganu. Mieliśmy drobne problemy z komunikacją.
Wokół nadal walały się zwłoki.
- Tylko oszczędziłeś mi roboty - warknął zbiegły więzień, chowając dłoń za pazuchę koszuli.
Wyszarpnął ją nagle, całkiem pustą. Nie wiedzieć czemu, jakby jeszcze odrobinę bardziej zirytowany. Obrzucił uważnym wzrokiem pobojowisko, w szczególności stosik rozpłaszczonych naboi i jakoś tak bez przekonania wyciągnął zza pleców dwie pałki.
- Nie wrócę do pierdla – ostrzegł napiętym głosem.
Genbu roześmiał się paskudnie.
- Bez obaw. To misja Pita. Ja jestem tu jedynie po to, aby się tobą zapoznać.
- Pit… – wyszeptał Kog’Dan. – To był Araraikou! I gdzie jest ta jego szmata? Mam jej do oddania z nawiązką bardzo stary dług.
- Dziś została w domu. Ale na twoim miejscu dałbym sobie z nią spokój. Jej nawet nie przyjdzie do głowy darować ci życie i zamknąć gdzieś, abyś spokojnie mógł knuć zemstę. Ona jest jak ty i ja. A skoro o nas mowa: jak postawiłeś swój znak na ścianach Jaja Smoka?
- Co? – Truposz wydawał się całkowicie zbity z tropu.
- Może inaczej. Kto zabrał cię do Wiszącego Dojo? Kiedy zacząłeś się uczyć walki stylem Kasanemanji-ryu?
- Co ty brałeś, człowieku? Zejdź mi z drogi, zanim zrobię ci kuku. Nie mam czasu na gadkę z wariatem.
Chciał wyminąć agenta, ale ten zastąpił mu drogę. Coś niebezpiecznego błyszczało mu w oczach.
- Kusarigama, Murth. Kto i kiedy pokazał ci jak nią walczyć?
- Nie twój interes!
Olbrzym brutalnie szturchnął zawalidrogę pałką w podbrzusze. Jak z powietrza, wokół broni zamanifestowały się białawe drobinki soli, które zbiły się w niewielki, kulisty pocisk. Wychwycona na Tekkai technika nie zabolała bardziej niż uderzenie kamieniem. Nadludzkie dzieci biją mocniej.
Shinobi szykował się już do zwykłej tyrady i wojny na psychiczne i fizyczne wycieńczenie, gdy uświadomił sobie pojawienie się drobnej skazy na jego planie. W jalabiyyi ziała wielka dziura. Przywołana sól pochłaniała Akai Kenshi z zaskakującą skutecznością.
- Żryj sól, facet! – zapiał zachwycony przestępca.
Za plecami Sanbety zmaterializowała się biała ściana i natychmiast runęła w dół. Umknął przed nią, ale wkoło formowały się już kolejne. Systematycznie zaganiały go pod garaż. Zbyt późno zrozumiał co pragnie osiągnąć Trup, choć od początku powinno to być jasne. Uciekinier wskoczył na najbardziej oddalony motocykl i wzniecając obłok kurzu ostro wystartował. Agent uchylił się przed ostatnim atakiem soli i odbijając się od blaszanej ściany, cisnął bolas naprędce utworzony z krwi. Choć wymierzył idealnie, kolejna wysuszająca chmura białej śmierci pochłonęła broń. Trzy kryształy rozleciały się na boki, nie trzymane już przez krwawe nici. Złorzecząc, szpieg dobiegł do jednej z pozostawionych maszyn i ruszył w pościg. Zwykle radził sobie i z takim środkiem lokomocji, ale teren był po prostu zbyt trudny dla nowicjusza. Już po przejechaniu kilkudziesięciu metrów zaczął mieć problemy z utrzymaniem się w pionie. Co gorsza, Murth dostrzegł jego kłopoty i postanowił się zabawić. Zwolnił, odległość między nimi drastycznie się zmniejszyła. Ookawa już niemal go miał w garści, gdy tuż przed Sanbetą wyrosła nagle solna ściana. Ledwo udało mu się skręcić. Chwilę później nadlatująca biała sfera wgniotła bak jego maszyny. Teraz już nie miał nastroju się z niej nabijać. Śmiejąc się, Solny Trup wzniósł kolejną ścianę. Tym razem czysty refleks nie wystarczył. Agent ledwie musnął ją kolanem, ale to wystarczyło. Stracił równowagę, a jego maszyna przekoziołkowała. A powinien był założyć na tę misję zbroję… Zderzenie z ziemią wycisnęło mu dech z płuc, nawet pomimo nadludzkiej odporności. Z trudem przewrócił się na plecy. Świat w oczach Genbu skurczył się do prześwietlonego słońcem wycinka nieba. Zagrzmiał silnik i błękit przesłoniła twarz podjeżdżającego motocyklisty.
Murth najwyraźniej świetnie się bawił, przygotowując cios łaski.
- Nie wiem jak mnie znaleźliście, ale więcej się to wam nie uda – wychrypiał.
- Uda się, uda. Diabeł jest po naszej stronie.
Agent uśmiechnął się do siebie. Nienajgorzej jak na ostatnie słowa.
***
Sól wciskała się wszędzie. Czuł jej smak na ustach, jej zapach w nozdrzach i co najgorsze także oczy stały się od niej zaczerwienione i opuchnięte. Wszystko to pod palącym, równikowym słońcem. Z omdlenia wywołanego odwodnieniem znowu wyrwał go cień padający na twarz, którego w najbliższej okolicy nie miało przecież co rzucić. Wreszcie odetchnął z ulgą. To był Pit. Jednak udało mu się przejrzeć podstęp i uratować towarzysza! Tylko czemu tak długo mu to zajęło?!
- Jakim cudem dałeś się tak wyrolować? – zapytał rozbawiony Kaeru.
Genbu wymamrotał kilka słów.
- Nie słyszę, musisz mówić wyraźniej - kompan przykucnął tuż przed twarzą kolegi.
- Stoisz na mnie! – wrzasnął Tekkey, najgłośniej jak potrafił.
Po kilku godzinach peklowania się w soli był to ledwie bezsilny skrzek. Trup nie miał czasu zadawać sobie trudu porządnego zakopania ciała. Przywołał kolejny mur soli i przewrócił go na leżącego na wznak motocyklistę. Potem uciekł jak ostatni tchórz, nie sprawdzając nawet czy przeciwnik umarł na dobre. Karygodna lekkomyślność. Agent przestał czuć resztki magnetycznej sympatii do swego brata w arkanach Kasanemanji.
Jeszcze tkwiąc po szyję w gruncie, szpieg zaczął zdawać relację z przebiegu zdarzeń. W międzyczasie Araraikou ostrożnie wydłubał Ookawę z solnej trumny. Jeśli miał jakieś pytania odnośnie tego dlaczego zastał go w stroju adamowym, rozsądnie zachował je dla siebie.
- Będę potrzebował jakiegoś ubrania.
- Czemu po prostu nie zrobisz sobie czegoś na poczekaniu, Tek? Przecież potrafisz.
- Dopóki się porządnie nie umyję, nic z tego. Jestem cały w soli, Pit. Cały!
- Dobra, kapuję. Weź sobie coś od kumpli Trupa. Im już nic niepotrzebne.
- Żartujesz? Ich łachy żyją własnym życiem. Nie chcę czegoś od nich złapać. Pożycz mi chociaż kapelusz. Niedługo go oddam.
- Mój kapelusz?! Prędzej sam cię znowu zakopię, niż pozwolę go sprofanować! |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Pit |
#13
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 26-01-2017, 12:57
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #12
Głowa Tekkeya w piaskowej pułapce wyglądała wręcz komicznie. Patrzył na mnie zażenowanym wzrokiem z dołu, a ja przyglądałem mu się badawczo. Musiałem mieć minę w stylu "co tu się [ cenzura ] i dlaczego tak". W końcu pomogłem mu się wydostać. Solny Trup okazał się być sprytniejszy, niż przypuszczałem. A to miała być taka prosta misja.
Dzielnica mieszkaniowa miasteczka wyglądała jak pobojowisko. Tu i ówdzie popękały szyby, kilka domów się nawet zawaliło. Stragan był w nieco lepszym stanie. Nie zmieniało to jednak faktu, że musieliśmy się jak najszybciej oddalić. Ogólnie rzecz biorąc, narobiliśmy więcej szkód, niż cała banda Murtha
- Tekkey, widzisz tam ten mały parking za straganem? Czy to nie motocykle? – zapytałem wprost, szybko zmieniając temat rozmowy. Wcześniejszy jakoś tak niezbyt mi leżał, tym bardziej, że Genbu starał się usilnie zdobyć mój kapelusz i użyć go w celach dalekich od przeznaczonych.
Korzystając z chaosu, wsiedliśmy na dwie najbliższe maszyny. Silniki zawarczały radośnie po przekręceniu kluczyków. Nasz zbieg miał niewielką przewagę, ale ta niedługo miała się zmniejszyć.
***
Maszyna Murtha zatrzymała się nieopodal niewielkiego obozu Shah’en w górach, na skraju pustyni. Trup obtarł pot z czoła. To, że dotarł tu w jednym kawałku było jakimś cudem. Dał radę zmylić narwanego rewolwerowca, tworząc swojego klona z soli.
Obóz Shah’en nie był zbyt wielki. Ot kilka wojskowych namiotów, otoczonych okopami. Dwie większe skalne formacje zostały połączone prowizorycznym mostkiem. Cały teren patrolowany był przez silnie uzbrojonych bojowników. Kryli twarze pod maskami przeciwgazowymi, kapturami, czy po prostu chronili usta chustami. Gdy pojawił się Trup, otaksowali go od dołu do góry. Szedł do nich spokojnym krokiem, unosząc jedynie ręce do góry.
- Przekażcie Sallahowi, że Solny przybył się z nim spotkać.
Wojownicy wydawali się być bardziej rozbawieni, niż zdziwieni. Śmiali się przez dłuższą chwilę, nie spuszczając Murtha z oka. Ot, dla nich był to kolejny dziwak, którego trzeba było wykończyć. I on to wyczuł. Był osłabiony, ale nie na tyle, by przepuścić taką okazję.
- Wy chyba dalej nic nie rozumiecie. - Wyszczerzył kły z zadowoleniem.
- Ani kroku dalej sukinsynu! – warknął jeden z ochroniarzy, ściskając mocniej karabin Morisaka. Samoróbka z dwukrotnie większym magazynkiem niż w standardzie, z trójnogiem do kompletu. Trzeszczał jak zdezelowany samochód. Gigant parsknął, robiąc kolejne kilka kroków do przodu.
- Ostrzegałem! – wrzasnął posiadacz karabinu i pociągnął za spust. Wraz z nim zrobiło to trzech innych obrońców. Przeciągły huk i terkotanie karabinów dało się słyszeć w najbliższej okolicy przez około dziesięć sekund. Tyle bowiem zajęło Murthowi pozbycie się oponentów. Zaczął od postawienia solnej ściany, która wyłapała pierwszą falę pocisków. Po chwili zapadł się pod ziemię i wyskoczył spod niej tuż obok wrogów, kopiąc pierwszego z brzegu Shah’en w głowę. Ten poleciał z urywanym krzykiem w dal, wpadając na sojusznika. Dwóch pozostałych zamarło. Wydzierający się wcześniej bojownik, starał się przeładować broń. Jego kompan w międzyczasie został wbity w ziemię, chwycony za kostki solnymi mackami. Jedna taka wytrąciła Morisakę z dłoni nieszczęśnika. Murth dopadł go, chwytając za gardło.
- Taki byłeś dzielny, a teraz kwilisz jak małe prosię - wysyczał z pogardą.
Dłoń Trupa zacisnęła się mocniej na gardle cierpiącego nieszczęśnika. Pod maską słychać było tylko, jak się krztusi. Próbował rozluźnić śmiertelny uścisk, ale nie dawał rady. Mutant uniósł go do góry i patrzył, jak ten wierzga bezsilnie nogami. Na jego twarz wstąpił perfidny uśmiech, a oczy przepełniły się pierwotną rządzą mordu. W tym momencie z namiotu wyszedł ubrany w kuloodporną kamizelkę człowiek, dzierżący sporej wielkości jatagan. Przystawił ostrze do gardła narwanego przybysza. Gdzieś za jego plecami stał jeszcze jeden dziwak, odziany w metalową zbroję. Poprawił tylko kapelusz z głębokim rondlem, trzymając w pogotowiu dłoń na kaburze.
- Mieliśmy umowę, Murth – zagrzmiał, gładząc brodę. – Kopanie moich chłopców nie było jej częścią, jeśli dobrze pamiętam.
Solny tylko prychnął i łaskawie puścił ofiarę. Bojownik upadł na ziemię z łoskotem. Czym prędzej ściągnął maskę z twarzy i łapczywie chwytał oddech, krztusząc się co i rusz.
- Witaj Sallah. Spokojnie, przecież oni wszyscy nadal żyją. Nie moja wina, że się tak PALILI do roboty.
Shah’en schował broń do pochwy, klepiąc się drugą dłonią w czoło. Wskazał jedynie gestem dłoni by narwany przybysz powędrował z nim do środka. Jego metalowy ochroniarz milczał, rzucając gościowi jedynie groźne spojrzenie przez soczewki maski gazowej.
- Czy ta zbroja nie miała być dla mnie? - wypalił nagle Murth, wskazując na milczka.
- Nie wcisnął byś się w to. Plus, staram się trzymać go z dala od słońca. Właź, nie gadaj.
***
Gustowny pager, wewnątrz którego skrywał się cały mikrokomputer z nawigacją zapiszczał donośnie. To zadziwiające, jak urządzenie korposzczurków z najbardziej zaludnionych dzielnic Sanbetsu stało się podstawą jednego najbardziej przydatnych urządzeń Agentów. Wyświetlająca się na jego ekranie mapa powoli prowadziła nas do aktualnego miejsca pobytu Murtha. Wszczepiony pod jego skórę nadajnik - zabezpieczenie dodawane w zestawie do każdego więźnia - wciąż działał.
- Genbu, no więc, pamiętasz, dlaczego nie rzucono się w pościg za Murthem? – zapytałem Ookawę.
- Uch… złe warunki pogodowe czy coś?
- Dokładnie. Widzisz, tam po prawej?
Tekkey siedział na motocyklu, poprawiając gogle, chroniące przed piaskiem. Przy nich zaś miał lornetkę. Wyglądało to trochę komicznie.
- Widzę tylko masę piasku i wielką, ciemną chmurę.
- Tak, to burza piaskowa.
Szalejący żywioł rozwijał się już od dłuższej chwili w tamtej okolicy. Horyzont szybko czerniał, a drgania gruntu stawały się coraz bardziej wyczuwalne. Nagle znaleźliśmy się pod dodatkową presją. I jak słusznie założyłem, nie tylko my.
- Do granicy mamy jeszcze dobre dziesięć kilometrów. A tuż za tymi wydmami stoi sobie obóz Shah'en. Tam też pewnie napotkamy naszą zgubę. To co, masz ochotę trochę pościgać się z czasem? – poprawiłem rewolwery na pasie i czym prędzej wskoczyłem na motocykl.
- Wolałbym nie igrać ze śmiercią. – stwierdził zrezygnowany Tekkey.
- Za późno. I tak już tropimy Trupa.
- Heh, „Po Trupach do celu”, prawda? – Wzruszył ramionami. Odpowiedziałem mu szczerym, zawadiackim uśmiechem.
Motocykle zawarczały radośnie. Tetsudenkou, który miał skanować okolicę był o wiele za daleko by pomóc w tej walce. No i założyłem, że wygrzebywanie piachu z silników to nie najlepsze zajęcie na popołudnie. Plus, gdyby ta maszyna spadła gdzieś na terytorium terrorystów, to było by jeszcze gorzej.
***
- I co, możesz coś z tym zrobić? - zapytał krwiożerczy mutant, z ledwością siedząc spokojnie na stołku.
Jego skóra została właśnie rozcięta, plus Sallah przyczepił mu dwie sondy do ciała. Czuł się niespokojnie. Mało tego prowizoryczny, czarnobiały ekran monitora cały czas śnieżył i nie pozwalał wojownikowi pustyni na dokładniejsze oględziny.
- Teraz? W tych warunkach? Ciężka sprawa. Nie widzę dobrze, ale istotnie, masz pod skórą czip naprowadzający. Trzeba go usunąć dokładnie, bo nie wiadomo jakie powikłania mogą potem powstać...
- Pieprzyć powikłania! Jakimś cudem ten czip działa nawet jak zamieniam się w sól! To gówno jest częścią mnie jak rak! Trza się tego pozbyć, już!
- Jak wolisz, ale serio, jeśli to ma swoje własne zabezpieczenie, które cię porazi przy próbie usunięcia...
W tym momencie powarkiwanie motocykli stało się donośniejsze. Murth poczuł zimny pot na plecach. Doskonale wiedział co to oznacza. Ludzie w obozie, choć wcześniej poobijani, znów przygotowali karabiny. Część z nich wspięła się po linach na formacje skalne, przylegając do ziemi.
Trup wstał z krzesła tak szybko, że to aż się przewróciło. Chwycił za najbliższy skalpel. Sondy odkleiły się od jego skóry.
- Tnij! Oni już tu są!
Osłupiały Sallah zamarł na moment, nie wiedząc co ma robić. Spojrzał to na ostrze, to znów na Murtha.
- Ja wiem, że masz na ogonie dwa psy gończe...ale konsekwencje niedokładnego zabiegu mogą być opłakane!
- Tniiiij!
***
Czując na plecach wzmagającą burzę, dotarliśmy do obozu. Przez zakurzone szkła gogli dostrzegłem uzbrojonych wojowników, kryjących się w okopach. Parę sekund później rozpoczął się ostrzał. Terkoczące ramy karabinów, wypluwające na nas grad pocisków. Gorące powitanie, nie ma co.
- Tek! - wrzasnąłem, ledwo przekrzykując donośny warkot. - Mam nadzieję, że nie jesteś purystą maszyn! Bo za chwile jedna ucierpi podczas kręcenia tej sceny!
Rozpędziłem się najmocniej jak tylko dało, po czym wyskoczyłem z siodełka, upadając na piach z przewrotem. Motocykl jechał dalej, mając gdzieś wściekle strzelających Shah'en. Tylnie koło podskoczyło na kamienistym wyboju i pojazd przewrócił się wciąż jadąc na boku w stronę ukrytych za osłoną. Pozostając w przyklęku wyciągnąłem pistolet z nabojem zapalającym. Przymknąłem jedno oko, wycelowałem i wypaliłem. Smoczy rewolwer splunął ognistą lancą która przebiła ramę motoru. Wprawdzie paliwo w zbiorniku nie spowodowało by eksplozji, ale sam nabój - owszem. Mała kula ognia zasiała chaos pośród przeciwników. Ich krzyki agonii były wszystkim, czego mi wtedy było trzeba. Zostałem bez środka transportu, ale liczył się sam efekt.
- Bez pudła! - rzuciłem, wyciągając drugi pistolet i jednym susem dopadłem jeszcze żyjących oponentów. Wtargnąłem w sam środek, wirując dookoła i strzelając. Byłem jak cholerny dziecięcy bączek, tylko sto razy bardziej śmiertelny. Czterech drabów poległo niemal natychmiast. Tekkey był nieopodal i wbił na imprezę do sąsiedniego namiotu. Wyhamował swojego stalowego rumaka na ciele będącego najbliżej nieszczęśnika i czym prędzej uaktywnił swoje enigmatyczne moce. Dawno nie widziałem go tak rozbawionego. Bogowie, co on miał w sobie? Czy to naprawdę był on?
- Dziesięciu biednych chłopa? A nie, przepraszam, teraz jesteście nieźle NADZIANI!
Genbu rozpostarł swą krwistą sieć, przebijając terrorystów bez trudu. Jakby byli jakimiś prosiakami. Kamizelki kuloodporne? Hełmy? Najnowsze wersje tarcz fotonowych? Nie mogły nic zrobić przeciw takiej potędze.
- Aha, dobra, okej, no to tego no... to ja biegnę dalej! - stwierdziłem nieco zmieszany, zmierzając w stronę najbardziej oddalonego namiotu. Przebiegłem się przez cały tunel i wyskoczyłem znienacka na zaskoczonego strażnika, łamiąc mu szczękę kopnięciem z wyskoku. To chrupnięcie było aż nazbyt słyszalne.
W tym momencie nad obóz nadeszła burza piaskowa i widoczność szlag trafił. Chwyciłem chustę dopiero co powalonego Shah'en i naciągnąłem czym prędzej na twarz. Gogle dalej były na swym miejscu. Kapelusz również, co ważne.
- Gdzie jest Murth?! - wykrzyczałem w powietrze, aktywując elektryczną barierę. Niedobitki dalej ostrzeliwały się, uciekając w stronę dowództwa. Tam spodziewałem się zobaczyć naszą zdobycz.
***
Z ramienia Trupa wciąż skapywała soczysta posoka. Dyszał jakby przebiegł maraton. W kałuży krwi leżały kawałki urządzenia naprowadzającego.
- Czy...to wszystko?
- Jasna cholera, ty żyjesz? Po czymś takim? - zdziwił się Sallah, wciąż trzymając w ręku ubroczony czerwienią skalpel. - Bezpiecznik nie [ cenzura ] ci serca?
- Otoczyłem je grubą solną warstwą, przeżyję.
- Murth, mów prawdę...
- No mówię ci, umiem panować nad solą, jestem świetny i w ogóle.
- Ta jasne, bo to tak działa, gadaj jak żeś to...
- Jeszcze w więzieniu mi sknocili urządzenie, pasuje?! A teraz transport, szybko! Słyszałeś ten wybuch!
- Musimy uciec w góry! - odparł Sallah i ciągnął dalej. - Tu nieopodal, za strumieniem jest nasz transport. Musimy jakoś wydostać się z centrum tej burzy piaskowej! Choć ze mną, szybko!
Solny Trup dał sobie jeszcze tylko obwiązać ramię i wybiegł czym prędzej tylnim wyjściem z namiotu. Zaraz za nim pobiegło dwóch przybocznych dowódcy obozu, a także wspomniany wcześniej metalowy kowboj. Murth obejrzał się za siebie i miał wrażenie, że ku nim zmierza napotkany wcześniej mutant. Był schowany za jakąś niebieską kulką energii. A potem nie widział już prawie nic. Burza piaskowa skutecznie ograniczyła widoczność. Sallah dopadł go i pociągnął za sobą, równocześnie podając maskę gazową.
- Masz, to cię osłoni. A teraz biegnij, przez rzekę, szybko, szybko!
- Ekhu...a co z tamtym...ekhu
- Mam swojego asa w rękawie, nie zatrzymuj się! Za dużo jesteś wart!
Czwórka ludzi uciekała w górzysty teren. Jeden zatrzymał się nagle, tuż przed rzeką i schował za najbliższą skałą. Czekał.
***
Biegłem ile sił w nogach, nie zatrzymując się nawet przed nacierającym w burzy wojownikiem. Skierowałem tylko lufę rewolweru w jego stronę, nawet nie patrzyłem, jak upada z dziurą w czole. Liczył się tylko Murth. Elektryczna bariera syczała wściekle w opozycji do wzbierających drobin piasku. Nie dało się zobaczyć, czy to pociski, czy kamienie, czy cokolwiek. Namierzanie po krwi Genbu było by teraz tak przydatne, ale w tej burzy nie dało się z nikim porozumieć, nawet przez beeper. Mogłem spróbować wyczuć jego Douriki, ale musiałbym tam i tak fizycznie dobiec. No i Genbu musiałby emanować mocą jak szalony. W tamtym momencie żałowałem, że nie mam mocy telepatycznych Genkaku. Ale chyba nie dałbym rady żyć z komputerem w głowie, co więcej, dzielić ją z duchem szamana. Jak on sobie z tym radził przez lata? Czy jak potrzebował chwili intymności to ten Szaman też...
- Stój niewier- ! - Żołnierz nie zdążył skończyć, bo już leżał na ziemi po porządnym uderzeniu kolbą, doładowaną energią pioruna. Szokujące przeżycie.
[ https://www.youtube.com/watch?v=hIC3GnI-Nj4 ]
Tekkey został gdzieś z tyłu. Ja zaś chyba wreszcie chwyciłem trop Murtha. Przez szkła gogli nie widziałem wiele, ale tej ogromnej sylwetki ciężko było nie zauważyć. Uciekał w góry, przez strumień. Byłem na tyle szybki, że wkrótce ich dogoniłem. Nie przestając biec, wypaliłem dwukrotnie z rewolwerów, trafiając w plecy terrorysty będącego najbliżej. Solny Trup widząc to, pozostawił za sobą wielką białą ścianę. Przeskoczyłem przez nią, doładowując się energią. Sól rozpadła się, niczym kruche szkło. Tuż za nim jednak czekała na mnie niespodzianka. Dwie żyłki pochwyciły mnie za rękę i za łydkę, powstrzymując na moment. Świat zawirował i upadłem bokiem na piach. Murth uciekał dalej. Ja zaś podniosłem się, by przyjrzeć się memu oprawcy. Trzasnął ponownie żyłkami, bym nawet nie próbował wstawać. Pozostałem w przyklęku, ale zostałem przeciągnięty po ziemi, bliżej nieznanego wojownika. Przepuściłem przez metal silną dawkę woltów. Te szybko rozeszły się po ciele nieznajomego, ale ucichły natychmiast, tak, jakby ktoś je odciął i uziemił. Zamieniłem dłonie w niematerialną energię i wyswobodziłem się natychmiast, odskoczyłem w tył i chwyciłem leżące nieopodal rewolwery. Wróg również dobył broni, sięgając do futerału na plecach. Wyglądało to jak przerośnięta dwururka. Wystrzeliliśmy obaj w tym samym momencie. Moje pociski eksplodujące napotkały opór, wybuchając w pół drogi. Jeden nabój do tamtej strzelby był wielki jak pięść dorosłego człowieka. Uformowałem czym prędzej w dłoniach elektryczną kulę i posłałem ją w nieznajomego. Tego nie sparuje tak łatwo, pomyślałem. Potężna błękitna fala trafiła bez pudła, ale na ofierze nie zrobiło to żadnego wrażenia. W końcu, gdy się zbliżył na tyle, by widoku nie przesłaniał piach mogłem zobaczyć z kim walczę. Wyglądał jak odziany w metalową zbroję kowboj. Na twarzy miał zasłaniającą całą twarz maskę z czerwonymi, polaryzujacymi soczewkami. Przy ciężko okutych nogach miał coś, co wyglądało na odgromnik. Na plecach nosił jeszcze plecak, ani chybi wyglądający jak piorunochron. Musiał być szczelnie zamknięty w tej puszce. Tworzył coś na kształt klatki Faradaya.
- Czy...czy wy specjalnie się przygotowaliście na moje przybycie? - zdziwiłem się, przegryzając wargę.
W odpowiedzi metalowy przeciwnik wycharczał tylko coś niezrozumiale przez maskę i wystawił do przodu prawą dłoń. Z nadgarstka wystrzeliła strzałka. Zauważyłem ją dzięki wyostrzonym zmysłom rewolwerowca i uniknąłem jej. W tej samej chwili zmechanizowany napastnik odpalił żyłkę z drugiej dłoni, owijając ją wokół mojego prawego biodra i przyciągnął natychmiast do siebie.. Zacisnął pięść mocniej, przepuszczając poprzez metal dużą dawkę wyładowań elektrycznych. Jego problem polegał na tym, że na mnie to nie działało, a wręcz przeciwnie - napędzało mój wewnętrzny bioreaktor w piersi, sercu, czy gdziekolwiek było jego źródło. Pozostawał jeszcze problem samego szarpnięcia. Leciałem bezwiednie w stronę oponenta, wprost na spotkanie z doładowaną energią, metalową pięścią. Uaktywniłem barierę elektryczną i zasłoniłem się blokiem krzyżowym, ale i tak poczułem impet uderzenia Gruchnął mocno, na tyle, że tarcza fotonowa w pasie zużyła się niemal natychmiast. Znany mi dźwięk podobny do kruszącego się szkła oznajmił mi, że nadeszła pora się oswobodzić bo drugiego takiego ataku mogę nie przyjąć już tak łatwo. Chciałem zamienić się w prąd, ale pewnie zostałbym wtedy ściągnięty do ziemi. W kombinowaniu nie pomagała wściekle szalejąca burza. Czułem na sobie drobne kamyczki, plus piach wdzierał się wszędzie. Potrzebowałem skupienia. I swojego źródła energii elektrycznej do której mógłbym wskoczyć. Natychmiast. Spojrzałem w stronę górskiego strumienia. A może?
Widząc, jak wciąż jeszcze próbuję otrząsnąć się po ciosie, kowboj nie tracił czasu i znów sięgnął po dwururkę. Jemu szalejący żywioł zdawał się nic nie robić. Kamienie obijały się o jego zbroję, wprawiając go w lekkie drgania. Ciężkie buty sprawiały, że utrata równowagi mu nie groziła. Ale przez to był raczej mało mobilny.
Gdy pociągnął za spust, w tej samej chwili wystrzeliłem i ja. Otoczyłem nabój elektryczną powłoką, do której mój organizm mógł przylgnąć. Część mnie chciała przejść po żyłce kowboja, prosto w pułapkę, ale skupiłem się na lecącym pocisku. Świat zamienił się w błękitny tunel, pełen migających okręgów. Wstrzymałem na sekundę oddech. Usłyszałem za sobą stłumiony huk wystrzału i wyskoczyłem tuż za oponentem, sięgając po kusari-tou. Celowałem w plecak z anteną. Gdy wróg zdał sobie sprawę z przekrętu, czym prędzej nacisnął guzik po wewnętrznej stronie swojej rękawicy, otaczając się na moment elektrycznym polem, tak bardzo podobnym do mojego. Fala odrzuciła mnie na pobliskie skały. Znów przez moment nie miałem pojęcia gdzie jest góra, a gdzie dół. Wróg powoli odwrócił się frontem w moją stronę, śmiejąc się chrapliwie. To po to jego strój posiadał odgromniki. Gdzieś tam w środku musiał mieć własny generator fal elektrycznych. Z prawego karwasza wystrzelił nagle drugim pociskiem. Mała strzałka z zapalnikiem. Napotkała w locie opór mojego własnego naboju. Wyleciała gdzieś w powietrze, gubiąc się w burzy.
- Okej, dość tej zabawy! - stwierdziłem z niesmakiem, szarżując na kowboja. W biegu wystrzeliłem cztery pociski, oplecione elektrycznością.
Gdy tylko znów postanowił użyć żyłki, zostawiłem swój powidok, przeskakując przez jedną z pistoletowych kul, wyskoczyłem za plecami metalowego, zostawiłem mu granat pod stopami i odskoczyłem rzucając kusari tou prosto w urządzenie. Osłonił się kolejną tarczą, wyhamowując ostrze w locie. Ale sekundę później on sam wyleciał w powietrze, przekręcając się o niemal dziewięćdziesiąt stopni w locie. Gdyby nie jego zbroja prawdopodobnie urwało by mu jakąś kończynę. A nie, jednak coś od niego odpadło. Nie byłem pewien, czy to tylko elementy zbroi, czy też cała reszta. Wpadł do strumienia. Reszta, jak to się mówi, pozostanie już historią.
Odetchnąłem głęboko, kryjąc się za kamienistą ścianą. Żywioł przechodził gdzieś dalej i powoli tracił na sile. W całym tym ambarasie mogłem mieć tylko nadzieję, że to także opóźni ucieczkę Murtha.
- Tekkey, gdzie jesteś do cholery! - zakląłem, przeładowując rewolwery, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy dopadnę Trupa w swoje ręce. |
|
|
|
^Tekkey |
#14
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 30-01-2017, 19:01
|
Cytuj
|
Cóż to był za dzień! Starannie zaplanowana przez agentów cicha i skuteczna zasadzka w miasteczku Mokh'rest zakończyła się wyjątkowo felernie: eksplozją, runięciem budynku, dzikim pościgiem przez miasto i wreszcie pogrzebaniem chunnina żywcem. Genbu nigdy nie był szczególnie religijny, ale otarłszy się o powolną i wyjątkowo paskudną śmierć zaczynał zastanawiać się nad ostrzeżeniami zawartymi w świętych tekstach. "Z soli powstałeś, w sól się obrócisz"? Marna perspektywa. Coś już o tym wiedział. Na szczęście dzięki wszystkim tym atrakcjom Tekkey ostatecznie wyzbył się resztek sentymentu do swego wyrodnego brata w arkanach aKasanemanji-ryuu. I dobrze, i tak zawsze wolał być jedynakiem. Teraz motywowały go do pościgu za Murthem nie tylko ciekawość i chęć poznania innego adepta swej szkoły, ale i pragnienie zemsty. Może nie był ani znakomitym tropicielem jak kapitan Seikigunu, ani elektrotechnikiem jak jego nieodłączna adiutantka Cat. Tak naprawdę podczas podróży przez Pustynię Rozpaczy Ookawa bardziej zawadzał kompanowi niż pomagał. Niemniej miał i swoje mocne strony - uważał się za całkiem kompetentnego lekarza. W obecnej sytuacji oznaczało to jedynie tyle, iż doskonale zdawał sobie sprawę z osiągnięcia granicy odporności organizmu na skutek pogrzebania w solnej trumnie i odwodnienia od skwaru południowego słońca. Mimo chwilowej niedyspozycji, za żadne skarby nie dałby się w takim momencie odstawić na boczny tor. Bez wahania dołączył do Araraikou w pościgu za Trupem na grzbiecie stalowych rumaków. Każda epoka miała własnych kowbojów.
***
Sanbeci dogonili uciekiniera dopiero po wielogodzinnym telepaniu się po wybojach Pustyni Rozpaczy. Sygnał wszytego nadajnika doprowadził ich do ufortyfikowanego obozu pełnego niemilców. Genbu przeliczał ich właśnie z niedowierzaniem, gdy Pit szturchnął go w bok i zapowiedział rychłą zmianę pogody.
- To co, masz ochotę trochę pościgać się z czasem? - zapytał chwacko.
Ciemne chmury na horyzoncie zbliżały się w zastraszającym tempie. Ookawa jeszcze raz przyjrzał się kryjówce szajki przez lornetkę, złupioną wraz z resztą ubrania na trupach kumpli Trupa. Bandytów było po prostu zbyt wielu. Nawet atakując we dwóch mieli marne szanse zdążyć przed burzą. Nie chciał wyobrażać sobie jakie warunki muszą panować wewnątrz tego paskudztwa. Nie dość że szorstki piasek, to jeszcze unoszący się w powietrzu i łomoczący we wszystko co napotka!
- Wolałbym nie igrać ze śmiercią - wymamrotał ponuro.
- Za późno. I tak już tropimy Trupa - odpowiedział Kaeru.
Szpieg wzruszył ramionami. W zasadzie jaki miał wybór? Zemsta, zemstą, a jeśli się uwiną z eliminacją Kog'dana, może jeszcze uda się im na czas zaszyć w którymś z namiotów.
- Heh, „Po Trupach do celu”, prawda? - skwitował.
Frontowy atak agentów na obóz nie miał w sobie krztyny subtelności, ale też nie o nią szło w tym wypadku, a o czystą efektywność. Każda kolejna śmierć oddalała Genbu od perspektywy bliskiego zapoznania z gniewem żywiołu, a przybliżała do drinka czegoś mocniejszego i długiej kąpieli, która pozwoliłaby mu wreszcie uwolnić się od nadal zalegającej na skórze warstewki soli. Nic dziwnego, że zarzynając aborygenów śmiał się do rozpuku. Promieniująca od Symbionta ekscytacja tylko potęgowała doznanie euforii. Grunt to zgodnie praktykować w obrębie drużyny wspólne hobby.
- Dziesięciu biednych chłopa? A nie, przepraszam, teraz jesteście nieźle NADZIANI! - Tekkey spuentował przydługą paplaninę swojej ostatniej ofiary, bełkotliwie błagającej o litość.
Pogoda pogarszała się z każdą chwilą. Rozpościerające się z palców szpiega długie, kryształowe żyłki unosiły się z zabójczą gracją na przybierającym na sile wietrze. Nagle Ookawa odkrył, że nie ma już w zasięgu wzroku nikogo do eliminacji. Zresztą widoczność malała w niepokojącym tempie. Na szczęście ten sam problem mieli też pozostali przy życiu kumple Murtha. Wyczuwał ich ledwie kilku, na skraju zasięgu Chimyaku. Niedobitki gangu wycofywały się w nieładzie, pod ciągłym ostrzałem rewolwerów Araraikou. Cały czas walcząc z wiatrem, Genbu z niewymowną ulgą wdarł się do ocalałego namiotu na krańcu obozu. Nie podobało mu się to, co tam zastał. Wnętrze wyglądało jak rzeźnia, wszystko zbryzgane było krwią. Z daleka miał cichą nadzieję, że to efekt jednego z celnych pocisków Pita, ale oglądane z bliska ślady wskazywały raczej na pozostałości prymitywnej operacji. W kałuży juchy pod stołem szpieg znalazł usunięty więzienny nadajnik. Kiepsko. Bez niego trudniej będzie zidentyfikować poszukiwanego, szczególnie jeśli trafi go jeden ze specjalnie podkręconych granatów kapitana. Po przejściu burzy będą musieli szukać na chybił trafił Trupa wśród pozostałych zwłok, a może nawet zdrapywać go saperką ze skał.
Nim agent miał szansę rozgościć się na dobre, mimowolnie odnotował, że jeden z bandytów powalonych przez Kaeru ocknął się i chwiejnym krokiem skierował do obozu. Zainteresowanie Symbionta było wyraźniej wyczuwalne. Czekał na spotkanie z ocalałym, jak dzieciak na poobiedni deser. Miał pecha. Tym razem się nie zgadzali. Ookawa nie miał najmniejszego zamiaru wyściubiać nosa na zewnątrz. Z pewnością ocalałym nie był Kog'dan. Był zbyt niski jak na przemytnika. Ryzyko pomyłki było w związku z tym minimalne. Niech sobie tubylec ucieka, jeśli się odważy w taką pogodę. Jakby czytając w myślach Sanbety, mężczyzna zatoczył się i już na czworakach zaczął pełznąć w stronę najbliższego schronienia. Namiotu medyka.
- Chwili spokoju. Ciągle praca i praca - westchnął Sanbeta.
Obcy wczołgał się do środka i zaległ na klepisku, ciężko dysząc. Nawet nie zauważył Ookawy. Felczer Genbu, posiadający w okolicy monopol na usługi medyczne na skutek wrogiego przejęcia całego sprzętu, ocenił fachowym okiem obrażenia bojownika. Na czole puchł rannemu coraz bardziej paskudny siniak. Wewnątrz głowy wyglądało to jeszcze gorzej, pod punktem uderzenia utworzył się spory krwiak. Jako zwykły człowiek, facet i tak miał sporo szczęścia, że kolba rewolweru nie roztrzaskała mu czaszki jak arbuza. A znając możliwości Pita, pewnie dołożył też od serca sporą dawkę woltów. Na samą myśl o tym i Symbiont i Genbu zgodnie zadrżeli.
Na zewnątrz burza nie słabła. Jedynie pustynne dżiny i dziwadła wiedziały ile jeszcze może utrzymywać się furia żywiołu. Póki co, Sanbeta i Shah'en byli skazani na swe towarzystwo. Wypadałoby się zapoznać. Zsuwając zdobyczne zawoje kefiji, chroniące dotąd twarz przed piachem i żarem pustyni, przywołał nawet na wargi krzywy uśmiech. Najważniejsze jest dobre pierwsze wrażenie. Szpieg zakradł się do leżącego i bezszelestnie nachylił nad nim.
- Ohayo! - przywitał się.
Leżący mężczyzna szarpnął się jak rażony prądem i spróbował się odtoczyć, sięgając do kabury. Pustej. Najwyraźniej broń palną stracił jeszcze przy strumieniu. Nie zrażony, wyrwał z cholewy buta survivalowy bagnet i wycelował nim w agenta.
- Nie zbliżaj się! Mam nóż! - wrzasnął histerycznie.
- Ja też. - Tekkey zgarnął walający się po stole operacyjnym skalpel. - To co? Może porozmawiamy sobie jak nożownik z nożownikiem?
Bojownik prychnął pogardliwie. Nieporadnie usiłował wstać, ale załamujące się pod nim nogi jak na razie trzymały go w parterze.
- Mój i tak jest większy. A ten swój scyzoryk to sobie możesz, wiesz.
Z kamienną twarzą, Sanbeta dobył jednego ze swoich kukri. Spojrzenie rannego przeskoczyło pomiędzy oboma ostrzami i mina mu zrzedła. Przez to dał się zaskoczyć, gdy agent wyciągnął zza pleców jeszcze jeden przedmiot.
- Tak naprawdę nie rozmiar broni się liczy, przyjacielu. Tylko jakie robi kuku - konwersacyjnym tonem oznajmił szpieg.
Puszczona w ruch piła Kusari Tou zabrzęczała cicho. Shah'en wyraźnie ścierpł. Pewnie dopiero teraz zaczął sobie w pełni zdawać sprawę w jakie szambo wdepnął.
- Myślisz, że mnie nastraszysz? Nie ci nie powiem. Nie gadam z przybłędami!
- Wow, spokojnie. Po co od razu tak serio? Nic do was nie mamy. Szukamy wyłącznie Murtha Kog'dana.
Przemytnik nie wydawał się przekonany.
- To wam jakoś nie przeszkadzało, kiedy wpadliście do naszego obozu z daleka grzmocąc z broni. I na czyj rozkaz? Dla kogo pracujecie? Psowaci? Szakale? Żółtki? Wy niewierne ścierwo! Wszyscy moi bracia oddali dziś życia za wolne Shah'en!
- Nosz... to nie jest sprawa polityczna! Jesteśmy zwykłymi łowcami nagród. Solny Trup to zbiegły z khazarskiego więzienia przemytnik i ścigacz, nie jeden z waszych bojowników. Cały ten bajzel to jego wina.
Shah'en nie odpowiedział. Widać, trawił nowe wiadomości. Genbu postanowił skorzystać ze sposobności i zarzucić przynętę. Przydałby się przewodnik. Ktoś dobrze znający Góry Milczenia i wtajemniczony w trasę konwoju eskortującego Murtha przez granicę.
- Tu chodzi wyłącznie o pieniądze. Wasz szef wziął grubą łapówę za pomoc w przerzucenia zbiega przez Martwą Bliznę. Ty i twoi kumple pewnie nigdy nie zobaczylibyście ani kouka. A z drugiej strony, klawisze wyznaczyli za Kog'dana nagrodę. Jeśli zechcesz nam pomóc, podzielimy się równo. To mnóstwo forsy, dość i na trzech. Oczy wyjdą ci z orbit. Patrz uważnie, bo teraz bardzo powoli sięgnę do kieszeni po list gończy...
- Tekkey! - obaj usłyszeli wołanie z zewnątrz.
Ranny natychmiast spiął się, spazmatycznie ściskając bagnet. Pewnie nadal miał żal do Araraikou za nabicie guza. Zezując na współtowarzysza niedoli, agent powoli cofnął się do wejścia i energicznie otworzył skrzydła namiotu, by dać znać kapitanowi gdzie jest. To okazało się największym błędem taktycznym całej wyprawy. Uderzenie wiatru poderwało tkaninę w górę, i z kilku metrów cisnęło z powrotem o glebę. Nim Tekkey zdołał wyplątać się z zawojów impregnowanego materiału, wiedział już, że nic nie wyjdzie z inicjatywy pojednania shah'eńsko-sanbeckiego. Ponowne uderzenie w głowę rozlało krwiak pod czaszką bandyty, powodując rozległy wylew. Niedoszły współpracownik łowców nagród gryzł ojczystą glebę.
Cóż za dzień, cóż za uroczy dzień. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Tekkey |
#15
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 31-01-2017, 23:55
|
Cytuj
|
Burza przeminęła godzinę później. Pozostawiła po sobie gładki, niemal księżycowy krajobraz. Nic tylko piach i nagie skały. Wydmy skrywające resztki obozu i grzebiące na wieki jego załogę. Po wygrzebaniu się spod namiotu łowcy nagród podążyli śladami grupy ucieczkowej. Nieopodal, w osłoniętym od wiatru miejscu między skałami odnaleźli motorową stajnię gangu. Łowcy bez szczególnych moralnych zahamowani przywłaszczyli sobie maszyny. Obaj mieli nadzieję w bardzo niedługim czasie oddać je prawowitym właścicielom do rąk własnych. Los chciał inaczej. W głębi Gór Milczenia szorstki piasek i rozwiewane wiatrem wydmy ustąpiły rumowiskom roztrzaskanych głazów i niekończącym się labiryntom zwietrzałych skał. Wkrótce rosnące pole magnetyczne pozbawiło Sanbetów wsparcia nawigacji beepera. Utrzymanie stałego kierunku stało się koszmarem, ale i tak Genbu po stokroć lepiej czuł się w górach, niż na tej przeklętej pustyni. Jak w latach dzieciństwa spędzonych w Unido, mógł łatwo ustalić swoje położenie i kierunek marszu dzięki widocznym w oddali szczytom. I jakoś to szło, Pit tropił, Genbu mierzył przebyty dystans. Koniec końców, agenci mogli mieć już tylko nadzieję, że podążają we właściwym kierunku.
Co jakiś czas znajdowali ślady kół gangu Kog'dana, wyraźnie odciśnięte na co bardziej miękkich odcinkach trasy. A mimo to ścigający duet z każdym kilometrem zwalniał. Kaeru na rozstajach wąskich ścieżek zeskakiwał z konia, chodził w kółko, badał każdą piędź ziemi. Niemal gryzł kamienie. Na obecnym miejscu utknęli od dłuższej chwili. Kapitan mamrotał do siebie, podążał chwilę jedną ścieżką i znowu zawracał do skrzyżowania.
- Jakieś kłopoty? – zagadnął, zaniepokojony tym pokazem szpieg.
Drugi agent niechętnie oderwał się od dochodzenia.
- Coraz ciężej znaleźć mi jego ślady na tym kamienistym podłożu. A to uczęszczane miejsce. Nakładają się też tropy innych ludzi.
- Może czas lekko zwiększyć twoje szanse?
Tekkey wyciągnął do kolegi dozownik z krótką igłą. Jadowicie zielony płyn w środku lekko opalizował w promieniach słońca
- Recepta na dziś - trochę ziołolecznictwa. Akurat na tym khazarscy lekarze znają się całkiem nieźle.
- To na pewno bezpieczne? - upewnił się Pit.
- Zaufaj mi, jestem lekarzem. Chociaż, to fakt, istnieje niewielka szansa, że zaczniesz krwawić z uszu i nosa. To ekstrakt z jadów zwierząt. Czasem działa jak natura chciała.
Sceptycyzm kapitana wobec skuteczności medycyny naturalnej był jednoznacznie wypisany na jego obliczu.
- Wiesz, Tek, chyba jednak się wstrzymam - zadeklarował.
- Jak wolisz. - Genbu wstrzyknął sobie miksturę. Pomrugał chwilę i rozejrzał się wkoło z nowym zainteresowaniem. - Widzę, widzę... o, tam! Podłużny jednoślad! Czy jak to się nazywa wśród tropicieli?
- Lepsze to niż nic, chociaż nie jest to solidny trop. Jesteś całkowicie, absolutnie pewien, że udali się w tamtą stronę? Mógł stąd ruszyć w każdym kierunku.
- Gdybyś sobie walnął trochę soczku, też widziałbyś teraz każdy z roztrąconych kamieni na ścieżce. No, może trochę przesadzam. Przede wszystkim czuję z tamtej strony zapach przepalonego oleju. Chyba wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście i Murthowi nawaliła maszyna.
***
Na jednym z ostrych zakrętów wąskiej ścieżki wyraźna koleina wiodła nadal wprost, aż na samą krawędź przepaści. Ookawa strącił w pustkę kamyk i zamykając oczy zaczął liczyć sekundy.
- Na podstawie wyników ustalonych metodą naukową mogę potwierdzić, że jest tu sakramencko głęboko. Można umrzeć na śmierć - oznajmił chwilę później, robiąc smutną minę.
- Paskudny zgon. Solny wymykał się śmierci przez taki szmat drogi, a zginął w tragicznym wypadku u samego jej końca - z zadumą zauważył Pit.
- Trupa się ucieszy z trupa Trupa. Misja wykonana - wzruszył ramionami Tekkey.
Postali chwilę nieurchomo niczym głazy, kontemplując w milczeniu widok rozbitego motocyklu i bezwładnej ludzkiej sylwetki rozpłaszczonej na głazach.
- To chyba tylko zmyłka, nie zasadzka. Snajper już by chyba spróbował szczęścia, jak uważasz? - mruknął chuunin, starając się jak najmniej poruszać ustami.
- Daliśmy mu dość czasu. Nie ma sensu marnować go więcej. Cofnę się na rozstaje i upewnię, że to właściwa ścieżka.
- Trzymam kciuki. Ja zejdę przyjrzeć się ciału. Zboczenie zawodowe. Może nie jestem tropicielem, ale za to całkiem niezłym patologiem.
Szpieg umocował krwawe lasso do najbliższej ściany i niefrasobliwie rzucił się w przepaść. Elastyczna lina rozciągnęła się, kompensując ciężar. Trzydzieści metrów nad zwłokami, chuunin zatrzymał opadanie. Robiło się coraz ciekawiej. Krew rozchlapana wokół połamanego ciała była autentyczna. Nadal pozostawało zagadką jak Murth dał radę zorganizować tę inscenizację. Tekkey raczej nie podejrzewał go o ciągoty do podcinania własnych żył. Opuścił się niżej, lądując obok pochlapanych skał. Nie było mowy o pomyłce. Zwłoki były prawdziwe. Miały ciemną skórę i nosiły te same ubrania, w których po raz ostatni widział Kog'dana, ale to nie mógł być on. Głowa była wprawdzie doszczętnie zmiażdżona i dokładna identyfikacja wydawała się niemożliwa, ale ta sztuczka zbyt była podobna do tego, co sam Genbu zrobiłby na miejscu ściganego adepta Kasanemanji. Miarowo poszerzając obszar poszukiwań obszedł miejsce feralnego lądowania. Wkrótce wyczuł dokładnie to, czego się spodziewał. Narzędzie zbrodni. Nadal wilgotny kamień, którym rozbito głowę nieboszczyka. Nieopodal leżała biała kupka soli. Kolejny klon.
Shinobi wrócił do nieszczęśnika złożonego w ofierze większej sprawy. Delikatnie przeciął jego ubrania, mając nadzieję znaleźć jakieś plemienne tatuaże lub skaryfikacje. Dzięki nim mógłby znaleźć wskazówki, w której części Martwej Blizny może nastąpić przeprawa. Klany miały własne, odrębne ścieżki i strefy wpływów. Nie zobaczył jednak niczego pożytecznego. Nie przejął się zbytnio. Nadal liczył na łut szczęścia, może na plecach znajdą się jakieś symbole. .
Gdy tylko poruszył ciało, usłyszał w odpowiedzi mechaniczne kliknięcie zapalnika domowej roboty.
To jednak nie była wyłącznie zmyłka, ale i pułapka.
W ostatniej chwili szpiega otoczyła błękitna sfera energii. Pit zdążył wrócić na czas i znowu wykazał się refleksem. Strach pomyśleć, co by było gdyby kapitan z zamiłowania był szachistą, a nie rewolwerowcem.
***
Agenci stali na skraju kolejnego urwiska. Przed ich oczyma otwierał się porażający krajobraz Martwej Blizny, największego kanionu świata. Daleko w oddali po jego dnie przemykała grupka ludzkich kształtów, powoli, choć wytrwale, zmierzająca do niebieskiej nitki rzeki Manea oddzielającej Khazar i Sanbetsu. Murth wprawdzie nie zdołał zgubić pościgu, ale ścigający utknęli w martwym punkcie. Aby sprowadzić motory musieliby znaleźć wystarczająco łagodne zejście, a to oznaczało wielokilometrową wędrówkę wzdłuż krawędzi bez żadnej gwarancji powodzenia poszukiwań.
- Nasz koleżka Murth musi być pewny swego. Właśnie pokazał nam międzynarodowy gest przyjaźni - odnotował Tekkey.
Araraikou wytężył wzrok.
- Niedaleko im już zostało do granicy.
- Nie poddamy się chyba w tym momencie? Daj mi chwilę na przygotowanie lin. Ostrożnie opuścimy się po zboczu i dogonimy łobuza.
- Wiesz, Tek, mam dość objazdów jak na jeden dzień. Zrobimy akcję w stylu khazarskim.
Genbu przechylił się przez krawędź urwiska i jeszcze raz zmierzył wzrokiem odległość od poszarpanych skał w dole.
- Masz jakiś plan? – upewnił się.
- Po prostu mi zaufaj.
***
Minutę później i kilkadziesiąt metrów niżej, Ookawa był pewien, że ktoś właśnie nadużył jego zaufania. Najpierw pogrzebanie żywcem, telepanie się po pustyni jak zbędny bagaż, a teraz jeszcze to.
- Pit... - wydusił. - - Nie mówmy o tym. Nigdy. Nikomu.
Uciekinierzy już dostrzegli ryzykowny manewr łowców nagród. Zamiast nadal grzeczne uciekać i dać się zastrzelić, rzucili się do walki, wznosząc bojowe okrzyki. Cholerni idioci. Ale przynajmniej się nie śmiali.
- Zdejmę ich - wrzasnął nagle Pit, przekrzykując tętent końskich kopyt. I byłby to wspaniały pomysł, gdyby nie dodał jeszcze "ale". - Ale potrzebuję kogoś, kto przejmie lejce. Tek, wiesz co robić!
A jakże, wiedział. Problem leżał w tym, że rozpędzony rumak ani myślał słuchać. Mknął wprost na nadjeżdżający na kursie kolizyjnym motor Murtha. Wyrodny adept Kasanemanji wywijał nad głową kusarigamą. Jego technika, delikatnie rzecz ujmując była siermiężna. Genbu zaczynał poważnie wątpić, czy przemytnik kiedykolwiek pobierał nauki u prawdziwego mistrza tej sztuki walki. Był obelgą, żyjącą skazą na reputacji ich wszystkich. To się dało łatwo naprawić. Z zaciętą miną sięgnął za plecy, po nabitą kuszę magnetyczną.
- A teraz jedź prosto! - zarządził, zwracając się do Pita. - Doktor zaraz poda medycyn- !
Urwał w pół zdania. Przebrzydła, czworonożna maszkara, na której grzbiecie siedział, parsknęła przeraźliwie. Tekkey poczuł tylko jak wylatuje z siodła i chwilę później turlał się już po skalistym gruncie. Stracił swoja szansę. Teraz to Pit wdał się w walkę z Solnym Trupem. Ookawa znowu stał się tylko biernym i niepotrzebnym obserwatorem. Znowu czuł się paskudnie.
...
Ta przeklęta, pustynna kraina naprawdę przyprawiała go o rozpacz. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Pit |
#16
|
Komandor
Poziom: Genshu
Stopień: Seikigun Bushou
Posty: 567 Wiek: 34 Dołączył: 12 Gru 2008
|
Napisano 31-01-2017, 23:55
|
Cytuj
|
NAZO GEKIDAN #13
Burza piaskowa ustała niecałą godzinę po tym, jak Murth zdołał uciec w góry. Mogłem tylko przeklinać fakt tego, że straciłem idealną okazję na dorwanie sukinsyna. Solny Trup nadal nam się wymykał i był już bliski osiągnięcia swojego celu: zaszycia się gdzieś w Khazarze. A może wcale nie było to jego celem? Wszak na terenie gór panowało silne pole magnetyczne. Mógł po prostu siedzieć w tej ciszy, z dala od urządzeń nawigacyjnych, radarów i całego tego żelastwa. Tylko, że to nie pasowało by do tak żywiołowej persony, jaką był Kog'dan. On był wręcz spragniony wrażeń i rozlewu krwi. Wygrzebawszy się spod piaskowej perzyny, wreszcie mogłem wypytać o szczegóły Tekkeya. A potem zobaczyłem wystającą, sztywną rękę i kawałek ciała, którego burza nie zdążyła pokryć. To mi wystarczyło za odpowiedź.
- Wiesz co, może ja lepiej to przemilczę. Tak, dokładnie tak.
Cały Tekkey, przyszło mi na myśl. Zapytałem jeszcze tylko, czy dał radę dowiedzieć się czegoś, co ułatwiło by nam pościg. Zmieszany Genbu wzruszył ramionami i przeczesał swoją dwukolorową grzywę z zakłopotaniem.
- Wiesz, dla niego to było zbyt burzliwe przeżycie. Nie zniósł piasku zbyt dobrze.
Parsknąłem śmiechem, biorąc się czym prędzej za analizę terenu. Choć brzmiało to komicznie, trzeba nam było przeczesać go dokładnie. Przekroczyliśmy górski strumień, kierując się w stronę kamienistej przełęczy. Gdzieś pośród skał odnaleźliśmy przystań dla motocykli. I nie tylko motocykli.
- Czy to konie?
- Tak Araraikou, twoja analiza jest, jak zwykle, bezbłędna - skomentował pytanie Ookawa, używając nader ironicznego tonu.
Gdy dosiadłem wierzchowca, poczułem dziwną nostalgię. Nigdy nie praktykowałem takiej sztuki jeździectwa, zawsze były to pojazdy mechaniczne i łaziki, ale na koniach zdarzało mi się jeździć w młodości.
- No, to teraz tylko brakuje nam odpowiedniej muzyki - zażartowałem, dotykając rondla kapelusza i siląc się na specyficzny akcent. - To jak, partnerze, gotowy? Dopadnijmy tych motocyklokradów!
Ookawa zatarł ręce. Chyba ten tekst przemówił do jego wewnętrznego dziecka. Tak oto rozpoczął się prawdziwy Eastern, żywcem wzięty ze starych sanbetańsko-babilońskich produkcji.
***
Tropienie uciekinierów było ciężkie. Kamieniste podłoże tylko miejscami ustępowało miejsca miękkiej ziemi. To właśnie na tych kawałkach szukałem śladów kół, rozlanych plam oleju, czegokolwiek. Najgorzej było na rozstajach dróg. To właśnie tu pościg zwalniał najmocniej. Bez pomocy beeperów i nowoczesnej nawigacji byliśmy niczym pionierzy. Robiłem co mogłem, ale zabawa w małego tropiciela była cholernie ciężka. Przycupnąłem przy jednym z drewnianych drogowskazów, łapiąc oddech. Tekkey popatrzył na mnie z zatroskaną miną i nagle zaczął grzebać w kieszeniach swojego odzienia.
- Czego szukasz?
- Może czas lekko zwiększyć twoje szanse? - zapytał Ookawa, wyciągając ku mnie dozownik ze wściekle jarzącą się na zielono substancją. Wzdrygnęło mnie na samą myśl, czym owy specyfik mógł być.
- Recepta na dziś - trochę ziołolecznictwa. Akurat na tym khazarscy lekarze znają się całkiem nieźle.
Zawahałem się, wstając czym prędzej na równe nogi.
- T-to na pewno bezpieczne?
- Zaufaj mi jestem lekarzem.
Ostatnie słowa, jakie słyszy pacjent przed śmiercią, przyszło mi do głowy. Prawdopodobnie był to tylko przypadek. Tekkey kontynuował dalej. Mówił coś o krwawieniu z uszu, jako skutek uboczny. Tak, to na pewno był przypadek,.
- Ekstrakt z jadów zwierząt. Działa jak natura chciała.
To mogło zadziałać, jednak wolałem nie stać się żywym eksperymentem doktora Ookawy. Byłem świadom, że - owszem - to on postawił mnie na nogi po moim wewnętrznym "wybuchu", ale nadal nosiłem w sobie jakiś wstręt do jego metod.
- Jak wolisz...
Genbu wstrzyknął sobie miksturę tak lekko, jakby właśnie smakował przepysznej Meka-Coli. Nie gorzej, zrobił to z radością ćpuna dostającego kolejną dawkę po byciu na głodzie już nazbyt długo. Po chwili całym jego ciałem wzdrygnęło, on jęknął przeciągle z zadowoleniem, zamrugał oczami i nagle dostał nowych sił.
- Widzę, widzę...o, tam! Podłużny jednoślad! Tak to się zwie pośród tropicieli? I czy ja czuję przepalony olej?
Tak oto narodził się Tekkey, żywy przykład na to, że sanbeta też może należeć do plemienia psowatych i mieć węch nie gorszy od szakala. Zawsze było to lepsze niż ślęczenie w pełnym słońcu, gdzie gruz, dupa i kamieni kupa. Bez dłuższego zastanawiania się ruszyliśmy więc tam, dokąd poprowadziły nas wyostrzone zmysły szpiega.
***
Jechaliśmy wąską koleiną, aż węch Tekkeya nie doprowadził nas do jednej z wielu rozległych przepaści. Mój towarzysz kopnął kamień i zaczął chyba liczyć w głowie sekundy.
- Głęboko?
- Sakramencko głęboko. Można umrzeć na śmierć.
To właśnie tam w dole dało się wyczuć swąd Trupa. Nie byle jakiego, bo samego Murtha.
- Paskudny zgon. Solny wymykał się śmierci przez taki szmat drogi, a zginął w tragicznym wypadku u samego jej końca - stwierdziłem, przyklęknąwszy w zadumie nad przepaścią.
- Trupa się ucieszy z trupa. Misja wykonana, wracamy do domu! - Genbu klepnął mnie w plecy, idąc z powrotem do swojego wierzchowca.
Chwyciłem się za brodę, gładząc jej włosy. Kog'dan był tak bardzo sprytny przez cały ten czas, a teraz miał tak po prostu zginąć, spadając w przepaść? Wydało mi się to mało prawdopodobne. Rozejrzałem się dookoła, uważnie badając pagórki, wierzchołki gór i wszystkie inne miejsca, z których ktoś mógł oddać strzał. Gdyby to była zasazka, snajper już by wykonał swoją robotę.
- Nie daję temu wiary. Cofnę się na rozstaje i upewnię się, że to właściwa ścieżka - stwierdziłem, informując Genbu. Ten jakby odzyskał zainteresowanie trupem Trupa w dole.
- Trzymam kciuki. Ja pójdę przyjrzeć się ciału.
- J-ak ty to chcesz...
- Zaufaj mi, wiem co robię, jestem...
-Doktorem? - dokończyłem z uśmieszkiem na twarzy. Szpieg tylko kiwnął głową, równie rozbawiony.
***
Na rozstajach jeszcze raz dokładnie prześledziłem ślady. Motocykl wyraźnie skręcił tam, gdzie my. Ale w takim razie co stało się z resztą załogi? W palącym słońcu przylgnąłem do gruntu, badając palcami powierzchnię. Badałem rozsypane drobiny piasku na kamieniach, miejsca gdzie coś zostało odciśnięte. Nie zdziwiłem się kiedy odkryłem, że ktoś definitywnie szedł dalej. Inną drogą, znacznie mniej niebezpieczną, o wiele bardziej logiczną w wyborze. A zaraz potem słaby odcisk opon. Przetrwali. Przepaść BYŁA zmyłką. Czym prędzej odwróciłem się i pobiegłem w stronę Tekkeya.
Na skraju ujrzałem fragment grubej liny uformowanej z krwistej tkanki. Rozpędziłem się i rzuciłem w przepaść, układając ciało do pikującego lotu. Pęd powietrza smagał mi policzki i rozwiewał włosy bujnej czupryny. Kapelusz został gdzieś tam na górze. Gdy już zobaczyłem towarzysza dotykającego czegoś na ciele denata, wiedziałem, że to pułapka. W sekundę rozpostarłem błękitną barierę, która przyjęła na siebie impet eksplozji. Poczułem mocne szarpnięcie, miałem też wrażenie, że wybuch mógł lekko osmalić mi koniuszki palców. A po chwili staliśmy już w środku dymiącego krateru. Cali i zdrowi.
- To nie był wybuch jego gazów pośmiertnych, prawda? - zażartowałem, łapiąc oddech.
***
Gdy już chwyciliśmy właściwy trop, nasz pościg nabrał prawidłowego tempa. Konie dotarły na skraj kolejnego urwiska. Tym razem już właściwego.
- Martwa Blizna...
Przed naszymi oczami rozpościerał się krajobraz największego kanionu znanego ludziom. W dole można było bez trudu zobaczyć przecinającą go rzekę Maneę. Była ona umowną granicą Sanbetsu z Khazarem. Wytężyłem wzrok i zobaczyłem kilka sylwetek ludzkich. To był Murth i jego ochrona. Nie mieli daleko do granicy.
- Nasz koleżka Murth musi być pewny swego. Właśnie pokazał nam międzynarodowy gest przyjaźni - stwierdził Tekkey. - Daj mi chwilę na przygotowanie lin. Ostrożnie opuścimy się po zboczu i dogonimy łobuza.
- A może by tak ich już załatwić w stylu Khazarskim?
- Masz jakiś plan?
- Po prostu mi zaufaj! Wskakuj na mojego konia!
Ostatnie słowa zabrzmiały dość dziwnie i dwuznacznie w moich ustach. Mój towarzysz jakby zamarł na moment, zaś jego czuprynę rozwiał nagły powiew wiatru.
- S-senpai... - burknął niejasno. I czy on się rumienił?
- Nie w tym znaczeniu, kretynie! Wskakuj z tyłu na wierzchowca. Tak będzie mi prościej! - uściśliłem.
Genbu nie wahał się ani chwili. Zeskoczył ze swojego zwierzęcia na mój dwoma sprawnymi susami. Stanęliśmy nad krawędzią.
- Dobra, tylko teraz uważaj i trzymaj się mocno. Ale nie ZA mocno!
Czułem się dziwnie. Ale co poradzić. Oto właśnie miałem wykonać najbardziej karkołomną rzecz w swojej karierze. Zawróciłem wierzchowca i dałem mu miejsce na rozpęd. A potem potrząsnąłem lejcami i czułem już tylko pęd powietrza. Musiałem zmusić lekko zwierzę do tego, by ten skok wykonało. Smagałem go lekkimi wyładowaniami energii, na tyle słabymi by po prostu jechał dalej, trochę jak z ostrogami. A zaraz potem zniknął grunt pod nogami. Nastał moment ciszy, zadumy nad życiem, totalnego wyciszenia. Nabrałem powietrza w usta. Całą trójkę pokryła elektryczna, błękitna bańka, która skrzyła wściekle, walcząc z grawitacją. Zacisnąłem zęby z bólu. Takiej masy na raz nie musiałem utrzymywać już dawno. Grunt był coraz bliżej, tuż, tuż. I w kocu - wylądowaliśmy bezpiecznie.
- To było nader interesujące, Araraikou-san. Ale proszę cię, nie mówmy o tym. Nigdy. Nikomu!
Prychnąłem tylko pod nosem, ale cały czas nie schodził mi z twarzy uśmiech. Obtarłem pot z czoła i popędziłem wierzchowca. Uciekinierzy byli dosłownie przed nami.
***
Murth omal nie zakrztusił się własną śliną. Przygotowywana z zadbaniem o najdrobniejsze detale pułapka okazała się być nic niewarta. Dwaj kowboje jakimś cudem byli w stanie nie tylko przebyć góry, ale jeszcze zjechali z urwiska w piorunująco szybkim czasie. Sallah i jego dwaj przyboczni natychmiast wyciągnęli podręczną broń. Dwóch snajperów postanowiło osłaniać odwrót dowodzącego, jak i wojownika, za rzekę.
- Nie, Sallah, nie będę spier.dalał z podkulonym ogonem, jak jakiś łysy kojot! - darł się wściekły Kog'dan. Doktor, który wyciągnął wcześniej z jego ciała nadajnik strofował go i próbował przywrócić do porządku.
- Sam na dwóch nie dasz rady. Jesteś wciąż ranny, biegnij za rzekę, za granicą cię nie dorwą.
- To nie są jacyś rządowi agenci, to łowcy nagród. Czy za granicą, czy na granicy, nie ma to juz znaczenia.
Kog'dan wyciągnął zza pleców ogromną kusarigamę i zawrócił motocykl. Napierał na kierownicę, budząc silnik maszyny. Coraz to donośniejsze powarkiwania oznajmiały, że szykuje się do szarży.
- Tak jak na wyścigach. Zdejmę ich! - wyszczerzył kły w paskudnym uśmiechu.
***
- Zdejmę ich! - oznajmiłem, widząc przed sobą snajperów. Gdy padły pierwsze pociski uaktywniłem po raz kolejny barierę, starając się nie przeszkadzać wierzchowcowi w pełnym pędzie. - Ale potrzebuję kogoś, kto przejmie lejce. Tek, wiesz co robić!
Genbu wciąż był kurczowo przytulony do moich pleców. Nie wahał się przejąć "sterów". Wyciągnąłem obydwa rewolwery i skupiłem się na strzelcach. Trzęsło. Nawet bardzo. Ustabilizowałem drżenie rąk i wypaliłem dwie świetliste lance, które trafiły bez pudła. Niemal nakładające się na siebie dwa huknięcia, a zaraz po nich mokry chlupot bryzgającej krwi. Jeden został trafiony w czoło, drugi, pozostający w przykucnięciu, oberwał w okolicy prawego ramienia. Obaj jęknęli przeraźliwie. Gdy już nic nie stało nam na przeszkodzie, zobaczyliśmy motocykl Solnego Trupa, jadący prosto na nas w pełnym pędzie, aż się za nim kurzyło. Nad głową rozkręcał swą broń.
- Nie no, nie tak się tego używa, zupełny brak gracji - skomentował trzymający wciąż jedną ręką lejce Tekkey. Ledwo się trzymał na tyle konia. Schowałem dymiące pistolety do kabur i czym prędzej złapałem za sznury i rozkazałem wierzchowcowi zmienić kierunek. Przeskoczył przez gramolącego się z ziemi, i broczącego we krwi snajpera, tratując go kopytami. Usłyszeliśmy za sobą tylko urywany jęk, a także ostry pisk opon, skręcającego za nami Trupa. Wyraz jego twarzy przedstawiał całkowitą psychozę. Wyłupiaste, przekrwione oczy, wyszczerzone zęby, istny diabeł. Ookawa miał go trochę po dziurki w nosie, bo czym prędzej sięgnął on po kuszę magnetyczną. Bełt kliknął cicho.
- A teraz jedź prosto! Doktor zaraz poda medycyn- !
Urwał w pół zdania. Koń parsknął przeraźliwie. Od nadmiaru emocji wierzgał okrutnie. Obejrzałem się za siebie by zobaczyć, jak mój pasażer wysiada awaryjnie, turlając się po gruncie. Nie zdążyłem go złapać. Nie miałem nawet chwili na to, gdyż obciążnik kusarigamy omal nie przeciął mi tętnicy szyjnej. Metal omal nie uderzył w łeb zwierzęcia. Chwilę później Trup zamachnął się po raz kolejny, tym razem podcinając kopyta konia. Ten zwalił się z łoskotem, a ja wraz z nim. Całe szczęście, że zareagowałem na tyle szybko, by nie przekoziołkować jak Tekkey. Wstałem z ziemi, sięgając po naboje specjalne. Czym prędzej nabiłem nimi magazynki i schowałem z powrotem, czekając na odpowiedni moment. Motocykl Murtha po raz kolejny zakręcił bączka, jakby to była jakaś runda honorowa. Kierowca śmiał się przeraźliwie. Znów poderwał swoją ryczącą maszynę do szarży. Rozpędzona do granic możliwości nie miała jednak szans z moim zmysłem rewolwerowca. Czas jakby zwolnił. Kolory dookoła zbladły. Mój własny oddech odbijał się echem w uszach, zagłuszając wszystko inne. Powarkiwanie motoru wydawało się być takie dalekie. Dłonie powędrowały znów ku kaburom.
Kog'dan był tuż, tuż.
Szybki ruch ręki i niemalże jednoczesny wystrzał z obydwu luf. Nabój eksplodujący i chemiczny zmieszały się, tworząc wielką, czerwoną kulę ognia. Wybuch wyrzucił pojazd Solnego w powietrze. Wstał z siodełka i skoczył prosto na mnie wyprowadzając najpierw uderzenie obciążnikiem. Zszedłem z toru uderzenia. Metal twardo odbił się o kamieniste podłoże. Zaraz potem z góry nadeszło drugie cięcie, tym razem zadawane przez kosę. Ostrze trafiło bez pudła. Przez moment wydawało się, że wbiło się w moją głowę. Ale nie, to był jedynie fantom. Przeturlałem się za plecy oponenta, odciągając kurek rewolweru i wypalac cały magazynek, wzmocniony prądową energią. Wróg przyjął dwa na prawe udo i jeden na półdupek. Ten ostatni zabolał go chyba najmocniej. Zaraz jednak to ciało rozprysło się i zapadło, niczym słup soli. I on wiedział jak unikać. Zaatakował, tnąc od góry obydwiema częściami kusarigamy. Odskakiwałem, uchylałem się przed ostrzem. To przecinało powietrze tuż przed moimi oczyma. Obciążnik fruwał dookoła mnie. Gdy już miał trafić mnie pomięzy oczy, jak jakaś pistoletowa kula, uchyliłem się ponownie. Wróciłem czym prędzej do pierwotnej pozycji, załadowałem elektryczną moc w pięści i szykowałem się do mocnego prawego prostego, kiedy usłyszałem za plecami głos Tekkeya.
- Uważaj, to Orochi!
Nie miałem pojęcia, o czym on mówi. W tej samej sekundzie coś mnie ogłuszyło. Upadłem na jedno kolano.
- Teraz cię mam!
Jak przez mgłę ujrzałem Trupa rozkręcającego łańcuch. Część zakończona sierpowym ostrzem mknęła właśnie na spotkanie mojego skalpu. Padłem płasko na ziemię, jak do pompki, czując nad sobą zimny metal na szyi. Nie było jednak czasu na złapanie oddechu, bo wcześniej odpowiednio posłany obciążnik znów znajdował się paręnaście centymetrów nad moim czołem. Dałem nura po ziemi w przód, zamieniając w piorun i wyskakując za plecami wroga. W głębokim przykucnięciu wymierzyłem dwa palce prawej dłoni w potylicę Trupa i wystrzeliłem silną wiązką elektrycznej energii. Skupiona, jak promień lasera trafiłaby go bez pudła, gdyby ten nie postawił solnej ściany, która wytrzymała kilka sekund, tak potrzebnych mu na ucieczkę. W akompaniamencie iskier i barw białej, i błękitnej ujrzałem na sobie metal okręcający się wokół prawego ramienia. Chwyciłem go mocno w lewą dłoń, zaciskając zęby w porywie wściekłości.
- Koniec tego dobrego, czas cię usztywnić, jak słup soli!
Przepuściłem przez kusarigamę maksymalną dawkę woltów. Solny spodziewał się może takiego ataku, ale zapomniał się. Popełnił karygodny błąd. Płacił za niego ogromną cenę. Jego ciało drgało konwulsyjnie.
W tej samej chwili do gry wkroczył Sallah, który celnym strzałem wytrącił broń z ręki Trupa, by odciąć go od źródła porażenia. Jego heroiczny czyn nie zdał mu się na nazbyt wiele, bo bełt kuszy przebił go na wysokości szyi.
Nastała cisza. Usiadłem na ziemi, rozkraczając nogi i oddychając ciężko. Zdjąłem kapelusz z głowy.
- Jasna cholera, twarde sztuki to były do złowienia. Dzięki za pomoc Tek. Może głupio to zabrzmi, ale Trup wciąż powinien żyć. Jest cały twój.
Genbu nigdy jeszcze tak nie cieszył się z możliwości zajęcia się swoim "pacjentem". Ja wiedziałem jednak, że tu chodziło o coś więcej. Chodziło o ten sam styl szkoły walki. Trzeba było dać nauczkę "koledze po fachu". Ale to już była zupełnie inna historia. |
|
|
|
^Tekkey |
#17
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 25-10-2017, 21:35
|
Cytuj
|
Listopad 1615, Sanbecka strefa okupacyjna Pustyni Rozpaczy, osada Alkaleido
Jak większość nocy o tej porze roku, ta nie była ani cicha, ani spokojna. Gwałtowne podmuchy zimnego wiatru gwizdały pod polepami domów i z rumorem przetaczały nie wiadomo skąd wywleczone śmieci po ulicach miasteczka zagubionego pośród bezdroży Diabelskich Wideł. Przyzwyczajona do takiego klimatu bogobojna społeczność i tak od dawna spała już snem sprawiedliwych, pozostawiając pustynię we władaniu legendarnych dżinów, upiorów i ghuli. Oceniając po pozorach, można by uznać, że to para tych ostatnich w najlepsze grasowała na lokalnym cmentarzu. Chociaż ich aktywność koncentrowała się wokół rozkopanego grobu, tym razem nie w głowie było im wysysanie szpiku z kości nieboszczyków.
- Czego się tak guzdrzesz? Chcesz żeby nas nakryli? - zapytał ten niższy, dyskretnie przyświecający z góry latarką.
Drugi rabuś, dzielnie pracujący łopatą w wykopie, skulił się na dźwięk dezaprobaty w głosie kompana. Usprawiedliwiając się, podniósł dłonie owinięte bandażami.
- Naprawdę nie potrafię szybciej. Straciłem czucie w palcach.
- Uprzedzałem. Zawsze są jakieś skutki uboczne. Mam cię odłączyć?
Niemal dwumetrowy, potężnie zbudowany mężczyzna obronnym gestem musnął swój kark w miejscu gdzie sześcienna kostka przylegała do skóry. Skórzana kurtka naciągnęła się przy tym ruchu, ukazując kolejne warstwy bandaży na torsie. Przyklapnięty irokez zafalował smętnie, gdy kopacz przecząco pokręcił głową.
- Nie! Dam sobie radę. Po prostu potrzebuję więcej czasu - zapewnił pośpiesznie.
- Tylko uważaj na opatrunki. Zapaprzesz skaleczenia ziemią i umrzesz na jakieś paskudne zakażenie. Nie dokładaj mi roboty, Trupie.
- Tak, doktorze - potulnie potaknął Murth Kog'Dan, zbiegły z więzienia recydywista i postrach obu stron granicy sanbecko-khazarskiej.
I kto powiedział, że starego i zepsutego psa nie da się już ułożyć i nauczyć nowych sztuczek?
Po schwytaniu uciekiniera, Pit wspaniałomyślnie pozostawił Solnego w sprawnych rękach "doktora" Ookawy. Ten z pełnym zaangażowaniem wziął się za "leczenie" jeńca. Złamanie współ-adepta Kasanemanji-ryuu zajęło mu wiele dni. Fizyczne i psychiczne tortury rozpruły jaźń byłego przemytnika do samej rzyci. Wyznał wszystkie swoje grzechy i grzeszki, poczynając od wczesnego dzieciństwa po zbrodniczą dorosłość. Wprawdzie informacje o organizacji półświatka Pustyni Rozpaczy były na swój sposób interesujące, ale to nie ich szukał Tekkey w umyśle więźnia. Chciał dowiedzieć się w jaki sposób mieszkaniec pustyni opanował tajniki użycia kusarigamy i od kogo nauczył się nią władać. Zeznania Kog'Dana nie zapowiadały żadnych kłopotów. Jedyny znany mu użytkownik technik, jego mistrz, miał dawno nie żyć i spoczywać właśnie na owym cmentarzu w zapomnianej przez Lumena pipidówie. Wiedziony zawodową ostrożnością, Genbu mimo wszystko postanowił sprawdzić na miejscu opowieść przemytnika. Nie miał najmniejszego powodu ufać zbrodniarzowi. Nie zawiódł się więc szczególnie, gdy czas mijał, głębokość wykopu coraz bardziej rosła, a nadal nie pojawiał się żaden ślad trumny ani ciała.
Wyraźnie zniecierpliwiony szpieg po raz enty przesunął bladą wiązkę światła latarki na najprostszy nagrobek sterczący nad dziurą. Widniały na nim tylko trzy litery, siermiężnie wyciosane w kamieniu.
- "Zed" - odczytał po raz kolejny Sanbeta. - Nie waż się kłamać, Murth! To na pewno właściwe miejsce?
- Tu go wrzuciliśmy, gdy zdechł - ponuro podsumował Kog'Dan.
Tekkey parsknął śmiechem, wbrew wszystkiemu. Ciągle przyłapywał się na szukaniu podobieństw między sobą samym, a drugim adeptem. Czego innego, jak nie kompletnej obojętności wobec śmierci własnego mistrza, mógł się spodziewać po tej wynaturzonej linii szkoły? Jak nisko upadliśmy, gdy nawet takie szumowiny jak on nazywają się uczniami Kasanemanji; przemknęło mu przez myśl. Czy można było winić Nazo Gekidan, że wydało zaoczny wyrok śmierci na wszystkich adeptów?
- Im dłużej cię słucham, tym bardziej żałuję, że nie poderżnąłem ci gardła pierwszego dnia - oznajmił, już bez śladu wesołości czy sympatii.
Jeniec znowu pomasował kark. Nie ośmielił się odpowiedzieć, ale zapewne zgadzał się w pełnej rozciągłości.
Wieża starego kościółka lekko chwiała się pod uderzeniami wichru. Stary zegar właśnie zaczął wybijać nadejście godziny demonów. Idealna pora na wizytę u lokalnego przedstawiciela sił wyższych.
- Dobra. Dość tego. Wyłaź. Najwyższy czas na zaciągnięcie języka.
***
Pomimo rozległych obrażeń, Solny Trup bez wysiłku utrzymał informatora nad wykopem. Starszy kapłan drżał jak osika, wyciągnięty w środku nocy z ciepłego łóżka przez dwóch napastników w czarnych, skórzanych uniformach motocyklistów i zbójeckich chustach na twarzach. Odzywał się tylko jeden, ten niższy. Do taktu swoich słów Tekkey omiatał światłem kolejno dziurę, nagrobek i twarz tubylca.
- Jak widzisz, padre, macie tu karygodny nieporządek! Etykietka jest, ale nigdzie nie ma towaru. Chcę wiedzieć czemu. Gadaj, albo ten grobowiec stanie się twoim grobowcem.
Ksiądz przełknął ślinę i wyraźnie ociągał się z odpowiedzią.
- Puść go - zarządził Genbu.
Trup natychmiast rozluźnił chwyt. Niepokorny sługa boży spadł bezwładnie niczym worek ziemniaków. Na jego szczęście wykopki spulchniły ziemię. Chyba nawet niczego nie złamał przy lądowaniu.
- Zasypuj - ponownie rzucił do kompana szpieg.
Zepchnięte łopatą grudy wysuszonej pustynnej gleby stoczyły się na głowę mężczyzny w dole. Duszpasterz rozkaszlał się od pyłu. Mimo to, nadal protestował.
- Ja nic nie wiem!
- Trudno. Popytamy gdzie indziej. Przynajmniej nikomu nie wyśpiewasz, że tu byliśmy.
Kog'Dan zawahał się, ale przyzwalające skinienie Ookawy nie pozostawiało wątpliwości. Posłusznie kontynuował uprzątanie hałdy ziemi. Kapłan pękł dopiero, gdy był już zagrzebany po pas.
- Przenieśli go! - wrzeszczał histerycznie. - Stójcie! Na litość boską!
- I nie można było tak od razu? Gdzie jest teraz Zed?
- Nie wiem. Pewnie w smaży się w piekle!
- A w mniej metafizycznym ujęciu, ojczulku? Gdzie przeniesiono zwłoki?
- Poprzedni proboszcz kazał go ekshumować z poświęconej ziemi i jako zatwardziałego grzesznika zakopać poza miastem. Napisał o tym w księgach kościelnych, który przejąłem wraz z parafią.
- GDZIE?
- O tym nie pisał. Zebrał kilku zaufanych pomocników z wioski i wywieźli go precz.
Chuunin rzucił ostrzegawcze spojrzenie Murthowi i przysiadł na skraju wykopu, machając nogami przed twarzą przesłuchiwanego.
- No to mamy problem. To duży facet, ten mój kumpel. Zed był dla niego jak ojciec. A ty właśnie mu powiedziałeś, że już nigdy nie będzie mógł go pochować z należnym szacunkiem w rodzinnych stronach. Nie powiedziałbyś, padre, że wspólnota parafialna ma wręcz imperatyw moralny, by oddać honor temu zagubionemu, niezrozumianemu człowiekowi, prześladowanemu nawet po śmierci?
***
Bladym świtem tak spokojne dotąd miasteczko Alkaleido obudziło histeryczne bicie kościelnego dzwonu. Wymizerowany i rozgorączkowany duszpasterz pousadzał swoje zlęknione owieczki w ławach i bez żadnego zwykłego trybu wygłosił do nich płomienne kazanie. Tekkey nie bywał w kościołach. Z tego powodu nie miał wyrobionej własnej skali dla porównania jak to improwizowane wystąpienie, stworzone przy sporym współudziale chuunina, ma się do standardu podobnych moralitetów tworzonych przez głosicieli słowa Lumena. Najważniejszy był efekt. Mniej lub bardziej chętnie, ale parafianie naprawdę odpowiedzieli na wezwanie księdza i w ciągu godziny zgromadzili się na głównej ulicy z własnym sprzętem poszukiwawczym w postaci łopat, szpadli i starych pick-upów dla transportu. Kilku mocno podstarzałych dziadków poprowadziło grupę w miejsce gdzie niegdyś dokonano powtórnego pochówku Zeda. Jednak ponieważ nie zadbano o jakąkolwiek formę oznaczenia dokładnej lokalizacji, minęło od tego czasu ładnych kilkanaście lat, a i pamieć już nie ta, poszukiwania prowadzone przez ludność miasteczka zajęły cały dzień. Po znalezieniu denata z pietyzmem przesypano ocalałe kości do pośpiesznie zbitej trumny. Ksiądz uroczyście poświęcił skrzynkę na ołtarzu świątyni i wreszcie złożono Zeda do pierwotnego grobu przy wtórze fanfary przyrdzewiałej trąbki lokalnego organisty. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, tubylcy rozeszli się do domów, by znowu cieszyć się zdrowym snem sprawiedliwych, nie nękani więcej przez złe duchy przeszłości. W przeciwieństwie do lokalnej brygady cmentarnych ghuli. Tym razem to Tekkey wywijał łopatą, Solny Trup głownie przyglądał się, oparty o hałdę. Poruszał się z trudem. Nadal był mocno zesztywniały od wczorajszego nadużycia Skrinu.
- Kawał złośliwca z tego księżulka. Mówiłem mu, żeby nie zakopywali trumny głęboko - marudził chuunin. - Jestem pewien, Murth, że gdzieś tam w głębi, pod tą maską twardziela, też trochę cieszysz się na spotkanie z dawnym nauczycielem. Opowiedz mi coś o Zedzie. Jaki był w codziennym życiu?
Twarz Kog'Dana pozostała niewzruszona, co po części mogło być skutkiem wczorajszego częściowego paraliżu. Z trudem formując słowa, wycedził wreszcie.
- Najgorszy skurczybyk jakiego znałem. Im bardziej napruty, tym bardziej wściekły. A zawsze był pod wpływem, chociaż trochę. To go zabiło.
- Prowadził na gazie i rozbił się na jakimś kaktusie?
- Nigdy! Był też najlepszym Easy Riderem, jakiego znałem! W potyczce gangów przestrzelili mu bak, jego motor zapalił się. Zamiast uciekać, Zed zaszarżował na wrogów, wywijając nad głową łańcuchem. Nie przestał walczyć, nawet gdy zaczął już płonąć jak pochodnia. Był kompletnie szalony, ale imponował mi. To dlatego zawsze chciałem być taki jak on.
- O wilku mowa.
Szpadel wreszcie uderzył o trumnę. Agent bez większego trudu podważył wieko i wspólnie zajrzeli do środka. W świetle latarki uśmiechała się na nich poczerniała od ognia trupia czaszka Zeda, otoczona przez strzępy skórzanego uniformu naszpikowanego stalowymi ćwiekami.
Murth nadal wyglądał jak śnięta ryba. Ożywił się dopiero po tym jak Genbu wcisnął mu w ręce swoją własną kamę. Gdy tylko znalazła się w dłoniach wielkoluda, w jego oczach pojawił się błysk, a puls stał się szybszy. Jakby odzyskał iskrę dawnego siebie, sprzed "kuracji". Nie zaryzykował jednak otwartego wystąpienia przeciw agentowi. Nadal był dobrze ułożonym psem i pamiętał tresurę.
- Czyń honory. Osobiście wykonaj na nim Wabiru - podpowiedział z uśmiechem Ookawa.
Olbrzym zawahał się.
- Doktorze? Co mam zrobić? - zapytał, zdezorientowany.
Szpieg popatrzył na niego z politowaniem. Kolejna z tradycji szkoły, która nie przetrwała w jej pustynnej gałęzi. Jak by to najlepiej ująć w bardziej zrozumiałych pojęciach?
- Po prostu poderżnij mu gardło i upitol czachę. Wiadomo, w tym przypadku tylko symbolicznie. No, dalej, masz szansę się wykazać.
Przemytnik wzruszył ramionami, przyklęknął nad prochami mistrza i bez przekonania przeciągnął kilka razy pod podbródkiem Zeda. Gdy wreszcie wstał, niepewnie dzierżąc głowę swojego bohatera, ujrzał wycelowaną w siebie lufę broni. Piorun wyrzucony z pistoletu powalił Trupa na ziemię. Agent wdusił spust jeszcze kilkukrotnie, ale nie pojawiła się już ani jedna iskierka. Byłby przysiągł, że kiedy zabierał Raikou ze zbrojowni, bateria była jeszcze pełna. Badziewie rozładowało się po jednym strzale. Pewnie twórcy dokooptowali jakichś zagranicznych podwykonawców. Ze wzruszeniem ramion dorzucił bezużyteczny gadżet do trumny. Wściekły pies, choćby i najlepiej wytresowany, nie przestanie roznosić choroby. Koniec końców, trzeba go odstrzelić dla dobra wszystkich wokół.
- Znowu odwróciłeś się do żywego wroga plecami. Chyba nie zapomniałeś o tym, jak koniec końców skończyło się dla ciebie zakopanie mnie żywcem w soli? To mnie boli najbardziej - nie wyciągasz żadnych wniosków ze swoich porażek, Murth.
Tekkey odebrał rywalowi ulubioną broń i ostrożnie przetransportował Zeda z dołka. Nie bez trudu, upchnął większość Solnego Trupa w trumnie i nakrył go z góry wiekiem. Wyszła widoczna na pierwszy rzut oka prowizorka, bo też bogobojni mieszkańcy miasteczka zbijając trumnę nie wzięli pod uwagę perspektywy pochówku w niej takiego wielkoluda.
- Teraz przynajmniej będziesz miał dużo czasu żeby się nad tym zastanowić. Bo zrobię ci dokładnie to samo, co ty mi. Zakopię cię żywcem.
Po chwili pierwsze grudy ziemi zadudniły o wieko. Przy akompaniamencie ponurego łomotu, Kog'Dan rozpaczliwie usiłował pobudzić swoje po dwakroć sparaliżowane ciało do działania. Mobilizując rezerwy woli, zgiął jeden z palców prawej dłoni. Tak! Jeszcze tylko trochę i...
Wieko trumny gwałtownie odskoczyło, nawykłe już do grobowego mroku oczy Solnego Trupa poraziło światło latarki.
- No co ty, tylko robię sobie jaja - odezwał się znad niej doktor Ookawa. - Odwracanie się plecami do żywych wrogów to nie jest droga Kasanemanji-ryuu. Wabiru już tak. W piekle pozdrów ode mnie Zeda. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
^Tekkey |
#18
|
Generał Paranoia Agent
Poziom: Genshu
Stopień: Shogun
Posty: 536 Wiek: 34 Dołączył: 24 Cze 2011
|
Napisano 31-01-2019, 23:57
|
Cytuj
|
grudzień 1615, Dojo w siedzibie Nazo Gekidan, Kazui
Nie ma emocji, jest spokój. Wdech nosem, przytrzymaj powietrze w płucach i po kilku sekundach uwolnij je przez usta. Właśnie tak instruował podręcznik "1001 technik relaksacyjnych dla zapracowanych ludzi”, którego tajniki Tekkey zgłębiał już od kilku miesięcy, zasadniczo bez większych postępów. No bo jaki jest pożytek z siedzenia bez ruchu na tyłku i rozmyślania o niebieskich migdałach?
Ciężki kij błyskawicznie spadł na kark Genbu. Niby nic, zwykły patyk, ale ponieważ dzierżył go nie kto inny niż wygnany dziedzic Dojo Pędzących Chmur, uderzenie bolało niczym cios mieczem. Katan Ukire czuwał tuż za plecami siedzącego i pełnił fukcję Jikijitsu, dyscyplinującego za rozproszenie się podczas medytacji. Wszystko to było pomysłem Nobunagakiego, który dał nowemu rekrutowi Nazo Gekidan miesiąc na nauczenie się i opanowanie techniki Hakuen. Podobno wewnętrzne wyciszenie się i oczyszczenie umysłu miało być pierwszym krokiem do tego celu, ale jak na razie Tekkeyowi wychodził jeden wielki siwy dym, nic więcej.
Ukire podniósł pałkę i znowu pacnął siedzącego dokładnie w to samo miejsce.
- Za co to?! Jeszcze nie zacząłem! - oburzył się Ookawa.
- Znowu myślisz o zbytecznych rzeczach.
- Nie musiałeś walić tak mocno! - szpieg z kwaśną miną rozcierał plecy.
- Skup się, Kasanemanji.
Przypadkiem, z mechanicznej powtarzalności czy ze zwykłej złośliwości, Katan bezbłędnie trafiał ciągle w ten sam punkt. Za każdym kolejnym razem ból nasilił się po trzykroć, na swój sposób też rozpraszając. Jak to niby miało pomóc w koncentracji? Wywiadowca naprawdę nie rozumiał. Niby taka była tradycja. Sam szanował i kultywował je gdziekolwiek się dało i... Katan nadal beznamiętnie wlepiał w niego ciemne oczy, pewnie on też wolałby być gdzie indziej. Powoli uniósł patyk do uderzenia.
- No już, już. Nie spinaj się tak - uspokoił go Genbu i wrócił do swojej mentalnej mantry. Gdzie przerwał?
Wdech. Nie na ignorancji, jest wiedza. Wydech. Nie ma pasji, jest pogoda ducha. Ta, akurat.
Kij grzmotnął go w kark.
***
grudzień 1615, Góry Roam, Galwind, Nag
- Witaj nasz nowy uczniu! - zza bramy ukrytej w ośnieżonym stoku góry odezwał się chór głosów.
Przypominający bałwana ze względu na samą ilość oblepiającego go śniegu, zmarznięty i obolały po długiej wspinaczce Sanbeta, powoli zbliżył się do wrót. Za nim na sznurze ciągnął się mały pakunek owinięty brezentem. Ledwie widząc na oczy przez kryształki lodu osadzające się na rzęsach, rozejrzał się po twarzach otaczających go mężczyzn.
- Czego tu szukasz? - zapytał ten wyglądający na najbardziej wiekowego spośród wszystkich starców, a konkurencja była naprawdę ostra.
- Ja... szukam spokoju. Chciałbym spokojnie pomyśleć. Słyszałem, że to jedno z najbardziej odseparowanych miejsc na świecie. To prawda?
- To sanktuarium samodoskonalenia. Poszukiwania prawdy o sobie. A naga prawda nie ma wielu przyjaciół.
Ookawa dostrzegał także alternatywne wyjaśnienie, ale nie skomentował głośno zaawansowanego negliżu mnichów. W tym klimacie? Szaleństwo! Może i by machnął ręką na całą sprawę, odwrócił się i pozostawił ekshibicjonistów na szczycie tej gołej skały, ale prawdziwą klęską byłoby poddać się ot tak, po długiej podróży do tego miejsca. No i Katan pewnie by go wyśmiał, gdyby wrócił z niczym. Albo przynajmniej znacząco uniósł brew.
- Powiedz nam coś o sobie - poprosił jeden z miejscowych.
Zanim przybysz zdążył otworzyć usta, albo chociaż wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo, Staruszkowie opadli go, wczepiając się w jego ubrania paznokciami. Byli zaskakująco silni jak na osoby w podeszłym wieku, no i było ich pięciu. Choć w obronie własnej rozdawał razy i kopniaki, nie raz rzucił tym czy innym facetem w jedną z zasp na dziedzińcu, mnisi uparcie usiłowali pozbawić go odzieży. Skromną przewagę udało się Ookawie uzyskać dopiero, gdy chwycił za sznur i waląc brezentowym pakunkiem jak maczugą rozgonił towarzystwo. On okupował teraz przestrzeń placu pomiędzy niskim, kamiennymi zabudowaniami, a rezydenci tego miejsca łypali na niego spod ścian. Ciężko dysząc, rozsznurował paczkę zgrabiałymi dłońmi i wyłuskał swoją ulubioną lekturę.
- Nie wiem o co wam chodzi, ale jedyne czego chcę to moja książka. Reszta i tak jest wasza. Ludzie mieszkający u podnóża góry prosili mnie o wniesienia wam zapasów jedzenia.
- A co z twoją opowieścią? - zapytał siwobrody, wyłuskując śnieg z długich kędziorów.
Jounin rozejrzał się po ich twarzach z niedowierzaniem, ale wydawali się mówić poważnie. No cóż, co kraj to obyczaj. Może tu właśnie tak się wita gości.
- Nie mam nastroju na zwierzenia - odburknął.
- Jeśli cię nie zrozumiemy, nie zdołamy cię poprowadzić ku oświeceniu.
- I dobrze. Sam sobie poradzę.
Ten dzień był jednym z dziwniejszych w życiu Tekkeya. Na chybił trafił wybrał budynek i nie pytając nikogo o zgodę, ulokował się w nim, ale zaduch wewnątrz nie służył jego skupieniu. Za to na dziedzińcu nie przestawali się mu naprzykrzać mnisi, co trochę usiłujący go wciągnąć w kolejne bijatyki na śniegu, które oni nazywali oczyszczeniem doczesnej formy. Jedynym spokojnym miejscem w całym tym grajdołku okazał się sam szczyt góry, gdzie starcy się już raczej nie zapuszczali. Goła skała pozbawiona była śnieżnej pokrywy. Wszystko ze względu na wiatr, gwiżdżący dzikimi podmuchami i siekający po skórze uderzeniami arktycznego powietrza. Nawet dla organizmu nadczłowieka długotrwałe ujemne temperatury były wyniszczające. Po kilkunastu minutach ciało Genbu było już tak zesztywniałe, że czuł się bardziej jak sopel lodu, niż żywa istota. W tych warunkach nie raz i nie dwa jego świadomość rozpraszała się w stan, którą diagnozował jako zaczątki hipotermii. Co dziwne, budził się z niej. Co jeszcze dziwniejsze, bez dalszych objawów i odmrożeń. Choć nie rozumiał tego zjawiska, uparcie kontynuował trening, poświęcając na to cały swój czas, bo też i nie miał nic innego do roboty. Tylko sporadycznie wracał do chatynki po to, by trochę się ogrzać, przeczytać kolejny rozdział podręcznika oraz posilić się którymś z przeszmuglowanych pod nosem staruszków batonów i pigułek żywieniowych.
- Młodzieńcze, martwimy się o ciebie - Sanbetę wyrwał z rozważań głos starca, który przysiadł się obok na ławce.
Co było dosyć niepokojące, ponieważ agent powinien był wyczuć jego nadejście. Może i Chimyaku już odmówiło współpracy w tych warunkach?
- Zwróciło naszą uwagę, że nie najlepiej sypiasz. W zasadzie to wcale nie sypiasz - kontynuował mnich.
- Staram się maksymalnie wykorzystać czas, dopóki trwa dzień. O której zachodzi u was słońce?
Mnich przeczesał palcami bujną brodę i odkaszlnął.
- Jesteśmy daleko na północy, a to jest dzień polarny. Potrwa jeszcze trzy miesiące.
Genbu gapił się na Nagijczyka jak na dwugłowe cielę.
- Ile już tu siedzę? - zapytał drżącym głosem..
- Wedle naszej miary czasu półtora tygodnia.
- Cholerny świat! Taki szmat czasu i żadnych postępów!
Ookawa sięgnął po podręcznik medytacji, z którym niemal się już nie rozstawał i w furii cisnął go ze szczytu na pastwę wiatru.
- Tylko tracę czas na coś, czego nigdy nie umiałem. Całe to "oczyść umysł" i "nie ma emocji". Pokój to kłamstwo!
- Dla każdego wygląda to inaczej, wiąże się z innymi uczuciami. Jeśli coś dla ciebie działa, choćby i gniew, to trzymaj się tego.
- Tyle że nic tu nie działa. A musi. Nie czuję tego - żadnego mistycznego poczucia więzi ze wszystkim wokół. Każdym głupim kamieniem i chmurą!
Kopnął rzeczony kamyk w dół. Zapasów z plączącymi się poniżej szczytu chmurami wolał nie próbować.
- Nie potrzebujesz magii. Czyż twoi Bogowie nie dali ci aż pięciu znakomicie działających zmysłów, którymi możesz odkrywać świat? - poprawił go człowiek.
Tekkey skromnie przemilczał swój osobisty szósty zmysł, ale rozumiał do czego zmierza wywód. Nie mógł się bardziej mylić.
- Pomyśl o tym w ten sposób - kiedy jesteś najbardziej skoncentrowany? Gdy walczyliśmy pierwszego dnia, znakomicie sobie radziłeś. Twoje ruchy były precyzyjne i celowe, czasem nawet uprzedzałeś nasze ataki. Myślisz, że każdy z nich doskonale zaplanowałeś i przemyślałeś? Z medytacją jest podobnie - gdy raz wypracujesz sobie metodę, możesz jej użyć zawsze i gdziekolwiek.
- Dzięki, to pomogło. Chyba? Muszę to przetrawić.
- To dobrze, bardzo dobrze. - Uśmiechnął się mężczyzna. - Chciałbyś nam opowiedzieć coś o sobie?
- NIE!
***
Gdy wreszcie Genbu zszedł ze szczytu, czekała na niego cała piątka mnichów.
- Widzę, że znalazłeś to, czego szukałeś - powitał go jego brodaty doradca.
- Tak. Odnalazłem spokój. Do końca życia zapamiętam to doświadczenie.
- Czy to oznacza, że wracasz do ziemskiego świata?
Cała grypa asystowała mu też, gdy wszedł do okupowanej przez siebie chatki i zaczął zbierać swoje skromne rzeczy.
- Tylko coś przekąszę i wyruszam w drogę powrotną. Chyba gdzieś tu zostawiłem moje żelazne racje... - Żyłka na skroni zadrgała mu niebezpiecznie. - Hej! Gdzie moje Snackersy?
Starcy jak jeden mąż przybrali niewinne miny, a ten najbardziej zgrzybiały, mówca grupy, uniósł dłoń do błogosławieństwa, w najmniejszym stopniu nie zrażony sytuacją.
- Mieć pretensje jest rzeczą ludzką, przebaczenie jest ścieżką do oświecenia. Pokój z tobą bracie.
Gdy wrota powoli się zatrzasnęły za Sanbetą, nie do końca był już przekonany czy naprawdę zrobił jakiś postęp czy tylko nabawił się odmrożeń mózgu. Usiadł w śniegu i spróbował dokonać tego samego, co na szczycie. Skupić się na doznaniach, nie myślach. Wszystkie wrażenia były podobne, ale jednocześnie inne. Obejrzał się na stary mur i to co się za nim kryło. Czy tamto miejsce jednak było w jakiś sposób szczególne? Dopiero teraz, na pożegnanie, uwagę szpiega zwrócił herb widniejący na portalu szkoły. Tygrys i słoń. Ciekawa kombinacja. Pewnie typowe przykłady miejscowej fauny. Pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Nagijczycy...
***
grudzień 1615, Dojo w siedzibie Nazo Gekidan, Kazui
Genbu zastał Katana dokładnie w tym samym miejscu, gdzie się rozstali niemal dwa tygodnie wcześniej. Niewzruszenie medytował na swojej ulubionej skale w kamiennym ogrodach siedziby Nazo Gekidan, jakby nigdy się z niej nie ruszał. Absolutną ciszę przerywał zakłócało jedynie bambusowe czółenko fontanny, które unosiło się i opadało raz po raz. Raz po raz, podczas gdy upływały minuty i godziny ignorowania przybysza. Mimo to Genbu cierpliwie czekał w pozycji lotosu na przeciwległym kamulcu. Jeśli wycieczka do Nag czegoś go nauczyła, to tego, by nie przyśpieszać nieuniknionego. Długowłosy ronin raczył wreszcie ocknąć się z medytacyjnego skupienia.
- Zrobiłeś postępy - pochwalił, choć w jego tonie nie dało się wyczuć radości.
- Też tak myślę - odpowiedział Ookawa bez przesadnej skromności,
- Skoro znasz już podstawy, możemy przejść do prawdziwego treningu.
Niczym prestidigitator wyciągnął z kieszeni jedwabną chustę.
- Zawiążemy ci oczy i powalczymy sobie na skałach. Wybierz broń, to nie ma znaczenia. Nauka musi boleć. |
A mogę zrobić wszystko! Wystarczy Twoja krew.~♥
|
|
|
|
| Strona wygenerowana w 0,22 sekundy. Zapytań do SQL: 13
|